E-book
8.82
drukowana A5
39.56
Prawdziwe życie Lilianny

Bezpłatny fragment - Prawdziwe życie Lilianny

Objętość:
183 str.
ISBN:
978-83-8126-322-1
E-book
za 8.82
drukowana A5
za 39.56

Rozdział 1

Widziałam Jerzego jak żywego. Jego malachitowe oczy i hebanowe, włosy. Pamiętałam każde jego słowo, każdy gest, każdy dotyk.


Przed tygodniem wypisano mnie ze szpitala, ponieważ okazało się, że nowotwór zupełnie mnie wykończył. Przerzuty sięgały już mózgu. Leżałam w swojej sypialni, nie mogłam opuścić łóżka. Było mi dobrze. Z samego rana zjawiała się pielęgniarka, zmieniała pieluchę, zajmowała się moją toaletą. Następnie przychodził lekarz i aplikował mi zastrzyk morfiny, abym nie odczuwała bólu. Co dzień odwiedzała mnie też bratowa, przynosiła jakąś moją ulubioną potrawę, którą zjadałam łapczywie, poiła mnie sokiem pomarańczowym, zadawała mi te same zdawkowe pytania, na które nie chciało mi się odpowiadać, po czym kładła na nocnej szafce buteleczkę szampana. Lekarz pozwolił mi na jedzenie i picie wszystkiego, na co mam ochotę. Obok łóżka, na stoliku, w zasięgu ręki bez potrzeby podnoszenia się z pościeli, leżało pokaźnych rozmiarów powiększające lusterko i torebka z kosmetykami. Po wyjściu bratowej wyjmowałam z niej ogromny pędzel i róż. Po ożywieniu delikatnymi rumieńcami woskowej cery przyglądałam się sobie w lusterku. Jak na osiemdziesięcioletnią konającą kobietę nieźle wyglądałam.

Była to ostatnia, wyczerpująca czynność w danym dniu. Teraz mogłam zamknąć oczy i pogrążyć się w rozmyślaniach. Zdarzało się, że odrywał mnie od nich natarczywy dzwonek komórki leżącej na nocnej szafce. Nie podnosiłam jej, ale nie wyłączałam. Nie miałam wprawdzie ochoty na rozmowy, lecz chciałam wiedzieć, czy ktoś o mnie myśli. Od czasu do czasu łykałam nieco szampana z buteleczki.

Nigdy dotąd w ciągu długiego życia nie byłam w tak dobrym nastroju. Myślałby ktoś, że to zasługa morfiny. Z pewnością. Jednak istniała jeszcze inna przyczyna — wizja, którą przeżyłam przed wielu laty, po śmierci matki:

Pewnej nocy nie mogłam usnąć. Wstałam, przeszłam do kuchni, żeby się czegoś napić, zapaliłam światło i osłupiałam. Na krześle przy stole siedziała… mama! W pierwszej chwili ledwo ją rozpoznałam. Była młoda i piękna. Jej twarz promieniała szczęściem. Wyglądała tak samo, jak na pożółkłym ze starości zdjęciu z Klubu „Strzelców”. Miała na sobie tę samą elegancką białą suknię.

— Przecież ty nie żyjesz! — wykrzyknęłam zszokowana.

— Cha, cha, cha — roześmiał się duch. — To ty nie żyjesz!

Wprawdzie ugięły się pode mną nogi, jednak nie zlękłam się tej zjawy, która zresztą natychmiast znikła, wręcz przeciwnie ogarnęła mnie radość, że przynajmniej po śmierci moja matka jest szczęśliwa.

Usiadłam na krześle, na którym ona przed chwilą siedziała i zaczęłam zastanawiać się nad znaczeniem jej absurdalnego stwierdzenia. Serce biło mi w piersi mocno, w żyłach nieprzerwanie krążyła krew, zachłystywałam się pełnią życia. A ona powiedziała, że nie żyję!

Dopiero teraz, czekając na śmierć, zrozumiałam, że matka chciała mi zza grobu przekazać, iż prawdziwe życie zaczyna się dopiero po śmierci. Przekonana byłam, że będzie ono stanowić rekompensatę za nieszczęścia doznane w życiu doczesnym, które jawiło mi się obecnie jako zły sen.

— To będzie… prawdziwe życie — wyszeptałam w rozmarzeniu.

Czekałam na nie cierpliwie, dniami i nocami rozpamiętując całą przeszłość. Mieszały mi się wspomnienia, w głowie pojawiały się bohaterki napisanych przeze mnie powieści, na przemian z autentycznymi zdarzeniami. Moja świadomość przepełniona była obrazami i emocjami, lecz traktowałam je ze spokojem. Obserwowałam to wszystko jakby z boku. Przeżywałam stan głębokiego odprężenia. Czułam się jak na statku płynącym po spokojnych falach oceanu. Nawet tajemnicę zdradzoną mi przez matkę na łożu śmierci, która mnie wówczas niesamowicie wzburzyła, teraz traktowałam z dystansem.

Przysypiałam nieraz i wtedy śniły mi się alternatywne scenariusze pośmiertnego życia. Sądziłam, że jeden z nich urzeczywistni się po śmierci. Wiara ta opierała się na teorii kwantowej dotyczącej mikroświata i zachowania cząstek elementarnych, według której świat złożony jest z nakładających się na siebie rzeczywistości. Każda cząsteczka może poruszyć się kilkoma drogami i wtedy powstaje tyle nowych wszechświatów, ile możliwych jest dróg — a w każdym z nich cząsteczka porusza się po innej. Wykoncypowałam, że tak samo jest z ludzkim życiem. Istnieje nieskończenie wiele wersji tej samej osoby w różnych odnogach rzeczywistości. Przypomina to wielkie drzewo. Jak ptak siadamy na gałęzi, nie zdając sobie sprawy, że istnieje wiele identycznych z nami ptaków, siedzących na gałęziach innych drzew w innym miejscu świata.

Pomyślałam, że po śmierci będę mogła poznawać odmienne wersje siebie samej, w innych rodzinach, z zupełnie inną historią życia. Byłam niemal pewna, że ludzka świadomość istnieje poza ograniczeniami narzucanymi przez czas i przestrzeń.


Wieczorem znowu przychodziła pielęgniarka i przygotowywała mnie do snu. Po jej wyjściu, przed zaśnięciem rozpamiętywałam krótki przebieg miłości swego życia. Widziałam Jerzego jak żywego. Jego malachitowe oczy i hebanowe włosy. Pamiętałam każde jego słowo, każdy gest, każdy dotyk. Marząc o nim, usypiałam w błogim nastroju.


W tym dniu wyraźnie czułam, że nadchodzi śmierć. Słyszałam wręcz, jak pobrzękuje kosą. Nagle…

Znalazłam się w windzie ze wzrokiem wlepionym w porażająco pięknego, wytwornego mężczyznę uderzająco podobnego do Jerzego, rozmawiającego z dystyngowanym starszym panem trzymającym w ręku niezapalone cygaro, u którego zauważyłam jedynie przez moment dłoń z sygnetem. Ledwie rzuciłam okiem na stojącego obok nich młodzieńca. Winda zatrzymała się, a ów przystojny brunet zbliżył się do mnie, gdyż zamierzali wysiąść.

— Pardon, madame — powiedział, spojrzawszy mi w oczy.

— Oh là là — wyszeptałam, po czym wyzionęłam ducha.

Rozdział 2

Trwało to przez ułamek sekundy, po czym spojrzałam z góry Ziemię, a na niej ujrzałam nieskończenie wiele swoich sobowtórów, w przeróżnych, znanych mi i nieznanych miejscach.


Moja dusza uleciała z martwego ciała. Lżejsza niż ptasie piórko unosiłam się w przestworzach, wchłonięta w harmonię wszechświata. Cała moja znikoma jak ziarnko piasku egzystencja rozpływała się w świetlistej jasności kosmicznego piękna wymykającego się wszelkim wyobrażeniom, po czym spojrzałam z góry Ziemię, a na niej ujrzałam nieskończenie wiele swoich sobowtórów, w przeróżnych, znanych mi i nieznanych miejscach. Roiły się przed moimi oczami, powodując zawrót głowy. Zamknęłam oczy i ogarnęła mnie ciemność. Rozpłynęłam się w niebycie.

Stan ten utrzymywał się przez pewien czas. Żadnej myśli, żadnego uczucia, żadnego wspomnienia. Koniec. Wszystko się skończyło.


***


Siedziałam na stole owinięta we frotowy ręcznik i machałam rączką. Babcia Karolcia wycofywała się tyłem, wykonując ten sam gest:

— Pa, pa, Lilusiu — powtarzała.

Było to pierwszy obraz, który wyłonił się z czarnej dziury.

Kurr… zapiał! — zaklęłam na głos. — Od początku mam przechodzić przez to swoje upiorne życie. To samo, które już raz przecierpiałam. Przecież po śmierci miałam być kimś innym.

— Teraz odkryjesz wszystko, czego nie wiedziałaś, Liliane. Poznasz prawdę o sobie i bliskich — powiedziała po francusku wytworna młoda dama, która nagle zjawiła się przed moimi oczami. — Przejdziesz przez czyściec, który wymaże z twojego sumienia nieuzasadnione wyrzuty dręczące cię przez całe doczesne życie. Błądziłaś jak we mgle. Dzięki temu w pośmiertnym życiu będziesz już żyła świadomie i spokojnie. Zaznasz wiele szczęścia i radości.

Poczułam zapach jej perfum przypominający wiosenny powiew wiatru. Stwierdziłam, że dama ma mój wygląd z lat młodości, lecz jest o wiele piękniejsza. Nie byłam tak wysoka i tak wypielęgnowana. Owszem, miała szmaragdowe, duże oczy, mój nos, jednak jej brązowe włosy o złotawym odcieniu, w odróżnieniu od moich, sięgały pasa. Długie paznokcie i usta o pięknie zarysowanej linii pomalowane były na kolor pomarańczowo-czerwony, podczas gdy ja przez całe życie podkreślałam tylko oczy. No i nigdy nie byłam tak elegancka. Jej koktajlowa sukienka o kolorze soczystej trawy obsypana była polnymi kwiatkami niczym łąka, tak samo wyglądały jej buty i zawieszona na ramieniu torebka, co tworzyło jednolitą całość. Wyglądała jak nimfa.

— Kim jesteś? — spytałam zaskoczona.

— Tobą.

— Mną? Jesteś moim alter ego? To dlaczego mówisz po francusku?

— Dowiesz się w odpowiednim czasie.

— Zgoda, ale nie chcę sobie niczego przypominać! — zaprotestowałam gwałtownie. — Wystarczy mi to, co pamiętam. A najlepiej, żebym i to zapomniała.

— Nie denerwuj się. Przekonasz się, że miałaś fałszywe wyobrażenie o sobie i o innych. Nieraz ukazywała ci się prawda, przeżywałaś nawet wizje z innego wymiaru rzeczywistości, ale natychmiast wszystko zapominałaś. Dopiero teraz zobaczysz prawdziwy obraz swego życia.

— Po co? Wolałabym nie przeżywać jeszcze raz tego samego. Nie jestem w stanie. Nie znając przyszłości, przebrnęłam przez to wszystko, ale teraz… Nie, nie dam rady unieść tego brzemienia nieszczęść.

— Niestety, musisz jeszcze raz przez to przejść, ponieważ tkwisz na razie jedną nogą w doczesności. Tak już jest po śmierci, ale nie przejmuj się, to ci szybko zleci i będziesz Liliane. Spójrz na mnie. Tak wyglądasz, jestem tobą. Twoje przeżarte rakiem, stare ciało jest już w ziemi.

