Anna
usiadła na krzesłach na szpitalnym korytarzu
ponieważ ugięły się pod nią nogi.
Niewiarygodne, jak w ciągu minuty świat poszarzał, a sceny z życia śmignęły przed oczami.
— Ma pani raka, ale to wczesne stadium; da się wyciąć
— oznajmił chwilę wcześniej lekarz, bez zbytniego zainteresowania zerkając na wyniki badań. Zarówno ton jego głosu, jak i zerowa empatia, wytrąciły Annę z równowagi.
— Proszę podejść do ordynatora umówić się na operację…
— I co, i to by było na tyle?! — pomyślała w panice. — Koniec?… A co jeśli mam przerzuty?… Może to kara za wszystko, co zrobiłam; może Bóg w końcu chce mnie zamieść zmiotką pod swój królewski dywan?…
W dwa tygodnie później — ubrana w zieloną szatkę przed operacją — jedynym, czego się obawiała, były samotność i odrzucenie. Zrezygnowana, wychudzona z nerwów, zastanawiająca się, czy nie byłoby lepiej, żeby już nigdy się nie obudziła. Przekonana o swojej winie i zasłużonej karze za całokształt.
Pracowała w dużej firmie
Była całkiem zorganizowanym handlowcem, ogarniającym wiele tematów, nie raz zapowiadających się na misje niewykonalne. Potrafiła napisać ostry, acz dyplomatyczny, list do dostawcy z żądaniem zwrotu kosztów. Umiała okiełznać sto pięćdziesiąt firm z całego świata i zaplanować magazyn na pół roku do przodu. Dawała radę opracować najdziwniejsze tematy od A do Z — raporty z tego, czy puszyste ręczniki z Arabii Saudyjskiej lub wybuchowe baloniki z Chin to dobry pomysł — były jej zasługami. Nie potrafiła tylko jednego — przewidzieć i zapobiec temu, co jej szefowa wymyśli w danym dniu.
Szefowa była klasycznym wampirem energetycznym. Takim, co wpada do biura jak legendarny piorun kulisty, odbija się od ścian i miażdży wszystko, co się rusza, na swojej drodze. Takim, co pod maską miłej i wyrozumiałej bizneswoman w szpilkach za półtora tysiąca, oraz z uśmiechem na ustach, wbija nóż — już nawet nie w plecy — a w samo serce. Nieustająco wysysała energię życiową z każdego, do kogo była w stanie się podpiąć. Wystarczyła chwila rozmowy z nią i przebywania w jej pobliżu, i już magicznie odechciewało się wszystkiego.
Anna, jako jedna z bardzo niewielu, wciąż się wampirzycy stawiała. Kiedy uważała, że szefowa nie ma racji — to jej to mówiła i broniła swojego zdania. Często więc wzywana była na dywan, ku przerażeniu współpracowników. Choć nie raz spotkania z szefową zaczynały się jak rzeźnia, nierzadko kończyły się tym, że pokonana wampirzyca zwierzała się, nie wiedzieć czemu akurat Annie, ze swoich prywatnych kłopotów i kompleksów, oraz wręcz ściskała ją na odchodne. Anna miała wrażenie, że szefowa choć niewątpliwie z piekła rodem, ma jednak w sobie jakieś ludzkie emocje i słabe strony, choć schowane gdzieś głęboko pod wymiętą sukienką. Próbowała je dostrzec i inteligentnie wykorzystać we własnej obronie.
Po kolejnej ostrej awanturze z powodu nietrafionej nazwy na świeczki urodzinowe i złamaniu ołówka w ręce podczas telefonicznej batalii, Anna zatrzymała się na parkingu w drodze do domu. Otworzyła drzwi od samochodu i zwymiotowała. Nerwy zszargane do granic możliwości i wszystkie niewypowiedziane emocje przeszły przez gardło i wylądowały na ziemi.
Wróciła do domu, odbierając dziecko z przedszkola. Zdjęła z siebie biustonosz, wżynającą się w ciało uprząż, usiadła w kącie w kuchni i zaczęła płakać.
— Dlaczego płaczesz mamusiu?
— zapytała jej trzyletnia córeczka.
— Czasem, dziecko, tak trzeba, żeby się nie udusić…
— odparła Anna, ocierając łzy i zastanawiając się, jak bardzo niewłaściwe będzie otworzenie sobie wina i opróżnienie butelki, najlepiej z gwinta.
Praca była dla niej wyzwaniem
Czymś, co dawało satysfakcję, zważając na poziom trudności spraw do wykonania, i jednocześnie tym, co generowało potworny stres. Stres tak wielki i uzależniający, że rzeczywistość biurowa wydawała się przebywaniem w najdzikszym domu wariatów.
Nikt nie rozumiał jej podejścia. Zewsząd słyszała złote porady w stylu: „zmień pracę, bo stajesz się nie do zniesienia”. Tylko, że tak naprawdę, ona nie chciała nic zmieniać, bo mimo wszystko to właśnie praca ją nakręcała i dawała kopa do działania.
Ego Anny, uzależnione od adrenaliny i kortyzolu, tylko czekało na stresujące sytuacje. To było jak narkotyk — z jednej strony ekscytacja i poczucie sukcesu, z drugiej ból głowy i kac po upadku na samo dno.
