E-book
11.76
drukowana A5
47.82
drukowana A5
Kolorowa
70.5
Prozą, wierszem i melodią

Bezpłatny fragment - Prozą, wierszem i melodią


Objętość:
199 str.
ISBN:
978-83-8155-538-8
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 47.82
drukowana A5
Kolorowa
za 70.5

Projekt okładki: Waldemar Ciekalski i Bożena Arabasz


© Copyright by: Waldemar Ciekalski, Kielce 2012


Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części niniejszej publikacji jest zabronione bez pisemnej zgody autora. Ewentualne wykorzystywanie tekstów i melodii piosenek i pieśni do celów komercyjnych tylko za zgodą autora.


Książka dostępna również w formie papierowej u autora.

Dziękuję mojej Rodzinie za wsparcie przy pisaniu tej książki. Szczególnie dziękuję moim córkom: Bożence i Gosi, które były moimi pierwszymi recenzentkami i pomagały mi przy technice komputerowej. Dziękuję moim wnuczkom: Sylwii, Sebastianowi i Monice, które były moimi kibicami i wspierały mnie swoimi uśmiechami. Dziękuję Panu Marianowi Misztalowi i Jego żonie Teresie, za pomoc przy uporządkowaniu moich pomysłów muzycznych.

SPIS TREŚCI
Książka prawdziwa

Waldemar Ciekalski pochodzi z rodziny chłopskiej, ze wsi Jeziorki w powiecie jędrzejowskim. Ukończył Liceum Ogólnokształcące w Wodzisławiu-Brzezie, a na­stępnie Wydział Mechaniczny Politechniki Wrocławskiej. Wiele lat przepracował w Kieleckich Zakładach Wyrobów Metalowych. Mimo technicznego wykształce­nia przez całe życie interesował się literaturą, historią i muzyką. Od 2008 roku jest członkiem Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych w Kielcach. Otrzymał kilka nagród literackich i jest autorem kilku prac, które jeszcze nie zostały wydane. Jego książka pod tytułem „Prozą, wierszem i melodią” zawiera, zgodnie z tytu­łem utwory prozatorskie, utwory wierszowane, będące swoistym komentarzem do bieżących wydarzeń, a także piosenki, których tekst i muzyka są autorstwa Pana Ciekalskiego. Utwory zawarte w dziale „Prozą” to przede wszystkim wspomnienia z wybu­chu II wojny światowej, kiedy to autor miał tylko rok i siedem miesięcy, oraz okupacji hitlerowskiej. Zdążył jednak zapamiętać lekcje tajnego nauczania, orga­nizowane przez późniejszego, wybitnego pisarza, Waldemara Babinicza. Musiało to być ważne emocjonalnie wydarzenie, gdyż autor zapamiętał nawet uroczystą recytację poematu Adama Mickiewicza, „Pan Tadeusz”. Historię wojny poznał na przykładzie własnej rodziny. I tak jego ciotka więziona była w trzech obozach koncentracyjnych na terenie Niemiec, a jej historia znalazła swoje odbicie w tekście wspomnień. Powojenne prześladowania żołnierzy Armii Krajowej autor również poznał na przykładzie swojej rodziny. Pewnie dlatego czyta się te wspomnienia z dojmującym wzruszeniem i z poczuciem obcowania z prawdą historyczną.

Następnie autor zamieszcza szereg myśli, które nazwał „Myślami przewrotnymi”, chociaż czytelnikowi wydaje się, że są one jak najbardziej słuszne. Na przykład „Najwięcej zła na świecie dokonuje się w imię czynienia dobra”, „Dobry pracownik to taki, który nie potrzebuje szefa”, „Jeśli nie podoba Ci się to, co zrobią inni, spróbuj to zrobić sam” albo „Życie jest proste, to ludzie je komplikują”.

Utwór pod tytułem „Marzena i Śpiew” jest to bardzo nastrojowe, trochę baśniowe, psychologicznie rozbudowane opowiadanie, mówiące między innymi o tym, jak sztuka pomaga nam w życiu. Opowiadanie „Edek Peerelski kontra Leszek Erpealski” to utwór satyryczny mówiący o różnych ocenach dwóch systemów politycznych. Dyskusje na temat „Kiedy było lepiej — czy w PRL czy RP” toczyły się w wielu polskich domach. Jak zwykle racje są podzielone, szczególnie w czasach politycznych przełomów i zakrętów. Zwłaszcza w naszej ojczyźnie zdarzały się one nadzwyczaj często. Nigdy nie uda się wytyczyć granicy słuszności i dobra, każdy ustrój ma swoje złe i dobre strony. Taki wniosek można wysnuć z tego opowiadania, jednak niewątpliwie niepodległość kraju jest tą wartością, która musi przeważyć nad partykularnymi interesami różnych grup społecznych. Następny utwór prozatorski to opowiadanie pt. „Romek Ułomek”. Są to perypetie młodego piłkarza o tytułowym przezwisku „Ułomek”. Opowiadanie jest żywo napisane, widać, że autor interesuje się piłką nożną i jest chyba zagorzałym ki­bicem tej gry. Perypetie Romka mają w sobie wymiar humorystyczny, sportowy i dydaktyczny. Opowiadanie jest ciekawie napisane, z prawdziwie sportową werwą i zacięciem.

W dziale utworów pisanych wierszem, szczególną uwagę zwracają utwory patriotyczne. Autor podsumowuje ostatnie dziewięćdziesiąt lat historii Polski. Na te­mat Marszałka Józefa Piłsudskiego stwierdza

Gdy Naczelnik Państwa zwieścił narodowi:

Polska zmartwychwstała i znowu istnieje,

myślał jak kraj nowy teraz się odnowi,

jak go przeprowadzić przez burze-zawieje.


Chociaż trudno było o miłość i zgodę

dało się uchronić polskie państwo młode.

Znosił naród ciężko swe trudy i znoje,

lecz kochał ojczyznę, narodowe stroje.

Nadeszła okrutna, druga wojna światowa, która:

Chociaż wojna dała nam Polskę w ruinach,

nie chciał naród myśleć o niczyich winach.

Zabrał się do pracy, chociaż był w rozterce

swej ojczyźnie oddał wszystko — w tym gorące serce.

Są to wiersze pisane „z potrzeby serca”. Autor podsumowuje swoje przemyślenia na temat walki narodu polskiego o niepodległość. Nie ucieka także od tematów bieżących i dramatycznych wydarzeń np. katastrofa samolotu w Smoleńsku i śmierć prezydenta Kaczyńskiego wraz z małżonką Marią.

Autor zauważa:

Nasza ojczyzna jest też wtedy, gdy nas trochę złości

bo ma kulejące koleje żelazne i dziurawe drogi.

Ale daje nam też powody do dumy i radości,

kiedy przekraczamy Jej bogate czy ubogie progi.

Taka jest nasza Ojczyzna roku 2010:

wolna i niepodległa, ale nie wolna od trosk,

problemów i kłopotów.

Jeden wiersz poświęca autor zamachowi na Papieża Jana Pawła II, a inny śmierci kardynała Wyszyńskiego. Nie zapomniał także autor o księdzu Jerzym Popiełuszce.

Oprócz wydarzeń o charakterze ogólnopolskim Waldemar Ciekalski porusza w swoich wierszach dramatyczne wydarzenia z regionu kieleckiego, jak na przykład zabójstwo młodej dziewczyny Mileny dokonane przez jej chłopaka „z miłości”. Autor porusza ważne społecznie problemy przemocy domowej, przestępstw, prostytucji, bezrobocia, bezdomności itp. Ważna dla niego jest także ochrona przyrody i piękno rodzinnego kraju.

Autor nie pozostaje obojętny na święta religijne i państwowe. Wiele uwagi poświęca obchodom Świąt Bożego Narodzenia, jako bardzo polskiemu świętu ob­chodzonemu rodzinnie, w którym z największą ochotą i uciechą uczestniczą także dzieci.

W ostatnim dziale zawierającym piosenki i pieśni autor pokazuje się także jako kompozytor. Zawierają one humanistyczne przesłanie wiary we własne siły, na przykład

Przecież los w twoich rękach jest,

Więc mu stwórz — szansę, by Ci dał,

właśnie to, co potrzebne jest

aby żyć — tak by szczęście mieć

Pan Waldemar Ciekalski w swoich utworach jawi się jako człowiek głęboko rodzinny, kochający swoje dzieci i wnuki, którym poświęca nawet jeden wiersz.