Znów ogarnęła mnie ciemność. Nie wiem, jak długo to trwało, lecz w pewnym momencie znalazłam się w ogrodzie i przyglądałam się różnokolorowym kwiatom tak samo wysokim jak ja. Chyba od niedawna umiałam chodzić. Na progu domu stała jakaś dama w żółtej sukni i patrzyła na mnie z uśmiechem. Nie wiedziałam, kim jest. Dla mnie była to „starsza pani w pięknym domu”, chociaż teraz zobaczyłam, że kobieta jest w średnim wieku. Trwało to przez mgnienie oka.

— Skoro jesteś taka wszechwiedząca, to powiedz mi skąd to wspomnienie — zwróciłam się do wszechwiedzącej damy z drugiego świata. — Za życia tego nie pamiętałam.

— To była Niemka, u której twoja mama sprzątała. Matka twojego ojca podpisała w czasach okupacji Volkslistę, ponieważ jej ojciec miał niemieckie pochodzenie i wciągnęła na nią wszystkie swoje dzieci i wnuki, między innymi twojego tatę, który — gdy miałaś dwa latka –przed wkroczeniem Rosjan, przeniósł się ze swoją rodziną do niemieckiego miasteczka Katarinaberg, ale po wojnie wróciliście do Polski. Nie przybyliście do Bytomia ze Wschodu, tylko z Katarinaberg. Ojciec lękał się wiecznie, że będzie miał z tego powodu kłopoty, więc ukrywał to przed tobą, żebyś się przed kimś nie wygadała jako nieświadome niebezpieczeństwa dziecko.


Obraz znikł i ukazał się inny.

Byłam zaskoczona, że mamusia kładzie mnie do łóżeczka w ubraniu i butach. Zrozumiałam dlaczego, gdy zawyła syrena.

— Biegniemy do schronu. Nalot! — krzyknęła mama.

W piwnicy szukałyśmy między szczebelkami drewnianej podłogi smoczka. Wypadł z buzi mojemu braciszkowi, który darł się w niebogłosy.

Przecież w Kałuszu nie było żadnego bombardowania, pomyślałam. Jaki nalot? Jaki schron?

— Coś nie tak z twoimi wspomnieniami. — Znów usłyszałam swoje władcze alter ego z zaświatów. — Jesteś pewna, że nie chciałabyś dowiedzieć się, skąd znalazł się ten epizod w twojej pamięci?

— No, dobrze. To co oznacza to wspomnienie?

— Przeżyłaś ten nalot w Katarinaberg.

— A co mnie to obchodzi. Zależy mi tylko na tym, by te wspomnienia jak najszybciej się skończyły, żebym mogła wreszcie przejść do swojego pośmiertnego życia. W zupełności wystarczy mi to, co pamiętam. Aż nadto.


Niestety, ze wstydem przypomniałam sobie, jak cieszyłam się ze śmierci braciszka Lesia. Znajdowaliśmy się w bydlęcym wagonie wiozącym nas z Kałusza, z kresów na Zachód.

— No co ty opowiadasz? Jechaliście z Katarinaberg do Bytomia.

— No dobrze. Niech tak będzie. Ale przykro mi, że zadowolona byłam z jego śmierci. Cieszyłam się, że on wreszcie nie będzie mi wyrywał z rąk zabawek i bił po twarzy, że wreszcie będę miała spokój. Zdumiona wpatrywałam się w niezwykły obraz ojca płaczącego nad jego zwłokami. To, że płakała również matka, było czymś zwyczajnym, doświadczanym na co dzień.


Znów ogarnęła mnie ciemność. Westchnęłam z ulgą. Chyba nic już więcej sobie nie przypomnę z tak wczesnego okresu życia.

Powoli z mojej pamięci wyłaniało się całe późniejsze dzieciństwo. Widziałam je jak na dłoni.

Gdy wylądowaliśmy w Bytomiu, zamieszkaliśmy przy ulicy Żeromskiego, w oficynie składającej się z jednego pokoju i kuchni, bez łazienki. Rodzice przekonani byli, że niebawem Niemcy powrócą, a my udamy się z powrotem na Wschód, więc nie zajęli żadnego z opuszczonych przez nich umeblowanych komfortowych mieszkań. Pamiętałam z jakim podekscytowaniem słuchali w radio jakiegoś „blondyna”. Wśród straszliwych trzasków i mrugania zielonego magicznego oka rozlegał się sygnał: „Bum, bum, bum — tu mówi blondyn.” Nie znałam słowa Londyn. Nie wiedziałam jeszcze o istnieniu takiego miasta. Co wieczór usypiałam przy tych dźwiękach, nie rozumiejąc ani słowa z tego, co ów „blondyn” mówił. Rozumiałam natomiast dobrze, o czym rozmawiali rodzice. Nadzieja powrotu na Wschód nie schodziła im z ust. Jednakże po pewnym czasie ożywienie zamieniło się w ponure milczenie, przerywane narzekaniami matki na ból głowy od tego „smrodu i brudu na Śląsku.” Z biegiem czasu pogodziliśmy się z myślą, że musimy tu pozostać, więc przenieśliśmy się do lepszego mieszkania w domu znajdującym się przy tej samej ulicy, naprzeciw szpitala, na parapetach okien którego siedzieli mężczyźni w kalesonach ze spuszczonymi na zewnątrz bosymi stopami. Wiedziałam, że to Ruscy. Zachowywali się w gorszący sposób. Zaczepiali przechodzące ulicą kobiety. Na szczęście szybko zniknęli.

Oj, było na co popatrzeć! Do szpitala nieustannie wchodziło mnóstwo ludzi. Ojciec oburzał się niezmiennie, gdy widział kobietę mocującą się z ciężkimi drzwiami wejściowymi, podczas gdy jej towarzysz spokojnie czekał, aż uda się jej otworzyć. Kiedy to zobaczył po raz pierwszy, nie posiadał się z oburzenia i przywołał do okna matkę:

— Chodź tutaj Lodziu, zobacz, co za chamstwo!


Tuż obok, począwszy od ulicy Bolesława Prusa i Placu Słowiańskiego znajdowała się lepsza od naszej, zielona dzielnica przesiedlonych Niemców z secesyjnymi kamienicami i willami otoczonymi ogrodami. Pozostawili w mieszkaniach meble i całe wyposażenie. Inni repatrianci zajmowali je bez skrupułów, jako że na Wschodzie też porzucili cały dobytek. Idąc do śródmieścia, przechodzili naszą ulicą. Co dzień przewijał się przed naszymi oknami tłum barwnych postaci. Zakład szewski ojca mieścił się w pokoju przylegającym w amfiladzie do kuchni i drzwi do niego były zawsze otwarte, więc gdy zobaczył coś ciekawego, przywoływał do okna matkę. Dyrektora szpitala, ordynatorów i lekarzy znaliśmy po nazwisku, ale inne osoby regularnie przechodzące przez naszą ulicę, określało się: „ta czarna“, „ta mała“, „ten przystojniak“ itp.

— Zobacz, zobacz Lodziu — wołał ojciec matkę. — Idzie ta czarna.

I my podbiegałyśmy z matką do okna, by zobaczyć, jak ta czarna jest dzisiaj ubrana.


Najważniejszy był wówczas dla mnie malutki ratlerek Dżokuś. Woziłam go w wózeczku dla lalek i wszędzie ze sobą zabierałam. W kinie zawsze spał na moich kolanach, podczas gdy ja z wysiłkiem śledziłam niezrozumiałą akcję. Pewnego razu Dżokuś, właśnie przed kinem, gdzieś się zapodział. Bezskutecznie szukaliśmy go po całym Bytomiu. Baliśmy się strasznie, że go może złapać hycel. Gdy w końcu ojciec zdecydował, że trzeba mi kupić innego psa, niespodzianie zjawił się pod naszymi drzwiami, lecz w ślad za nim przybiegła wymalowana dama, która na wpół po rosyjsku krzyczała, że mamy jej go oddać. Moi rodzice bali się Ruskich, więc skłonni byli zrezygnować z Dżokusia, lecz ja zalałam się łzami i trzymałam go mocno na rękach, nie dając go sobie wyrwać. Wtedy dama zagroziła, że wezwie milicjanta, co podchwycił ojciec i wszyscy udaliśmy się na pobliski komisariat, gdzie dama zaczęła krzyczeć, że jej rebionok musi dostać sobaczkę z powrotem. Komendant jednak był niewzruszony:

— Pies należy do właściciela — rzekł zdecydowanym tonem i odprawił ją z kwitkiem.

Rozdział 3

Ciocia cierpiała na „manię wyższości “. Tak mówił o niej ojciec. W jego oczach było to coś złego. Mnie jednak ta mania imponowała.


Ciocia Brońcia leżała w trumnie na katafalku. Bez makijażu, bez fryzury, z siwym odrostem. Nie, nie mogłam się z tym pogodzić. Zawsze była taka piękna, żywotna, elokwentna, energiczna, wprost pełna życia… W pełni życia. Miała dopiero czterdzieści lat. Wyobraziłam sobie, jak bardzo musi się wstydzić, że wszyscy oglądają ją w takim stanie. Płakałam rzewnymi łzami, podczas gdy jej córka Henia nie uroniła ni łezki. W ogóle nikt poza mną nie płakał! Jak to możliwe? Nie byłam w stanie tego zrozumieć. Przecież to było takie straszne, ta śmierć. Często spotykana, bliska osoba, piękna kobieta z płomiennie rudymi włosami, lubująca się w jaskrawych kolorach, czym ściągała powszechną uwagę, zamieniła się w poczerniałe zwłoki w czarnej sukni. W powietrzu unosiła się jakaś złowroga woń przemieszana z zapachem kwiatów.

Nigdy już cioci nie zobaczę, nigdy już nie będę mogła z nią porozmawiać, rozpaczałam. Puste miejsce przy stole… Zostanie po niej pustka. Nic. Po prostu nic. To tak jakby powstała dziura w niebie.

— Przestań wreszcie ryczeć! — zezłościła się w końcu mama, gdyż przez cały dzień pochlipywałam po kątach. — Ciekawa jestem, czy po mojej śmierci też będziesz tak płakała?

— Wtedy chyba umrę z rozpaczy, mamciu — zapewniłam ją. — Dlaczego ludzie muszą umierać? — pytałam rozpaczliwie. — To takie straszne!


Przez długi czas modliłam się za ciocię Brońcię, a ona wiecznie mi się ukazywała. Nie mogłam się nadziwić, jak to możliwe, że ona żyje, skoro widziałam ją w trumnie. Czasami bałam się jej, ale na ogół godziłam się z tym, że ona dalej żyje mimo swej śmierci.


— Kompletna bzdura — powiedziałam. — Nigdy nie wierzyłam w duchy i nigdy mi się nie ukazywały.

— A jednak tak było, tylko wymazałaś to z pamięci — odezwała się piękna dama.


Ciocia cierpiała na „manię wyższości “. Tak mówił o niej ojciec. W jego oczach było to coś złego. Mnie jednak ta mania imponowała. Na czym polegała? Przede wszystkim na ukrywaniu ubóstwa i braku wykształcenia. Ciocia Brońcia wyrażała się zawsze „wyższym stylem“, którego ojciec używał tylko w rozmowach z „lepszymi ludźmi“. Zastępował wówczas „całkiem“ słowem „zupełnie“, a zamiast „albo“ mówił „ewentualnie“. Z cioci śmiał się, że wyraża się „per ę, ą“. Poza tym ona stroiła się i perfumowała na co dzień. Farbowała włosy. Zawsze była umalowana i miała czerwone paznokcie. Najbardziej denerwował ojca fakt, że nigdy nie przychodziła z pustymi rękami.

— No i po co ona to przynosi? — złościł się po jej wyjściu. Końca z końcem nie może związać, z głodu srać nie może, a udaje hrabinę.

