E-book
27.93
drukowana A5
49.09
Przejść przez piekło płonącego Pakistanu i Kosowa

Bezpłatny fragment - Przejść przez piekło płonącego Pakistanu i Kosowa

Powieść na faktach


5
Objętość:
240 str.
ISBN:
978-83-8351-323-2
E-book
za 27.93
drukowana A5
za 49.09

Książkę dedykuję rodzinom 11 ofiar,

które zginęły w wyniku ataku terrorystycznego

dokonanego przez Talibów

na Base Camp pod Nanga Parbat w 2013 roku.


Wszyscy Zostali Pomszczeni.


Po 1980 roku — wtedy się urodziłem.

Zabiłem oficjalnie przynajmniej 17 osób.

Skurwieli — którzy nigdy nie powinni się narodzić

i chodzić po tej ziemi,

choć wiem,

że na pewno zabiłem więcej.

Czasem, przy eliminacji obiektu pojawiali się inni ludzie,

jak np. „ochrona obiektu”, z którą trzeba było sobie „poradzić”

— czyli po prostu ją wyeliminować.

Nie wiem, czy tamci w trakcie „awantury” przeżyli

— kluczowy był dla mnie „obiekt”

— tylko to mnie interesowało-

wykonanie zadania!


Za każde zlecenie dostawałem różne wartości pieniężne,

Choć zwykle stawka za „głowę” wynosiła 100 000 zł.

Do tego dostawałem pełny zwrot poniesionych kosztów,

czyli tzw. kieszonkowe.

Wszystko było w różnych walutach,

od różnych międzynarodowych agencji wywiadowczych.

Agencje płaciły za to,

czego nikt inny nie mógł zrobić.

Przeszedłem nielegalne szkolenie,

które nikomu z Was,

w głowie się nie zmieści,

ani nie zmieści się tym,

którzy są w jednostkach specjalnych.


Chcę w tej książce opowiedzieć część historii człowieka,

który dokonał przynajmniej kilkunastu zabójstw z zimną krwią,

za pieniądze,

które płaciły mu różne międzynarodowe służby.

W konsekwencji

zmieniłem kilka razy losy świata — dosłownie.

I tak, tak — fakty bywają niewygodne, bywają mocne i mroczne,

albo wręcz żartobliwe…

jednak nadal są faktami.

Dlatego będę starał się powiedzieć o sobie jak najmniej,

a jednocześnie jak najwięcej,

bo opinia publiczna,

powinna o tym w moim przekonaniu wiedzieć.

Opowiem Wam o tych eliminacjach

o których mogę opowiedzieć

— bowiem o niektórych nie mogę i jeszcze długo nie będę mógł.

Te wszystkie słowa stanowią swego rodzaju wstęp,

do tego wszystkiego,

o czym dalej przeczytacie.


Płk. Dr Diabeł

Od Autora

Cieszę się, że sięgasz po tę pozycję. Mam nadzieję, że się nie rozczarujesz. W między czasie porozmawiamy…

Na wstępie zaznaczam: ta książka jest normalna, nie jestem autorem kolejnego „Przedwiośnia” czy „Nad Niemnem”. Nie będzie opisów przyrody i tego w jakim kolorze są ściany i zasłony jak u „Prusa” w „Lalce”. Ja skupiam się na czym innym. Pokazuje przemyślenia, spostrzeżenia i ukazuję pewną historię. Nie jest to też pamiętnik z jakiejś wycieczki. Skupiam się na tym, czego dotyczyła moja robota i tyle.

Ta powieść jest w około 93 procentach wierna prawdzie, ale nie jest ładna. Dlaczego? Bo ta prawda, też piękną nie jest i nigdy nie będzie, ale tego możesz się już domyślać z tytułu, prawda?

Będzie tu dużo przekleństw, bardzo dużo, lojalnie uprzedzam, bo to jest kurewsko konkretny męski świat (a może nie tylko męski?). Gdzie wyrażamy to co należy, bez zbędnego akademickiego pierdolenia. Więc jeśli razi Cię czytelniku duża ilość „kurew” i zwrotów typu „ja pierdolę”, to od razu lojalnie uprzedzam — ta książka może Ci się nie spodobać. Zdania i konwersacje jakie w niej padają, są po prostu takie, jakie były, przytoczone niemal jeden do jednego. Chyba ciężko sobie wyobrazić Płatnego Zabójcę, który po tym jak dostanie w ryj powie: „o kurcze pieczone, ależ mnie to boli”? Więcej zasadności użytego języka chyba nie muszę tłumaczyć.

Poznasz ten nasz świat. Świat w którym wielu mężczyzn a być może i kobiet chciałoby się znaleźć ale się nigdy nie znajdzie. Bo ten świat przecież oficjalnie nie istnieje.

Poznasz moją historię.

Niniejsza pozycja jest uzupełnieniem moich dwóch wcześniej wydanych powieści: Doktor Diabeł — „Spowiedź Płatnego Zabójcy” oraz Doktor Diabeł — „Strzyga”. Akcja niniejszej odbywa się gdzieś pomiędzy pierwszą a drugą a może i po drugiej? Niestety, ale datami i miejscami muszę trochę manewrować. Nie jestem aż takim idiotą, żeby na łamach książki przyznać się do zabójstwa, zatem wszystko co przeczytasz jest oczywiście wcześniej wspomnianą prawdą. W sensie prawdziwą fikcją literacką. (Panie prokuratorze — to właśnie tutaj — jest ten moment w którym to zaznaczam).

Jeśli chcesz dobrze ująć cały kontekst, bohaterów, ich mentalność, zachowania, relacje między nimi, spojrzenie na świat i przenieść się do świata ludzi którzy oficjalnie nie istnieją, z całego serca polecam Ci czytelniku przeczytać część pierwszą a dopiero potem sięgnąć po tą którą trzymasz w rękach. Mówię to bardzo serio, bardzo. Ułatwi to Tobie zrozumienie wielu rzeczy, zwarzywszy na fakt, iż po pierwsze nie chcę od nowa tłumaczyć dlaczego robię to co robię, jak stałem się taką osobą oraz kim są osoby które będą się w tej pozycji pojawiać… Wiesz… to trochę jak serial, ciężko jest go oglądać od środka, a przynajmniej staram się, abyś Ty — drogi czytelniku — właśnie tak mógł to odbierać i przeżywać razem ze mną to co ja miałem okazję przeżyć osobiście. Słowo „przeżyć” jest tutaj bardzo „trafione”. Bardzo.

Płk. Dr Diabeł

(Kursywą w nawiasach jak teraz, będę wrzucał dodatkowe teksty. Czasem uzupełniające pewną wiedzę, czasem będzie to dygresja, a czasem podziękowania — bo wiem, że parę z osób o których będzie mowa, sięgnie po tę pozycję, nie wiedząc jeszcze o tym, iż znajdą tutaj „siebie”, ale pod zmienionym imieniem czy pseudonimem)

1. Bycie Szefem Kurwidołka Zabójców, rozdział wprowadzający dla nowych czytelników

Po śmierci Nadiego, zostałem szefem tego Kurwidołka Zabójców. Zabójców — zawsze z wielkiej litery ze względu na szacunek do samego siebie. Nadi — mój oficer prowadzący umarł niemal na moich rękach. Robota odbywała się w Teheranie. Z za jednego z dwóch samochodów w którym był już ubity przeze mnie obiekt wyłonił się jeden turbaniarz z ochrony obiektu z bronią w ręku. Ja z Czeczenem w trakcie strzelaniny byliśmy schowani za przednią lewą felgą naszej Toyki i przeładowywaliśmy broń. Dokładnie GLOCKI. Nadi będący mocno po 80tym roku życia, który nie odstępował nam kondycją nawet na pół kroku był schowany za tylną. Skurwiel wyłonił się z nad maski naszej Toyoty. Własnym ciałem zasłoniłem Czeczena, turbaniarz oddał strzał ja też oddałem. Oddał strzał w Nadiego. Zajebałem turbaniarza. Czeczen tylko krzyknął:

— Diabeł! Nadi!

Odwróciłem się i zobaczyłem przestrzeloną szyję Nadiego. Podbiegłem. Złapałem go za szyję chcąc zatrzymać krwawienie. Nic z tego. Nadi umarł na moich rękach.

Nadi (skrót od: Nadzorcy Egzekucji) Maurer, dziadek, przyjaciel, człowiek który nauczył mnie wszystkiego, człowiek który stworzył mi piekło, piekło które przeżyłem, człowiek który uczynił mnie Diabłem, który ma zabierać do Piekła ludzkie dusze tak, aby już nigdy stamtąd nie wyszły. Były wychowanek KGB, potem były UBek, aż w końcu człowiek który podobnie jak ja teraz, był związany dżentelmeńską umową z Agencją Wywiadu, aby za pieniądze likwidować ludzi. Ludzi których należy zlikwidować, aby świat był bezpieczny. Ludzi do których nie można ze względów politycznych posłać nikogo z wywiadu. Nie można posłać GROMU, DELTY czy innej Formozy, bo jak kogoś złapią to pod torturami się wyda, że obce wojsko weszło na teren innego kraju. Człowiek który był przechujem. I miał na rękach tyle krwi ile ja mam teraz albo może nawet i więcej albo mniej — nie wiem. Człowiek, który nigdy nie zawiódł. Kiedy ze względu na raka wątroby wiedział, że jego czas już się kończy, mianował mnie na szefa tego — jak o tym mówiliśmy — Kurwidołka Zabójców. Bardzo mocno mnie już wprowadził w to co i jak robić i z kim się kontaktować. „Magda” została po stronie Firmy moim łącznikiem do zleceń. „Zima” natomiast — jak się miało później okazać — człowiekiem od logistyki i od dostarczania pieniędzy za wykonaną robotę albo dostarczania kieszonkowego przed robotą. O Zimie w tej książce nie będzie. Jest jeszcze „Czeczen” — gość z którym znam się jakieś 17 lat. Niski ale twardy, pierdolony poliglota znający 6 języków, kulturoznawca i podobnie jak ja religioznawca. Obaj po Historii obaj po Politologii… on tam coś potem jeszcze w Chinach i Serbii studiował ja w tym czasie robiłem Administrację i Bezpieczeństwo Wewnętrzne i oczywiście doktorat. Czeczen to mój Partner w robocie, logistyk, który zawsze wszędzie mnie zaprowadzi i wyprowadzi, ale to ja Diabeł pociągam za spust, za nóż w płuca albo za długopis wbity w tętnice lub ucho aż do samego mózgu. Taki to jest nasz Duet. Ja z racji pełnionej funkcji mam decydujący głos. I choć Czeczen na pewno jest ode mnie mądrzejszy i ma większą wiedzę, to jednak z racji sprawowanej funkcji — a co za tym idzie i wyszkolenia do tej roboty oraz odpowiedzialności — podział jest prosty: Czeczen ma mnie zaprowadzić gdzie chcę, tak abym ja mógł ubić obiekt tak jak chcę. Hierarchia jest prosta, ja jestem szefem Kurwidołka, każdy wie za co jest odpowiedzialny i nikt nikomu się w robotę nie wpierdala.