Czasem świat wydawał się taki szary
Kiedy siadała letnim wieczorem na swoim balkonie wśród pelargonii, odczuwała bolącą w żołądku, samotność. Niby w mieszkaniu byli bliscy, a wokoło na innych balkonach sąsiedzi palący nocne dymki i siorbiący piwo — księżyc oświetlał jednak tylko ją. Patrzyła w gwiazdy, przełykając łzy wraz z martini i zastanawiając się, gdzie się podziało to, o czym kiedyś marzyła. Niby ma wszystko, ale jednak coś gdzieś umyka, czegoś brakuje, czegoś nie dostrzega…
Czy to właściwe, że czuje się jak mebel? Zakurzona, niby potrzebna, ale tylko po to, żeby wyjąć z niej widelec albo talerz. Nie ma magii, motyli w brzuchu, niczego. Tylko ciepły letni wiatr, zapach lawendy w doniczkach i słodycz białego wina.
— Czy sama to wszystko zepsułam?
Co zrobiłam nie tak i co zgubiłam biegnąc na przód?
W które miejsce mam wrócić, żeby odnaleźć to, czego nie ma?
Czego właściwie szukam?…
— pytała retorycznie siebie w lustrze. Widok, który widziała, napawał ją tylko obrzydzeniem.
Zmęczona twarz i wściekłe oczy pełne chmur. Zaciśnięta szczęka niezadowolonej z życia baby, której włosy nigdy nie chcą się układać. Wstrętna i głupia kreatura, która nie potrafi stworzyć nic pozytywnego. Zakłamana i obłudna, niegodna miłości i zaufania, jakim otaczają ją ludzie wokół. Chcąca dobrze, jednak wciąż szukająca czegoś jeszcze. Niedoceniająca rzeczywistości, a goniąca za nierealnymi mrzonkami.
Katowanie siebie miała opanowane do perfekcji.
Przebłyski świadomości
i rozumienia otaczającego świata zdarzały się jej od czasu do czasu
Bywały chwile, kiedy wszystko stawało się na moment łatwiejsze i jakby bardziej przejrzyste. Uśmiechała się wtedy do własnych myśli i drobiazgów po drodze. Znane sentencje stawały się proste i zrozumiałe. Mądre księgi — czytelne i cudownie kojące. Kiedy jednak osiągała na chwilę stan zadowolenia i spokoju — zawsze wydarzało się coś, co znowu burzyło ład i porządek. Tak jakby świat chciał jej dać do zrozumienia, że nie wolno się cieszyć, nie można czuć się bezpiecznie, nie warto ufać.
Długo Anna nie zdawała sobie sprawy, że myśli, które wysyła w przestrzeń, podszyte są lękiem. W podświadomości sama boi się, że spokój nie będzie i nie może trwać zbyt długo. Że na pewno zaraz coś się wydarzy. Że nie zasługuje na nic dobrego.
Tak sformułowane życzenia nie mogły przynieść nic pozytywnego.
Niczym mantrę, Anna często powtarzała:
— Zawsze, gdy staję się choć na moment szczęśliwa, wydarza się jakaś katastrofa.
Nie wiedziała, że skoro tak myśli, nie ma innej opcji, gdyż wszechświat spełnia nasze życzenia jak dżin z lampy. Gderała i wątpiła, przywołując wszystkie niefortunne i smutne zdarzenia do siebie.
Ciężko było wyrwać się z błędnego koła. Często stawała przed lustrem, zastanawiając się, kim naprawdę jest, bo to co widzi na zewnątrz jest sprzeczne z tym, jak się naprawdę czuje. Nosi na co dzień tysiące teatralnych masek, dostosowanych do sytuacji. Potrafi zagrać każdą rolę, jaką wymusza na niej życie. Czasem te wszystkie sceniczne stroje tak bardzo ciążą, że chciałaby rozebrać się do naga i wskoczyć do zimnego jeziora.
Tylko czy byłaby w stanie jeszcze rozpoznać siebie? Taką bez żadnych kostiumów, makijażu, sztucznego uśmiechu i pozornej beztroski?
Prawdziwą i szczerą, przede wszystkim wobec siebie?
Szczególnie wobec siebie Anna nie potrafiła być szczera.
Miała wrażenie, że nie może, nie ma siły, nie wypada…
Cały brud, którym jest oblepiona, a nie umie się z niego wygrzebać, należy przykryć kolejnymi warstwami sukienek, gorsetów i futer.
Na zewnątrz idealna, wewnątrz stłamszona.
Szukająca z coraz mniejszą nadzieją wszystkich odpowiedzi. Nie wierząca, że cokolwiek może się zmienić na lepsze, skoro cała rzeczywistość zdaje się turlać z górki, niczym kamienna kula z Indiany Jonesa rozgniatająca wszystko na swojej drodze.
Codzienne problemy w pracy, niewykonalne zadania, zawiedzione nadzieje, gorzkie słowa albo ich całkowity brak — gorszy niż najostrzejsza kłótnia. Oczekiwanie czegoś, co wydaje się nieosiągalne.
Wszystko wokół wydawało się demonem nie do pokonania.
Anna postrzegana była zawsze jako
elegancka i zadbana kobieta sukcesu
Na szpilce, w spódniczce w kolano, z pewnością siebie i konsekwencją w działaniu pod pachą. Być może jej inteligencja onieśmielała innych, stąd czasem odbierana była jako wredna zołza, trzymająca głowę wysoko. Nie spodziewano się po niej łez, oznak słabości ani poddawania się. Stworzona była do walki, do pięcia się w górę, niczym dzikie wino. Wielu widziało w niej bohaterkę, mistrzynię radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Czy miała jakieś słabe punkty? Jeśli tak, to schowane głęboko w biustonoszu.