Istotnie, ciocia przychodziła do nas, by zjeść coś dobrego, bo matka nie żałowała pieniędzy na jedzenie i świetnie gotowała. Ojciec był szewcem, a w tamtych czasach tak zwana „prywatna inicjatywa“ kwitła.

Oczywiście nigdy cioci nie odwiedzał.

— Tam do nich, jeszcze na Wschodzie, człowiek nie śmiał wejść w butach — opowiadał z dezaprobatą — podłoga była tak napastowana, że można było się poślizgnąć, bałem się gdzieś usiąść, bo wszędzie były poduszki, poduszeczki, serweteczki. Ciocia lizała mieszkanie, a Brońcia piłowała paznokcie, pudrowała się, szminkowała, po całych dniach siedziała przed lustrem i czekała na księcia z bajki. Wykończyły z ciotką i wujka i tego męża Brońci. Nie dziw, że tak wcześnie obaj umarli. Człowiek musi się w domu czuć swobodnie. A tam u nich to trzeba było oddech wstrzymywać.

Dlaczego ta Henia nie ufarbowała cioci przynajmniej włosów, gdy wiadomo było, że już dogorywa, zżerana przez raka? Kiedy umarła, jej jedyna, ukochana córka zostawiła ją samą w mieszkaniu i przybiegła do nas.


— Niemożliwe — zaprotestowałam. Nic takiego nie pamiętam

— Okazuje się, że teraz sobie przypomniałaś. Przypomnisz sobie jeszcze wiele zdarzeń, których za życia nie pamiętałaś.

— No dobrze. Jedźmy dalej, żebym jak najszybciej skończyła z tym wspominaniem. Nie mogę się już doczekać innego życia w twojej postaci.


Przed śmiercią cioci Henia nawet nie wezwała księdza. Cóż, chyba nie kochała matki. Nie, żeby miała jej za złe tę manię wyższości. Sama też ją miała. Ale wiecznie się kłóciły. Na Wschodzie nie było sadzy w powietrzu, myło się okna od czasu do czasu, a w Bytomiu trzeba je było myć co tydzień, żeby były czyste. Kto miał to robić? Kto miał zająć się sprawunkami, ugotować obiad? Ciocia wracała późno z pracy i usiłowała ogarnąć to wszystko. Robiła Heni wymówki, że w niczym jej nie pomaga. Miała do niej żal, że wiecznie wagaruje, siedzi w domu, czyta romanse i nie uczy się. A przecież chciała zostać aktorką, musiała więc najpierw zdać maturę. Wyobrażałam sobie, ile zdrowia kosztowało to ciocię. Pewnie z tego wiecznego stresu dostała raka. Byłam o tym przekonana. Nowotwór wykończył też siostrę ojca — ciocię Lońcię i jego kuzynkę Gizę. Wszystkie trzy żyły w nieustannym stresie i wiecznie miały mnóstwo zmartwień. Chyba najgorszy był ten brud i smog, nieznany na Wschodzie, tak samo jak życie w obcym, nieprzyjaznym środowisku.

Napływowa ludność, przybyła na Śląsk z różnych stron kraju, nie darzyła autochtonów sympatią, oni zresztą odwzajemniali się wrogością, nazywając wszystkich nie-Ślązaków „gorolami”. Kiedyś koleżanka z podwórka powiedziała mi, że na przystanku tramwajowym pobito jakiegoś „gorola”. Spytałam ją o powód tego zajścia.

— Jak to, z jakiego powodu? Bo gorol! — odpowiedziała, zdumiona nieświadomością czegoś tak oczywistego.

Pamiętałam też przerażenie, gdy jakiś Ślązak napadł na ojca, krzycząc:

— Chcesz się bić, pieroński gorolu?!

Na szczęście rozeszło się po kościach, gdyż ojciec nie był skory do bitki. A poza tym w odróżnieniu od matki nie miał nic przeciwko Ślązakom. Jednego zatrudnił nawet w swoim warsztacie. Był to milczący, niepozorny człowieczek imieniem Alfred. Nie odzywał się do nikogo, gdyż nie znał polskiego. Ojciec uczył się w szkole niemieckiego, więc rozmawiał z nim w tym języku. Alfred na każde pytanie wypowiadane po polsku odpowiadał „tak”. Pewnego razu przyszedł do pracy nadzwyczaj odświeżony, ale smutny. Przyczynę stanowiła wizyta u fryzjera, do którego udał się w przeddzień, żeby się ostrzyc. Po ostrzyżeniu fryzjer spytał go o coś, na co on, zgodnie z rutyną, odpowiedział „tak”. Wówczas fryzjer zaczął go golić. Po czym padło parę kolejnych pytań i ta sama odpowiedź. Zaaplikowano mu kompletny zestaw usług, łącznie z masażem i wycięciem włosków w nozdrzach. A w końcu, o nic już nie pytając, wręczono cennik, wskazując końcową sumę. Podobne przygody przeżywało wielu Ślązaków w Bytomiu, który przed wojną należał do Niemiec i mówienie po polsku było zabronione. Tylko starsi znali trochę polski język, a właściwie śląski.

Matka natomiast nie akceptowała Ślązaków. W jej ustach określenie „ta Ślązaczka“ oznaczało kogoś na wskroś obcego, człowieka innego gatunku. Nie utrzymywało się kontaktów z nikim poza rodziną i znajomymi ze Wschodu. Zaistniał jednak pewien wyjątek. Jedna ze śląskich sąsiadek, samotna kobieta, była chora na gruźlicę. Nikt jej nie odwiedzał, gdyż wszyscy bali się zarażenia. Jedynie mama zanosiła jej rosół z kury.

Dla mnie jednak Ślązaczki były bliskimi koleżankami, bawiłam się z nimi na podwórku i rozmawiałam po niemiecku, nie zdając sobie sprawy, że istnieją jakieś dwa odrębne języki. Ich matki zabierały mnie ze sobą na zakupy, podczas których pełniłam rolę tłumaczki, w zamian za co pozwalały mi bawić się porcelanowymi lalkami, które ukrywały przed swymi córkami w obawie, by je nie stłukły. Dobrze się wśród nich czułam, natomiast nie znosiłam sąsiada ze Wschodu, który śmiał się ze mnie, że mam na kolanach łatki. Nie dał sobie wytłumaczyć, że to wcale nie są łatki, tylko ślady po upadkach, gdyż nie umiałam tak szybko biegać jak inne dzieci.


— Nie dziwisz się, że tak bez problemów rozmawiałaś z innymi dziećmi po niemiecku? –wtrąciło moje alter ego, towarzyszące mi podczas tych wspomnień i rozpamiętujące wraz ze mną moje minione życie.

— No przecież nie nauczyłam się języka jako dwuletnie dziecko podczas krótkiego pobytu w tym jakimś Katarinaberg

— Nie, byłaś połączona z jednym ze swoich sobowtórów, z Niemką Erną.

— To mnie nie interesuje. Chyba nie zamierzasz mi o niej opowiadać.


W dalszym ciągu jawiły się przed moimi oczami moje ciotki. Uświadomiłam sobie, z czego jako dziecko nie zdawałam sobie sprawy, że drugi powód frustracji sióstr i kuzynek ojca stanowiło ubóstwo, gdyż wszystkie te kobiety żyły przed wojną na Wschodzie dostatnio, a na Zachodzie w biedzie.

— U nas w domu zawsze były pieniądze — wspominała z dumą jedna z trzech sióstr ojca, ciocia Adela. — Chodziłyśmy sobie do kina, na lody, na teatr do Domu Ludowego. Babka gotowała, mama robiła zakupy, a my trzy… Rano szybciutko wysprzątałyśmy dom i nie miałyśmy nic więcej do roboty. Po obiedzie wysztafirowałyśmy się, wystroiły i szły na miasto.

Szukały męża. Niestety, ciotki Adela i Walercia wyszły za mąż za Ukraińców, tylko ciocia Lońcia wyszła za Polaka. I tylko ona jedna musiała razem z nami uciekać przed Ukraińcami, gdy chcieli nas zamordować. Całe szczęście, że mąż cioci Walerci nas ostrzegł.

— Nic takiego. Obie puszczały się na prawo i lewo i miały nieślubne dzieci z Ukraińcami. Zostały z nimi w Kałuszu.

— Ciocia Adela z córeczką ściągnęła do nas później, zostawiła tego Ukraińca, bo chciała żyć w Polsce. Zaś ciocia Walercia została na Wschodzie z mężem.

— Nie z mężem, tylko z kochankiem, który zresztą rychło ją porzucił, tak samo jak ten, z którym miała dziecko Adela, więc z tego powodu przesiedliła się do Polski.

— Niech ci będzie, ale ja o tym nie wiedziałam.


Pamiętałam, że obie też miały kompleks wyższości. Gdy ciotka Walerka nas odwiedziła w Polsce, natychmiast skróciła płaszcz i sukienki, bo do Związku Radzieckiego nie dotarła jeszcze moda na długość „za kolano“, a ona — jak twierdziła — ubierała się zawsze „po najnowszej modzie“. Podobnie jak inne ciotki lakierowała paznokcie, czego nigdy nie robiła moja matka, nakładała sobie plasterki ogórków na twarz, a na noc zakręcała włosy na papiloty. Zaraz po przyjeździe nie tylko gruntownie wysprzątała, ale i przemeblowała całe nasze mieszkanie.

Rozdział 4

Nigdy przedtem ani potem nie byłam na wsi tak „zabitej deskami“, że nie doprowadzono do niej elektryczności. I to stanowiło jedyny minus, gdyż jedzenie czuć było naftą używaną do lampy.


Nie pamiętałam, w jaki sposób rodzina i znajomi ze Wschodu nas odnaleźli. Z początku ściągnęły do nas tylko ciocia Brońcia z małą Henią i ciocią-babcią. Nieco później zjawił się brat matki — wujek Edziu, który wrócił ze Związku Radzieckiego, gdyż został wciągnięty do Armii Czerwonej, podobnie jak Ślązacy bywali wcielani do Wehrmachtu. Niestety drugi jej brat, wujek Bolek napluł w twarz sowieckiemu oficerowi i mówiło się o nim, że „zabrali go Ruscy“. Dlatego babcia Apolonia została w Kałuszu. Czekała na wujka, gdyż przekonana była, że on powróci. Niestety, rychło zmarła. Nie doczekała się syna, po którym ślad zaginął. Ale siostra matki, ciocia Wańdzia zjawiła się w Bytomiu. Zarówno ona jak i moja matka odznaczały się czymś jeszcze gorszym od „manii wyższości” — były straszliwie uparte. To też ojca irytowało, bo stanowiło powód wiecznych sprzeczek między nimi. Ja jednak nie widziałam w tym nic złego. Jedna drugiej nie chciała ustąpić, a w każdej kwestii miały odmienne zdanie.

— Ja się będę biła za prawdę! — krzyczała ciocia Wańdzia zapalczywie.

— Moje musi być na wierzchu — upierała się zawzięcie matka.

Na szczęście ciocia poznała wkrótce pochodzącego z centralnej Polski górnika, za którego wyszła za mąż i wyprowadziła się od nas.


Pojęcia nie miałam, w jaki sposób odnaleźli nas inni: pan Oleś z rodziną, mieszkający w Katowicach, ciocia Lońcia z babcią Karolcią, które los rzucił do wsi Nowy Wielisław, w pobliżu Polanicy-Zdroju, pani Hrycynowa z rodziną zamieszkała w Ząbkowicach Śląskich oraz liczni inni znajomi z Kałusza rozrzuceni po całej zachodniej Polsce. Wszyscy wprawdzie zostali, podobnie jak my, repatriowani bydlęcymi wagonami, lecz nieco później. W każdym razie utrzymywało się z nimi regularną korespondencję. Matka miała ładny charakter pisma w odróżnieniu od ojca, który gryzmolił, więc siadała przy stole w kuchni z maczanym w kałamarzu piórem w ręku, a ojciec dyktował, co do kogo napisać.