Ciało Nadiego przemytnicy z Turcji i Bułgarii przemycili do polski w skrzyni z rybami która wylądowała prosto na Miłobędzkiej. W ten sposób skończyła się pewna epoka. Epoka, w której to stara gwardia wychowana przez KGB i służąca w UB, wychowywała młodą gwardię czyli nas: Diabła i Czeczena. Młodych gniewnych urodzonych po 1980 roku. A jak wiecie: z młodych gniewnych wyrastają starzy wkurwieni.

Po tym jak już całkowicie ogarnąłem Kurwidołek, Magda zaczęła mi przysyłać CV różnych osób które aplikowały oficjalną drogą do Firmy. Czytałem, analizowałem itp.. Niestety, zero konkretu. Aktualnie, to ja jestem odpowiedzialny za rekrutację na Płatnych Zabójców kolejnych osób. Magda co jakiś czas podsyła mi nowe CV. Czytam, sprawdzam, szukam wszystkiego o wszystkim w internecie, mediach społecznościowych i nie tylko, możliwości Firmy są nieograniczone choć zdarza im się czasem coś popierdolić z tematem. Najpierw trzeba przejść selekcję Firmy a już samo to nie jest proste. Owszem, jest dwa razy prostsze niż to co było kiedy ja aplikowałem ale jednak nadal nie jest łatwo. Potem po testach psychologicznych wiele osób odpada. Jeśli wszystko przejdziesz i okażesz się być choć w połowie takim socjopatą w pozytywnym z punktu widzenia naszej roboty jak ja, to masz szansę, że być może przy dużej ilości szczęścia Twoja teczka trafi do mnie. A jeśli trafi, to w 99% Cię odrzucę. Jeśli natomiast znajdziesz się w tym 1% to wiedz, że w momencie kiedy się spotkamy, będę o Tobie wiedział więcej niż Ty sam wiesz o sobie. W tej robocie nie ma miejsca na błędy. Błąd oznacza jedno: Koniec czyjegoś życia. My nie popełniamy błędów. Błąd to kula w łeb. W Twój pierdolony łeb.

(Więcej na temat tego jak wygląda proces rekrutacji do Agencji Wywiadu oraz jak mnie rekrutowano i szkolono jest w pierwszej części: Doktor Diabeł — Spowiedź Płatnego Zabójcy)

W tzw. międzyczasie Magda podsyłała mi różne osoby. Niestety nic z tego nie wychodziło, ale… któregoś dnia podesłała mi całkiem ciekawe akta. Nazwałem rekrutowany obiekt: „Strzyga”. Podobnie jak wcześniej Nadi, tak teraz ja, jako Szef Kurwidołka Zabójców, mam ten przywilej, że sam nadaję NickName osobie którą rekrutuję albo biorę na robotę. Myślę, że: „Strzyga”, jest w tym przypadku bardzo właściwym Nickiem, wręcz „trafionym”.

Ze Strzygą miałem kilka spotkań. W konsekwencji uznałem, iż nadaje się do tej roboty. Skutek? Strzyga zaczęła serię szkoleń począwszy od tego jak wyglądać, ubierać się, jeździć motocyklem, samochodem, strzelać, pływać, przetrwać we wrogim środowisku pustynnym, wodnym i leśnym, z ratownictwa medycznego na polu walki oraz to co sam wymyśliłem i nazwałem, czyli szkolenia z taktyki szarej tj. sztuki poruszania się po mieście. Z grubsza… jakieś 5—7 mln złotych z kieszeni podatnika zostanie zainwestowanych w Jej przeszkolenie. O ile przeżyje szkolenie i nie zwariuje — tego nigdy nie wiadomo.

Ja natomiast cały czas pracuję sobie oficjalnie w korporacji i po prostu od czasu do czasu biorę sobie urlop jeśli tego wymaga sytuacja na świecie. Wtedy razem z Czeczenem w ten świat ruszamy i robimy co w naszej mocy, żeby zrealizować zlecenie, żeby ten świat nie zapłonął i żeby status quo — jeśli jest taka możliwość — został zachowany.

Jeśli chcesz się więcej dowiedzieć o mnie, moim życiu, wychowaniu, szkoleniu, umowie z Firmą, zleceniach itp. Odsyłam do części pierwszej: Doktor Diabeł — „Spowiedź płatnego Zabójcy”. Wierz mi czytelniku — nie pożałujesz.

2. Zlecenie KOMBINOWANE

Sobota, 17 grudnia. W końcu po całym tygodniu pracy mogłem się normalnie wyspać. Satynowe czerwone prześcieradło pode mną i kołdra w butelkowej satynowej zieleni nade mną. Godzina 11:17 dzwoni telefon. Zerkam. Magda.

— Cześć Madzia.

— Cześć Diabeł, możesz rozmawiać?

— Mogę, co tam?

— Jest robota.

— Jaka?

— Islandia.

— Kurwa, przecież tam jest teraz zima i tam jest zimniej niż zwykle!

— No jest.

— Kurwa, jaka robota, konkrety poproszę!

— Diabeł, przyjedź proszę do Firmy i tutaj to obgadamy.

— Użyłaś teraz, w sobotę, słowa „tutaj” co sugeruje, że jesteś w Firmie.

— Tak jestem. Zawsze taki skrupulatny jesteś?

— Zawsze! Wiesz kto to jest dyplomata?

— Kto?

— To człowiek który się dwa razy zastanowi zanim nic nie powie.

— Niezłe!

— A wiesz co to jest dyplomacja?

— Co?

— To powiedzieć komuś spierdalaj w taki sposób, aby poczuł ekscytację na samą myśl o zbliżającej się podróży.

— Dobre! Zapamiętam sobie!

— Zapamiętaj i nie baw się w dyplomację w takim razie! Jak Ty w sobotę jesteś w Firmie to to jest jakaś w przechuj akcja, mów mi konkrety!

— Diabeł, przyjedź do Firmy, proszę.

— Madzia, jeśli to jest taka akcja, że Ty w sobotę siedzisz od rana w Firmie, to to znaczy, że ja jestem ostatnią osobą która powinna się tam pojawiać. Wiesz, że ja od paru lat na Miłobędzką nie jeżdżę, Czeczen też nie. Jak coś, to tylko spotkania z Zimą i to poza Firmą. Mów co to za akcja i przede wszystkim za ile!?

— Milion.

— Co kurwa!?

— Milion.

— Kurwa!, Złotych, Dolarów, Euro, Ariarów, liści czy czego!?

— Dolarów.

— Madzia….

— Diabeł…

— Madzia… Ty masz dla mnie zlecenie za milion Dolarów?

— Tak.

— Kto? Bo od razu uprzedzam, że papieża nie zajebie. Może i agnostyk jestem ale kurwa papieża nie zapierdolę, nie ma szans!

— Zlecenie Kombinowane.

— Kombinowane? Co to kurwa znaczy?

— Diabeł, przyjedź do Firmy, proszę.

— Madzia, jak wiesz ja tam się pojawić nie mogę. Miłobędzką za dużo służb obstawia i naszych i obcych. Nie ma kurwa mowy żebym tam stopę postawił. Chyba, że mi kasę będziecie wisieć. To wtedy tam wejdę i wszystkich do siebie do domu zabiorę. (Gra słów, jako Diabeł moim domem jest samo piekło do którego zabieram ludzkie dusze, tak aby już stamtąd nie wyszły.)

— Kurwa, Diabeł to jak to robimy?

— Jak zawsze z Zimą. Spotykamy się w Bierhalle na Nowym Świecie, pytanie o której Ci pasuje?

— 19:00?

— No to umówieni.


O 18:49 byłem już w Bierhalle przy swoim stoliku. Magda pojawiła się punktualnie o 18:58. Podeszła i usiadła.

— Cześć Diabeł.

— Cześć Madzia, to o co chodzi?

— A zamawiamy coś?

— A mam zamawiać tak jak z Zimą?

— A zamawiaj!

Ewidentnie poczuła się hardo. Widziała mnie ostatni raz parę długich lat temu, potem tylko znała z opowiadań i chyba pomyślała, że jednak skoro ze mną siedzi przy stoliku to siedzi jak ze starym dobrym znajomym.

Podeszła kelnerka.

— Dzień dobry, co Państwo sobie życzą?

— Butelkę wódki, dwa kieliszki, deskę zakąsek… a to jest napiwek dla pani — wyjąłem 200 zł z czarnego skórzanego portfela, który kilka lat temu dostałem od ówczesnej narzeczonej i położyłem na tackę — tylko żeby zmrożona była — powiedziałem z tym swoim charakterystycznym białym uśmiechem.