Głównym atutem książki „Prozą, wierszem i melodią” jest jej autentyzm i związek z życiem. Ma ona charakter gawędziarski, zawiera w sobie elementy gawędy szlacheckiej oraz chłopskich zapisów z życia. Stąd pewne w niej „materii przemieszanie”. A najważniejsze cechy tej pozycji, które są również zaletami to — patriotyzm, autentyzm, szczerość uczuć i konkretność opisywanych zdarzeń. Dla autora ważne są historie, które wydarzyły się naprawdę i w tym jego opowiadania zbliżone są do reportażu, ale nie ucieka przed przypowieścią („Edek Peerelski kontra Leszek Erpealski”), dzięki której może przedstawić typowe dla wielu ludzi poglądy i refleksje.

Z tych względów książka Waldemara Ciekalskiego to dokument swoich czasów, myślenia, odczuwania, ludzi zamieszkujących w Polsce, wreszcie niepodległej i wolnej. Książka ta nie jest przy tym pozbawiona walorów literackich. Autor posługuje się mową polską w sposób prawidłowy, z artystycznym zacięciem. Mnie najbardziej podoba się proza wspomnieniowa autora, ale i utwory z pozostałych działów nie pozbawione są artyzmu i na pewno znajdą swoich czytelników.

Zdzisław Antolski

I. PROZĄ
Wspomnienia z okresu wojny

Kiedy pierwszego września 1939 roku wybuchła II Wojna Światowa, miałem rok, siedem miesięcy i kilkanaście dni życia. Oczywiście do mojej świadomości nie docierało to, co się stało. Ale po pewnym czasie zaczęły mnie dziwić pewne sytuacje, których nie potrafiłem zrozumieć. Rodzice zasłaniali wieczorami okna w krytym słomianą strzechą domu i upominali mnie i siostrę, aby nikomu nie wspominać o tym, że mamy w komórce żarna, gdyż Niemcy mogliby się o tym dowiedzieć.

— Kto to są ci Niemcy? — zastanawiałem się — i jak oni wyglądają? Czym się od nas różnią? I dlaczego się ich boimy?

To, że matka piekła później w piecu chleb z tej zmielonej w żarnach mąki, było oczywiste. Ale kiedy brakło cukru i matka słodziła kawę jakąś sacharyną, a potem — kiedy i tej zabrakło — wywarem z buraków cukrowych, było już trudne do zrozu­mienia. Bo ta kawa — szczególnie z tym wywarem — nie smakowała.

Pewnego dnia matka powiedziała, że pojedzie ze znajomymi do Krakowa na zakupy. Ale po paru godzinach wróciła i oznajmiła, że do Krakowa nie dojechała, gdyż w miejscowości Tunel była łapanka.

— Co to jest ta „łapanka”? — zastanawiałem się znowu.

Pewnego razu jeden z sąsiadów w rozmowie z moimi rodzicami wspomniał o tym, że ktoś wyjechał za granicę.

— Co to jest ta zagranica? I jak ona wygląda? — myślałem i nic nie mogłem w swej dziecięcej głowie wymyślić.

W naszej małej wiosce w powiecie jędrzejowskim, która nazywa się Jeziorki, niemieccy okupanci pojawiali się raczej rzadko. Ale któregoś dnia przyszli, wywo­łali z domu ojca i powiedzieli: „Wodka”. Ojciec zrozumiał od razu, że chcą wódki, ale jej nie miał. Zaczął im pokazywać na migi, że wódki nie ma w domu. Kiedy jednak zobaczył ich rozwścieczone miny świadczące o tym, że albo nie wierzą, albo że ich to nie obchodzi, skąd weźmie wódkę, próbował dać do zrozumienia, że zaraz pożyczy alkohol od sąsiadów. Niemcy pokazali mu gestami rąk, żeby do nich poszedł. Ojciec odwrócił się i zaczął iść drogą, ale już po kilku krokach usłyszał: — Schnell! Schnell! A kiedy się odwrócił, zobaczył Niemców niecierpliwie gesty­kulujących rękami. Zrozumiał, że go popędzają, więc ruszył biegiem. W tym cza­sie ja, moja matka i starsza siostra Regina przebywaliśmy w izbie naszego domu. Nagle usłyszeliśmy huk wystrzału, wybuchnęliśmy płaczem w przekonaniu, że Niemcy ojca zastrzelili. Ale nie wychodziliśmy z domu, gdyż matka obawiała się, że nas też zastrzelą.

Tymczasem ojciec na odgłos strzału zatrzymał się, odwrócił i stanął na drodze twarzą do Niemców. Jeden z nich znów pokazał gestem ręki, że ma iść dalej. Oj­ciec poszedł i minąwszy dwa zabudowania skierował się do mieszkającego na gór­ce znajomego gospodarza Wincentego Turka, licząc na to, że dostanie tam wódkę. Okazało się jednak, że we wsi wszyscy już wiedzieli o wizycie Niemców i męż­czyźni pochowali się, gdzie kto mógł. Żona sąsiada powiedziała, że wódki nie mają. Bojąc się wrócić do Niemców z pustymi rękami, ojciec wyszedł na podwó­rze, a potem poszedł za stodołę i przystanął, zastanawiając się nad tym, co dalej robić. Niemcy oczywiście dokładnie wszystko obserwowali i wkrótce pojawili się za stodołą pokazując ojcu, że ma iść przed nimi. Przyprowadzili go w ten sposób pod dom, postawili pod ścianą i jeden z Niemców sięgnął po broń. W ostatnim roz­paczliwym odruchu ojciec wyciągnął rękę i zrobił parę kroków w stronę Niemca, który już wycelował w niego pistolet. Zaskoczony Niemiec także wyciągnął rękę i przyjął dłoń ojca, po czym wraz ze swoimi kolegami odeszli bez słowa i wkrótce potem wyjechali ze wsi.

Mój ojciec Roman dożył potem do 81 lat.

O tym, że należał do Batalionów Chłopskich dowiedziałem się dopiero po za­kończeniu drugiej wojny światowej.

W późniejszym okresie Niemcy jeszcze raz byli u nas w Jeziorkach i wtedy mia­łem okazję zobaczyć ich na własne oczy. Byłem zdziwiony i zaskoczony, że to są tacy sami ludzie jak my. Przyszli do nas, aby kupić kurę i chcieli za nią zapłacić. Jeden z nich wyjął z portfela pieniądze i były to niemieckie marki. Matka dała im do zrozumienia, że chce naszych polskich pieniędzy. Ale Niemiec ich nie miał. Nie pamiętam jak to się skończyło, ale byłem zdziwiony tym, że ci Niemcy w ogóle chcieli płacić. Tamci, którzy przyszli po wódkę, to po prostu zażądali, aby im dać i chcieli ojca zastrzelić dlatego, że wódki im nie dał, gdyż jej nie miał. A ci byli bardzo uprzejmi i chcieli płacić za kurę.

— Dziwni ci Niemcy — pomyślałem sobie — jak to z nimi jest? Jedni Niemcy i dru­dzy Niemcy, a tacy różni.

Z końcowego okresu wojny zapamiętałem szczególnie lekcje tajnego nauczania, które zorganizował Waldemar Babinicz ze swoją żoną i jeszcze jednym nauczycie­lem, o którym rodzice mówili, że miał na imię Adaś i w których ja także brałem udział. Pewnego dnia w ramach lekcji odbywała się patriotyczna uroczystość w chałupie Szwaczków lub Wrońskich, którzy miesz­kali trochę dalej od naszej wsi — w pobliżu Klemencic pod lasem, ale należeli do Jeziorek. Pamiętam jak wtedy starsi mówili, że wystawione były straże, to znaczy osoby, które obserwowały, czy w pobliżu nie widać gdzieś Niemców.

Z tej uroczystości najbardziej utkwiła mi w pamięci scena, gdy jakaś dziewczyn­ka — ubrana w długą, białą sukienkę z rękawami — weszła na taboret i wyciągnąw­szy obie rączki do góry, zaczęła mówić podniosłym, wyrazistym głosem:

Litwo! Ojczyzno moja! Ty jesteś jak zdrowie;

Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie,

Kto cię stracił. Dziś piękność twą w całej ozdobie

Widzę i opisuję, bo tęsknię po tobie.

W mieszkaniu było dużo ludzi — niektórzy siedzieli, inni stali — i wszyscy w sku­pieniu patrzyli na tę dziewczynkę stojącą na taborecie i deklamującą wiersz Mic­kiewicza.

A ja zacząłem się zastanawiać: — Dlaczego ona mówiła: „Litwo! Ojczyzno moja!”, a nie: „Polsko! Ojczyzno moja!”

Nie wiem, dlaczego — już po powrocie do domu — nie zapytałem o to swoich rodziców.

Bardzo nie lubiłem, kiedy nasza mama Józefa była w złym humorze, a już szcze­gólnie wtedy, gdy płakała. I kiedyś właśnie zaczęła płakać i mówiła ojcu o tym, że jej siostrę Stefanię Sokołowską Niemcy aresztowali i ją bili, a potem wywieźli do obozu koncentracyjnego.