Nieustannie ktoś nas odwiedzał, a to babcia Karolcia, a to ciocia Lońcia, kuzynki przyjeżdżały aż z Sopotu, gdzie później spędzałam wakacje. Raz nawet zjawiła się u nas ciocia Lilianna — prawdziwa dama, gdyż mąż jej ukończył przed wojną politechnikę i obecnie zajmował stanowisko dyrektora wielkiego przedsiębiorstwa. Była moją chrzestną matką. Właśnie po niej otrzymałam imię.

My również jeździliśmy do znajomych. Nie zapomnę, jak raz wybrałyśmy się z mamą do Ząbkowic Śląskich i przejechałyśmy tę stację. Wysiadłyśmy w Henrykowie, gdzie cały dzień aż do wieczora zmuszone byłyśmy czekać na pociąg do Ząbkowic. Tak rzadko jeździły. Stacja była pusta, miejscowość wymarła. Nie miałyśmy niczego do picia, a panował potworny upał.

Zapadły mi też w pamięć wakacje spędzone u państwa Kołomyjców, którzy prowadzili gospodarstwo rolne w Poznańskiem. Zabudowa była tam ścisła i utrzymywało się kontakty z wszystkimi sąsiadami. Jeździło się na rowerach wąskimi ścieżkami na skraju pola, gdyż droga była na to zbyt piaszczysta. Wprawdzie wciąż wjeżdżałam w „pyry“, jak nazywano tam ziemniaki, ale za to brałam udział w wykopkach, co stanowiło dla mnie nie lada atrakcję. Tylko do kościoła szło się pieszo, gdyż pani Kołomyjcowa wystrojona była w wieczorową brokatową obcisłą suknię, a na nogach miała czółenka na wysokich obcasach, więc nie mogła jechać na rowerze. Wędrowało się przeszło godzinę wąską polną ścieżką. Nigdy przedtem ani potem nie byłam na wsi tak „zabitej deskami“, że nie doprowadzono do niej nawet elektryczności. I to stanowiło jedyny minus, gdyż jedzenie czuć było naftą używaną do lampy. Tam też po raz pierwszy w życiu jako dwunastoletnia dziewczynka wypiłam kieliszek wódki na wiejskiej zabawie. To dopiero było przeżycie!


Znajomych z Kałusza mieliśmy też w Bytomiu. Matka bardzo ich lubiła, ale ojciec ledwo tolerował. Denerwowało go, że pan Sobalewski prawi matce komplementy i wciąż wtrąca do rozmowy słowa „panie dziejku“.

— Naśladuje tych architektów, z którymi pracuje, wydaje mu się, że jest Bóg wie kim, a jest tylko zwykłym kreślarzem — krzywił się z niesmakiem.

Pani Mala Sobalewska co dzień przed południem, gdy wracała z zakupów, wpadała do nas na pogawędkę.

— Zapal sobie, Lodziu — mawiała, częstując matkę papierosem.

A mnie upatrzyła sobie na synową. Niestety jej syn przed maturą popełnił samobójstwo, otruł się gazem, gdy go kiedyś zostawili samego w domu. Niepotrzebnie pani Mala wiecznie robiła mu wymówki z powodu złych stopni. Zależało jej, by zdobył wyższe wykształcenie, też miała wysokie aspiracje. Niestety, jemu nauka nie wchodziła do głowy, czym bardzo się przejmował.

Nie wiem, dlaczego wszystkie te kobiety ze Wschodu miały tę cholerną „manię wyższości”, tylko mężczyźni byli normalni. Najgorsze, że i ja na nią cierpiałam. Też starałam się wyrażać „wyższym stylem”, wystrzegałam się używania takich kresowych słów jak „zaholukana“ czy „rozdziawiona“ i przestałam mówić do mamy „mamciu”. Zwracałam się do niej: „mamusiu“.


Najczęściej spędzałam wakacje u cioci Lońci, która była najbardziej pokrzywdzona w całej naszej rodzinie, gdyż musiała żyć na głuchej wsi, „gdzie diabeł mówi dobranoc“. Nie wiem, dlaczego jej mąż zdecydował się przyjąć gospodarstwo rolne, skoro w Kałuszu pracował w kopalni soli potasowych. Ojciec zżymał się, że kobiety, to znaczy ciocia i babcia Karolcia, nie pomagają wujkowi w polu.

Obie były nieszczęśliwe. Skończyło się chodzenie do cukierni, do kina, do Domu Ludowego. W Nowym Wielisławie nie było nawet wiejskiego konsumu w pobliżu. Nic, kompletnie nic. Tylko ciągnące się w nieskończoność pola. Sąsiednie gospodarstwa znajdowały się w znacznej odległości. Tak samo kościół był za daleko, by chodzić w niedzielę na mszę.

Po wyprawieniu syna cioci Januszka do szkoły, kobiety zajmowały się sprzątaniem. Następnie malowały się i stroiły. Ciocia wkładała nieskazitelnie biały fartuszek i kilka srebrnych bransoletek na lewą rękę, które brzęczały podczas gotowania obiadu, składającego się z zupy i klusek lub pierogów albo knedli. Mięso nigdy nie pojawiało się na stole. Po obiedzie zmywały, prały, szyły. A wieczorami ciocia stawiała karty, babcia zaś opowiadała ciekawe historie.

Tam właśnie po raz pierwszy dała znać o sobie moja „mania wyższości”. Co dzień po obiedzie wkładałam odświętną żorżetową sukieneczkę w kwiatki i polną drogą udawałam się do Polanicy-Zdroju, gdzie po raz pierwszy odkryłam „swój świat” w wysadzanym świerkowymi drzewami „Parku Zdrojowym” i Pijalni Wody Mineralnej, wśród wystrojonych wczasowiczów. Nie byłam Lilą, córką szewca, lecz panną Lilianną z dobrej rodziny. Siadałam w Muszli Koncertowej i godzinami upajałam się przebywaniem w wytwornym towarzystwie słuchającym koncertu orkiestry.

U cioci Lońci przeżyłam straszliwą przygodę, lecz przypomniałam ją sobie dopiero teraz, po śmierci. Chodziłam po górach, gdy nagle zerwała się burza z gromami i błyskawicami, po czym zaczęło lać jak z cebra. Przemokłam do suchej nitki, a najgorsze, że nie mogłam znaleźć drogi powrotnej. Błądziłam przerażona i w żaden sposób nie udawało mi się rozpoznać znajomej ścieżki. Wtem stanęła przede mną… czarownica. Wyglądała jak ta z bajki o Jasiu i Małgosi — zgrzybiała, zgarbiona, z pooraną zmarszczkami, przeraźliwą twarzą z haczykowatym nosem. Uciekałam przed nią co sił w nogach, lecz ona wciąż była tuż, tuż. Cudem udał mi się powrót do domu.

Przysięgłabym, że tak było, chociaż nigdy nie wypuszczałam się w góry, bałam się jadowitych żmij, od których się tam ponoć roiło, jak twierdził Januszek. A przy tym ciocia nie pozwalała mi się tak oddalać. Przypomniałam sobie jednak, że mi się to przydarzyło. Widocznie powędrowałam kiedyś z ciekawości w pobliskie Sudety.

— Nie powędrowałaś, tylko uciekałaś co sił w nogach, gdy ujrzałaś ciocię Lońcię leżącą na podłodze w konwulsyjnych drgawkach z pianą spływającą z ust. Była epileptyczką, co przed tobą ukrywano. Tak samo nie wiedziałaś, że wujek Kazio był idiotą, który nic nie robił, tylko siedział na podwórku, wygrzewał się w słońcu i palił papierosa za papierosem.

— Coś podobnego! Bardzo ich obojga lubiłam. Pamiętam, że wujek wieczorami opowiadał w kuchni bajki o starym zbereźniku.

— A wiedziałaś, kto to taki ten „zbereźnik”. Wiesz, co to słowo znaczy.

— Teraz domyślam się, że to rozpustnik, ale wtedy nie rozumiałam dobrze tych jego opowieści.


Największym zmartwieniem cioci było troska o syna. Gryzła się, że z Januszka nic dobrego nie wyrośnie, bo nie chciał się uczyć. Po śniadaniu wyprawiała go do szkoły, lecz często okazywało się, że babcia ukryła go w swoim pokoju pod łóżkiem. Litowała się nad nim, bo musiał iść do szkoły niemal godzinę pieszo.

Wyobrażam sobie, ile stresu on cioci przysparzał, ponieważ był niesamowicie uparty. Podczas pewnego ich pobytu u nas przeżyliśmy z jego powodu istny horror. A było tak:

Jedną z naszych atrakcji stanowił spacer w dużym, pięknym parku miejskim. Nie omieszkałyśmy z matką zaprowadzić do niego cioci i Januszka. Jednak nie dało się z tym dzieckiem spacerować. Wciąż chciał iść w inną stronę niż my, posłusznie więc nieustannie zawracałyśmy, aż w końcu stało się to niemożliwe, bo trzeba było wrócić do domu, a on szedł w przeciwnym kierunku. Zniecierpliwione zostawiłyśmy go samego w nadziei, że przestraszy się i pójdzie za nami. Po chwili jednak, kiedy straciłyśmy go z oczu, wróciłyśmy po niego. Niestety, nie znalazłyśmy go. Biegałyśmy jak szalone po alejkach, krzycząc: „Januszku, Januszku, gdzie jesteś!“. W końcu zrezygnowane poszłyśmy zgłosić na milicję zaginięcie dziecka, gdzie… zastałyśmy go spokojnie siedzącego na ławce z triumfującą miną.


Beznadziejne życie miała ta ciocia Lońcia. Jedyną jej rozrywkę stanowiło wróżenie z kart. Ojciec wściekał się, gdy przychodził list, w którym pytała zaniepokojona, co mu jest, bo w kartach wyszło, że zachorował.

— Odpisz, że jestem zdrowy jak koń — nakazywał matce zirytowany, chociaż leżał w łóżku z wysoką temperaturą.

Jakiś czas przed tym, jak okazało się, że ciocia ma raka, napisała o stojącej przed nią w kartach śmiertelnej chorobie. Poza tym wiecznie wychodziło jej, że wujek ją zdradza. Istotnie znikał czasami na parę dni, ale ojciec twierdził, że on wyjeżdża do znajomych, by odpocząć od tych dwu wiedźm. Miałam mu za złe, że tak o nich mówi. W końcu wujek wyprowadził się na zawsze. Chyba istotnie do jakiejś innej kobiety. Gospodarstwo podupadło, ciocia zmarła, Januszek ożenił się z dziewczyną, której rodzice posiadali duże gospodarstwo rolne, a babcia zwaliła się nam na kark, jak to określił ojciec. Było mi przykro, że wciąż się na nią złościł, bo bardzo ją kochałam, a ona mnie. Chciała dla mnie jak najlepiej. Na przykład, gdy padał deszcz lub śnieg, albo panował sążnisty mróz wyrzucała matce, że w taką pogodę wysyła mnie do szkoły.

— Przecież ona może się zaziębić. Uczy się dobrze, nic by się nie stało, jakby raz została w domu — mówiła z przekonaniem.


— Twój tata miał wiele powodów, by złościć się na babcię.

— Nie chcę tego słuchać.

— Trudno. Po śmierci człowiek dowiaduje się wszystkiego, co za życia było przed nim ukryte. Twoja babka urodziła pięcioro dzieci. Dwóch synów miała ze swoim mężem, twoim dziadkiem. Natomiast trzy córki, każdą z innym mężczyzną. Jej matka, twoja prababka zajmowała się domem i dziećmi, a ona zakupami, lataniem po mieście i miłostkami. Dziadek o tym wiedział i rozpił się z tego powodu. Zmarł na zapalenie płuc, gdyż pijany w sztok przeleżał całą noc na mrozie.