Magda się spojrzała, ale udała, że to nie robi na niej wrażenia.

— Dajesz napiwek przed serwisem?

— Tak, bo po drugiej butelce wódki mogę zapomnieć.

W tym momencie Magda przestała się czuć tak pewnie jak jeszcze parę sekund wcześniej, niemniej zasada jest prosta, jak siedzisz przy tym stoliku i osoba która siedzi tu gdzie teraz ja — a ja zawsze tu siedzę — i mówi: że się pije… to się piję — i się nie odmawia. Taka tradycja jeszcze od czasów kiedy Nadi siedział na tym miejscu.

— Dobra Madzia, co to za robota?

— Islandia.

— To już wiem, powiedz mi to czego nie wiem.

— Mamy zlecenie kombinowane.

— Madzia….

— W dużym skrócie, pamiętasz jak w 2013 roku był atak na Base Camp pod Nanga Parbat w Pakistanie?

— Coś pamiętam ale niedokładnie, a jak to się ma do Islandii i czemu mówisz o zleceniu kombinowanym i co to w ogóle kurwa znaczy?

W tym momencie podeszła kelnerka z butelką Bolsa i deską zakąsek, Napiwek w tej wysokości przed serwisem daje Ci istne „Prioryty” i status VIP jako jedynemu na całej sali. Magda była w szoku będąc świadkiem szybkości obsługi.

— Dla Pani.

— Dziękuję.

— Dla Pana.

— Dziękuję.

Kelnerka postawiła kieliszki, druga kelnerka postawiła deskę zakąsek i wiaderko z wódką. Na butelce był jeszcze przymarznięty lód dookoła.

— Udanego wieczoru życzę — powiedziała kelnerka i odeszła.

— Dobra Madzia, polewaj…

Magda polała.

— No to pijemy.

Wypiliśmy.

— Polewaj.

Polała.

— Pijemy.

Wypiliśmy.

Byliśmy po setce wódki.

— Dobra Madzia, to jeszcze raz…. Jaka Islandia, jakie Nanga Parbat, jaki zamach i jakie zlecenie kombinowane? — powiedziałem przegryzając coś z deski zakąsek.

— Diabeł…

— Co?

— Polej.

Polałem.

— Diabeł.

— Co?

— Pijemy?

— Pijemy.

Wypiliśmy.

— Madzia?

— Temat jest prosty….

— No to słucham.

Magda wyjęła jakąś chudą szarą teczkę i częściowo na nią zerkając a częściowo zerkając na mnie zaczęła czytać:

— „Wieczór 22 czerwca — trwa szczyt sezonu wspinaczkowego. Na górze i u jej stóp znajdowało się łącznie około 50 himalaistów, również z Polski. Największa, 11-osobowa, grupa wraz z ekipą miejscowych pomocników dopiero szykowała się do wspinaczki, aklimatyzując w głównym obozie na wysokości 4 200 metrów. W kolejnych godzinach okazało się jednak, że z górą Nanga Parbat nigdy nie będzie im dane się zmierzyć. Około godziny 22 wszyscy spali. Zmierzch w górach zapada szybko, a zmęczeni wspinacze starają się wykorzystać każdą chwilę na odpoczynek i regenerację. Prawdopodobnie nikt nie dostrzegł surrealistycznego widoku, jaki zaczął wyłaniać się z ciemności w tej niedostępnej, położonej pośrodku niczego bazie. Do namiotów zbliżała się grupa 16 uzbrojonych po zęby mężczyzn w mundurach lokalnej milicji. Niedługo później, przy wtórze silnego wiatru, dało się słyszeć okrzyki po angielsku: „Talibowie! Al-Kaida! Poddajcie się!”. Al-Kaida? Tutaj, u stóp ośmiotysięcznika? W miejscu tak wrogim człowiekowi, gdzie każdego dnia można umrzeć z wyziębienia, spaść ze zbocza, być porwanym przez lawinę czy zapaść na chorobę wysokościową. Ośmiotysięczne góry od zawsze rządzą się swoimi prawami, są zbyt niedostępne, poza polityką. Okazało się jednak, że nie tym razem. Gdy uzbrojona grupa wtargnęła do bazy, wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Napastnicy z odbezpieczoną bronią w rękach zaczęli wszystkich budzić i wywlekać na mróz. W samych podkoszulkach lub bieliźnie zmuszono pojmanych do klęczenia na śniegu. Obok himalaistów kazano klęknąć także pakistańskiemu kucharzowi. Pozostali miejscowi, znajdujący się w bazie, zostali natomiast zamknięci pod bronią w jednym z namiotów. Wspinacze byli całkowicie zaskoczeni, sytuacja szybko zaskoczyła również napastników. Jeden z przebywających w bazie mężczyzn, 50-letni Chen Honglu, prawdopodobnie nie spał i zdołał zorientować się, co się dzieje. Gdy do jego namiotu zbliżył się jeden z napastników, znający wschodnie sztuki walki Chen wyskoczył i zaatakował. Wywiązała się krótka walka, pod gradem ciosów napastnik spanikował i odruchowo nacisnął spust. Seria pocisków przeszyła himalaistę, a w bazie pod Nanga Parbat zapanowała groza. Himalaiści byli przerażeni, napastnicy zaś wpadli w gniew. Trudno było jednak rozstrzygnąć, czy bardziej byli wściekli na opornego, konającego już 50-latka, czy na własnego towarzysza, który otworzył do niego ogień. Teraz wspinacze zdani byli całkowicie na łaskę uzbrojonej grupy. Mimo, że ze związanymi rękami musieli klęczeć na mrozie, mimo, że tuż obok w ziemię wsiąkała krew jednego z nich, to wciąż była nadzieja, że to tylko napad rabunkowy. Można było w tym wszystkim doszukiwać się logiki — są bezbronni na pakistańskim odludziu, mają pieniądze, drogi sprzęt oraz cenne zagraniczne paszporty. Oddadzą wszystko i każdy rozejdzie się w swoją stronę. Napastnicy zmusili jednego z himalaistów, pochodzącego z Pakistanu, żeby tłumaczył ich słowa na angielski. W ten sposób nakazali pozostałym oddanie pieniędzy — nadzieje, że to zwyczajny rabunek, rosły. Wszyscy bez oporu zgodzili się i kolejno wskazywali napastnikom miejsca, w których mieli pieniądze. Przy okazji zabrane zostały telefony komórkowe, satelitarne i radia — wszystko, co zapewniało na tym odludziu łączność. Wówczas nastąpiło jednak coś zaskakującego. Tajemniczy napastnicy, zamiast uciekać z obfitym łupem, zaczęli go na miejscu niszczyć — na pierwszy ogień poszedł sprzęt łączności. Przynajmniej dla części trzymanych na muszkach karabinów mężczyzn sytuacja stała się brutalnie jasna — tu nie chodziło o pieniądze. Tu chodziło o ich życie. Na reakcję było już jednak za późno, a po chwili najgorsze stało się faktem. Mroźną noc w Himalajach rozdarły trzy serie pocisków wystrzelone w bezbronnych, klęczących wspinaczy — rabunek zamienił się w rzeź. Wyprawa do Nanga Parbat zakończyła się śmiercią kolejnych śmiałków, tym razem zanim zdążyli oni wbić w zbocze góry pierwszy czekan. Trzy serie strzałów nie zabiły wszystkich klęczących. Być może było to szczęście, a być może zdecydował o tym wyuczony odruch pochylenia się pod ostrzałem — kule przeleciały ponad głową jednego z himalaistów, byłego chińskiego żołnierza Zhang Jingchuana. Tylko jeden pocisk drasnął go, ześlizgując się po czaszce i pozostawiając niegroźną ranę. Zhang upadł i na krótką chwilę stracił przytomność. Gdy ją odzyskał, postanowił postawić wszystko na jedną kartę. Niewiele myśląc, gwałtownie zerwał się na nogi i — korzystając z zaskoczenia i panujących ciemności — zaczął uciekać. Osłupieni napastnicy ponownie otworzyli ogień, Zhang zaczął więc na zmianę turlać się i biec zygzakiem — wpojone w armii zachowania utrudniały trafienie go. Po kilkudziesięciu metrach udało mu się dobiec do jednej ze skarp. Wskoczył za nią i znieruchomiał w przejmującym mrozie. Zhang walczył, choć zupełnie nie z takim wyzwaniem, na jakie szykował się, przychodząc pod „Zabójczą Górę”. Ucieczka nie przerwała jednak rzezi w bazie. Gdy część napastników szukała uciekiniera, kolejni himalaiści byli zabijani pojedynczymi strzałami. Jak wspominał Zhang, słychać było ich ostatnie krzyki po angielsku: „Nie jestem Amerykaninem!” i odpowiadające im w urdu głosy: „Allah Akbar!” (Bóg jest wielki) i „Osama bin Laden Zindabad!” (Niech żyje Osama bin Laden!). Po zamordowaniu wszystkich ofiar pod ośmiotysięcznikiem zapadła cisza. Zhanga nie odnaleziono — napastnicy nie mieli już czasu na dalsze poszukiwania. Zabrali zrabowaną gotówkę i w pośpiechu rozpłynęli się w mroku, z którego przybyli. Z oddali dobiegły jeszcze do bazy ich słowa: „To zemsta za szejka bin Ladena”. Dziesięciu wspinaczy: trzech Ukraińców, dwóch Słowaków, dwóch Chińczyków, Litwin, Nepalczyk i wspomniany Amerykanin z podwójnym obywatelstwem — Honglu Chen — zostało z zimną krwią zamordowanych u stóp Nanga Parbat. Razem z nimi zginął pakistański kucharz, który — jak się później okazało — był wyznawcą znienawidzonej przez dżihadystów szyickiej wersji islamu. Wszystkich, dla pewności, osobiście dobił przywódca zbrojnej bandy. Jedyny ocalały, ranny Zhang, odczekał jeszcze 40 minut, zanim wrócił na miejsce kaźni. Musiał przezwyciężyć strach. Chociaż nie miał dużo do stracenia — ukryty w samej bieliźnie narażał się na zamarznięcie. Nie wiedząc, gdzie są napastnicy, gorączkowo włożył ciepłe ubrania, znalazł ostatni sprawny telefon satelitarny, czekan i rzucił się w kierunku zbocza. Myślał logicznie: napastnicy nie mieli sprzętu wspinaczkowego, więc na ścianie „Zabójczej Góry” był względnie najbardziej bezpieczny. Gdy wspiął się na pewną wysokość, telefonicznie wezwał pomoc. Chaotyczna reakcja władz 23 czerwca, wraz ze świtem, przybyły pakistańskie śmigłowce i w bazie pod Nanga Parbat zaroiło się od żołnierzy. Zarządzono natychmiastową ewakuację wszystkich ludzi z masywu ośmiotysięcznika — do wieczora musieli zejść do bazy wszyscy himalaiści, którzy, niczego nieświadomi, przetrwali noc śpiąc w namiotach na zboczach góry. Jak pisał na swoim blogu Bogusław Magrel, lider jednej z dwóch polskich ekip znajdujących się wówczas na Nandze, „do wieczora wszyscy wspinacze dotarli na dół, jednak tej nocy nikt nie spał. Rankiem przyleciały trzy śmigłowce, które ewakuowały nas do Gilgit”. Pod silną wojskową eskortą ewakuowany został także ranny Zhang Jingchuan oraz ciała 11 poległych. Światowe media były w szoku: terroryzm dotarł do jednego z najbardziej niedostępnych regionów świata. Co dalej ze wspinaniem na ośmiotysięczniki? Pod międzynarodową presją pakistańskie władze rozpoczęły szeroko zakrojone poszukiwania sprawców ataku. Szanse wydawały się duże. Napastnicy po ataku musieli przez wiele godzin, według niektórych szacunków nawet przez dobę, maszerować jedyną doliną prowadzącą spod Nanga Parbat ku cywilizacji — ku drodze krajowej N35. Dopiero tam mieli szanse wsiąść do samochodów lub rozproszyć się wśród mieszkańców pobliskich wiosek. Jednak mimo, że przez tak długi czas byli łatwi do namierzenia, pakistańskie wojsko nikogo nie złapało. Choć doskonale znało topografię okolicy, nie wysłało oddziałów, żeby w porę odciąć terrorystom drogę ucieczki. Dlaczego tak się stało, pozostaje niewyjaśnione. W kolejnych miesiącach udało się natomiast ustalić, że grupa 16 napastników należała do odłamu pakistańskiego ugrupowania talibów znanego jako Tehrik-i-Taliban. Ugrupowanie to, stworzone przez jednych z najgroźniejszych wówczas terrorystów, braci Mehsudów, było bardzo aktywne w regionie. W Polsce stało się o nim głośno już kilka lat wcześniej, gdy porwało i zamordowało w Pakistanie polskiego inżyniera Piotra Stańczaka. Cel brawurowego ataku terrorystycznego pozostaje jednak niejasny. Ci luźno sprzymierzeni z Al-Kaidą lokalni watażkowie najprawdopodobniej nie planowali zamordować, ale porwać napotkanych obywateli amerykańskich. Za ich uwolnienie mogliby wówczas żądać wysokiego okupu lub wymiany na więzionych przez USA przywódców dżihadystów. Plan zawalił się jednak, gdy na samym początku zabito Honglu Chena — jedynego wspinacza z amerykańskim paszportem. Ta śmierć oznaczałaby, że późniejsza masakra nie miała już sensu — być może dokonano jej jedynie ze złości i poczucia bezsilności. Z drugiej strony zabicie obcokrajowców spoza USA mogło być równie dobrze częścią planu, którego celem byłoby danie Zachodowi „nauczki” i pokazanie, „kto rządzi” w tym regionie.” (Źródło notatek Magdy: https://tvn24.pl/magazyn-tvn24/rzez-na-osmiotysieczniku-zamach-ktory-wykraczal-poza-wyobraznie,159,2770)