Chwilę pracowała w mocno męskim świecie. Dzielnie znosiła głupie obsceniczne żarty, po jakimś czasie zupełnie do nich przywykła. Wykształciła w sobie umiejętność bycia wredną i oziębłą królewną w kamiennym gorsecie, na której żadne gadki nie robiły wrażenia. Lepiej było schować się w wieży, niż otwierać na ludzi, bo ci potrafili tylko sprawiać przykrość. Robiła, co do niej należało i zatracała się w swojej samotności.
Samotność to było magiczne uczucie, które towarzyszyło jej od niepamiętnych czasów. Samotność w środku, w sercu; samotność w głowie. Poczucie bycia nierozumianą i nie pasującą do całej reszty świata. Jakby z innej bajki, innej epoki, innej czasoprzestrzeni.
Nawet w związkach czuła się samotna. Wciąż brakowało jej jakiegoś ważnego elementu tych puzzli. Wciąż wydawało jej się, że to nie to, że zasługuje na więcej, bardziej i mocniej, jak inni. Porównywanie się do otoczenia i standardów narzucanych przez świat nie wypadało najlepiej. Anna wciąż czuła, że nie spełnia oczekiwań. Cokolwiek by nie zrobiła, jak bardzo by się nie starała — zawsze na drodze był ktoś, kto twierdził, że jest zupełnie źle. Że mogłaby być lepsza, mądrzejsza, ładniejsza, szybciej załatwiać sprawy, więcej umieć, lepiej gotować, mieć dłuższe włosy, być szczuplejsza, być grubsza, lepiej parkować na mieście.
Podskakiwanie do zawieszonej nad głową od lat poprzeczki skutkowało jedynie powykrzywianiem paluchów w eleganckich bucikach.
Mimo jakichś tam osiągnięć w pracy i rozwijającej się kariery — nie czuła spełnienia ani szczęścia. Wciąż miała poczucie, że może i chce więcej, jednak kule u nogi nie pozwalają na jakikolwiek ruch w żadną stronę.
Jej wybory i nieustanne poszukiwanie „czegoś więcej” doprowadziły ją do ściany, która wydawała się ciągnącym w nieskończoność murem chińskim.
W pewnym momencie Anna wdrapała się na mur i stanęła nad jego krawędzią. Tak bardzo chciała odpiąć łopoczący na wietrze płaszcz superbohaterki i runąć w dół. Chciała odkryć swoją prawdziwą twarz, zdjąć wszystkie maski wesołej-szczęśliwej-wiecznie-dającej-radę i odszukać coś, co zgubiła i zapomniała. Niejednokrotnie łapała się na tym, że sama już nie wie, kim jest bez scenicznego makijażu; nie pamięta, czego szuka; nie rozpoznaje swoich własnych rysów twarzy. Czuła się jak ostatnia wariatka, zagubiona w swojej własnej głowie, zagrzebana po pas w bezsensownych myślach, opiniach i etykietkach. Brnąca w ten bezsens coraz głębiej i dalej, z pojawiającym się co jakiś czas na horyzoncie marzeniem — o zakończeniu taplania się w tym szarym błocie codzienności…
Anna patrzyła w swoje oczy w lustrze i miała wrażenie, że to nie są jej własne oczy. Jej twarz nie jest jej twarzą, ani ciało jej własnym ciałem.
Czy to jeszcze ona, czy ktoś zupełnie inny?…
Już wydawało się, że — niedostępne dla nikogo wcześniej — szczeble drabiny sukcesu zawodowego stają się dostępne.
Już była prawie na szczycie, kiedy natrafiła na
pęknięty szczebelek
Urwał się on z hukiem, a Anna wylądowała boleśnie na samym dole.
Wszystko w pewnym momencie jej życia zaczęło się toczyć pod górę. Temat za tematem, sprawa za sprawą. Nic nie układało się według planu, który sobie wymyśliła. Pomimo miliarda szczegółów, przemyślenia wszelkich scenariuszy i rozwiązań na dziesięć lat do przodu oraz przeświadczenia o własnych możliwościach — świat postanowił dać jej bolesną lekcję pokory, a na koniec przygniótł jeszcze do ziemi obcasem.
Praca ją wykańczała. Mimo obecności dobrych dusz wokół niej, które pomagały przetrwać szarą rzeczywistość — Anna miała się coraz gorzej. Kiedy tylko udawało jej się wygrzebać z ciemnej studni swoich myśli, natychmiast zdarzało się coś, co ją z powrotem do tej studni wpychało. Guzik z satysfakcji, doskonale załatwionych spraw i tematów poukładanych równiutko w kuwecie z dokumentami, skoro najważniejsze zawsze było to, co się nie udało. Wystarczała jedna mina, na którą szefowa wsadzała ją z sadystyczną przyjemnością szaleńca i cały sukces się już nie liczył. Anna nie umiała ani zrezygnować z wyniszczającej ją pracy, ani wypracować sobie odpowiedniego podejścia do wszystkich czynników wkurzających. Praca była nieźle płatna i stosunkowo „prestiżowa”, dobrze zdawała sobie sprawę, że niektórzy jej tej pracy zazdroszczą i widzą w niej tylko „szpilki i jadanie na mieście”. Mało kto wiedział o jej godzinnym czasem płaczu w firmowej łazience, wymiotowaniu z nerwów i myślach o zakończeniu tej katorgi, najlepiej w trybie nagłego roztrzaskania się o najbliższe drzewo.