— Opowiadasz mi same obrzydliwe rzeczy.

— Takie jest życie. Zamykałaś na to oczy, lecz teraz musisz spojrzeć prawdzie w twarz. Tylko niepotrzebnie się tym przejmujesz. Niedługo będziesz żyła we wspaniałej rodzinie i będziesz miała prominentnych krewnych.

— Ja? Trudno mi w to uwierzyć, ale… ty wiesz lepiej.

— A teraz wróć do życia, w którym wciąż jeszcze tkwisz.


Kiedy matka była już tak wykończona, że zaczęła ojca prosić, by oddał babcię do domu starców, ta umarła. Na szczęście wówczas nie pokazywano już ciała w otwartej trumnie, więc nie musiałam oglądać jej zwłok, lecz mimo to długo ją opłakiwałam. Co sobie o niej przypomniałam, łzy same leciały mi z oczu.

Rozdział 5

Po mnie natomiast spływało jak woda zarówno to, co mówił pan Stein jak i narzekania ojca entuzjazmującego się wiadomościami „Wolnej Europy“, którą nasz młody wychowawca nazywał „szczekaczką“.


Najważniejsze, że nie siedziało się przy telewizji. Dzięki temu mieliśmy czas na nasze domowe muzykowanie, chodziliśmy do kina, a przy ładnej pogodzie na spacery do parku i na lody. Poza tym odwiedzało się znajomych. Wiele czasu spędzało się na grze w tysiąca. Radio było bardzo ważne, gdyż nadawało najnowsze przeboje: „Mkną po szynach czerwone tramwaje“, „Pójdę na Stare Miasto“, „Ujrzałem pierwszy siwy włos na twojej skroni“, „Wio koniku, a jak się postarasz“… Moim ulubionym była piosenka zespołu „Mazowsze“ „Ej przeleciał ptaszek kalinowy lasek“.

Dobrze też, że nie było telefonów, bo przecież mama godzinami plotkowałaby z panią Malą albo z panią Helą. I tak wiecznie brakowało jej czasu na szycie, a obie lubiłyśmy się stroić. Niestety, w sklepach nie było gotowych sukienek.

Chociaż… dwukrotnie telefon byłby się przydał. Kiedyś, gdy leżeliśmy już w łóżku, rozbolało mnie serce. Biedny tata musiał się ubrać i szukać po mieście lekarzy. Widocznie nie było jeszcze wówczas w Bytomiu pogotowia ratunkowego ani budek telefonicznych. Niestety, żaden lekarz nie chciał do mnie przyjść. Ojciec wrócił zrozpaczony, na szczęście ja już spokojnie spałam. Gorzej było, gdy odwiedziła nas ciocia Lońcia i pewnego wieczoru dostała straszliwych boleści. Na ogół jednak telefon nie był potrzebny.


To były wspaniałe czasy. W ramach skromnych PRL-owskich możliwości niczego mi nie odmawiano. Pamiętam, jak po raz pierwszy przed Bożym Narodzeniem „rzucono“ do sklepów pomarańcze. Jadłam jedną po drugiej aż w końcu dostałam uczulenia. Potem żal mi było rodziców, że ich nawet nie skosztowali. Szynkę też „rzucano“ jedynie przed świętami. Mama wystawała w kolejce taką owiązaną sznurkami i musiała ją ugotować. Nią też objadałam się do tego stopnia, że bolał mnie brzuch.

W odróżnieniu od naszych klepiących biedę na państwowych posadach krewnych i znajomych opływaliśmy w dostatki, gdyż zakład szewski ojca wspaniale prosperował. Matka żyła sobie jak pączek w maśle, zajmowała się jedynie wydawaniem pieniędzy i szyciem sukienek dla nas obu, gdyż miała do pomocy sypiającą na kanapie w kuchni pannę Romcię, która przysparzała mi wstydu przed dziećmi z podwórka, bo wołała mnie przez okno: „szkrabki”, jak nazywano mnie w domu w dzieciństwie. Zawdzięczałam jej pójście do szkoły o rok wcześniej, ponieważ dobrze podrobiła datę urodzenia w mojej metryce.


Ujrzałam nagle, jak z drżącym sercem zasiadam w pierwszej ławce, obok tak samo jak ja małej dziewczynki, która — jak się okazało — miała na imię Tosia. Nauczycielka posadziła nas razem, ponieważ byłyśmy najmniejsze w klasie. Od tej pory stałyśmy się nierozłączne. Podczas przerwy chodziłyśmy po podwórku pod rękę i powierzałyśmy sobie nawzajem swoje tajemnice. Przyjaźniłam się z nią aż do matury, kiedy to nasze drogi się rozeszły. I przez wszystkie te lata nie było między nami najmniejszych scysji, najdrobniejszych nawet sprzeczek. Byłyśmy jak dwie turkaweczki.

Tosia miała włosy jak len, a oczy jak bławatki. Nie mogłam nigdy pojąć, dlaczego nikt w klasie nie dostrzega jej urody i wdzięku. Dla mnie była piękna. Lubiłam jej sposób bycia i mówienia. Doceniałam jej inteligencję, wrażliwość, takt i oddanie. Zawsze mogłyśmy nawzajem na siebie liczyć. Pod każdym względem rozumiałyśmy się doskonale. W liceum chodziłyśmy od czasu do czasu na wagary do parku, a w każdą sobotę zwiewałyśmy z gimnastyki, która była ostatnią lekcją, ponieważ w kinie „Bałtyk” odbywała się o tej porze premiera nowego filmu, który leciał przez cały tydzień. Lubiłyśmy też przesiadywać na cmentarzu, na ławce stojącej koło grobu cioci Brońci.

Już w pierwszym dniu w szkole, kiedy bawiłyśmy się w różne gry na podwórku z naszą panią wychowawczynią, zorientowałam się, że biedna Tosia nie umie mówić po polsku. Więc w czasie przerw kryłyśmy się po kątach i cichutko rozmawiałyśmy po niemiecku. Pomagałam Tosi w nauce polskiego, a ponieważ była pilna i zdolna, w krótkim czasie nie miała już problemów z nauką i na przerwach rozmawiałyśmy po polsku, bo używanie języka niemieckiego na Śląsku było zabronione. Jednak u niej w domu w dalszym ciągu mówiłyśmy po niemiecku, gdyż jej rodzice słabo znali polski.

Gdy byłyśmy w drugiej klasie, Tosia postanowiła zdradzić mi wielką tajemnicę.

— Ale nikomu nie powiesz? — spytała z niepokojem.

— Będę milczała jak grób! — zapewniłam ją z ręką na sercu.

Dziewczynka wciągnęła głośno powietrze, jednak zawahała się.

— Przysięgnij! — zażądała.

— Przysięgam na Boga! — znów położyłam rękę na serce.

— Ja nie jestem Tosia — wyrzuciła z siebie szeptem, rozglądając się dokoła.

— Coś ty? No przecież jesteś… Tosią. — Zdębiałam. — Jak to nie? No to kim?

— Ja jestem Erika — oznajmiła, kiwając głową.

— Jaka Erika? — teraz to już osłupiałam.

— Normalna — rzekła spokojnie. — Od urodzenia. Rodzice mówią do mnie Erika. A w ogóle to — znowu ściszyła głos do szeptu — nie jestem Polką.

— No, jesteś Ślązaczką, przecież Ślązacy to też Polacy — powiedziałam z przekonaniem.

— Ale ja nie jestem Ślązaczką tylko Niemką — tłumaczyła mi wytrwale.

— Bujasz — pokręciłam głową z niedowierzaniem. — Wszyscy Niemcy wyjechali do Niemiec.

— Myśmy zostali, bo tam jest teraz bardzo źle — wyjaśniła. — Ludzie głodują. Mama posyła cioci paczki, bo ona nie ma co jeść.

— Hmm… No dobrze, to dlaczego jesteś Tosia a nie Erika — spytałam, wzruszając ramionami.

— Żeby tu zostać musieliśmy udawać Polaków i zmienić nasze niemieckie imiona na polskie — wyjaśniała mi niestrudzenie. — Miałam na drugie Antonia, to zrobili z tego Antonina jako pierwsze imię. A nasza pani nazwała mnie Tosią.

— Aha, no to jesteś teraz Tosia — skonstatowałam z ulgą.

— Tylko w szkole — upierała się. — W domu jestem Erika.

— A nie podoba ci się Tosia? — spytałam z niepokojem. — Jak jesteśmy same, to mogłabym mówić do ciebie Erika — zawahałam się — ale to tak głupio. Pewnie bym się wciąż myliła.

— Nie — zaoponowała. — Niech już zostanie Tosia. W końcu muszę się do tego przyzwyczaić. Mnie się nawet lepiej podoba Tosia.

— Może ty jednak jesteś Polką, Tosią? — wyraziłam przypuszczenie, mrużąc oczy.

— Tak myślisz? — uśmiechnęła się z zadowoleniem. — No, ja też wolałabym być Polką.

— Mój tata opowiadał, że Niemcy na siłę zniemczali Ślązaków — zaczęłam jej tłumaczyć, by ją uspokoić i przekonać, że jest Polką. — Jak usłyszano pod oknem, że rozmawiają po polsku, to ich rozstrzeliwano… Na pewno jesteś Polką, mówię ci. Tylko zniemczoną. Bądź Polką i niczym się nie przejmuj. Tosia to takie ładne imię. Daj spokój, jaka z ciebie Erika? — pokiwałam z politowaniem głową. — Erika! Fe, w życiu bym nie mogła przyjaźnić się z jakąś Eriką — zakończyłam krzywiąc się z obrzydzeniem.

Tosia była wśród Ślązaczek wyjątkowa. Inne miały słabiutkie oceny, ona zaś same piątki. I ona jedna przeszła do liceum. Znowu siedziałyśmy w jednej ławce. Razem chodziłyśmy na niedzielną mszę do kościoła świętej Barbary w tej lepszej dzielnicy, chociaż do Pierwszej Komunii byłyśmy w naszej parafii Świętej Trójcy, ale nie lubiłyśmy jej, bo tam zarówno księża jak i wierni byli Ślązakami, natomiast do Barbary chodzili sami napływowi Polacy, w tym nasze licealne koleżanki.

Pod wpływem naszego wychowawcy pana Steina Tosia stała się gorliwą komunistką. Po śmierci Stalina płakała rzewnymi łzami. Stała wyprężona jak struna na warcie przed jego popiersiem postawionym w hallu. Po mnie natomiast spływało jak woda zarówno to, co mówił pan Stein jak i narzekania ojca entuzjazmującego się wiadomościami „Wolnej Europy“, którą nasz młody wychowawca nazywał „szczekaczką“. Pochłaniałam książki Sienkiewicza, Kraszewskiego, Żeromskiego. Uwielbiałam Mickiewicza, Słowackiego i Norwida. Żyłam w świecie wyobraźni. Ten realny wzbudzał we mnie lęk. W nikim nie miałam oparcia ani w domu, ani w szkole. Byłam bardzo samotna, bezradna wobec atakujących mnie problemów i przemyśleń. Nie miałam nikogo, z kim mogłabym o tym porozmawiać, gdyż bałam się w najlepszym przypadku niezrozumienia, a w najgorszym wyśmiania. Tosia na przykład z pewnością by nic nie zrozumiała. Powierzyłam swe rozterki grubemu notatnikowi, w którym zaczęłam pisać wiersze. Trzymałam go w ukryciu, pod materacem swojego łóżka. Pierwszy z nich miał tytuł

Powiernik

Nerwowo stawiam litery na papierze.

On jeden ma dostęp do mych myśli,

jemu tylko powierzyłam wszystko

w warstwie językowej impulsów

pochodzących z samego dna duszy,

w faktach sfotografowanych

w głębi świadomości

zamkniętej szczelnie przed innymi.