— No i co ja kurwa mam niby z tym zrobić?

— Masz ich pomścić?

— Że co?

— Masz ich Diabeł pomścić!

— Że co kurwa? Niby jak? Madzia o czym Ty w ogóle mówisz?

— Diabeł, mamy zlecenie kombinowane.

— Kombinowane czyli co? Bo na razie to mi opowiedziałaś jakąś smutną historię i nadal nie wiem o co chodzi.

— Zlecenie kombinowane.

— Czyli?

— Czyli… w dużym skrócie: rodziny wszystkich zabitych zrzuciły się na to, aby dopaść tych skurwieli którzy zabili ich bliskich.

— Czyli stąd stawka na 1 milion dolców, średnio po 100 000 od rodziny i w końcu nie Firma lecz prywata?

— Tak, ale firmowo to też się wpisuje.

— Mów dalej.

— Lecisz na Islandię, mamy tam człowieka, który przeżył to co tam było, świadek.

— I?

— I musisz z nim pogadać, Karakorum i Himalaje to inny świat.

— To wiem.

— Weź tam Czeczena.

— Po co?

— Żeby spojrzał na to co gość mówi pod kątem kultury i logistyki.

— Ok. Czyli Islandia, żeby się spotkać z typem od Himalajów tak?

— Tak!

— Ja pierdolę, polewaj!

Magda polała.

— Madzia, a kiedy wypłata?

— Z racji zlecenia zaraz po robocie w gotówce. Konkretnie w zielonych.

— Ja pierdolę.

Wypiliśmy.

— Madzia?

— Co?

— Polewaj…

Zrobiłem z Magdą pierwszą i drugą butelkę Bolsa. Ewidentnie Magda też była nieźle zaprawiona w piciu, co nie ukrywam mnie zaskoczyło, bo dotychczas patrzyłem na nią tylko jak na babkę z za biurka. Każde z nas wtoczyło się do swojego Ubera i pojechało w swoją stronę.

Jeśli kogoś zastanawia dlaczego nie opisuję tego jak wyglądała Magda, ile miała lat albo jak była ubrana to odpowiedź jest prosta. Magda cały czas pracuje dla Firmy, cały czas jest moją łączniczką i tak naprawdę wcale nie ma na imię Magda. Wiec sami rozumiecie, że niektóre szczegóły muszę sobie w tym tekście odpuścić ze względów bezpieczeństwa i procedur, choć te ostatnie jak wiecie, z Czeczenem regularnie łamiemy ale nam wolno. Właściwie to nie wolno, ale my po prostu mamy to w dupie. Najważniejsza jest realizacja Zlecenia. Jesteśmy DC Devils. My nie zawodzimy. Tam gdzie idziemy na robotę, tam ludzie z innych Firm boją się wchodzić, bo po przykładzie jaki dałem w Maroku boją się, że mogą na Nas trafić. Nikt nie chce zostać kolejnym Marokańczykiem. Kiedy gdzieś wchodzimy to jest nasz dystrykt, nasza jebana zona. A obiekt jest moim „kotkiem” i będę go pierdolić jak chce, ale o tym przeczytacie w pierwszej części. Doktor Diabeł — „Spowiedź płatnego zabójcy”.

3. Jak przekonać nieprzekonanego

Następnego dnia obudziłem się około 11. Była niedziela, 18 grudnia. Wziąłem telefon i wybrałem numer do Magdy.

— Cześć Madzia.

— Cześć Diabeł, co tam?

— Podeślij mi wszystko co masz na temat tej sprawy, ok?

— Masz już na mailu od jakiś 2h

— ok, dzięki!

Rozłączyłem się i pomyślałem, że Magda wytrzeźwiała szybciej ode mnie. Ewidentnie praca w Firmie przez te kilka lat ją zmieniła. Stres, terminy, ludzie, obowiązki i kurewsko wysoka odpowiedzialność powoduje, że ludzie często sięgają po alkohol. Im częściej i więcej pijesz tym twój łeb robi się twardszy do picia. Wiem ile ja piję, ale jeśli Magda ogarnęła się dwie godziny przede mną, to znaczy, że pije zdecydowanie za dużo.

Poszedłem do łazienki i wziąłem prysznic. Woda zawsze działała i działa nadal na mnie orzeźwiająco. Woda to mój jebany żywioł. Po szkoleniu jakie przeszedłem z pływania, woda stała się dla mnie nie tyko fajną rozrywką. Woda to moje środowisko naturalne — zresztą — jak i każde inne. Spojrzałem w pomarańczowe lustro w pomarańczowej łazience na swoją twarz. Raz na miesiąc w weekend sprawdzam czy jeszcze potrafię spojrzeć sam sobie w oczy. Zmarszczki na czole jak były tak są — a to znaczy — że albo się nie starzeję, albo ten krem 40+ faktycznie działa — pomyślałem i zacząłem sam ze sobą prowadzić jak to mam w zwyczaju wewnętrzny dialog:

— Diabeł Islandia? Pakistan? Talibowie? Serio?

— Serio.

— Jeden milion dolarów? — zapytało moje wnętrze.

— Jeden milion do podziału na dwóch.

— Wiesz co to oznacza?

— Wiem, że jesteśmy najlepsi, pierdolone „DC-Devils” — Diabeł, Czeczen, Diabły — a przynajmniej tak nas inne Firmy oficjalnie na świecie nazywają, bo jesteśmy wysłani tam, gdzie nie można wysłać nikogo innego. Fuck yeah! — odpowiedziałem sam sobie z dumą.

— Ale czy wiesz co to oznacza? Jeden pierdolony milion dolarów…

— To, że to jest robota, której nie da się wykonać i nie da się z niej wrócić. To oznacza!

— No właśnie! A jesteś na to gotowy?