Wracała do domu i wcale nie czuła się lepiej. Czuła, że wszystko gdzieś ją omija bokiem, że czas przelatuje jej przez palce. Za drzwiami mieszkania czekała na nią roześmiana buzia córeczki i cisza wśród ścian, która bolała bardziej niż huk młota pneumatycznego pod oknem w biurze.
Anna wylądowała w szpitalu z dzieckiem
na kilka tygodni.
W najbardziej gorącym okresie w pracy, w najbardziej niefortunnym na absencję czasie. Po prostu wzięła i zostawiła swoje wariatkowo i pojechała dać sobie strzelić w łeb.
Diagnoza najpierw pozbawiła ją głosu, potem części serca, a na końcu sporych kawałków mózgu. „Nieuleczalna choroba” — brzmiała jak koszmarny żart, nijak prawdopodobny i niesprawiedliwy wyrok, zabijający wszelką nadzieję na słoneczny dzień.
Trzymanie fasonu z każdym dniem szło jej coraz gorzej. Wydłubywała palcami łzy z oczu, mając nadzieję, że bezradne zaciskanie zębów sprawi, że nikt nie usłyszy jej wycia rozpaczy. Anna łykała czarne myśli, tak gorzkie, że skręcało jej żołądek.
Gapiła się w biały szpitalny sufit, pytając siebie: DLACZEGO?…
— Mamusiu, co się stało?
— pytała ją czteroletnia córeczka.
Anna przełykała czarne dziury w swojej głowie i uśmiechała się w mroku.
— Wszystko w porządku, kochanie…
Jej głos był taki ciepły i maminy, uspokajający jak głaskanie po głowie. Czy to w ogóle możliwe, aby w stanie beznadziejnej bezradności wydobyć z siebie takie kojące dźwięki? Chyba tak, bo nieświadome przyszłości dziecko zasypiało.
Każdy płacz jej córeczki był dla niej jak wbicie noża aż do kości. Każda łza — jak kwas wypalający dziury w matczynym sercu. Anna dałaby sobie odrąbać głowę, gdyby cokolwiek mogłoby to zmienić lub pomóc…
Niestety jedyne co mogła zrobić, to być dla niej mamą, która pocałuje każdy skłuty paluszek, będzie trzymać za rękę, kochać i uśmiechać się przez łzy, mówiąc JUŻ DOBRZE… JESTEM TU… NIE BÓJ SIĘ… POMOGĘ CI…
Wciąż wydawało jej się to za mało. Bezradność wobec losu była w tamtej chwili gorsza, niż najczarniejsza z czarnych dziur.
Mijał dzień za dniem. Anna powoli przyzwyczajała się do białych ścian szpitala. Do braku kawy z rana, do tego, że czas płynął zupełnie inaczej. Do tego, że jako wyrodna matka (tak usłyszała od lekarzy) nie nauczyła swojego dziecka jeść normalnego jedzenia, pozwalając zapychać się rogalikami, drożdżówkami, pizzą i frytkami — zamiast serwować jej biały ser prosto od krowy, jaja z wiejskich szczęśliwych kur i poić krystaliczną wodą. To wszystko była JEJ WINA, że przy każdym szpitalnym obiedzie dziecko dostawało szału i odruchów wymiotnych na widok kupy ziemniaków i rozgotowanej marchewki…
Pod napływem szkoleń, informacji, ostrzeżeń i przestróg — Anna traciła rachubę czasu i kontakt z rzeczywistością. Nie wiedziała, który dzień tygodnia, która godzina. Czytała o węglowodanach, insulinach, zdrowej diecie i przeliczaniu jogurtu naturalnego na ilości dozwolone. O amputowanych nogach, wysiadających nerkach, ślepnących oczach i komórkach uszkadzanych w mózgu. Wszystkie te masakry miały się ziścić, jeśli ona nie dopilnuje czegoś, co wydaje się niemożliwe do ogarnięcia.
Czuła, że łeb ma z każdą chwilą coraz większy, a w żołądku coraz bardziej gryzącą pustkę. Nie odczuwała już głodu, chęci na kawę, a już szczególnie — jakiegokolwiek pragnienia na dalsze życie…
Wszystko, co się stało, wyglądało jak potworne puzzle na miliard części o wzorze szarej chmury.
Po wysypaniu ich z pudła odechciewało się układać. Anna oglądała każdy kawałek swoich nowych puzzli, które dostała w prezencie od życia i odkładała go w poczuciu, że wszystkie wyglądają tak samo i ułożenie choćby połowy jest niewykonalne. Misje niemożliwe zawsze ją intrygowały, zbyt trudne jednak demotywowały do jakiegokolwiek działania. Kilkukrotna porażka nie wyzwalała w niej dzikiej emocji; wręcz przeciwnie, sprawiała, że powietrze uchodziło z niej szybciej niż z przekłutego balona. Mimo wszystko — wciąż próbowała. Powoli i mozolnie jej puzzle układały się za którymś, kolejnym podejściem. Ułożona część z każdym jednym elementem i dniem robiła się coraz większa, coraz bardziej przejrzysta i wreszcie powoli Anna zaczęła rozróżniać kształty. Bywały chwile, że trafiał ją szlag i naburmuszona na cały świat siadała w kącie, mając chęć roztrzaskać wszystko w drobny mak. Ciągle jednak walczyła, mając nadzieję na cud, który nie nastąpił.