Ta ładna, zgrabna, elokwentna nieco zagubiona, wrażliwa dziewczyna, w jaką przeistoczyłam się w liceum była mi już bliższa niż cichutka, zahukana mała Lila. Nie podobało mi się w niej jednak to, że tak bardzo przypominała ciocię Brońcię, gdyż podobnie jak ona lubiła siedzieć przed lustrem i marzyć o księciu z bajki.

Przyglądałam się sobie z upodobaniem. Oczywiście nie wolno nam było się malować, ale na szczęście nie potrzebowałam tego. Policzki miałam rumiane, brwi i długie, gęste rzęsy czarne jak heban. Włosy też mi pociemniały, zakręcałam je na noc na papiloty, wzorem cioci Walerci. A przy tym urosłam, byłam już o pół głowy wyższa od Tosi.

Pani Mala nauczyła mnie wycinania skórek zarastających paznokcie i doradziła, bym je lakierowała bezbarwnym lakierem, to w szkole nikt nie zauważy, że mam manicure.

Kiedyś przybiegła do nas podniecona. Było to jeszcze przed samobójstwem jej syna, kiedy miała nadzieję, że zostanę jej synową.

— Widziałam dzisiaj na mieście Lilę z koleżankami — opowiadała z ożywieniem. Ależ ona ma temperament! — zachwycała się. — A tutaj w domu to takie ciepłe kluski. Ta ty daj jej spokój, Lodziu, bo ją całkiem zahukasz — zwróciła uwagę mej apodyktycznej matce. — Ona się w domu boi odezwać. Między ludźmi to całkiem inny człowiek.

Rozdział 6

Była piękną kobietą, czarnowłosą i ciemnooką, a ojciec nie odznaczał się urodą. Często powtarzał, że mężczyzna nie musi być przystojny, wystarczy, żeby był ładniejszy od diabła.


Tuż przed maturą Tosia znowu zdradziła mi pewną tajemnicę. Siedziałyśmy na ławce obok grobu cioci Brońci na pobliskim cmentarzu i powtarzałyśmy materiał z historii. Kwitły kasztany, niebo było bezchmurne, ptaszki śpiewały. Wszystko to napełniało mnie radością, ale Tosia była smutna.

— Rodzice nie chcą mnie znać — powiedziała z grobową miną.

— A co się stało? — spytałam zaniepokojona.

— Powiedz, czy „Wybraniec“ to niemieckie nazwisko? — odpowiedziała mi pytaniem.

— Oczywiście, że nie! — zapewniłam ją.

— A oni mi wmawiają, że jesteśmy Niemcami i chcą, żebym się z nimi przeniosła do Niemiec — nie mogła powstrzymać płaczu.

— Zwariowali? — oburzyłam się.

— Chodzi o to, że cioci teraz tam się wspaniale powodzi — mówiła przez łzy. — Przysyła zdjęcia, paczki z ciuchami i namawia ich, żeby do niej przyjechali w ramach łączenia rodzin. Oni już wszystko załatwili dla siebie i dla mnie. Ale ja im powiedziałam, że tutaj zostanę i będę studiować na politechnice.

Nagle poczerwieniała i zaczęła krzyczeć:

— Mowy nie ma, żebym żyła u tych hitlerowców, u tych… kapitalistów!

— Masz rację — pokiwałam głową ze zrozumieniem. — Pamiętasz Różę Demel, która rok przed nami zdała maturę?

— Wiem, ona też została sama — odpowiedziała Tosia spokojnym już tonem. — Jej matka z bratem wyjechali do Niemiec… Tylko to tak głupio — rozpłakała się znowu.

— No… do rodziny zawsze cię puszczą, będziesz ich odwiedzać — pocieszałam ją.

— Właśnie, że nie — rozpaczała. — Już się dowiadywałam. Muszę się zdecydować. Albo albo. Nie dostanę paszportu na odwiedziny — zaniosła się łkaniem.


Chociaż były to ciężkie czasy, cieszyłam się z byle czego. Miałam szczęśliwe dzieciństwo. Najbardziej lubiłam nasze domowe koncerty. Gwóźdź programu stanowiły walce Straussa: „Nad pięknym, modrym Dunajem“ i „Wiedeńska krew“, jednak ich repertuar składał się głównie z patriotycznych pieśni, które matka śpiewała czystym sopranem, przy akompaniamencie ojca na klarnecie. Ja również im wtórowałam:

Witaj maj, trzeci maj

U Polaków błogi raj…

albo

My pierwsza brygada,

strzelecka gromada,

na stos rzuciliśmy

nasz życia los,

na stos, na stos…

lub

Wojenko, wojenko,

cóżeś ty za pani,

że za tobą idą,

że za tobą idą

chłopcy malowani…


Najbardziej podobały mi się dwie smutne piosenki:


Rozkwitają

pęki białych róż.

Wróć Jasieńku,

z tej wojenki wróć.

Wróć, ucałuj

jak za dawnych lat.

Dam ci za to róży

najpiękniejszy kwiat…


Jasieńkowi

już nie trzeba nic.

Tam pod lasem,

gdzie jasieńko padł

zakwitł na mogile

białej róży kwiat.


oraz


Czerwone maki na Monte Casino

zamiast rosy piły polską krew.

Po tych makach szedł żołnierz i ginął

lecz silniejszy od śmierci był gniew!

Przejdą lata i wieki przeminą

pozostaną ślady dawnych dni

i tylko maki na Monte Casino

czerwieńsze będą

bo z polskiej wzrosły krwi.


W ciągu dnia, podczas domowych czynności, matka wyśpiewywała przedwojenne szlagiery: „Miłość ci wszystko wybaczy“, „Ada to nie wypada“, Taki już jestem zimny drań“. Zdarzało się, że podczas nieobecności ojca nuciła ukraińską dumkę, wyłącznie tę jedyną:

Oj ty diłczyno czernobrywaja

czoho ty hodysz zasmuczenaja?

Oj jak ja maju weseła buty?

Kohom lubyła ne moż zabuty.


Oj, podejrzewałam matkę, że jako młoda dziewczyna zakochana była w jakimś Ukraińcu. I było mi jej żal. Wyobrażałam sobie, że gdy siedzi w zamyśleniu, paląc papierosa, to marzy o nim. Była piękną kobietą, czarnowłosą i ciemnooką, a ojciec nie odznaczał się urodą. Często powtarzał, że mężczyzna nie musi być przystojny, wystarczy, żeby był ładniejszy od diabła. Sądzę, że matka wyszła za niego ze względu na to, że miał dobrze prosperujący zakład szewski z kilkoma czeladnikami i duży dom. A może tata oczarował ją grą na klarnecie i śpiewaniem refrenów w orkiestrze przygrywającej do tańca na zabawie, na której go poznała? Zabrali ją na nią znajomi z Kałusza. Mieszkała wówczas w mieście wojewódzkim Podola Stanisławowie.


Ojciec uwielbiał muzykę operową. Kupował w antykwariacie partytury oper i grał na klarnecie ich fragmenty. Nigdy więcej nie słyszałam tak przejmująco zagranych kadencji klarnetowych z „Halki” i „Toski”. Poza „Halką” i „Strasznym Dworem” preferowanych ze względów patriotycznych, ulubioną jego operą były „Pajace” Leoncavalla, zwłaszcza aria najlepiej oddająca stan jego duszy: „Śmiej się pajacu, choć bolejesz niezmiernie. Śmiej się, choć ból przeszywa serce twe…”

Ja również polubiłam tę muzykę. Opera Śląska w Bytomiu przeżywała wówczas okres świetności, gdyż ściągnęli do niej artyści z opery lwowskiej. Od ósmego roku życia co wieczór chodziłam do opery. Zabierała mnie ze sobą sąsiadka, która pracowała tam jako garderobiana na balkonie. Stawiała dla mnie stołek w przejściu między rzędami, tuż przy balustradzie, skąd miałam doskonały widok. Siedziałam do końca przedstawienia, urzeczona i zafascynowana. Nie rozumiałam dokładnie treści, chociaż w tych czasach nie śpiewano oper w językach kompozytorów, tylko w polskim tłumaczeniu. Jednak muzykę chłonęłam nie tylko uszami, lecz całym sercem. Czasami ze wzruszenia spływały mi po policzkach łzy. Tam po raz pierwszy odczułam podniecenie seksualne podczas oglądania baletu „Nocy Walpurgii” w operze „Faust. Nazajutrz po powrocie ze szkoły odgrywałam fragmenty spektaklu w pustej w ciągu dnia sypialni. Patrzyłam przy tym na obraz Matki Boskiej wiszący nad połączonymi łóżkami rodziców. Dziwiło mnie, że z każdego punktu pokoju odnosiłam wrażenie, iż Madonna patrzy mi prosto w oczy.

Kiedy byłam sama w sypialni rodziców, zdawało mi się, że za drzwiami jest czarna dziura i dopiero po ich otwarciu stworzę znajdującą się za nimi naszą dużą kuchnię i krzątającą się po niej matkę. Lubiłam owo uczucie panowania nad widzialną rzeczywistością.


Beztroskie było wówczas moje życie. Tymczasem rodzicom sen spędzały z powiek przede wszystkim dwa słowa: urząd skarbowy i domiar. Rzemieślnik posiadający prywatny zakład stanowił relikt kapitalizmu, który należało wytępić „domiarami”, to znaczy uzupełniającymi podatkami, by nie wzbogacił się kosztem klasy robotniczej.

Tak. To było najgorsze. Te domiary. Rosły w niesamowitym tempie. W końcu ojciec nie był w stanie ich płacić. Zlikwidował warsztat i zatrudnił się w spółdzielni szewskiej. Nieszczęście to spadło na nas, gdy zaczęłam chodzić do liceum. Chciałam kontynuować naukę w średniej szkole muzycznej, lecz rodzice stanowczo się sprzeciwili, zarzucając mi lenistwo. Twierdzili, że za mało ćwiczę. Tata tłumaczył, że przyjemniej jest odpoczywać na koncercie, słuchając muzyki niż pracować wieczorami, grając w orkiestrze. Robił dobrą minę do złej gry, ponieważ zmuszony został do sprzedania pianina, a nawet swojego klarnetu, wraz ze wszystkimi innymi cenniejszymi przedmiotami, by zapłacić „domiar”. I wówczas skończyło się nasze wspólne muzykowanie. Ojciec musiał wieczorami dorabiać, ponieważ pensja nie wystarczała na życie. Jak na ironię jego zakład pracy nazywał się Spółdzielnia Pracy Szewców i Cholewkarzy „Dobrobyt”. Matka zżymała się, gdy wszystko sprzedał, żeby zapłacić domiar, ale on nie chciał oszukiwać skarbu państwa, choć miał o tym państwie jak najgorsze mniemanie.

— Inni jakoś mogli pochować wszystko po rodzinie, nie płacić domiaru i dalej prowadzić warsztat, a z ciebie to taka oferma, ty się wszystkiego boisz — wymawiała mu. — My mogli wszystko do Niny powynosić i mieć gdzieś urząd skarbowy.

— A ja nie chcę żyć jak przestępca, co się własnego cienia boi — tłumaczył się.

Ale i tak został zmuszony do życia na bakier z prawem. Jego zarobek w „Dobrobycie” był niski, więc dorabiał nielegalnie w domu. Nieraz bał się, że ktoś z sąsiadów, komu przeszkadza stukanie młotkiem, doniesie na niego.