W tym momencie zadałem sam sobie bardzo dobre pytanie. Pytanie, na które nie byłem sam sobie wstanie odpowiedzieć.

Wyszedłem z łazienki, ubrałem się w granatowy szlafrok i usiadłem do kompa czytając materiały od Magdy.

Z punktu widzenia osoby trzeciej temat był prosty, są ludzie którzy wiedzą gdzie żyją i mieszkają ludzie odpowiedzialni za atak na Base Camp pod Nanga Parbat. Jest świadek, który wie jak wyglądają. Trzeba się tylko z nimi spotkać, pogadać, a potem jechać w Himalaje, dorwać dwóch Sandalarzy w sukienkach, zajebać ich i tyle. Wrócić, wziąć kasę i cieszyć się życiem. Zadałem sobie pytanie: po ile stoi dolar do złotówki. Sprawdziłem. 4.40zł za 1 USD. Czyli 4 400 000 złotych do podziału na mnie i Czeczena bez urzędu skarbowego. Czyli równo po 3 400 000 zł dla mnie i 1 000 000 zł dla niego. I nie myślcie sobie, że nie umiem liczyć. To ja podchodzę do obiektu, to ja mam krew na rękach, to ja potem w lustrze muszę gadać sam ze sobą, to ja jakoś muszę zasypiać z myślą o tym co zrobiłem, to ja muszę z tym żyć. Bycie socjopatą niewątpliwie w tym pomaga ale w tym zawodzie, każdy gdzieś ma jakieś granice. Gdzie są moje? Nie wiem. Od wielu miesięcy nie byłem na robocie. Poza tym trenowałem głównie tylko pływanie. Byłem szefem Kurwidołka i zajmowałem się głównie przeglądaniem i odrzucaniem CV podesłanych przez Magdę wraz z opisami analityków i psychologów. Poza jednym CV dotyczącym wcześniej wspomnianej Strzygi, która aktualnie się szkoli. Materiały od Magdy mówiły niewiele więcej niż artykuły z internetu jakie każdy mógł znaleźć. Różnica była taka, że wiedzieliśmy gdzie jest świadek zdarzeń czyli ZHANG który jest na Islandii — on jest w stanie powiedzieć nam jak tych dwóch gości wygląda i jak ich rozpoznać.

Kolejny punkt układanki był już w Pakistanie a konkretnie w Islamabadzie i ten punkt był już mega skomplikowany. Jeden z ludzi braci Mehsudów był gotów iść na współpracę. Odłączył się od swoich ziomków po tym jak nie chciał dalej zabijać w imię Allaha. Problem był taki, że z takich grup się nie odchodzi — coś na wzór naszych polskich grup przestępczych — nie możesz po prostu odejść. Gość ukrywał się w Islamabadzie i z jego punktu widzenia, też zależało mu na ich ubiciu. Zanim do niego dotrę, muszę wcześniej spotkać się z innym gościem, który potwierdzi kim jestem i dopiero da Pakistańczykowi znać, że może się ze mną spotkać. Pakistańczyka chcą zajebać bracia Mehsudowie którzy mają szerokie koneksje i powiązania w całym Pakistanie. Nie dziwię się wiec, że gość jest ostrożny.

Czeczen kiedyś powiedział, że jestem pierdolniętym paranoikiem, ja mu odpowiedziałem, że: „jestem pierdolonym profesjonalistą i tylko dlatego jeszcze obaj żyjemy”. Prawda jest pewnie gdzieś po środku.

Pakistańczyk, ewidentnie też był w moim odczuciu profesjonalistą, w odczuciu Czeczena — paranoikiem. Reasumując, trzeba lecieć na Islandię i spotkać się z Zhangiem, potem lecieć do Islamabadu i spotkać się z kontaktem Pakistańczyka a potem z samym Pakistańczykiem, który powie gdzie konkretnie szukać tych dwóch typów do ubicia. Czas zatem zadzwonić do Czeczena.


Wziąłem telefon.

— Siema Czeczen, możesz gadać?

— Mogę, co tam?

— Jak Ci się ten business turystyczny kręci?

— Jak od tego zaczynasz to już wiem, że coś kurwa chcesz, ile Ci pożyczyć i do kiedy?

— Dobra, dobra, nic nie chce pożyczać… to jak się kręci?

— Chujowo, zima jest i nic się nie dzieje.

— Hummm, czyli masz trochę wolnego czasu?

— No mam, a co?

— A co Ty na to, żeby na Islandię lecieć?

— O kurwa, no tam mnie jeszcze nie było! — odpowiedział ze szczerym zadowoleniem i zaskoczeniem.

— To może sylwester na Islandii? Co Ty na to?

— Ty… no… mi się podoba, pytanie jak z lotami i po ile?

— Coś się wymyśli!

— Ty, a skąd pomysł na sylwestra na Islandii?

— Powiedzmy, że mam milion dolarów powodów.

— Nie kurwa, nie! Diabeł! Kurwa ja pierdole! Ile razy mam Ci kurwa tłumaczyć, że ja już na roboty nie jeżdżę?! Pierdole, nie! Nie ma chuja! Ja mam firmę, kurwa normalną robotę, zbieram ludzi, wycieczki robię, nie ma chuja żebyś mnie namówił! Nie ma szans! Mi się jeszcze po nocach Teheran śni! Ni chuja! Ty jesteś Szefem Kurwidołka, rekrutujesz ludzi, dostałeś kurwa stopień pułkownika, Dudi Ci jeszcze za Teheran i całokształt wszystkich robót dał pierdolone Virtutti Militari! Mało Ci kurwa?! Mało Ci?! — wykrzyczał niemal jednym tchem.

Czeczen ewidentnie zrozumiał o jaki „wypad” chodzi.

— Czeczen…

— Co kurwa?! — krzyknął.

— Jakby Ci jakiś typ brata zajebał, co byś zrobił?

— Jak to kurwa co? Zadzwonił bym po Ciebie i byś typa odjebał i jeszcze kurwa bym Ci za to zapłacił podwójną stawkę.

— A wiesz, że ja bym za to pieniędzy nie wziął?

— Wiem, ale pewnie byś flaszkę wypił.

— A wypiłbym i to nie jedną i razem z Tobą bym je wypił. A teraz wyobraź sobie, że jest jedenastu takich braci.

— Jak to?

— Tak to. Zlecenie Kombinowane.

— Co to kurwa znaczy?

— Namówiłeś, o której mam być u Ciebie?

— Wpadaj na 16stą.

— A flaszkę masz?

— Mam, ale możesz też wziąć swoją.

— No to wezmę, narka!

Rozłączyłem się.


Punktualnie o 15;59 właściwym kodem którego zawsze używam do drzwi za którymi czeka Czeczen zapukałem do drzwi.

Otworzył.

— Siema.

— Siema.

Zdjąłem buty, poszedłem do kuchni i wyciągnąłem swoją ulubioną szklankę. Zaraz po Czeczenie jestem drugą osobą, która w jego domu spędza najwięcej czasu. Czasem lepiej od niego wiem gdzie jest jakaś szklanka czy otwieracz. Czeczen już sam zaczął pić przed moim przyjściem wiec nawet nie pytałem czy ma ochotę. Nalałem Whisky, dorobiłem colą i usiadłem na kanapie. Zwykle mocnych alkoholi nie pijam ale to była wyjątkowa okazja. W końcu mamy rozmawiać o okrągłym milionie dolarów i to w walucie. Zielonej walucie.

— Dobra Diabeł, co to kurwa ma być? — zapytał.

— Zlecenie kombinowane.

— Czyli?

— Czyli w 2013 roku grupa talibów pod dowództwem dwóch gości napadła na wspinaczy w Base Camp pod Nanga Parbat na 4200 metrach. Zabili 11 osób w tym Pakistańskiego kucharza który był innego wyznania islamu niż oni. Potem, po tym, jak każdy dostał kulę z kałacha, szef grupy osobiście każdemu sprzedał jeszcze jedną kulkę, żeby mieć pewność, że nie żyją. W międzyczasie w trakcie całej awantury jednemu typowi imieniem albo nazwiskiem Zhang, — chuj wie — w każdym razie chińczyk jakiś — udało się zwiać i jest jedynym świadkiem, który był na miejscu. Rodziny ofiar zebrały kasę przez te 10 lat i chcą, żeby ktoś pomścił ich bliskich. Z racji rodzaju sprawy, terenu i samego rodzaju zlecenia poproszono nas o odjebanie tych dwóch Sandalarzy.

— Ja pierdole…. Ile?

— Jeden… cały pierdolony milion dolarów.

— Ja pierdole… ile? — zapytał z niedowierzaniem.

— Jeden… cały pierdolony milion dolarów.

— Ja pierdole.

— Musimy najpierw polecieć na Islandię, tam jest świadek, potem do Pakistanu, tam mamy gościa z tej grupy który się wyłamał i wie gdzie znajdziemy Sandalarzy. Gość z Islandii powie nam jak ich rozpoznać, a Pakistańczyk gdzie ich szukać.

— Kto ich znalazł?

— Nasza Firma i z tego co wiem kilka innych ze świata, włącznie nawet z Kanadyjczykami co się zwykle nie mieszają w takie rzeczy. Kurwa, nawet nie pamiętam już jak się ten ich wywiad nazywa. CSIS? Jakoś tak chyba…

— Obu?

— Obu.

— Kurwa, Islandię jeszcze rozumiem, ale pchać się do Pakistanu? Diabeł Ty wiesz, że Ty pierdolnięty jesteś?

— Wiem, a co?

— Nie nic, tak tylko pytam czy nic się ostatnio u Ciebie nie pozmieniało.

— To jak Czeczen, chcesz przytulić trochę grosza?

— Pewnie że chcę, ale to kurwa nie będzie takie proste.

— Bo?

— W Pakistanie dwóch białych to się w oczy będzie rzucać, trzeba by to jakoś inaczej ograć. Na kiedy jest termin?