Powrót do domu wcale nie był łatwiejszy. Kuchnia i gotowanie stały się na jakiś czas koszmarem nie do pokonania. Ryż, makaron i gotowane mięso — potworem, który bardzo często w szale i buncie — lądował na ścianie lub podłodze, wytrącony z ręki wśród wrzasków i plucia. Anna siadała na podłodze, czując się jeszcze bardziej bezradna niż swoje dziecko. Miała ochotę zostawić to wszystko i uciec.
Z pracy musiała zrezygnować. Znak, o który tak często prosiła, pojawił się znienacka przed jej nosem i rozbiła się na nim, jak delikatny kieliszek po zetknięciu z kamienną podłogą. Chciała coś zmienić, więc zmiany nadeszły, brutalnie i bez pytania, czy jest na nie gotowa i czy właśnie takich zmian chce.
Paradoksalnie Anna najbardziej płakała po odejściu z pracy. Przez to, jak potraktowała ją wampirzyca na koniec, oskarżając o intrygi, pisanie głupich mejli, i całe mnóstwo innych rzeczy, które nie miały miejsca.
Bolało ją, że za cały wysiłek, ciężką pracę, oddanie, poświęcenie i włożoną w poszukiwanie rozwiązań energię — została potraktowana jak maniakalna frajerka, która postawiona pod ścianą wypisuje anonimy, bez klasy i inteligencji, którą przecież wielokroć prezentowała.
Bolało ją też równie mocno, że ten narkotyczny stres się skończył; bała się, że nie będzie już nikomu potrzebna ze swoimi super umiejętnościami, że zatonie teraz w garach i dresach, jak ostatnia kura domowa i cofnie się w rozwoju do poziomu bezmózgiej krowy żującej bezmyślnie trawę.
Wszystko się ziściło.
Wszystkie demony, które jej się śniły i czarne myśli — dopadły ją w końcu i zjadły.
Kontrolowanie rzeczywistości w 100% to była nowość, do której trzeba było się przyzwyczaić. Planowanie, pamiętanie, układanie. Anna zaczynała codziennie miliard rzeczy, wściekając się, że nie potrafi niczego skończyć. Warczała, marudziła, ględziła… Przestała sypiać. A jeśli już jakimś cudem zasypiała — to gdzieś pomiędzy pobudkami w nocy — śniły się jej koszmary. Potwory, przed którymi musi chronić swoje nieświadome i zaglądające wszędzie dziecko. Igły, wypadające zęby i przerażające twarze demonów w lustrze. Anna była coraz bardziej zmęczona.
Wydawało jej się, że nikt nie dostrzega tego, jak się czuje. Miała wrażenie, jakby cała jej rzeczywistość była sennym koszmarem; takim z którego ciężko się obudzić. Świat był czarno-biały i bezwzględny. Anna coraz częściej czuła się pozostawiona na zawsze w ciemnej studni. Jej wołania ze środka słyszał tylko Anioł Stróż.
Zawsze kiedy ścinała włosy na krótko znajomi pytali ją co jej odbiło
„A nic, zmieniam imidż” — mawiała.
Anna taką właśnie miała naturę — nigdy nie lubiła nudy. Gdy coś trwało zbyt długo — szukała czegoś nowego. Często coś zmieniała, a to włosy, a to mebelki przestawiała w inne miejsce, a to pojawiały się w szafce nowe buty lub torebka. Podobnie było ze związkami — nigdy nie potrafiła trzymać się tego, co jej się na początku podobało. Nie umiała oddać całkowicie swojej duszy, chociaż tak bardzo tego właśnie pragnęła — zdjąć swój kamienny gorset zimnej krowy i być po prostu sobą. Pełna kompleksów i przekonania o byciu wiecznie nie taką, sama nie wiedziała, czego tak naprawdę szuka.
Równocześnie bała się jakichkolwiek zmian, jeśli tkwiła w nich jakiś czas i był to względnie spokojny okres. Każda zmiana pracy, warunków życia czy podjęcie jakiegoś nowego doświadczenia wzbudzało w niej strach. Że co będzie, jeśli się to nie uda? Ile straci, jeśli coś pójdzie nie tak? Zawsze robiła bilans potencjalnych zysków i strat. Tworzyła listę za i przeciw.
Rozum zawsze zwyciężał nad sercem.
Tata przecież mawiał:
„Lepiej uczyć się na błędach cudzych, niż swoich”
— i podkreślał ważność logicznego myślenia i rozsądku.
„Serce nie zapewni ci mieszkania ani pracy. Podążanie za babskimi zrywami nie da konkretów, pieniędzy na rachunki, jedzenia dla dzieci. Marzenia trzeba zostawić na później”.
Szczęście — to tylko pusta fraza, różowa wstążeczka zawiązana na róży. Gdy kwiat zwiędnie, wyrzucasz ją i idziesz dalej.