I znowu się zastanawiałem: — Co ci Niemcy chcieli od mojej cioci? Dlaczego ją aresztowali i bili? I co to jest ten obóz koncentracyjny? Coś rodzice mówili o le­śniczówce i o partyzantach. Co to są ci partyzanci? I co oni robią? Leśniczówka to wiedziałem — wujek był gajowym czy leśniczym i dlatego ten dom, gdzie mieszkał nazywał się leśniczówką. Mówili, że ten obóz nazywał się Ravensbrück, a potem, że była jeszcze w innych obozach: w Oranienburgu i Sachsenhausen.

Mało kto wierzył w to, że ciocia Stefcia wróci żywa. I okazało się, że jednak to wszystko przeżyła. I kiedyś przyjechała do nas, do Jeziorek, w odwiedziny, razem ze swoim bratem Jankiem z Dębian. Przy powitaniu, kiedy moja mama podeszła do niej — jeszcze siedzącej na furmance — wzięła ją w objęcia i zaczęła płakać. A ciocia Stefcia spojrzała na nią i zaczęła się śmiać. I wtedy nie martwiłem się tym, że nasza mamusia — tak na nią mówiliśmy — płacze, gdyż miałem już siedem lat i rozumiałem, że moja mama płacze, bo jest uradowana tym, że jej siostra, a moja ciocia Stefcia żyje i wróciła, jakby już z zaświatów.

Wcześniej mamusia upominała nas, żeby cioci Stefci nie pytać o to, jak to było w czasie tych przesłuchań na gestapo i potem w obozach koncentracyjnych, gdyż ciocia boi się nawet wspominać o tych strasznych przeżyciach. Więc słuchaliśmy tylko tego, co sama opowiadała. A ona mówiła nam tylko o tym, jak wracała z tych obozów. Że wiele kilometrów szli pieszo i jedli wszystko, co się dało. Kiedy zo­baczyli przy drodze zabitego konia, to gołymi rękami rwali z niego mięso i jedli. I jedli tak łapczywie i tyle ile się tylko dało, gdyż wydawało im się, że przytrafiło im się wyjątkowe szczęście, że spotkali tego zabitego konia. I ciocia Stefcia mó­wiła, że chociaż wyglądała wtedy jak szkielet przyobleczony ludzką skórą i ważyła około 30 kg, to najadła się tego końskiego surowego mięsa tak dużo, aż brzuch ją rozbolał i napęczniał. A potem, kiedy szli dalej, jakiś mężczyzna spojrzał na nią i zapytał: — Kto cię tak „wyładował?” Bo myślał, że ona jest w ciąży. A ona miała brzuch pełen surowego końskiego mięsa.

Potem widzieliśmy się jeszcze kilkakrotnie z ciocią Stefcią, ale temat obozów koncentracyjnych był pomijany. A ciocia z biegiem czasu uporała się z koszma­rami, które ją nawiedzały zaraz po powrocie i nawet miała spotkania w szkołach z młodzieżą, na których opowiadała o swoich strasznych przeżyciach. Dożyła do 79 lat. I nam też później opowiadała o tym, jak razem z innymi więźniarkami, cier­piała z powodu zimna i głodu. I o tym, jak z jedną, z którą były razem aresztowane w Hucisku, szczególnie się zaprzyjaźniła — nazywała się Leokadia Niecikowska — i potem zawsze trzymały się razem w obozach koncentracyjnych, a w nocy przy­tulały się do siebie plecami, aby im było cieplej. Ostatni raz odwiedziliśmy ciocię w Biskupcu Reszelskim z naszą starszą córką Gosią i jej rodziną. Były także jej córki Jadwiga i Anna. Ciocia opowiadała wówczas o swoich przeżyciach obozo­wych, o tym jak dawano im do jedzenia „zupę”, którą była woda ugotowana z ja­kimiś zielskami.

Pracowałem wtedy w Zjednoczonych już Niemczech i wspominałem jej o tym, że w drodze z Drezna do Hamburga niedaleko autostrady widuję tablicę z miejsco­wością o nazwie Oranienburg. Nie myślałem wtedy, że po przejściu na emeryturę będę pisał. I może dlatego nie zadawałem cioci Stefci więcej pytań na temat jej przeżyć. W ostatnim roku przed emeryturą prowadziłem w Dreźnie biuro przedsta­wicielskie polskiej firmy. Po jednej z kontroli Urzędu Finansowego pojechałem do kontrolerów z wyjaśnieniami. Kiedy już miałem wychodzić, kontroler powiedział do mnie: — Od następnego miesiąca sprawy polskich firm już nie my będziemy prowadzili, lecz „Finanzamt” Oranienburg.

— Wiem, gdzie to jest — odpowiedziałem — na trasie z Drezna do Hamburga, moja ciotka była tam w obozie koncentracyjnym. Ale przeżyła i po wojnie wróciła do Polski.

Kontroler i jego kolega nie podjęli tego tematu, więc powiedziałem „Do widze­nia” i wyszedłem.

Chcąc poznać bardziej losy cioci Stefci, która zmarła przed kilku laty, zwróciłem się do jej brata, Leona Bartochy — jedynego żyjącego z siedmiorga rodzeństwa, a także do jej córek — młodszej Anny i starszej Jadwigi.

Wujek Leon napisał mi między innymi o tym, jak doszło do aresztowania cioci Stefci (wg. życiorysu Stefanii Sokołowskiej było to w kwietniu 1944 r., a wg. pi­sma Biura Poszukiwań Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża w Ge­newie więźniarka o numerze 39762, przybyła z Radomia, dnia 23 maja 1944 roku została doprowadzona do obozu koncentracyjnego w Ravensbrück).

Otóż obydwoje z mężem, Gustawem Sokołowskim, byli członkami wojskowej organizacji konspiracyjnej AK. Gustaw pracował w lasach państwowych na sta­nowisku gajowego. Przez lasy, w których pracował, przebiegała linia kolejowa z Częstochowy do Kielc. W kwietniu 1944 r. dowództwo organizacji zaplanowało akcję zatrzymania pociągu jadącego na front wschodni ze sprzętem wojskowym, bronią, amunicją i żywnością, z Częstochowy w kierunku Kielc. Nocą przygoto­wano furmanki, zatrzymano w lesie pociąg, załogę rozbrojono, a wszystko, co było przydatne dla oddziałów partyzanckich wywieziono do lasu. W akcji tej brał udział Gustaw Sokołowski, został ranny, ale udało mu się wycofać.

Niemcy zaraz po tych wydarzeniach zatrzymali wiele osób, między innymi cio­cię Stefanię i umieścili w gminnym areszcie w Hucisku koło Łopuszna. Potem przewieźli ich do więzienia w Kielcach. Partyzanci rozważali odbicie więźniów, ale doszli do wniosku, że w czasie takiej akcji aresztowani mogliby zginąć.

W więzieniu w Kielcach hitlerowcy przez miesiąc bili i katowali więźniów, chcąc wymusić od nich informacje na temat partyzantów. Kiedy przychodzili do cioci Stefci, to wołali: „Banditenfrau — komm, komm” (żona bandyty, chodź, chodź). Katowana przez nich miała na plecach i pośladku „kratkę” od uderzeń bykowcami. Była wtedy młodą, ładną kobietą — miała 24 lata.

Pewnego razu jeden z hitlerowców powiedział do niej: — Jakaś ty głupia, za ścia­ną twój mąż siedzi i wszystko powiedział, a ty nic nie chcesz mówić.

Na to ciocia Stefcia rzekła: — No to jak go macie i wszystko wam powiedział, to go zabijcie, a mnie nie katujcie.

Po miesiącu bicia i badania zapadł wyrok: obóz koncentracyjny.

Najpierw ciocia Stefcia znalazła się w obozie w Ravensbrück — był to obóz ko­biecy. Potem była w obozie w Oranienburgu, następnie w Sachsenhausen.

Jej mama, a moja babcia Anna twierdziła, że ona cudem to wszystko przeżyła.

Więźniowie cierpieli zawsze, ale najbardziej dokuczliwe były codzienne apele, szczególnie zimą na mrozie w samych więziennych pasiakach z numerami na ręka­wach. Niektóre więźniarki podkładały pod te pasiaki papiery, żeby chociaż trochę się ogrzać, ale wtedy kapo wyrywali im te papiery, bili i kopali.

W tym czasie córka cioci Stefci, Jadzia, miała około pięciu lat i przebywała u dziadków w Dębianach, bo jak AK–owcy planowali akcję, to rodzice ją tam za­wieźli. Po aresztowaniu jej mamy nic jej o tym nie powiedziano. A kiedy mówiła, że chce jechać do mamy, to starano się ją uspakajać.