— Do 22 czerwca przyszłego roku. Mają być pomszczeni zanim minie 10 lat od tragedii, a przynajmniej rodziny by tak chciały, choć podejrzewam, że miesiąc w jedną czy drugą różnicy nie zrobi.

— No to sporo czasu zostało.

— Pół roku.

— Ty, Diabeł, a jak ja bym tam wycieczkę pierdolnął z turystami?

— I Ty się pytasz czy to ja jestem pierdolnięty? Serio?

— Ty, ale zobacz, cała grupa z polski, wszyscy biali, wszystko oficjalnie, a jak będzie potrzeba to się od tej grupy we właściwych momentach będziesz oddalać i robić swoją robotę. Jak tak by się zebrało z 10 osób… to nawet jak jedna zniknie na chwile to się nie będzie to jakoś specjalnie w oczy rzucać, a ja przy okazji coś na tym zarobię.

— Czeczen? Ty se jaja robisz czy naprawdę Cię pojebało? Mam brać turystów na robotę? Ochujałeś?!

— I tak ten swój kanał na youtube prowadzisz jako przykrywkę, a tutaj by była dodatkowa, że po prostu normalna wycieczka.

— I Ty się mnie pytasz czy to ja jestem pierdolnięty? Kurwa, Czeczen, to jest tak głupie i tak szalone, że….- zawiesiłem głos i przemyślałem temat — że kurwa może i faktycznie ma to sens. Pomyślę. Na razie musisz ogarnąć Islandię. Musimy jakoś dostać się do Reikiaviku bo tam jest świadek.

— Ogarniemy, a na kiedy?

— Nie wiem, może na sylwestra?

— Dobra to czekaj.

Czeczen wstał i podszedł do kompa pod schodami. Poklikał, poklikał i mówi:

— Hehe… jest promocja na Kevlafik wylot 30 grudnia i powrót 2 stycznia.

— A jak się stamtąd dostaniesz do Reikiaviku?

— Coś się wymyśli.

— Ok, to bierz i organizuj. W końcu to Ty jesteś logistyk. Materiały masz na bezpiecznym mailu.

Dwie flaszki później wróciłem uberem do siebie.

4. Islandia, czyli jak przypadkiem spotkać „Świadka”

30 grudnia wylecieliśmy do Keflaviku. Po wylądowaniu okazało się, że z lotniska do samego Keflaviku jest kawał drogi. Wyszliśmy z lotniska i oczywiście pierwszą rzeczą jaką zrobiliśmy było zapalenie papierosa przez Czeczena a przeze mnie Iquosa. Stanęliśmy w strefie dla palących i próbujemy po przez obserwację zorientować się jak można dostać się do miasta. Szukamy wzrokiem jakiś busów i taksówek. Taksówka chciała równowartość ponad 100 zł więc odpada.

(Tutaj chcę zwrócić uwagę na bardzo ważną rzecz. Bogatym, nie zostaje się ze względu na to ile zarabiasz, ale ze względu na to, ile nie wydajesz. Z Czeczenem kasy nam nie brakowało, ale też nigdy nie wydawaliśmy jej bez sensu, a płacenie 100zł za parę kilometrów jazdy taksówką jest ewidentnie bez sensu w naszym odczuciu.)

Nagle słyszę polski język. Do dziewczyny stojącej obok podeszła jakaś babka i pyta się jej czy to ona ma się z nią zabrać do miasta busem.

— Przepraszam! — odezwałem się. — A znalazło by się jeszcze miejsce dla dwóch osób?

— Oooo, Dzień dobry, a pewnie, że by się znalazło, chodźcie chłopaki.

— Czeczen idziemy.

Weszliśmy do busa, Czeczen sprawdzał na GPS jak jedzie bus i gdzie stosunkowo najbliżej będzie nam wyjść, aby dojść do miejsca noclegu. Po około 20 min. jazdy powiedzieliśmy, że chcemy wyjść.

— To my byśmy już tutaj wyszli — odezwał się Czeczen.

— Dobra to wysiadajcie!

— A ile za podwózkę? — zapytałem.

— A nie wygłupiajcie się nawet! Miłego pobytu na Islandii.

— Dzięki!

Wyszliśmy z busa i przez zaspy zaczęliśmy iść w stronę hotelu. Cisza, spokój. Szliśmy środkiem ulicy bo całe chodniki były przysypane śniegiem jaki był odgarnięty z ulic. Zaspy na chodnikach na wysokość około 1—1,5 metra. Śniegu tyle, że jak się później okazało, wywożą go ciężarówkami z miast wprost do oceanu. Jest 30 grudnia i zimno jak cholera.

— Dobra Czeczen, jaki jest plan?

— Idziemy do hotelu, jutro rano przyjeżdża po nas lokals który wypożycza nam auto, potem robimy objazdówkę po wyspie i w między czasie zahaczamy o świadka.

— Ok, no to prowadź do hotelu.

Następnego dnia, około ósmej rano pojawił się Adam, Polak mieszkający na stałe na Islandii od wielu lat. Na Islandii w ogóle Polacy są największą grupą obcokrajowców, do tego stopnia, że nawet w kasach samoobsługowych w supermarketach możecie wybrać polski język. Adam prowadził swój warsztat samochodowy a przy okazji wypożyczalnię samochodów. Kiedy dowiedział się, że samochód chcą wypożyczyć rodacy nie chciał nawet kaucji. Dał nam Mitsubishi Pajero z napędem 4x4 z pełnym bakiem i poprosił, żeby mu oddać w nienaruszonym stanie z pełnym bakiem. Bardzo miły człowiek.

— Dobra Czeczen, mamy cały dzień na objazdówkę, dzisiaj sylwester, także zwiedzamy wyspę a na wieczór do świadka.

— Jedziemy pod Geysir, a po drodze zwiedzimy trochę wyspy, wrócimy sobie drugą trasą wzdłuż wybrzeża.

— No to prowadź.

Islandia, kraina ognia i lodu. Ognia ze względu na niezliczone wulkany, lodu ze względu na jeden z największych na świecie lodowców. Te dwa tak sprzeczne ze sobą światy spotykają się na jednej niewielkiej wyspie. Po około dwóch godzinach jazdy dojechaliśmy pod gejzery. Niesamowity wiatr, niesamowita wilgotność, wokół gejzera w którym temperatura dochodzi do niemal 400 stopni Celsjusza tłum ludzi z telefonami, czekający tylko na to, aż strumień wody wybuchnie pionowo do góry. Czekamy jakieś 10 min i jest. Wysoki wybuch gorącej wody na jakieś 20 metrów w pionie. Ci co stali od zawietrznej dostali wodą po twarzy. Filmy na kanał nagrane, zdjęcia porobione, do tego trochę nagrałem o samej Islandii na swój kanał na youtube.

— Dobra Czeczen, spierdalamy dalej?

— Spierdalamy.

Wsiedliśmy do samochodu. Przejechaliśmy cały tzw. Złoty pierścień czyli wspomniane wcześniej gejzery a konkretnie Strokkur, potem park narodowy Thingvellir z niesamowitymi uskokami tektonicznymi. Przez wodospady Gulfoss tylko przejechaliśmy nawet się nie zatrzymując. Było za zimno a sami byliśmy zbyt zmęczeni. Dojechaliśmy do hotelu. Prysznic, krótki odpoczynek i znów w drogę.

— Dobra Czeczen prowadzisz, ja automatów nie lubię, ustawiaj GPSa i jedziesz.

— Ustawiam.

Ruszyliśmy po Reikiaviku, jedziemy. Spokojne, czyste zasypane śniegiem miasto. Dojeżdżamy pod wskazany nam w aktach adres. Jakiś warsztat samochodowy. Wjeżdżamy na plac a tam Adam.

— Czeczen, co jest kurwa? Coś Ty popierdolił z tematem?

— Nic nie popierdoliłem, warsztat Adama pokrywa się z adresem akt jaki mamy od Magdy!

— Rzesz kurwa mać! — aż wykrzyknąłem w samochodzie. Adam stoi przed nami w takim samym szoku jak my. Samochód mamy mu oddać dopiero pojutrze a jesteśmy dzisiaj, czyli jakieś 12 godzin po tym jak to auto wzięliśmy, jest około 20stej wieczorem. Myśl Diabeł myśl, kurwa myśl.

— Dobra Czeczen, ni chuja, musimy wyjść z auta, powiedz, że coś Ci się dziwnie prowadzi i zadawaj „sto pytań do”, ja się kurwa rozejrzę.

— Ok.

Wyszliśmy z auta.

— Panowie, co jest, już po przejażdżce?

— Nie tylko coś mi się dziwnie prowadzi — powiedział Czeczen jak ostatni debil.

— Ale jak to dziwnie?

— No wszystko niby normalnie ale mam wrażenie, że coś jest nie tak. — Czeczen zaczął udawać debila, choć prawda jest taka, że akurat o autach za dużego pojęcia nie ma, wiec w sumie dużo udawać nie musiał.

— Czekaj…., Zhang! Choć tu do mnie! — Krzyknął po angielsku Adam.

Stoję, słucham, patrzę i nie wierzę. Nasz świadek pracuje u Adama w warsztacie jako mechanik.

— Zhang, zerknij proszę pod maskę, chłopaki mówią, że coś im się dziwnie prowadzi.

— Jasne już zerkam.

Czeczen się zorientował co to za akcja więc stoi i udaje debila, ja stoję i udaje debila. Noż kurwa mać, coś trzeba wymyślić. My wiemy, że Zhang to Zhang, ale on nie wie, że my to my. Wie, że ma się dzisiaj spotkać z właściwymi ludźmi ale nawet żadne hasło nie było ustalone czy coś, a traf chciał, że wzięliśmy akurat auto z warsztatu i wypożyczalni w której on był zatrudniony. W normalnych okolicznościach byśmy podjechali i powiedzieli, że jesteśmy znajomymi Zhanga i chcemy z nim zamienić dwa słowa, teraz sytuacja była co najmniej niekomfortowa. W jakiś sposób trzeba się pozbyć Adama i zostać z Zhangiem sam na sam. Myśl Diabeł, myśl kurwa myśl.