Po powrocie z pracy i zjedzeniu obiadu siadał z powrotem na szewski stołek i znów szły w ruch szydło i dratwa. Pracował dla spryciarza, który potrafił sobie poradzić z urzędem skarbowym. Bardzo współczułam ojcu, że tak ciężko po całych dniach pracuje. Nawet w niedzielę nie miał wytchnienia. Dopiero późnym wieczorem mył się dokładnie, szorował paznokcie szczoteczką, po czym spożywał kolację. W końcu śmiertelnie zmęczony kładł się do łóżka i włączał radio, by posłuchać „Wolnej Europy”.

Rozdział 7

Wchodziłam w tę dobrze znaną postać podczas każdej próby. Lecz w prawdziwy trans wpadłam przed przedstawieniem, gdy mocno ucharakteryzowana nie poznałam siebie, patrząc w lustro.


Zgodnie z wolą rodziców, ku zadowoleniu wychowawcy uczącego nas historii, złożyłam papiery na Wydziale Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego. Najważniejszym przedmiotem podczas egzaminu wstępnego była tam właśnie historia, czym uśmierzyłam jego gniew wywołany obcięciem warkoczy.

— No, teraz można się po tobie wszystkiego spodziewać! — skomentował ten fakt z oburzeniem. — I jeszcze ta kokieteryjna grzywka!

Wszakże pod koniec roku szkolnego nastąpiło zdarzenie, które niespodzianie wpłynęło na zmianę mej decyzji. Podczas organizowanego przez nauczycielkę języka polskiego festiwalu teatralnego nasza klasa wystawiła komedię. Nie mogłam sobie przypomnieć jej tytułu. W ogóle nie pamiętałam jej treści ani jednego zdania ze swej roli, gdyż zarówno podczas prób jak i podczas przedstawienia zachowywałam się jak w transie. Gdy po raz pierwszy przeczytałam sztukę, przekonana byłam, że zagram amantkę. Tymczasem polonistka obsadziła mnie w głównej roli — starszej, grubej, wulgarnej, wielce komicznej kobiety. Podczas pierwszej próby zdawało mi się, że nie podołam. Nie potrafiłam, na przykład, tak pienić się ze złości, jak ta niesympatyczna postać. Lecz wtedy właśnie przypomniałam sobie matkę koleżanki z podwórka, która w podobny sposób złościła się na córkę. Wrzeszczała na nią, waliła ją pięściami po głowie. I wówczas się w nią wcieliłam. Wchodziłam w tę dobrze znaną postać podczas każdej próby. Lecz w prawdziwy trans wpadłam przed przedstawieniem, gdy mocno ucharakteryzowana nie poznałam siebie, patrząc w lustro. Odniosłam sukces. Wszyscy mi gratulowali.

— No, ty to jesteś urodzona aktorka! — powiedziała z uznaniem polonistka.

Poczułam się w tym momencie, jakby uderzył we mnie grom. Podjęłam błyskawiczną decyzję: „Chcę zostać aktorką”. W ostatniej chwili złożyłam podanie do szkoły teatralnej.

Gdy oświadczyłam rodzicom, że będę zdawać na te studia, oboje byli przerażeni. Matka tłumaczyła mi, że nie mam ani odpowiedniej urody ani talentu. Ojciec zaś stwierdził, że jest to kurewski zawód. Mieli nadzieję, że nie dostanę się na te studia. Gdy jednak zostałam przyjęta, doszli do wniosku, że widocznie mam talent i pogodzili się z moją decyzją.


Natychmiast po owym sukcesie wyjechałam na wakacje do starszej kuzynki mieszkającej w Sopocie, gdzie po raz pierwszy w życiu spędziłam noc z mężczyzną, aczkolwiek nie doszło do najgorszego. Do tego czasu byłam czysta jak lilia. Nie darmo nasze liceum nazywano „klasztorem“, seks stanowił dla nas tabu. Niejakiego wtajemniczenia dokonała pewna książka, którą zdobyła jedna z nas. Mnie przypadła rola czytania jej na głos w czasie przerw i po lekcjach, Tosia trzymała wartę przy drzwiach, żeby nas jakaś nauczycielka na tym nie przyłapała.

Z wypiekami na twarzy poznawałyśmy stadia rozwoju ludzkiej seksualności, mechanizmy układu płciowego, problemy defloracji, przebiegu stosunku, orgazmu itp. Lecz była to jedynie teoria, o praktyce nie miałyśmy zielonego pojęcia. Uważałam, że seks jest wprost obrzydliwy.


Podczas wakacji w Sopocie u starszej kuzynki zmieniłam zdanie, a zaczęło się tak niewinnie. Spacerując po ulicy Monte Cassino, zobaczyłam swojego idola, Zbyszka Cybulskiego wchodzącego do kawiarni SPATiF-u. Serce zabiło mi mocniej, ale nie odważyłam się wejść tam po schodkach, chociaż byłam już przyszłą aktorką, mającą zacząć po wakacjach studia w Krakowie. Skierowałam kroki do kościoła, gdzie zaczęłam — swoim zwyczajem — żarliwie modlić się o to, by jakimś cudem poznać gwiazdora.


Do dziesiątej klasy liceum nie byłam zbyt religijna. Przystąpiłam oczywiście do Pierwszej Komunii, ale potem nie chodziłam już więcej na mszę i nie modliłam się zbyt gorliwie. Były to czasy bezwzględnej walki władz z Kościołem. Kardynał Wyszyński znajdował się w domowym areszcie, biskup Kaczmarek z Kielc został skazany za rzekomą zdradę stanu na dwadzieścia lat więzienia, a ośmiu biskupów oraz około tysiąca księży i drugie tyle zakonników zostało uwięzionych. Samo już uczestnictwo w Mszy świętej było niezbyt bezpieczne. Dla dzieci i młodzieży organizowano zresztą w niedzielę najatrakcyjniejsze zajęcia i wycieczki.

Gdy byłam w dziewiątej klasie ojciec przekazywał mi relacje „Wolnej Europy” o czerwcowych demonstracjach poznańskich robotników, a następnie, już podczas moich wakacji, o ostentacyjnych obchodach sierpniowej trzechsetnej rocznicy cudu częstochowskiego znanego mi z trylogii Sienkiewicza. Przy tej okazji tata opowiedział mi o kolejnym cudzie — „cudzie nad Wisłą” w 1920 roku, kiedy to zdane na własne siły polskie wojska uratowały Europę zachodnią przed zalewem Armii Czerwonej. Matka zaś wspomniała wówczas, że jej ojciec brał udział w „wojnie polsko-bolszewickiej”. Walka o niepodległość stanowiła jego powołanie, był legionistą.

Wkrótce po tym jak rodzice opowiedzieli mi o „cudzie nad Wisłą”, nastąpił kolejny cud — październik 1956. Był to pierwszy powojenny przełom, kiedy to naród zerwał się do wolnościowych wystąpień, a partia zmuszona została do ustępstw wobec buntu mas, któremu dały wyraz w szeregu strajków i demonstracji. Uspokojenie nastrojów stało się celem numer jeden w zaistniałej sytuacji. Człowiekiem, który poprzez swój niekwestionowany autorytet mógł to zrobić, był w opinii Gomułki, uwięziony Prymas Wyszyński. Dlatego najbliżsi jego współpracownicy udali się do miejsca jego uwięzienia w Komańczy, by omówić z Prymasem warunki jego uwolnienia. Kardynał Wyszyński zażądał przywrócenia Kościołowi praw i naprawienia krzywd, na co delegacja komunistyczna przystała. Niedługo potem zwolniono biskupów, podpisano porozumienie z Episkopatem. Między innymi zgodzono się na przywrócenie religii do szkół.

Tak więc gdy byłam w ostatniej klasie liceum i w mojej szkole wprowadzono lekcje religii, po czym, pod wpływem nauczającego jej księdza, zaczęłyśmy z Tosią co dzień, przed lekcjami, chodzić na mszę. I od tej pory zaczęłam się o wszystko modlić.

Rozdział 8

Po wstaniu z łóżka zdawałam kuzynce relacje z dnia poprzedniego, których ta wysłuchiwała z wypiekami na twarzy, gdyż imponowało jej, że przebywam w tak wytwornym towarzystwie.


Nie wszystkie moje modlitwy były wysłuchiwane, lecz ta o możliwość poznania Zbyszka Cybulskiego została. Nazajutrz kuzynka wybierała się z mężem do „Grand Hotelu” na dancing. Zaproponowali mi, bym poszła z nimi, na co zgodziłam się skwapliwie. I tam przy barze poznałam nad ranem mocno już zmęczonego gwiazdora PRL-owskiego ekranu. Zbyszek zaprosił mnie do tegoż „Grandu” na kawę. Jakież było moje rozczarowanie, gdy zastałam go w kawiarni wraz z jego dziewczyną. Urzeczeni mą urodą zdecydowali, że należy mnie wciągnąć w grono bywalców kawiarni SPATiF-u, klubu środowisk twórczych. Było to miejsce spotkań bohemy, mekka artystów i intelektualistów.

Odtąd spędzałam w tym gronie całe dnie i noce. Wracałam do domu nad ranem. Po wstaniu z łóżka zdawałam kuzynce relacje z dnia poprzedniego, których ta wysłuchiwała z wypiekami na twarzy, gdyż imponowało jej, że przebywam w tak wytwornym towarzystwie. Pożyczała mi swoje najlepsze ciuchy i najdroższe kosmetyki, przywożone z zagranicy przez męża, który był marynarzem. Podczas owego pobytu nauczyłam się palenia papierosów, picia alkoholu, błyskotliwej konwersacji i całowania, ale nie straciłam cnoty, gdyż bałam się tego panicznie.


Pewnego popołudnia, wychodząc z plaży, natknęłam się na Piotra, studenta szkoły filmowej. Był przystojnym, atletycznie zbudowanym brunetem z kręconymi włosami, o czarnych jak węgle oczach.

— Pójdziesz ze mną coś zjeść? — spytał swoim charakterystycznym chrapliwym głosem.

— Nie, nie jestem głodna — odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

— A to przejdźmy się na razie trochę — zaproponował obojętnie.

Szłam obok niego posłusznie, a on zabawiał mnie rozmową. W pewnym momencie przystanął przed jakimś domem.

— No teraz, to już musisz być głodna! Tutaj mieszkam. Chodź, przyrządzę dla nas wspaniałą sałatkę — rzekł tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Wspólnie zrobiliśmy sałatkę z pomidorów i ogórków, które trzymał na balkonie. Otworzył butelkę wina i spytał niedyskretnie z szelmowskim uśmiechem:

— Podobno wciąż jeszcze jesteś dziewicą. Ile ty właściwie masz lat?

— Prawie osiemnaście — odpowiedziałam cicho.

— I nigdy jeszcze nie byłaś zakochana? — pytał dalej.

— Owszem — skinęłam głową potakująco. — Ale bez wzajemności — dodałam smutnym tonem.

— Co ty opowiadasz? — zdumiał się. — Taka śliczna dziewczyna i kochała się bez wzajemności? To niemożliwe… A może ty nie masz temperamentu?

— Nie wiem — wzruszyłam ramionami.

— I od października będziesz studiować w szkole teatralnej? — kontynuował dopytywanie.

— Tak — odpowiedziałam z dumą.

— No dobrze, to jak ty to sobie wyobrażasz? — udał zdziwienie.

— Cieszę się, bardzo mi się podoba aktorstwo — zapewniłam skwapliwie.

— Och, nie to mam na myśli — rzekł z iskierkami w oczach. — Jaka z ciebie będzie aktorka, skoro nawet nie wiesz, czy masz temperament?

Zaczerwieniłam się i milczałam. On zaś wstał z krzesła, podał mi rękę i poprowadził do tapczanu.

— No, chodź — rzekł łagodnie. — Zaraz się przekonamy, czy masz temperament… Najpierw nauczymy się całowania.