Pocztówka z obozu przyszła dopiero po 8–miu miesiącach — do tego czasu nikt nie wiedział, gdzie ciocia Stefcia jest i czy żyje. Jej mama wypłakiwała się i to było wszystko, co mogła zrobić. A kiedy przyszła pocztówka i Jadzia dowiedziała się, co się dzieje z jej mamą to nalegała, żeby jej dać tę pocztówkę, bo tam jest adres i ona pojedzie do mamy. To były bardzo ciężkie i trudne czasy, gdyż przez cały okres, dokąd ciocia Stefcia nie wróciła, jej córeczka Jadzia chciała do niej iść, chociaż dziadkowie starali się, aby jej było dobrze. Ale ona chciała do swojej kochanej mamy.

Więźniowie pracowali przeważnie w przemyśle zbrojeniowym. Wychudzeni, głodni, a jeśli któryś był już bardzo słaby i niezdolny do pracy, to znikał w krema­torium. Paczkę żywnościową o wadze 1 kg można było wysyłać tylko raz w mie­siącu. Kiedy przyszła paczka, to więźniowie się dzielili jej zawartością, a przed każdymi świętami odkładali sobie po kawałeczku ciemnego chleba, żeby zjeść wtedy trochę więcej. Hitlerowcy te paczki otwierali i sprawdzali, co się w nich znajduje.

Po wyzwoleniu obozu przez Amerykanów, ciocia Stefcia wróciła do kraju w czerwcu 1945 roku.

Jej mąż, mój wujek Gutek — jak o nim mówiliśmy — po wojnie wzywany był na przesłuchania do Urzędu Bezpieczeństwa, gdzie głównym zarzutem, jaki mu sta­wiano, była jego przynależność do Armii Krajowej.

Warto jeszcze nadmienić, że w obozie Ravensbrück przebywała hrabina Karoli­na Lanckorońska, która po udanej ucieczce ze Lwowa przed aresztowaniem przez NKWD, gdzie należała do Związku Walki Zbrojnej, znalazła się w Krakowie, tam została aresztowana przez gestapo jako członkini Armii Krajowej, i w więzieniu oczekiwała na wyrok śmierci. Życie uratowało jej osobiste wstawiennictwo wło­skiej rodziny królewskiej, a w obozie koncentracyjnym była specjalnie traktowana z tego względu, że jej matką była pochodząca z pruskiego rodu Małgorzata von Lichnowski, trzecia z kolei żona wysokiego dygnitarza austriackiego i jednego z najbogatszych ludzi w Galicji, Karola Lanckorońskiego. W obozie Ravensbrück Karolina Lanckorońska, znając dobrze język niemiecki, starała się w miarę możli­wości pomagać więźniarkom.

A ja nic o tym nie wiedziałem, kiedy przez cztery lata uczęszczałem do odda­lonego o 6 km od Jeziorek Liceum Ogólnokształcącego w Wodzisławiu–Brzezie, które mieściło się w budynkach należących kiedyś do rodu Lanckorońskich, a póź­niej znacjonalizowanych.

Wujek Leon napisał mi także o swoich przeżyciach z okresu okupacji niemiec­kiej, kiedy to w czerwcu 1941 r. został powołany przez władze niemieckie do tzw. służby budowlanej („Baudienst”). Wykonywali nasypy pod drogi na przedmie­ściach Jędrzejowa przy pomocy łopat i taczek. Kiedy ziemia zaczęła zamarzać, wywieziono robotników do kamieniołomów i do wapiennika w Bukowej, a warun­ki tam panujące nie były lepsze od tych, jakie mieli więźniowie obozów koncen­tracyjnych. Robotnicy byli traktowani jak niewolnicy. Pracowali w drewnianych butach — na zmianę przy kamieniu i wapnie, bo gdyby pracowali cały czas w wa­pienniku, to by oślepli. Do wypalania wapna węgiel wozili taczkami po pochylni i wrzucali do otworów w sklepieniu.

Pewnego razu przyjechał tam ojciec wujka Leona a mój dziadek Wincenty Bartocha i gdy zobaczył to, co tam się działo, to powiedział, że to jest otchłań piekielna. Dłonie robotników były popękane do krwi. Pracę zaczynano na dźwięk dzwonka i należało iść szybko, gdyż komendant stał z bykowcem przy drzwiach i bił po głowach i plecach. Jeżeli zobaczył, że ktoś pali papierosa, to łapał za kołnierz, przyprowadzał do tablicy z napisem „Rauchen verboten” czyli palenie zabronione i tłukł twarzą o tę tablicę. A jeśli komendant zauważył, że gdzieś stanęło dwóch ludzi i rozmawiało, to ich wzywał i bił, gdzie popadło krzycząc: „Los! Arbeiten!” (jazda! pracować!).

Nie mogąc wytrzymać, pewnej nocy w lutym 1942 r., wujek uciekł z tej „pie­kielnej otchłani”, wiedząc o tym, że konsekwencją może być obóz koncentracyjny. Dlatego przez długi czas ukrywał się. Ale gdy dowiedział się o aresztowaniu swo­jej siostry Stefanii, przyszedł do mamy i powiedział, że pójdzie do Niemców pro­sić, aby ją zwolnili, gdyż ma małe dziecko, a on zostanie za nią. Na to jego mama rzekła: — Jezus Maria! Jak ty uciekłeś z kamieniołomów, to ciebie aresztują i jej nie zwolnią. Zdając sobie sprawę z tego, że tak by było — nie poszedł do Niemców i wstąpił do Batalionów Chłopskich.

Po wojnie wujek Gustaw Sokołowski otrzymał pracę w leśnictwie i wraz z żoną Stefanią i starszą córką Jadwigą i młodszą Anną, która urodziła się po wojnie za­mieszkali najpierw w leśniczówce Zawada, a następnie w Biskupcu Reszelskim. Tam też spotkaliśmy się w sierpniu 2011 roku, gdzie pojechałem ze swoją córką Gosią oraz wnuczkami Sebastianem i Moniką i moje siostry cioteczne opowie­działy mi znane im szczegóły z trudnych i ciężkich chwil życia ich mamy a mojej cioci Stefci.

Relacja Jadwigi, najstarszej córki Stefanii Sokołowskiej:

— Wśród Niemców przesłuchujących więźniów i więźniarki w Kielcach był pewien Austriak, który współpracował z AK i przekazywał informacje na temat transportów niemieckich na wschód oraz o sytuacji aresztowanych — w tym także o Stefanii Sokołowskiej. W późniejszym okresie Niemcy go rozszyfrowali i roz­strzelali jego i całą jego rodzinę w Austrii — bliższą i dalszą aż do ostatniego po­kolenia.

Gustaw Sokołowski miał w AK pseudonim „Mały”, a Stefania Sokołowska „Sowa”.

Czasami partyzanci przychodzili do mieszkania Sokołowskich w Hucisku i m.in. czyścili broń. Kiedyś Jadzia zapytała swoją mamę, co to jest, a ta jej odpowiedzia­ła, że to zabawki.

— I te zabawki strzelają? — zapytała pięcioletnia Jadzia.

W czasie w/w akcji zatrzymania pociągu z transportem na wschód, Gustaw So­kołowski został postrzelony, ale udało mu się uciec do lasu, gdzie nieprzytomnego znalazł pewien chłop i zawiózł go do partyzantów. Potem Gustaw dochodził do zdrowia w położonej niedaleko Huciska wsi Gnieździska w rodzinie Szymkiewi­czów. Szymkiewiczowa była członkiem AK. Opatrywała Gustawowi rany i opie­kowała się nim pomagając dojść do zdrowia.

Stefania Sokołowska zachorowała w obozie koncentracyjnym na tyfus, ale nie przyznała się, gdyż wiedziała o tym, że „leczenie” oznaczało krematorium. Miała bardzo wysoką gorączkę, bóle głowy i majaczyła, ale z pomocą współwięźniarek chodziła w takim stanie do pracy przy wyrobie masek przeciwgazowych w pod­ziemnych halach. Były momenty, kiedy znajdowała się w stanie całkowitej rezy­gnacji i pewnego razu już podniosła rękę, aby zgłosić się do lekarza, ale natych­miast ją opuściła. Potem nastąpiło przesilenie i przetrwała tyfus.

W czasie pobytu Stefanii Sokołowskiej w obozach koncentracyjnych w Niem­czech, do jej rodziny przyszła tylko jedna pocztówka — po ośmiu miesiącach. Po­tem rodzina nie miała już żadnych wiadomości, co się z nią działo.

Po wyzwoleniu obozu koncentracyjnego Amerykanie przywieźli na ciężarów­kach żywność i niektóre więźniarki tak się najadły miodu, że zachorowały.