Pomimo tego, że przez większość jej młodych lat Tata był dla niej nieco niedostępny, gdyż dużo pracował dla dobra rodziny — był dla niej bardzo ważną osobą. Zawsze chciała mu zaimponować, czekała na jego pochwały, jak kot na pogłaskanie. Zawsze chciała usłyszeć, że jest z niej dumny, że coś mu się podoba, że daje radę. Zamiast tego było ambitne: „stać cię na więcej, dlaczego tylko tyle, staraj się bardziej”…
Uświadomienie sobie, że zbyt wysoko zawieszona poprzeczka nie motywuje tylko prowadzi do spadnięcia w dół, zajęło jej zbyt wiele lat.
Po co też mówić „kocham”? Przecież to widać, jeśli się kogoś kocha. Swoją pracą, wsparciem i tym co dajesz innym, możesz przecież wyrazić swoją miłość.
„Kocham cię” było więc takim wyrażeniem tabu, że zakochiwanie się i słuchanie go stało się jednym z nałogów Anny.
Siedziała na podłodze
w dresie poplamionym obiadem, które jej dziecko wypluło z siebie z całym buntem, jaki nosiło w sobie. Chciała otworzyć okno i przez nie po prostu wyskoczyć. Rozum jednak nie pozwalał.
A co, jeśli zamiast się zabić, połamiesz nogi albo kręgosłup? Będziesz kulą u nogi jeszcze większą niż teraz.
Ego nastawione było na katorgę. Na samokatowanie, biczowanie poczuciem winy, lęk.
Mijał dzień za dniem, każdy szary i pełen ciemności, nic się nie zmieniało.
Anna czuła, że umiera.
Że umiera jej serce i ona sama, zadeptana pod ciężarem swoich win. Trudna sytuacja, z którą musi się mierzyć, to kara.
Nie daje rady, każdy jej własny oddech tak bardzo ją boli.
W lustrze z każdym upływającym szaroburym tygodniem widziała coraz bardziej starą kobietę. Pełną zmarszczek, znużenia, boleści i smutków.
Rozczarowaną swoim życiem i tym, co z niego sama uczyniła.
Pod oczami miała ciemne doliny łez, w sercu samotność, opuszczenie i poczucie, że nawet jeśli ktoś ją kocha — to jest to nieprawdziwa i niewłaściwa z bajek.
W głowie grasowały demony depresji, przypominające o wszystkim, co się stało. O chorobie dziecka, o rezygnacji z pracy, ze swoich pasji, ze swojej wolności. O przymusowym porzuceniu dotychczasowej beztroski, kiedy jedynym jej problemem był odpryskujący lakier do paznokci. O beznadziejności sytuacji i przekonaniu, że na wszystkie katastrofy tego świata po prostu zasłużyła.
Anna patrzyła na siebie i nie wiedziała, gdzie podziała się ta wesoła, atrakcyjna kobieta, którą kiedyś cieszył powój pnący się po drewnianym płocie i rozczulał zachód słońca.
Tamta Anna po prostu zniknęła.
Teraz był tylko szary koniec, kara za bycie perfidną oszustką i złym człowiekiem.
Tak, w zupełności można by rzec, że nawet ten rak to była kropka nad „i” — ukoronowanie całego trybu życia, podążania nie wiadomo za czym, lekceważenia tego, co było ważne i wartościowe. Wiecznego szukania i wybrzydzania. Zapomnienia o tym, kim naprawdę się jest.
Człowiek sobie nie zdaje sprawy, ile jest w stanie znieść, dopóki dźwiganie i radzenie sobie z problemami to jedyna sposobność, jaką ma.
Niektórym, tak jak Annie, wydawało się, że jest niezniszczalna i silna. Że skoro tyle razy już dostała w dupę, to każdy kolejny raz ją tylko umacnia. Może i tak było, a może była to teoria, powtarzana sobie do lustra niczym mantra, aby podnieść się na duchu.
Anna zawsze była mistrzynią iluzji. Sprawiania wrażenia, że nad wszystkim panuje i że wszystko się układa. Chociaż nadszedł w końcu czas, gdy czuła, że każdy, kogo spotyka na swej drodze, doskonale widzi, jak naprawdę jest i czyta między wierszami wszystkie jej drobne druczki. Nie wyglądała jakoś szczególnie gorzej niż zwykle, czasem jednak słyszała budujące komplementy w stylu „jaka to wymięta jest i nerwowa”…
Próbowała i starała się każdego dnia wydostać z czarnej dziury. Chociaż wcale jej się nie chciało. Czasami jedyną rzeczą, na którą miała siłę i chęć, było leżenie pod kocem i gapienie się w sufit. Czasem nie miała mocy nawet na to, żeby uśmiechnąć się do własnego dziecka.
Nieraz każda rzecz, której dotykała, zamieniała się w katastrofę. Jak choćby pieprzony ryż, który notorycznie w ówczesnym okresie przypalała razem z garnkiem…
Tak bardzo chciała wypłynąć na powierzchnię, ale co wypływała ostatkiem sił, to rzucała się na nią kolejna przytapiająca fala. Może miała za dużo na głowie, a może po prostu była ZMĘCZONA. Zmęczona brakiem snu, brakiem perspektyw na coś lepszego, na coś, za czym zawsze goniła w swoich marzeniach, a co było przeciwieństwem rzeczywistości, w której tkwiła.