Całował mnie delikatnie, obejmował i pieścił. Było to bardzo przyjemne. Doszłam do wniosku, że nie kocham się już w Zbyszku Cybulskim, tylko w nim. Ale kiedy zaczął mi rozpinać bluzkę, obleciał mnie strach. Czułam, że to nie byłoby takie obrzydliwe, jak do tej pory sądziłam, jednak bałam się straszliwie. Usiłowałam wyrwać się z jego objęć, lecz trzymał mnie jak w kleszczach.

— Nie wyrywaj się — szepnął, szybko oddychając. — Czas najwyższy, żebyś straciła cnotę.

— Nie, nie! — krzyknęłam przerażona. — Ja nie chcę, nie mogę! Puść mnie!

Rozluźnił uścisk, a ja wyrwałam się i usiadłam na krześle, zapinając bluzkę.

Stanął przede mną i rzekł z poważną miną:

— Nie myślisz chyba, że zamierzam cię zgwałcić. Powiedz mi, czego się boisz, a ja ci wszystko wyjaśnię… Inne dziewczyny w twoim wieku tracą cnotę z uśmiechem na ustach. A ty się wyrywasz! — pokiwał głową z politowaniem.

Zaczerwieniłam się i milczałam.

— Ciesz się, że możesz to zrobić z kimś, kto się na tym zna — perorował. — Na studiach odbierze ci cnotę jakiś niedoświadczony kolega z twojego roku i nie będziesz miała żadnej przyjemności. Ten pierwszy raz jest bardzo ważny. Jeśli nie będzie udany, możesz mieć przez całe życie problemy. Większość kobiet rodzi dzieci i do końca życia nie wie, co znaczy prawdziwa przyjemność. A ja ci ręczę, że ze mą będzie ci dobrze.

Spojrzałam na niego zawstydzona, nie wiedząc, co powiedzieć.

Przyjął to jako przyzwolenie i wstał z krzesła.

— Nie, nie zbliżaj się do mnie! — krzyknęłam znowu.

— Dziecino — zaczął mi perswadować. — Bardzo mi się podobasz, ale nie mogę ci powiedzieć, że cię kocham. To byłoby nieuczciwe… Ja naprawdę chcę ci zrobić przysługę. Dopóki nie zaczniesz życia płciowego, będziesz niepełnym człowiekiem. Nie będziesz aktorką. Nie będziesz potrafiła otworzyć się na scenie. Seks jest w życiu najważniejszy — pouczał. — Czy ty wiesz, że kobiety niewyżyte seksualnie, odbywają stosunki ze swoimi psami. Sam podglądałem kiedyś z kolegą taką jedną panią.

Patrzył na mnie w milczeniu. Po chwili dodał, jakby czytał w moich myślach:

— Nie mogę się z tobą tylko całować… Chociażby dlatego, że to niezdrowo. Podniecać się i potem co?

Poczułam się upokorzona. On zaś widząc, że łzy spływają mi po twarzy, pocałował mnie w czoło.

— Przepraszam — powiedział. — No sam nie wiem, co z tobą zrobić — mówił, udając zakłopotanie.

Teraz dopiero zorientowaliśmy się, że na dworze leje jak z cebra.

— Nie wyjdziemy w taką ulewę. Wiesz co? Dam ci swoją koszulę. Przebierz się w łazience. Prześpij się u mnie do rana — namawiał.

Objął mnie czule i pocałował.

— Pójdę pierwszy do łazienki, a ty po mnie. Jak wrócisz, będę już spał. — Położysz się koło mnie, tapczan jest szeroki… Nie martw się — uspokajał mnie. — Wszystko będzie dobrze. Na pewno cię nie skrzywdzę.

Ucieszyłam się, że mogę z nim zostać. Po skończeniu toalety weszłam do pokoju. Było ciemno. Uklękłam przy tapczanie i odmówiłam pacierz. Po czym położyłam się obok niego i po jakimś czasie spokojnie usnęłam. Kiedy się obudziłam, był już ubrany.

— Ubierz się szybciutko — ponaglał. — Odprowadzę cię do kuzynki, bo pewnie niepokoi się o ciebie.

Zaśmiał się i wyznał szczerze:

— Wiesz, byłem przekonany, że uda mi się odebrać ci cnotę. Nie jestem taki uczciwy, jakby się zdawało. Ale kiedy zobaczyłem, że klęczysz i modlisz się, zrezygnowałem.

Od tego czasu ledwo mnie dostrzegał i chyba nigdy więcej nie zamienił ze mną słowa. Bolało mnie to, marzyłam, by znów mnie zaprosił do siebie. Chciałam, żeby się we mnie zakochał. Co dzień modliłam się o to. Lecz tym razem modlitwa nie została wysłuchana.


Pewnego wieczoru siedziałam w SPATiF-ie w gronie kilku osób i patrzyłam na drzwi, modląc się w duszy, by pojawił się w nich Piotr. Nagle stanął w nich smukły brunet, ubrany w szaroniebieski płócienny garnitur, bladoróżową koszulę z fantazyjnie zawiązaną kolorową chustką zamiast krawatu. W owych czasach, nawet w środowisku artystycznym mało kto ubierał się tak oryginalnie.

Nigdy go tu dotąd nie widziałam. Podszedł do naszego stolika i okazało się, że jest powszechnie znany. Był miejscowym architektem. Wywarł na mnie ogromne wrażenie. Spodobały mi się zwłaszcza jego jasne, szare oczy, kontrastujące z ciemnymi włosami i piękne dłonie z długimi palcami. Postawił nam szampana i zaczął mi prawić komplementy. Podziwiał przeźroczystą bluzkę, przez którą prześwitywała wytworna bielizna (pożyczona wraz z bluzką od kuzynki). A po pewnym czasie zaproponował, bym poszła z nim na kolację do „Grand Hotelu”. Gdy byliśmy już u celu, przypomniał sobie nagle, że musi wpaść do sąsiada, by omówić z nim, co ma powiedzieć w sądzie, gdyż nazajutrz miał zeznawać jako świadek w jego sprawie.

— Gdy wrócę do domu, sąsiad będzie już spał — zmyślał uwodziciel — muszę koniecznie jeszcze dzisiaj z nim porozmawiać… Bardzo cię przepraszam. Czy mogłabyś teraz pójść do mnie? — kusił. — To nie potrwa długo. Mieszkam dwa kroki stąd. Zgodziłam się, niczego złego nie podejrzewając.

Zostawił mnie samą w mieszkaniu i wyszedł, rzekomo do sąsiada. Nie upłynęło zbyt wiele czasu, gdy wrócił z butelką wina.

— Niestety, nie ma go w domu — kłamał bezczelnie. — Żona jego prosiła, bym przyszedł za godzinę… Napijemy się w tym czasie wina, dobrze? — zaproponował.

Popijaliśmy wino, a on dwoił się i troił, by mnie zabawić. Opowiadał przeróżne historyjki z czasów szkolnych. Doszłam do wniosku, że wymyśla je na poczekaniu, podziwiałam jego wyobraźnię i poczucie humoru. W końcu spojrzał na zegarek:

— Aleśmy się zagadali — załamał ręce. — Teraz to już za późno na odwiedziny u sąsiada. A w Grand Hotelu już nic nie dostaniemy do zjedzenia — rzekł, udając zakłopotanie.

— Która godzina? — spytałam z niepokojem.

Byłam nim tak oczarowana, że straciłam poczucie czasu, a nie miałam zegarka.

— Grubo po dwunastej.

— Och, muszę już iść — zerwałam się z krzesła.

— Posiedź jeszcze chwilę — namawiał. — Tak przyjemnie się z tobą rozmawia… Sama powiedziałaś, że masz klucz i kuzynka nie wie, o której wracasz.

I dalej opowiadał coraz to nowe anegdoty. Teraz wymyślał psoty czynione w jego szkole nauczycielom. W pewnym jednak momencie, zupełnie nieoczekiwanie objął mnie i pocałował. Podczas pocałunku wziął mnie na ręce, zaniósł na tapczan i w błyskawicznym tempie rozebrał. Zaczęłam się bronić, gdy całował mnie po całym ciele.

— Na Boga, co ty robisz! — krzyknęłam przerażona. — Nie, nie! Ja nie chcę! Ja nie mogę! — wyrywałam się z jego objęć.

— Dlaczego? — spytał, ciężko dysząc.

— Bo ty mnie przecież nie kochasz! — rozpłakałam się.

— A skąd wiesz? Może właśnie zakocham się w tobie — przekonywał. — Musimy spróbować — namawiał, niezniechęcony moim uporem.

— Nie zakochasz się, bo ja nic nie umiem! — mówiłam przez łzy.

— Ależ ja cię wszystkiego nauczę! — zapewnił.

Jednak gdy broniłam się dalej, skapitulował:

— Trudno, rozumiem cię — rzekł zawiedzionym tonem — przepraszam. Ubierz się. Odprowadzę cię do domu.

Podczas drogi wymyślał kolejne anegdoty. A pod drzwiami pocałował mnie w rękę i rzekł z uśmiechem:

— Niech ci się aniołki przyśnią.

I chyba te aniołki uratowały mi życie, gdyż za dwa dni miałam wracać do domu, ale po tej nocy postanowiłam zostać u kuzynki do końca wakacji, w nadziei, że ów pomysłowy architekt zakocha się we mnie. Niestety tak się nie stało, a ja umierałam z miłości. Tymczasem w dniu, w którym zamierzałam wrócić do Bytomia wydarzyła się katastrofa kolejowa, w której niemal wszyscy zginęli.

Po powrocie do domu napisałam do architekta dwa listy. Na żaden z nich nie otrzymałam odpowiedzi. Cierpiałam z tego powodu niesamowicie…

Kochałam się w nim w dalszym ciągu, gdy uległam niezdarnemu Rafałowi, który był już na drugim roku studiów szkoły teatralnej, kiedy ja je zaczynałam. Znaliśmy się z Bytomia, więc kiedy znalazłam się w obcym środowisku, zaczęłam się z nim spotykać. Chodziliśmy razem do teatrów, filharmonii i do Piwnicy pod Baranami. Poza tym moi rodzice nie byli w stanie dać mi ni grosza, a Rafał miał zawsze pieniądze. Jego ojciec był nomenklaturowym dyrektorem w fabryce odzieżowej, w której ongiś ciocia Brońcia pracowała jako telefonistka.

Nie wiem, doprawdy nie wiem, jak doszło do tego, że ten dziwaczny, niezręczny, brzydki drągal zdołał dokonać czegoś, co nie udało się żadnemu z atrakcyjnych mężczyzn, których poznałam podczas wakacji w Sopocie. Oddałam się mu chyba z wdzięczności, ponieważ obsypywał mnie wspaniałymi prezentami. Poza tym przekonana byłam, że on mnie kocha, co zdarzyło mi się po raz pierwszy w życiu. Z wdzięczności za to, odwzajemniłam w końcu jego uczucie. Jednak nigdy nie przeżyłam z nim orgazmu. Nie przeszkadzało mi to, właściwie nawet nie wiedziałam, że możliwe jest szukanie własnej przyjemności w stosunku seksualnym. Wystarczało mi, że uszczęśliwiam partnera.

Gdy okazało się, że jestem w ciąży, w pierwszej chwili przeraziłam się. Lecz z drugiej strony ucieszyłam. Teraz było już pewne, że on się ze mną ożeni i będę mogła żyć w dobrobycie. Tymczasem on na wiadomość o tym nawet nie wspomniał o małżeństwie, tylko od razu pocieszył mnie, że jego ojciec załatwi mi usunięcie ciąży u najlepszego lekarza. Odczułam to jako policzek. Po dokonanej aborcji zerwałam z nim.

Rozdział 9

Nie chciałam dłużej siedzieć w ponurym akademiku. Zaczęłam się pakować, gdy do pokoju wkroczyła tanecznym krokiem wyfiokowana Jola.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 8.82
drukowana A5
za 39.56