Zhang otworzył maskę patrzy i grzebie, sprawdza wszystkie kable, połączenia, świece itp…. Czeczen gapi się na Adama, Adam to na Czeczena, to na mnie, to na Zhanga.

— Zhang, widzę że masz silne ręce — powiedziałem.

— A dziękuję! Kiedyś się wspinałem.

— Niech zgadnę, na Nanga Parbat — powiedziałem stwierdzeniem i z taką pewnością, że nie pozostawiłem miejsca na jakiekolwiek wątpliwości co do tego kim i po co tu jesteśmy.

Miny Zhanga nie muszę wam opisywać, zamarł, zrozumiał i już wiedział z kim ma do czynienia.

— Szefie, wsiądę z nimi i się przejadę, zobaczę co jest grane ok? — powiedział Zhang — ewidentnie inteligencja u niego zatrybiła.

— Jasne, wsiadaj, sprawdzaj i wracajcie — odpowiedział Adam.

Zhang usiadł za kierownicą i prowadził, ja obok niego na siedzeniu pasażera, Czeczen za mną. Wyjechaliśmy za plac nie rozmawiając ze sobą. Dwa skrzyżowania dalej byłą stacja benzynowa na którą Zhang dojechał i się zatrzymał.

— Dobra Panowie, nie wiedziałem, że weźmiecie auto akurat z tej wypożyczalni i z tego warsztatu, głupio wyszło — powiedział Zhang.

— Może głupio, my też nie wiedzieliśmy, ale najważniejsze, że się spotkaliśmy, Zhang, Ty wiesz po co się spotykamy i kim jesteśmy?

— Wiem, że chcecie się dowiedzieć co się stało pod Base Camp Nanga Parbat i że chcecie się dowiedzieć jak wyglądali ludzie którzy zabili moich przyjaciół i chcieli zabić tam mnie i prawie im się to udało a kim jesteście to nie wiem, ale mam nadzieję, że jeśli ktoś mnie znajduje po 10 latach na jebanej Islandii to jesteście jakimiś konkretnymi skurwielami którzy pragną jebanej zemsty, a jeśli tak jest, to powiem wam wszystko co chcecie i co mogę.

— Zhang, mówią na mnie Diabeł, a to jest Czeczen, nie jesteśmy jebanymi skurwielami, my nie istniejemy a przynajmniej nie w tym oficjalnym świecie. Jesteśmy kimś w rodzaju demonów które zabierają ludzkie dusze do Piekła tak, aby już stamtąd nie wyszły. Co do reszty… masz rację.

— W końcu, w końcu po jebanych 10 latach ktoś się za to wziął. Nie chce nawet wiedzieć kim dokładnie jesteście, ale po Twojej twarzy Diabeł widzę, że się w tańcu nie pierdolisz i dobrze. Róbcie swoją robotę. Ci jebani kozojebcy postrzelili mnie w głowę — pokazał nam kurwsko wielką bliznę — potem spierdalałem, prawie godzinę w samej bieliźnie, ukrywałem się w śniegu, przy prawie minus 30 stopniach. Potem jak już wszyscy nie żyli, jak wszędzie były tylko ciała i krew, wróciłem do obozu. Widziałeś kiedyś śmierć człowieka? Widziałeś?

Biorąc pod uwagę swoją profesję i doświadczenie — nie wiedziałem co mam mu odpowiedzieć na to pytanie, serio nie wiedziałem.

— Zhang, wiem, że to było dla Ciebie kurewsko ciężkie doświadczenie, mów proszę dalej.

— Skurwiele zabili wszystkich, najpierw poszły serie z kałasznikowów. Ja gdzieś w ostatnim momencie przed strzałem, chyba ze strachu schyliłem głowę odruchowo, straciłem przytomność, kiedy ją odzyskałem widziałem po lewej i po prawej ciała kolegów. Przez chwilę pomyślałem żeby nie wstawać, że uznają mnie za trupa i odejdą. Wtedy on, szef grupy wziął broń i zaczął po kolei każdego dobijać. Jeden za drugim, jeden za drugim. Ode mnie były trzy ciała. Postawiłem wszystko na jedną kartę, zerwałem się i zacząłem biec przed siebie, miałem na sobie tylko termiczną bieliznę i skarpetki. Kiedy się zerwałem słyszałem jak do mnie strzelają, biegłem od lewej do prawej, od prawej do lewej, obok widziałem tylko rozkruszający się śnieg i lód od skał w które trafiały pociski, biegłem dalej, przewracałem się, a potem czołgałem, wstawałem i znów biegłem.

Zeznanie Zhanga nieco różniło się szczegółami od tego co można było przeczytać w mediach i od informacji od Magdy, ale mimo wszystko w najważniejszych aspektach się pokrywało. Media często lubią coś przekręcić. Niemniej w tym momencie wypowiedź Zhanga z agresywnej i pełnej złości przerodziła się w powrót emocji. Siedział na siedzeniu kierowcy i płakał, mówił przez łzy. On Himalaista, człowiek który nie boi się wspinać na ośmiotysięczniki, który nie bał się ryzykować życia, teraz tutaj, na stacji benzynowej na Islandii po prostu zapłakał. Granice ludzkiego umysłu — na wieczność nieodgadnięte.

— Zhang, mów proszę dalej — powiedziałem — dając mu paczkę chusteczek.

Przetarł oczy i wydmuchał nos.

— Kiedy przez jakieś 20 może 30 min już nie słyszałem niczego prócz wiatru i myślałem, że odeszli wróciłem do obozu. Wcześniej zabrali nam wszystkie dokumenty, pieniądze i telefony — w tym telefony satelitarne — i je zniszczyli na naszych oczach, rozwalając je kolbami od karabinów. Wróciłem do obozu i się ubrałem i tak już niemal miałem hipotermię. Wziąłem ciuchy i jakieś batony energetyczne. Mijając ciała…

W tym momencie załamał mu się głos.

— Zhang…

— Mijając ciała spojrzałem na stertę elektroniki, były tam dwa telefony które chyba nie dostały kolbą i wydawały się być w porządku, wziąłem te dwa telefony i podstawowy sprzęt do wspinaczki. Pomyślałem, że oni raczej wspinać się nie będą a w dolinie bardzo szybko mnie znajdą, wiec uznałem, że pójdę w górę i wezwę pomoc. Zacząłem się wspinać, kiedy uznałem, że jestem bezpieczny będąc przypiętym do skały wziąłem jeden telefon, ale okazało się, że jednak nie działał. Wziąłem drugi i zadzwoniłem po pomoc. Co było dalej to już znacie z mediów.

— Zhang mam do Ciebie kilka pytań, pierwsze… oni musieli schodzić przez Fairy Meadows, to jest jedna dolina odcięta od świata z jednym szlakiem, którego przejście trwa dla turystów około 2h, dla lokalsów około 1h… to miejsce jest 3h od Base Camp i zaledwie 700 metrów niżej, jak to jest możliwe, że ich nie złapali?

— To jest klika. Górale nienawidzą wspinaczy, mają nas za debili samobójców, choć poniekąd z nas żyją — bo płacimy im przecież za noclegi, transporty, sprzęt itp… oni nas nie znoszą, dla nich góry to miejsce dla życia i wypasania owiec a nie miejsce do wspinania się, jeśli — a zakładam, że na 1000 procent tak było — górale tamtym pomogli, to nie było szans żeby ich znaleźć.

— Dobra, to powiedz mi inną rzecz, byłeś na miejscu, widziałeś ich, widziałeś tych dwóch braci którzy dowodzili całą operacją, pamiętasz ich twarze?

— Pamiętam doskonale, ale po twarzach ich nie poznacie. Wiesz… to jest tak, że dla Europejczyka każdy chińczyk wygląda tak samo, tak jak dla nas każdy czarny wygląda tak samo, a dla Azjatów i Czarnych i podejrzewam, że dla Europejczyków każdy ciapaty wygląda tak samo… twarz pamiętam ale nie da się jej opisać.

— To inaczej, jak możemy tych dwóch skurwieli zidentyfikować?

— Bardzo prosto.

— To znaczy?

— Kiedy nas wywlekli z namiotów, zaczęli wiązać i kazali klęczeć na śniegu na mrozie, szukałem wzrokiem dowódcy i tak jak powiedziałeś było ich dwóch. Bracia. Każdy z nich miał na ręku bliznę, niemal identyczną, grubą, konkretnie na prawym ręku bliznę od górnej części dłoni. Nie wiem jak to lepiej opisać, coś jakby ktoś Ci kazał wystawić rękę w potem przejechał po niej nożem wzdłuż albo czymś ostrym uderzył. Obaj mieli niemal takie same blizny.

— A oczy? Pamiętasz ich oczy? — zapytałem.

— Pamiętam, nijakie, tak samo jak twarz, bez emocji, bez uczuć.

— Czeczen? Pytania?

— Nie.

— Zhang, jest jeszcze coś o czym powinniśmy wiedzieć? — zapytałem.

— W jakim kontekście?

— Załóżmy, że chcemy jechać w Himalaje…

— Czyli jednak skurwiele z was, a w zasadzie skurwiele wariaci.

— Znasz mnie 15 minut, nie oceniaj mnie proszę.

— Diabeł, tak? Tak się przedstawiłeś?

— Tak.

— To powiem Ci tak Diabeł, chuja wiesz o piekle lodu. Może i jesteś skurwielem, może i jakimś cholernym komandosem, może jesteś samym Diabłem który wyszedł z piekła ale Himalaje to inny świat, nie zrozumiesz tego.