Z obozu Stefania wróciła w pasiaku, który Jadzia ma do dziś w swoim mieszka­niu w Warszawie. Całą grupą szli pieszo i czasami korzystali z okazji podwiezienia furmanką i w ten sposób dotarli do Poznania. Stamtąd razem z Lodzią Niecikow­ską i innymi kobietami z obozu dojechały pociągiem do Częstochowy. Było to w dzień Świętego Antoniego i potem będąc już w domu Stefania modliła się często do św. Antoniego. Z Częstochowy dojechała moja ciocia Stefcia pociągiem do Ję­drzejowa do swej siostry Wiktorii. Było to w czerwcu 1945 roku.

Relacja Anny, młodszej córki Stefanii Sokołowskiej:

— Mama opowiadała, że pewnego razu koło Huciska z samolotu z Anglii zrzu­cono na spadochronach towary i broń dla partyzantów. Spadochrony partyzanci pocięli potem na części i rozdawali okolicznym kobietom, które je farbowały, aby Niemcy nie rozpoznali materiału z jakiego były zrobione i szyły sobie z nich chust­ki.

Stefania szyła w domu w Hucisku biało-czerwone opaski, które miały być prze­znaczone dla powstańców w Warszawie.

W czasie pobytu w więzieniu w Kielcach aresztowanym nie dawano nic do picia i Stefania — podobnie jak inni — piła własny mocz.

Stefania była bardzo religijna i w czasie pobytu w obozach koncentracyjnych wierzyła w to, że Pan Bóg jej pomoże. Podobnie jak inne więźniarki miała ule­piony z resztek chleba różaniec i modliła się o pomoc w przetrwaniu i powrót do rodziny do Polski.

Wyżywienie w obozach koncentracyjnych było marne. Rano podawano tzw. kawę, czyli rozcieńczoną w wodzie kawę zbożową i pół kromki chleba. „Obiad” czyli zupa z zielska i odpadków nadgniłych ziemniaków oraz łupin z ziemniaków. O kolacji w ogóle nie było mowy.

W obozie koncentracyjnym w Ravensbrück niektóre kobiety były w ciąży i ro­dziły dzieci, ale utrzymanie ich przy życiu było bardzo trudne ze względu na brak pożywienia, odzieży i opieki medycznej oraz niemożliwość utrzymania higieny.

Pod koniec wojny była w obozie koncentracyjnym komisja z Czerwonego Krzy­ża, która sprawdzała warunki pracy.

Amerykanie szykowali się do odbicia więźniów i pewnego dnia baraki zostały częściowo zbombardowane. Stefania leżała przez kilka godzin nieprzytomna pod gruzami, a Lodzia Niecikowska stała przy niej, ale nie miała siły, aby jej pomóc. Gdy Stefania oprzytomniała, zobaczyła gruzy i Lodzię i zapytała: — Dlaczego nie uciekłaś?

A ta odpowiedziała: — Bo twoja ręka była ciepła.

Po bombardowaniu Niemcy wyprowadzili tych, którzy przeżyli i prowadzili w kierunku morza, aby więźniów zatopić. Ale kiedy zorientowali się, że front jest blisko, sami porzucili broń i przebrali się w cywilne ubrania, a więźniów i więź­niarki zostawili samym sobie. Potem więźniów przejęli Amerykanie, ale do Polski musieli wracać na własną rękę.

Kobiety–więźniarki miały duże brzuchy m.in. dlatego, że w obozach koncentra­cyjnych Niemcy dawali im zastrzyki, aby nie miały menstruacji. Po powrocie do Polski Stefania miała owrzodzenia na nogach oraz cierpiała na nerwicę, depresję i straszne bóle głowy.

W obozie koncentracyjnym w Ravensbrück Stefania Sokołowska miała Nr 39762, a w obozie Oranienburg — Sachsenhausen Nr 2618.

Po wojnie Stefania Sokołowska należała do Polskiego Związku Byłych Więź­niów Politycznych Hitlerowskich Więzień i Obozów Koncentracyjnych.

Z życiorysu napisanego własnoręcznie przez Stefanię Sokołowską:

„Urodziłam się we wsi Dębiany, pow. Jędrzejów, woj, Kielce dn. 24 II 1920 r.

W roku 1938 wyszłam za mąż — mój mąż był leśnikiem i zamieszkaliśmy w Hu­cisku, pow. Kielce. Tam też zastała nas wojna w 1939r.

W kwietniu 1944 zostałam aresztowana z kilkoma osobami z sąsiedztwa przez żandarmerię niemiecką i uwięziona w Łopusznie. Tam byłam badana i bita do utraty przytomności, zraniona pistoletem w głowę, głodzona i maltretowana przez okres dwóch tygodni. Po czym wywieziono mnie do więzienia w Kielcach i tam ponownie byłam badana. Po miesiącu pobytu w więzieniu kieleckim zabrano mnie ze szpitala więziennego i z dużą grupą aresztowanych kobiet wywieziona zosta­łam do obozu koncentracyjnego w Ravensbrück. Po odbyciu kwarantanny przez miesiąc czasu, wywieziona zostałam z innymi kobietami do obozu Sachsenhausen — Oranienburg. Tam pracowałam w fabryce masek przeciwgazowych. W miesią­cu marcu 1945 po zbombardowaniu miasta i obozu zaprowadzono nas do obozu Sachsenhausen. Tam pracowaliśmy przy odgruzowaniu miasta do chwili ewa­kuacji. Wyzwolona zostałam 2 maja, do domu rodzinnego wróciłam 15 czerwca z owrzodzonymi nogami i innymi chorobami. U rodziców mieszkałam do kwietnia 1946 r., ponieważ mój dom został całkowicie zrabowany przez żandarmerię.”

Myśli przewrotne

Sukcesu nigdy nie osiągnie ten, kto ma tylko jeden cel: osiągnąć sukces.

*

Chcesz, aby było dobrze? Nie pozwól na to, aby było źle.

*

Grzeczne i uprzejme słowa są jak pieniądze — można za nie coś kupić, nie wiedząc nawet o tym, że się zapłaciło.

*

Słowa źle użyte są jak nielegalnie posiadana broń — powinny być zakazane.

*

Szczerość to zaleta, ale i sztuka życia — bo być szczerym nie oznacza, że można mówić wszystko.

*

Dobroć bez charakteru niewiele jest warta.

*

Podwójne zło czyni ten, kto własnymi winami próbuje obarczyć innych.

*

Najwięcej zła na świecie dokonuje się w imię czynienia dobra.

*

Kiedy spotka cię nieszczęście lub niepowodzenie, pomyśl o drzewie, któremu obcięto gałęzie. Za rok lub kilka lat gałęzi ma jeszcze więcej, niż przedtem.

*

Z pieniądzem należy się obchodzić tak jak z gazem wybuchowym: pilnować, aby się nie ulatniał, gdyż to może być niebezpieczne.

*

Brak czasu to mniejszy problem, niż jego nadmiar.

*

Ambicja to jedna z niewielu zalet, która może zniszczyć ludzkie szczęście, jeżeli jest przesadna.

*

Dobry pracownik to taki, który nie potrzebuje szefa.

*

Dobry szef to taki, który kieruje się zasadą, że jeśli będzie dobry dla pracownika, to pracownik będzie dobry dla firmy.

*

Jeżeli nie podoba ci się to, co robią inni, spróbuj to zrobić sam.

*

Życie jest proste. To ludzie go komplikują.

*

Odwaga jest zaletą, ale tylko wtedy, kiedy idzie w parze z rozwagą.

*

Tupet jest jak loteria — można wygrać, ale można też przegrać.

*

Każda miłość jest piękna, z wyjątkiem jednej: siebie samego.

*

W dobrej wierze można czasami narobić wiele szkód.

*

Mądrość to także umiejętność korzystania z mądrości innych.

*

Chcieć dobrze to za mało. Trzeba to jeszcze zrobić.

*

Nawet najlepszy przepis nie zastąpi zdrowego rozsądku.

*

W życiu człowieka — tak jak w technice — obowiązują granice tolerancji, tzn. plus, minus. Kto te granice przekroczy — ponosi tego konsekwencje.

*

Demokracja jest dobra, jeżeli jest dobra.

*

Konflikt jest jak choroba — lepiej mu zapobiegać, niż go później rozwiązywać.

*

Protekcja to nic zdrożnego, jeżeli nie odbywa się kosztem kogoś innego.

*

Wolność oznacza, że można robić wszystko z wyjątkiem głupstw.

*

Zaufanie jest dobre, ale ostrożność nie zaszkodzi.

*

Wiedza to materiał, ale tylko fachowiec potrafi zrobić z niego coś sensownego i pożytecznego.

*

Człowiek jest jak kapitał — kto go doceni, ten nie straci.

*

Gdyby Japończycy mieli tyle bogactw naturalnych i żyznych ziem, ile mają Polacy, to byliby dzisiaj chyba dużo biedniejsi.

*

Talent jest jak skarb, ale nie wystarczy go znaleźć; trzeba go potem wspierać ciężką pracą.