Depresja trawiła ją od środka, wypalała wnętrzności i wpędzała w coraz to ciemniejsze korytarze. Najciemniejszy z korytarzy, w który weszła, miał na końcu otwarte okno na drugim piętrze. Po drodze na ścianach bywały też szafki pełne różnorakich leków, którymi można się było uśpić na wieczność.
Jedynie wątpliwości wysyłane przez, wystraszone efektem, Ego, powstrzymywały Annę przed skorzystaniem z możliwości ucieczki z labiryntu.
— Czy na pewno udałoby się uciec? Czy raczej byłoby to pozostanie w ciemnościach już na zawsze?…
Tak naprawdę tylko strach przed niepowodzeniem misji był stoperem, który nie pozwalał jej stanąć na parapecie, ani otworzyć szafki z lekami i połknąć całą ich zawartość.
Ciężko było Annie przyznać się przed samą sobą do własnych pobudek. Do tego, co naprawdę doprowadziło ją na skraj ruiny. Trudno było stanąć przed lustrem i powiedzieć do siebie coś pozytywnego, podczas gdy jedyne słowa jakie jej się cisnęły na swój widok były wyłącznie oskarżeniami, wyrzutami i negatywną oceną.
Przygnębieniem, że nie jest taką, jak oczekuje świat, mąż, rodzina, ludzie w pracy, dziecko.
Uświadomieniem, że wszystko wokół jest szare, bure i nijakie.
Poczuciem, że mogłaby i powinna być lepszą, ładniejszą, mądrzejszą, bardziej opanowaną, żyjącą zgodnie z zasadami i standardami.
Brutalnym rozjazdem pomiędzy założeniami i planami, a rzeczywistością.
Powinna być taka idealna i wspaniała, a nie jest. Zawodzi i oszukuje, pod maską uśmiechniętej królewny, z dobrymi chęciami zawiniętymi niczym różowa apaszka wokół szyi.
Uśmiechnięta na zewnątrz, podczas kiedy tak naprawdę jest czarna i zgnita od środka.
Anna patrzyła na siebie z odrazą. Fizyczną i psychiczną.
Kiedy powstała ONA?
Ta inna, niedobra, wstrętna? Ta po drugiej stronie lustra, kłamliwa suka, której tak bardzo nienawidzi?
Potrafiąca tylko niszczyć wszystko, co wartościowe.
Pod misternym przykryciem utkanym z kłamstw dnia codziennego chowająca wszystkie swoje brudy.
Z magiczną wręcz umiejętnością zamieniania wszystkiego, czego dotknie, w katastrofę.
Wydalająca z siebie tylko smutek, niezadowolenie i rozczarowanie, i żywiąca się własnymi odchodami.
Odrażający demon schowany pod zwiewną dziewczęcą sukienką.
Anna czuła, że nie zasługuje na nic oprócz pogardy i potępienia. Bagaże, które nosiła na plecach każdego dnia, robiły się coraz cięższe. Wydawało się, że dno ciemnej studni to najwłaściwsze i jedyne słuszne miejsce, w którym ktoś, taki jak ona, powinien przebywać.
Sama się do tej studni wpędzała. Miała wrażenie, że tak naprawdę to już jej nie ma; jest tylko tamta inna, oskarżająca bez końca i obwiniająca, czarująca serce, by coraz bardziej kołatało udręczone wyrzutami sumienia.
Anna widziała w sobie tylko brud. Brud tak czarny i potworny, że nie było szans go ruszyć żadnym narzędziem.
Łamała wszystkie zasady, jedną za drugą, po kolei. W pogoni za czymś, czego wydawało jej się, że szuka. W zamian otrzymywała chwilowe wytchnienie, jak narkoman na haju. Potem było tylko przebudzenie na dnie czarnej studni. Bolesne i trudne.
Wiele razy zastanawiała się, kto w niej siedzi.
Analizowała, czy zdjęcie maski siłaczki, którą nosi na co dzień, coś da. Pod tą maską jest przecież kolejna, a pod nią następna… Kim tak naprawdę okaże się na samym końcu, kiedy ściągnie z siebie ostatnią?…
Może niczym? Bezkształtną galaretą w czarnej, brudnej szmacie, resztką po człowieku, którym kiedyś była.
Sęk w tym, że w czarnym kolorze nigdy nie było jej do twarzy.
Anula
zawsze marzyła o wielkiej miłości
O czymś wyjątkowym i wspaniałym, w zasadzie nie do końca zdefiniowanym. Pisała wiersze i opowiadania o nieszczęśliwych kochankach, niespełnionych marzeniach. Czuła zgrzyty w środku, bo rzeczywistość nie była taką, jaką ją widzieć chciała.
Jej zwykle kilkunastostronicowe wypracowania, pisane na kolanie podczas długich przerw w szkole, cieszyły się niesłabnącym zachwytem wśród pań od polskiego. Dużo malowała, rysowała, robiła komiksy i artystyczne kartki na urodziny. Miała wenę, umiejętności i pomysły, jak z niczego stworzyć coś.
Czasami czuła się samotna i nierozumiana; dziwna — jak opisywało ją większość rówieśników.
Nie raz zastanawiała się, czy „dziwna” to komplement czy wręcz przeciwnie i w sumie co w niej takiego dziwnego.
Zawsze była bardzo szczupła, ale uchodziła za ładną dziewczynę. Raz nawet, w szkole średniej, dostała nominację na konkurs miss szkoły, co przyjęła z typowym dla siebie niedowierzaniem, że ktokolwiek mógł wybrać akurat ją i ostatecznie nie wzięła udziału w wyborach. Poczucie własnej wartości miała zredukowane do zera.