— To mi proszę wytłumacz.

— Od około 2700 metrów nad poziomem morza zaczyna się choroba wysokościowa, powietrze jest tak rozrzedzone, że nie masz czym oddychać, znaczy masz, ale jest ciężej, z każdymi kolejnymi 100 metrami, a nawet 25 metrami w górę, będziesz to czuł. Ciśnienie jest tak niskie, że Twój mózg i wszystkie organy wewnętrzne zaczynają puchnąć, jak jesteś wysportowanym gościem a po sylwetce widzę, że na modela byś się nadawał, to spokojnie do 3500 dacie radę… może nawet do 4000 metrów. Potem czeka was albo zagłada albo powolne i długie przyzwyczajanie organizmu do wysokości i wierzcie mi, że to nie trwa dwa dni. Tutaj, na tej wysokości możesz być przechujem. Tam w Himalajach albo w Karakorum, tam każdy oddech jest na cenę życia, tam na szlaku się nie rozmawia, tam się nie pomaga, tam się nie robi żadnego nie potrzebnego ruchu, tam wszystko co masz to TY i Twój pieprzony oddech, gdzie każdy może być Twoim ostatnim oddechem. Jeśli chcecie tam jechać, to to sobie zapamiętajcie. W Himalajach zabijasz się sam.

— Rozumiem, albo wydaje mi się, że rozumiem, a co możesz powiedzieć o lokalsach?

— To co wcześniej.

— Czyli?

— Czyli w dupie mają climberów (wspinaczy)

— A turystów?

— Z Turystami jest inaczej, turyści przyjeżdżają, przejadą się jeepami najbardziej niebezpieczną drogą na świecie, czyli Karakorum Highway, wezmą jakiś nocleg, zostawią pieniądze, jeszcze jakieś zakupy zrobią. Turystów traktują trochę jak debili dzięki którym mają dodatkowe pieniądze. Do turystów są otwarci i pomocni, wiedzą, że dzięki nim zarabiają ale climberów nie znoszą, wspinacze są dla nich jak udręka.

— Zhang, to jeszcze tylko dla potwierdzenia, poza tymi bliznami na prawych dłoniach u tych dwóch braci… jakieś znaki szczególne pamiętasz? Albo coś więcej o tych bliznach?

— Więcej nie pamiętam, a blizny grube, mocne, nie da się ich nie zauważyć.

— Dobra… Czeczen… jakieś pytania?

— Nie. — odpowiedział Czeczen.

— Zhang, wracamy.

Wróciliśmy do warsztatu Adama. Zhang wyszedł.

— Szefie wszystko ok, po prostu reduktor był załączony na prostej drodze. Wyłączyłem. Teraz już wszystko powinno być ok — powiedział Zhang.

— Dobra, to co panowie, jedziecie dalej? — zapytał Adam.

— Tak, jedziemy! Dzisiaj Sylwester, jutro odsypiamy i pojutrze oddajemy furę! Wielkie dzięki Adam!

— No to powodzenia!


Odjechaliśmy z Czeczenem w milczeniu, było około 21 wieczorem. Dzisiaj sylwester. Za trzy godziny zaczyna się pokaz fajerwerków.

— Diabeł… — powiedział Czeczen.

— Co?

— Ja bym do supermarketu podjechał.

— A to podjeżdżaj, może jeszcze jakieś alko na sylwestra kupię.

Podjechaliśmy pod supermarket, ja kupiłem jakąś whisky a Czeczen prócz whisky jeszcze ichniejszy serek skure/skyre czy jakoś tak….Wróciliśmy do pokoju. Usiadłem przy otwartym oknie, żeby móc spokojnie zapalić iquosa — w pokoju były czujniki dymu, wiec okno otwarte i jaranie. Czeczen zabrał się za kupiony serek. Nie minęło 30 min i poleciał do kibla.

— Rzygałeś czy srałeś?

— Jedno i drugie.

— Czyli serek zaszkodził?

— Ewidentnie.

— A co z sylwestrem?

— Pierdole sylwestra.

Pancerny żołądek Czeczena nie wytrzymał islandzkiego serka. W międzyczasie odezwał się do nas Adam, że chciałby nas zabrać na największy pokaz sztucznych ogni na Islandii. Mówiąc wprost oczywiście się zgodziliśmy.

Adam podjechał około 23:45. Czeczen leżał zatruty w łóżku, ja natomiast wyszedłem i wsiadłem do auta którym Adam podjechał.

— Cześć, gdzie mnie zabierasz?

— Zabieram Cię na największy pokaz sztucznych ogni na całej Islandii!

— Adam, a ile mnie ta przyjemność będzie kosztować?

— Nic, spokojnie, ja i tak tam jadę, wziąłeś ze sobą jakiś alkohol?

— Wziąłem.

— No to pij! I ciesz się Islandią! A co z Twoim kolegą?

— Zatruł się jakimś waszym serkiem.

— Pewnie skure…

— Coś takiego….

Adam który wyemigrował tutaj wiele, wiele lat temu bardziej czuł się już Islandczykiem, miał obywatelstwo Islandii i po prostu tu żył. Jego spotkanie z nami jako rodakami było jakąś formą urozmaicenia jego życia a przy okazji, sylwestra nie musiał przeżywać sam.

— Patrz! Tutaj pójdzie około jednego miliona dolarów w niebo! — Powiedział Adam kiedy staliśmy na wysokiej skarpie z widokiem na całe miasto.

— Co przez to rozumiesz?

— Miasto płaci około 1 mln dolarów za fajerwerki, ale inne firmy tę kwotę rekompensują wpłacając na ratownictwo górskie.

— Czyli my mamy pokaz, ratownicy pieniądze a jakieś firmy reklamę?

— Dokładnie.

Pokaz trwał jakieś 25—30 minut i powiem wam czytelnicy wprost, że takiego pokazu w życiu nie widziałem, a sporo sylwestrów przeżyłem. Dla samego tego pokazu i klimatu jaki tam jest w sylwestra, warto przyjechać na Islandię. Wróciłem do Jeepa którym przyjechał Adam, nagrałem w międzyczasie materiał na swój kanał na youtube i tyle.

Pierwszego stycznia Czeczen nadal umierał.

— Czeczen weź się ogarnij!

— Jak mam się ogarnąć?

— Nie wiem… dać Ci srakostop?

— Spierdalaj.

Jakieś dwie godziny później Czeczen się ogarnął, zwiedziliśmy cały Reikiavik, włącznie z ichniejszą filharmonią czy czymś takim zbudowanym z jakiś klocków i zwiedziliśmy też kościół który wygląda jak rakieta. Załapaliśmy się też na najsłynniejsze hot-dogi w Reikiwakiku, gdzie sam Clinton — i jest to na zdjęciu w tej knajpie udowodnione — tam jadał. Potem tankowanie, oddanie samochodu Adamowi, transport na lotnisko i powrót do polski.

5. Abu Dabi — czyli paranoi Pakistańczyka ciąg dalszy

Od tego rozdziału wszystkie polskie imiona są całkowitą fikcją literacką i całkowitym przypadkiem. Dlaczego? Dlatego, że Czeczen zebrał pieprzoną grupę turystyczną na cholerny Pakistan, więc powtarzam, wszystkie imiona są całkowitą fikcją literacką. Miejsca też minimalnie muszę zmieniać. Minimalnie, ale jednak. Z punktu widzenia fabuły nie będzie to miało żadnego znaczenia.

Przed samym Pakistanem, wiedząc, że mam tam robotę zacząłem w końcu robić inne normalne treningi. Trzy miesiące wcześniej: 6—7 km biegu dzień po dniu, potem na plac zabaw i 110 pompek na zjeżdżalni, potem na tym samym placu zabaw wejście na drabinki, powieszenie się głową w dół i przynajmniej 60 „brzuszków”, w miedzy czasie rozciąganie. Do tego kupiłem cały zestaw hantli z ciężarami, żeby móc łapy ćwiczyć. Codziennie zapierdalałem też po 15 minut na schodach w górę i w dół.


Sobota, 15 kwietnia. Dzwoni Czeczen. Odbieram.

— Siema Czeczen.

— Siema… mamy to.

— Rozwiń myśl….

— Zebrałem całą grupę na Pakistan, będzie nas 11 osób, Abu Zabi, Islamabad, Stara świątynia hinduska w okolicach Islamabadu i zajebista restauracja, nocleg, Islamabad, Gilgit, Khunjerab, Baltit fort, Karakorum Highway czyli najniebezpieczniejsza droga na świecie, Fairy Meadows, Skardu, Lahore i Dubaj w Emiratach, a potem Oman i rejs po Morzu Arabskim.

(Zaznaczam, że obie formy są poprawne, zarówno Abu „Dabi” jak i Abu „Zabi” — po prostu zgłoski jaka występuje w oryginalnym języku nie da się czysto przełożyć na j. polski. Jest ona właśnie pomiędzy „D” a „Z” i nie jest to „dz” — tak jak powiedziałem: Pomiędzy. Dlatego w j. polskim obie formy są poprawne i piszę je przemiennie.)

— Kurwa Czeczen..

— Co?

— Po ludzku do mnie mów a nie w jakimś jebanym urdu… gdzie się widzę z Pakistańczykiem? Wiesz, że ja zadaniowcem jestem.

— Pierwszy kontakt z jego kontaktem masz mieć jeszcze na lotnisku w Abu Zabi.

— Zajebiście. A co dalej?

— Jeśli wszystko dobrze pójdzie to z samym Pakistańczykiem widzisz się w Islamabadzie.

— No i zajebiście. Rozumiem, że całą tą logistykę ustalałeś z Magdą?

— Tak. Wszystko ustalone z Magdą.

— A jakieś hasła i odzewy?

— Eeeeee

— Czeczen…

— No kurwa zapomniałem, wycieczkę planowałem!

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 27.93
drukowana A5
za 49.09