*

Nie wystarczy uczyć się; trzeba jeszcze uczyć siebie.

*

Mądrość nie chroni przed głupotą.

*

Jeżeli chcesz wiedzieć co to jest życie i nauczyć się myśleć — zacznij czytać książki.

Marzena i śpiew

Kiedy Marzenka uczęszczała do szkoły podstawowej, któregoś dnia pani wy­chowawczyni powiedziała, że ma być zorganizowane przedstawienie pod tytułem „Kopciuszek”. Zaczęła więc wybierać „aktorki” i „aktorów” do tego przedstawie­nia. Najważniejsza była oczywiście rola „Kopciuszka” — nie tylko z tego względu, aby tę postać dobrze zagrać, ale również dlatego, by umieć ładnie śpiewać. Al­bowiem w jednej ze scen Kopciuszek śpiewa piosenkę. Oczywiście pani wycho­wawczyni miała już pewne rozeznanie, które uczennice ładnie śpiewają, ale nie była zdecydowana, którą wybrać do roli „Kopciuszka” i dlatego zarządziła coś w rodzaju castingu, czyli próbnego śpiewania. W jego wyniku rola „Kopciuszka” ostatecznie została powierzona Marzence.

Po przyjściu ze szkoły Marzenka powiedziała o tym swoim rodzicom i szczegól­nie jej mama była tym faktem przyjemnie zaskoczona. Dlatego pomagała swojej córeczce w przygotowaniu stroju, a także przy uczeniu się roli. Marzenka obawiała się trochę tego „występu” i mama dodawała jej otuchy.

Przyszedł wreszcie dzień, w którym zebrali się w jednej z sal nauczyciele, ucznio­wie, rodzice, a także babcie, dziadkowie i inni „widzowie”, a „aktorki” i „aktorzy” czekali za kotarą na rozpoczęcie przedstawienia. Wszyscy z „zapartym tchem” śle­dzili historię Kopciuszka, a na zakończenie rozległy się gromkie brawa. Do mamy Marzenki przychodziły jej znajome i gratulowały świetnego odtworzenia przez jej córeczkę roli „Kopciuszka”, a także zachwycały się jej śpiewem. Także pani wy­chowawczyni chwaliła występ Marzenki. Ona również słyszała te pochwały i była oczywiście z tego bardzo zadowolona. Przez następne dni nuciła sobie czasami piosenkę „Kopciuszka”, co nie uszło uwadze jej mamy.

Występ Marzenki został także zauważony przez nauczycielkę muzyki, która po­radziła jej mamie, aby ją zapisała na lekcje śpiewu. Tak się też stało i Marzenka pobierała lekcje śpiewu, a jednocześnie brała udział w różnych konkursach pio­senkarskich w szkole i w mieście, w którym mieszkała, odnosząc coraz więcej sukcesów. Śpiewała w grupach z koleżankami, a także solo. I coraz bardziej lubiła to śpiewanie, a później przyszedł taki czas, że nie wyobrażała sobie już swojego życia bez śpiewu. Kiedy była już kilkunastoletnią dziewczynką, jej nauczycielka śpiewu powiedziała jej, że ma być taki konkurs pod hasłem „Scena dla każdego”, i poradziła jej, aby zgłosiła tam swój udział i zaśpiewała piosenkę oferując jej jed­nocześnie swoją pomoc. Po naradzie ze swoją mamą, Marzenka postanowiła wziąć udział w tym konkursie. Pod okiem nauczycielki śpiewu przygotowywała się do występu traktując to jako swego rodzaju przygodę. Ale kiedy przeszła eliminacje, to chciała iść dalej i przejść do następnego etapu. A kiedy i to się udało, to chciała się zakwalifikować jeszcze wyżej.

Nie myślała wtedy o tym, że może ten konkurs wygrać. Wydawało jej się to nie­osiągalne. Jednakże, kiedy znalazła się w finale, to coś się w niej zmieniło i oprócz radości ze śpiewania doszło jeszcze coś innego — satysfakcja z wygrywania rywali­zacji z innymi. I wtedy dotarło do niej, że przecież inni też chcieliby wygrać. Była jednak jak w transie — podekscytowana, podniecona starając się opanować tremę i śpiewać jak najlepiej nie tylko dla własnej radości ze śpiewania, ale również dla tych, którzy ją słuchali.

I to wszystko razem — ładny głos, jego czyste muzyczne brzmienie i sympa­tyczna osobowość — sprawiło chyba, że Marzenka wygrała konkurs „Scena dla każdego”.

Czas upływał i dziewczęca postać Marzenki zaczęła coraz bardziej przypominać wygląd dorastającej panienki, a potem panny i pięknej kobiety. Po ukończeniu szkoły podstawowej była szkoła średnia, a potem studia. Nie wybrała jednak na studiowanie kierunku związanego z muzyką i wokalistyką, lecz historię. Wygląda­ło tak, jak gdyby nie chciała, aby śpiew był jej zawodem i w jakiś sposób zajęciem wymuszonym. Bo ona do śpiewu nie musiała się zmuszać. Ona go po prostu ko­chała i chciała, aby tak pozostało. I w tym okresie dorastania nigdy nie zapomina­ła o śpiewaniu. Dokształcała się muzycznie, szlifowała swój głos i występowała na różnych imprezach okolicznościowych. I coraz bardziej podobał się innym jej śpiew. Podobała się też ona chłopcom, a potem mężczyznom i oprócz koleżanek i przyjaciółek miała także kolegów i przyjaciół. Niektórzy mężczyźni dawali jej do zrozumienia, że chcieliby, aby ich znajomość była bardziej bliska. Ale ona zby­wała ich umizgi uśmiechem i taktownymi słowami odmowy. Albowiem dla niej to śpiew był takim ukochanym. I Marzena była pewna, że on też ją kocha i jest jej wierny. A kiedy była już dorosła, to zaczęła poważnie myśleć o karierze piosen­karki. Nie wiedziała jednak, jak się do tego zabrać, chociaż w ostatnim czasie była już dostrzegana w artystycznym świecie muzyki i piosenki.

I oto pewnego dnia los jak gdyby sam podjął za nią decyzję. Otrzymała bowiem propozycję, aby śpiewała jako solistka zespołu „Muzyka i Śpiew”. Był to zespół dość znany i Marzena propozycję przyjęła. Z zespołem tym miała różne wystę­py, a potem nagrała także swoją pierwszą płytę. Jej kariera artystyczna nabierała tempa — stawała się coraz bardziej popularna. Była piękną kobietą i miała wielu wielbicieli. Ale ona żadnego z nich nie traktowała poważnie. Bo dla niej jedynym ukochanym był ten, któremu było na imię „Śpiew”. Czasami sprawiała wraże­nie, że jest kobietą próżną, która odnosi się w sposób lekceważący do innych i do swych wielbicieli. Ale naprawdę tak nie było. Bo ona była nieprzytomnie zako­chana w tym jednym, który miał na imię „Śpiew”. I miała dobre serce, więc nigdy nawet na myśl by jej nie przyszło, aby się wywyższać i traktować innych w sposób lekceważący. A to jej zachowanie wynikało stąd, że była tym wszystkim zasko­czona i niezwykle podekscytowana. Te brawa, aplauz publiczności, komplementy znajomych, a potem także jej zdjęcia w popularnych tygodnikach ilustrowanych i wywiady prasowe — to wszystko jak gdyby ją przerosło. Była przecież młoda i miała swoje marzenia. I była uradowana tym, co już osiągnęła, ale chciała jeszcze więcej — zapragnęła być wielką gwiazdą piosenki.

Zespół „Muzyka i Śpiew” miał coraz więcej propozycji występów i koncertów, a Marzena była już znaną piosenkarką. Nie bez znaczenia była również jej zwra­cająca uwagę widzów uroda, a także sposób poruszania się na scenie, który był w miarę upływu czasu coraz bardziej profesjonalny.

Pewna agencja artystyczna zaproponowała jej występy we Francji. Marzena pro­pozycję przyjęła i wyjechała dając koncerty w kilku miastach, podróżując, wraz z członkami swojego zespołu, samochodem.

I kiedy cieszyła się życiem i swoją karierą artystyczną, zdarzył się pewnego dnia wypadek. Samochód, którym jechała Marzena z niewyjaśnionych przyczyn zjechał na pobocze i uderzył w pień rosnącego tam drzewa. Trwało to wszystko se­kundy, ale były to straszne sekundy. Najbardziej ucierpieli siedzący na przednich siedzeniach: kierowca i Marzena.

Ciemność zaczęła ogarniać Marzenę, traciła szybko przytomność uwięziona we wraku samochodu. Kiedy wkrótce potem rozległy się syreny nadjeżdżających po­jazdów pogotowia ratunkowego i policji, usłyszała tylko dziwną melodię — jakby przez sen — jak gdyby hejnał z wieży Mariackiej w Krakowie.