Koleżanki ją lubiły, miała swoją paczkę, z którą pisała po ławkach szkolne sentencje i debatowała, czy rozczwarzanie się włosów to normalna sprawa. Nosiła na szyi kolorowe apaszki, podebrane mamie lub kupione w najdroższym butiku za własne uciułane pieniądze. Uwielbiała chwile, kiedy niosąc plecak w kratkę i drepcząc do szkoły koło kwitnących kasztanów, chłodny poranny wiatr rozwiewał jej złociste włosy a słońce świeciło w twarz. To były momenty beztroskiego szczęścia, które czuła i kolekcjonowała w swoim pamiętniku. Do pełni szczęścia brakowało jej tylko miłości.
Większość rówieśniczek beztrosko łączyła się w pary. Znajdowały swe połówki wszędzie i bez problemów. Tylko Anula czuła się jak dziwoląg. Do niej nigdy nikt nie podchodził. Jakby odstraszała sobą każdego chłopaka, który jakoś w miarę wyglądał. Pryszczaci koledzy z równoległych klas nie znajdowali się w sferze jej zainteresowań, bo Anula od zarania dziejów zaciekawiona była starszymi osobnikami.
Może dlatego, że zawsze wyglądała dużo poważniej niż wskazywała jej metryka.
Zawsze chciała rozmawiać o czymś więcej niż o łowieniu ryb, czy grach komputerowych.
Zawsze szukała w innych odpowiedzialności, romantyczności i kogoś, kto się nią zaopiekuje. Kto przytuli jak ojciec, zapewni wsparcie i spokój…
Tata dużo pracował. Bywało, że wychodził do pracy zanim się obudziła i wracał, gdy ona już spała. Czasami brakowało pretekstu do zwyczajnej rozmowy, można by rzec, że przez długi czas właściwie nie miała pojęcia o czym myśli, czego nie lubi, jakim jest człowiekiem. Zapracowany, ale nadzwyczaj mądry. Autorytet, którego słowa bywały jednako drogowskazami, jak i bolesnymi upomnieniami. Zwykle, kiedy Anka coś przeskrobała, wynikał temat do skomentowania, i był to długi, ambitny i pouczający monolog, pełen zapadających w pamięć argumentów, czasami jednak utrącających nogi i skrzydła.
Od rozmów na ważne codzienne tematy była Mama, ale te ówcześnie najbardziej drażliwe rozterki — pierwsze miłości, fascynacje i rozczarowania facetami — to były tematy tylko do zanotowania w pamiętniku, albo do opowiedzenia psiapsiółce, które z biegiem czasu zmieniały się jak w kalejdoskopie.
Pierwsze poważne rozmowy z rodzicami zaczęły się, kiedy Anula w końcu znalazła chłopaka. Kilka lat starszy, zadbany, z dobrego domu, zapowiadał się świetny materiał na męża. Sęk w tym, że Anula aż tak daleko nie wybiegała w przyszłość. Chciała iść na fajne studia, podróżować, zwiedzać świat i żyć.
— Wiesz, że twoją rolą jest zaspokajanie mnie i rodzenie mi dzieci, które kiedyś wyrosną na dochodowych tenisistów? — uświadamiał ją ów Idealny Materiał na męża.
— Nasze dzieci nie będą mogły po prostu grać w tenisa dla swojej przyjemności? — zdumiała się Anula.
— Inwestycje robi się po to, żeby mieć z nich profity — puentował temat pan Idealny Materiał.
— No cóż — myślała wtedy Anula — jeśli dzieci mają mu przynosić tylko profity, niczym projekty w banku, to ja nie wiem czy chcę mu urodzić choćby jedno.
Cztery lata częstował ją podobnymi teoriami. O służeniu, układaniu się pod jego dyktando, robieniu tego, czego on chce. Anula miała wrażenie, że znika. Że to, co myśli jest w ogóle nieważne. Że to nie jest świat, w którym chce żyć.
Niestety, porady, jakie zewsząd słyszała, brzmiały:
— „nie wybrzydzaj i nie marudź, trzeba spełniać zachcianki mężczyzn, tak działa świat”.
— Skoro tak działa, to ja nie chcę w nim żyć — niejednokrotnie chodziło jej po głowie, zwłaszcza w chwilach większego zwątpienia.
Zawsze jednak odzywał się w Anuli jakiś stoper, coś co powstrzymywało ją przed odebraniem sobie życia. Zawsze tliła się w niej jakaś iskierka życia, która wołała: „zaczekaj! To się zmieni!”. Więc czekała, na kiedyś, na później, na następny raz, obwiniając się o wszystko co się dzieje, zarzucając sobie na głowę worki z grzechami bezwartościowości, którymi sama się przyduszała w ramach kary.
Bo karę przecież musiała ponieść.
Za to, że nie spełnia niczyich oczekiwań. Wszyscy uważają, że zawsze mogłaby więcej i lepiej.
Znajomi mają ją za pokręconą dziwaczkę.
Chłopcy — za romantyczny wieszak, a facet od łaciny za jego niespełniony sen o młodej kochance.
Wszystko było nie tak i zdecydowanie za ciężkie, żeby dźwigać w pojedynkę.