— Skąd ten głos trąbki? — zastanawiała się ostatkiem świadomości — przecież w naszym zespole nie ma trąbki.

A potem ujrzała scenę, na której siedzieli i stali przy swoich instrumentach człon­kowie zespołu „Muzyka i Śpiew”. I siebie samą — śpiewającą piosenkę. Słyszała dźwięki keyboardu, uderzenia perkusji i łagodne brzmienie saksofonu.

I nagle scena razem z całym zespołem zaczęła unosić się do góry — coraz wyżej i wyżej — aż pod sufit sali koncertowej. Zdziwieni i zaskoczeni tym widzowie powstali ze swoich miejsc, zadarli do góry swe głowy przypatrując się ze zdu­mieniem na twarzach poszczególnym członkom zespołu, a niektórzy wyciągali ręce i pokazywali na środek wiszącej pod sufitem sceny, gdzie stała Marzena — uśmiechnięta, radosna — i śpiewała swoją nową piosenkę:

To moja ostatnia piosenka

Już więcej nie będę wam śpiewać

I będzie to moja udręka

I łzami się będę zalewać.

A cała widownia zadrżała, zafalowała i jednym głosem zawołała:

Nie! Nie! Nie!

Kochamy piosenki Twe

Ty jesteś nasza Marzenka

Niech cieszy nas twoja piosenka.

A Marzena śpiewała dalej:

Ja kocham to swoje śpiewanie

I Was też kocham serdecznie

Lecz muszę wyroków wezwanie

Bez zwłoki wypełnić koniecznie.

I w tym momencie wszyscy członkowie zespołu „Muzyka i Śpiew” runęli z góry na dół, spadając na twardą podłogę sceny wraz z instrumentami, które rozbiły się na drobne części, wydając swoje ostatnie dźwięki.

Potem nastała cisza i ciemność. I trwała długo, długo. Lekarze robili wszystko, co było w ich mocy, aby przywrócić Marzenę do zdrowia. I czekali na to, kiedy odzyska świadomość.

A twarze ich były poważne i zatroskane. Czekali także członkowie najbliższej rodziny Marzeny. A twarze ich były smutne i naznaczone cierpieniem. Albowiem obawiali się tego, co będzie, kiedy Marzena otworzy swe oczy. Bo już wiedzieli, co się stało. Wiedzieli, że diagnoza lekarzy była przerażająca: kręgosłup Marzeny został złamany.

I kiedy wreszcie Marzena odzyskała przytomność, usłyszała straszny wyrok: prawdopodobnie do końca życia nie będzie mogła chodzić.

To był dla niej jak grom z jasnego nieba. To był wielki cios. Dla młodej, pięknej kobiety, gwiazdy piosenki świat się zawalił.

Po powrocie do kraju załamała się i nie chciała się pokazywać ludziom na oczy, a po jej smutnej, pięknej twarzy spływały łzy. Bo płakała — dużo płakała.

Na długie dni, tygodnie, miesiące i lata jej domem stał się szpital i oddziały re­habilitacyjne.

Jej ukochany — „Śpiew” — został gdzieś głęboko w sercu. No bo przecież nie po­myślała nawet o tym, że mogłaby pokazać się na scenie na wózku inwalidzkim.

Ale powoli, powoli, zaczęła się podnosić z tego jak gdyby letargu. I docierało do jej świadomości to, że musi zmienić swoje życie. I że musi próbować walczyć o powrót do normalności, chociaż niestety diagnozy lekarskie — mimo kilku opera­cji i ćwiczeń rehabilitacyjnych — nie były pomyślne. Ciągle żyła jednak nadzieją, że wróci do zdrowia. Ale były takie momenty — kiedy przychodziło zwątpienie w to, czy w ogóle będzie chodzić — że miała tego wszystkiego dosyć i chciałaby zamknąć oczy i więcej się nie obudzić. Potem to mijało i znowu walczyła, nie chcąc pogodzić się z tym, że do końca życia nie stanie na własnych nogach i będzie skazana na wózek inwalidzki.

O powrocie do śpiewania nie myślała, gdyż nie wyobrażała sobie siebie na sce­nie, siedzącej na wózku inwalidzkim.

Ale walczyła. To była heroiczna walka. Na szczęście miała wokół siebie ludzi, którzy jej pomagali. Przede wszystkim rodzina. I widziała to i czuła, jak bardzo oni chcieli jej pomóc i dodawali jej otuchy. Widziała również, jak bardzo oni to wszystko przeżywali i jak bardzo cierpieli. Dlatego czasami nawet udawała, że czu­je się dobrze i starała się uśmiechać. A uśmiech miała piękny. I tym swoim uśmie­chem zarażała jak gdyby innych i oni też się do niej uśmiechali. I stało się tak, że naprawdę poczuła się lepiej. Tym bardziej, że oprócz członków jej rodziny pojawili się też nowi ludzie, którzy ją wspierali i którzy przynieśli ze sobą szczere, bezin­teresowne dobro i emanujące z nich ciepło, co spowodowało, że Marzena zaczęła inaczej patrzeć na świat i ludzi. Przed wypadkiem była w stosunku do innych raczej nieufna i ostrożna, gdyż tego dobra nie dostrzegała — nie wiadomo, czy dlatego, że go naprawdę nie było, a czy ktoś nie chciał tego okazać, gdyż uważał, że dobroć to jest równoznaczna ze słabością. I chociaż w tym show–biznesie często tematem były uczucia, to tych uczuć u tych, którzy o nich mówili i śpiewali — trudno było czasami dostrzec. A Marzena stała się przecież częścią tego show–biznesu i cza­sami była bezsilna wobec tego żywiołu wielkiego artystycznego świata, płynąc razem z nim i nie potrafiąc się mu przeciwstawić i go opanować.

Teraz Marzena zaczęła zupełnie inaczej patrzeć na życie i dostrzegać coś, czego przedtem w ogóle nie widziała i o czym w ogóle nie miała pojęcia. I chociaż przed­tem praktycznie cały czas miała wokół siebie ludzi, z którymi współpracowała, a inni ją uwielbiali i przyjmowali owacjami, to teraz zrozumiała, że tak naprawdę czuła się wewnętrznie samotna. I dopiero teraz — kiedy poczuła to dobro — otwo­rzyła się na ludzi i zaczęła się stawać jak gdyby innym człowiekiem. Teraz nie robiła nic na pokaz.

Duże znaczenie dla tej przemiany miało także to, co Marzena zobaczyła i z czym się zetknęła w szpitalach i ośrodkach rehabilitacyjnych. Dopiero teraz uzmysłowi­ła sobie, co to jest ludzkie cierpienie i zobaczyła, że są tacy, którzy znoszą katu­sze — fizyczne i psychiczne — o wiele bardziej dotkliwe, niż ona sama. I widziała, jak ludzie zachowują się w sytuacjach, kiedy wyniszcza ich śmiertelna choroba, a mimo to potrafią żyć z uśmiechem i cieszyć się każdą chwilą, wiedząc o tym, że koniec jest coraz bliższy. I chociaż była młodą, piękną kobietą, to dotarło do jej świadomości to, że jest przecież coś, co nazywa się śmierć. Ale nie zamierzała się jej poddać. Ta świadomość spowodowała tylko, że miała teraz nowe spojrzenie na życie. I to nowe spojrzenie dawało jej spokój, a życie nabierało dla niej zupełnie innej — pozytywnej wartości.

Czasami wracała myślami do tego co się stało. Nie miała do nikogo pretensji. Po prostu zdarzył się wypadek. Niestety, nieszczęśliwy wypadek, którego skutki oka­zały się tragiczne i dla niej bardzo bolesne — fizycznie i psychicznie. Była przecież teraz skazana na pomoc innych. Jej drogi z zespołem się rozeszły.

Mijały lata. Marzena w dalszym ciągu nie mogła pogodzić się z myślą, że do końca życia będzie na wózku inwalidzkim. Wierzyła, że kiedyś nadejdzie taka chwila, że stanie na własnych nogach, a rozwijająca się ciągle technika w medycy­nie to umożliwi. I miała nadzieję, że wtedy będzie mogła powrócić do śpiewania. Bo w dalszym ciągu nie brała takiej możliwości pod uwagę, aby mogła śpiewać na scenie siedząc na wózku inwalidzkim.

Ale kiedy mijały lata i nadzieje na to, że będzie mogła chodzić stawały się coraz mniej realne, zaczęła się zastanawiać nad tym, co będzie dalej w życiu robić. Bo przecież ludzie niepełnosprawni też pracują. Więc może znalazłaby się dla niej jakaś spokojna praca. Ale czy ta praca dawałaby jej zadowolenie? Miała co do tego poważne wątpliwości. Bo przecież dla niej miłością życia był śpiew. Tęskniła do tego, bo to była jej wielka pasja, której oddawała zawsze wszystkie swoje umiejęt­ności i siły. I ten śpiew to była największa radość jej życia.

I kiedyś przyszedł Michał.

— Dzień dobry Marzenko — powiedział z uśmiechem na ustach.

— Chciałabym, aby był dobry, ale już chyba nigdy nie będzie — odpowiedziała ze smutkiem na twarzy siedząc na wózku inwalidzkim.

— Nie możesz tak mówić, jesteś wspaniałą kobietą, masz piękny głos i talent muzyczny. Jeszcze będziesz śpiewać.

— Wiem, że chcesz mnie pocieszyć i dziękuję ci za to, ale niestety wszystko wskazuje na to, że tak nie będzie.

— Porozmawiamy jeszcze na ten temat, a teraz mam ochotę napić się razem z tobą herbaty. Pozwolisz, że pójdę do kuchni?

— O, tak — uśmiechnęła się i smutek zniknął z jej twarzy. — Herbata jest w kre­densie na półce w środkowej części, szklanki trochę wyżej, łyżeczki na płycie kuchennej, cukiernica z cukrem też, a na półce po prawej stronie są też ciastka. Czajnik elektryczny bezprzewodowy też tam jest — myślę, że sobie poradzisz, aby nalać i ugotować wody.

— Tak, tak, gotowanie wody idzie mi najlepiej. Ale muszę ci powiedzieć, że śnia­dania i kolacje sam sobie przygotowuję, a czasami nawet obiad potrafię ugotować. Gdybyś nie miała nic przeciwko temu, to mógłbym kiedyś zademonstrować ci swoje umiejętności, a efekty sprawdzilibyśmy wspólnie.

— Nie chciałabym ci zabierać czasu, na pewno masz swoje zajęcia i problemy. Ale jeżeli będziesz miał kiedyś wolną chwilę, to zapraszam.

Kiedy Michał wszedł do pokoju z tacą, na której była herbata i ciastka, spojrzeli na siebie i Marzena próbowała się uśmiechnąć, ale miała z tym pewne trudności, gdyż nie bardzo wiedziała jak ma reagować i była trochę w rozterce.

Posiedzieli potem i porozmawiali omijając dyskretnie drażliwe tematy, a następ­nie pożegnali się uściskiem dłoni.

— Fajny ten Michał — pomyślała Marzena — widać, że to dobry chłopak i chciałby mi pomóc. Ale co może zrobić na to, co mnie spotkało? Jednak dobre i to, że cho­ciaż na krótko mogłam nie myśleć tak, jak przez te ostatnie koszmarne lata.

Minęły dwa dni i znowu rozległ się dzwonek nad drzwiami wejściowymi do mieszkania.

— Pewnie znowu ktoś do odczytu jakiegoś licznika — pomyślała Marzena i pod­jechała wózkiem inwalidzkim, aby otworzyć. A kiedy to zrobiła, ujrzała ze zdu­mieniem, że był to Michał i na jej widok uśmiechnął się, a w tym uśmiechu była jak gdyby radość z tego, że znowu ją zobaczył. A ona odpowiedziała mu podobnie, gdyż naprawdę była zadowolona z tych odwiedzin. I znowu była herbatka, cia­steczka i rozmowa, a odbywało się to wszystko w taki zwykły, naturalny sposób, jak gdyby wózka inwalidzkiego w ogóle nie było.

Potem było jeszcze wiele takich odwiedzin i kiedyś latem Michał zapropono­wał:

— A może wybierzemy się gdzieś na spacer?

Marzena spoważniała, przez chwilę nic nie mówiła, a potem rzekła:

— Wiesz co Michał? Ja nawet bym chciała, ale wiesz… Te spojrzenia… Tak jak­by dla niektórych najważniejsze było to, aby zobaczyć, jak ja wyglądam na tym wózku inwalidzkim.

— Nic się nie martw i uśmiechaj się, a ja postaram się pomóc ci, aby uśmiech nie znikał z twej twarzy.

I Marzena dała się namówić na ten spacer. Michał prowadził wózek inwalidzki i bez przerwy coś mówił, starając się rozweselić Marzenę i rzeczywiście mu się to udawało, tak że nie zwracali nawet uwagi na to, że co pewien czas ktoś odwracał głowę i spoglądał na nich ciekawie, albo pochylał się do idącej obok osoby i coś mówił — oczywiście, jak łatwo się było domyślić — głównie na temat Marzeny.

Minęło w ten sposób kilka miesięcy i Marzena była zadowolona, że ma teraz przyjaciela, dzięki któremu jej życie nie było już takie monotonne. Nie odważyła się jednak nawet pomyśleć o tym, że mogłoby to być coś więcej, niż tylko przy­jaźń.

I oto pewnego dnia, kiedy siedzieli blisko siebie i rozmawiali beztrosko, Michał mimowolnie dotknął dłoni Marzeny. Trwało to ułamek sekundy, ale efekt był taki, jak gdyby przez ich ciała przepłynął taki łagodny, bardzo przyjemny strumień prą­du elektrycznego. Przez chwilę siedzieli w milczeniu — jakby trochę wystraszeni i każde z nich zastanawiało się, czy to drugie też coś odczuło. I oboje dziwili się bardzo, że lekkie dotknięcie ich rąk mogło spowodować takie silne wrażenie i że było to coś tak wspaniałego. Przez ten krótki moment mimika ich twarzy zdra­dzała poważne zamyślenie. Wkrótce opanowali sytuację i znowu dalej beztrosko rozmawiali, ale w tej ich rozmowie dało się odczuć ślad tego dotyku. A kiedy się żegnali, spojrzeli sobie w oczy i w tych spojrzeniach dostrzegli oboje coś, co jak gdyby budziło się w ich sercach.

W jakiś czas później Michał przyszedł znowu, przywitał się całując Marzenę w policzek i stał tak przez chwilę patrząc na nią bez słowa z poważną miną. Ma­rzena też patrzyła na niego i wyraz jej twarzy zaczął wykazywać objawy pewnego zaniepokojenia. I nagle usłyszała jego słowa:

— Słuchaj Marzena, organizuję zespół muzyczny i chciałbym, abyś ty była wo­kalistką tego zespołu.

Zdumienie i jak gdyby przestrach ukazały się na jej twarzy.

— Ale jak… jak ty sobie to…

— Jak ja to sobie wyobrażam? — Całkiem normalnie. Wprowadzam cię na wózku inwalidzkim na scenę, ty się uśmiechasz, a publiczność wita cię brawami. A potem śpiewasz piosenkę — pierwszą, drugą i następne. Już rozmawiałem z kolegami. Mam pianistę, perkusistę i saksofonistę.

— Wszyscy bardzo się do tego pomysłu zapalili i chcą tu przyjść do ciebie, aby­śmy omówili szczegóły — kontynuował Michał.

Spotkanie z muzykami, których Michał zaangażował do zespołu odbyło się nie­bawem i Marzena była zachwycona ich otwartością, szczerością i wesołym ale poważnym podejściem do życia. Bardzo przeżywała tę nową sytuację i cieszyła się, że znów będzie śpiewać, chociaż miała pewne obawy, jak to wszystko się ułoży. Podjęła jednak odważnie to wyzwanie i postanowiła zrobić wszystko, aby się udało.

Przy następnym spotkaniu Michał powiedział jej, że ma już dla niej propozy­cję recitalu i oboje zaczęli się zastanawiać nad doborem repertuaru. Dyskutowali o tym, jakie piosenki mogłaby Marzena zaśpiewać i postanowili, że ostateczną decyzję podejmą wspólnie później, gdyż czasu było jeszcze dość dużo. Kiedy Michał wyszedł, Marzena zamyśliła się i po pewnym czasie już wiedziała: napiszę tekst nowej piosenki. I nie zwlekając, wzięła kartkę papieru, długopis i zaczęła pisać. I dziwiła się sama sobie, że tak łatwo jej to idzie — że nie musiała wymy­ślać tematu, gdyż słowa piosenki same cisnęły się jej na usta. Potem jeszcze tylko „oszlifowała” to, co przelała na papier i tekst piosenki był gotowy.

1. Byłam kiedyś wysoko — już prawie na samym szczycie

i cieszyłam się i zażywałam radości,

bo brawa widzów i sława to było moje życie,

ale nic nie wiedziałam o prawdziwej miłości.

Refren:

Bo miłość to coś niezwykłego

i tkwi w niej wielka moc i potęga

i wszystko jest w stanie pokonać,

kiedy opasze człowieka jej czarowna wstęga.


2. I nagle runęło mi wszystko

jak domek z papierowych kart

i zostałam sama ze smutkiem i żalem

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 47.82
drukowana A5
Kolorowa
za 70.5