drukowana A5
42.38
Pragnienie zemsty

Bezpłatny fragment - Pragnienie zemsty

część III Przekleństwo


5
Objętość:
203 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
blok klejony
ISBN:
978-83-8273-270-2

Prolog

Erwin przygotował przybory do pisania i zapalił świecę. Następnie podsunął krzesło i usiadł ciężko przy stole. Popatrzył na skrzynię ustawioną pod ścianą, a potem przeniósł wzrok na kartkę, która leżała tuż przed nim na podniszczonym blacie. Odchrząknął i pociągnął łyk gorzałki prosto z flaszki.

Nie był typem intelektualisty, nie lubił pisać listów, ale chciał mieć to czym prędzej za sobą, więc sięgnął po pióro, umoczył je w inkauście i po chwili namysłu, nie bez wysiłku, zaczął:


Panie,

wykonaliśmy już pierwszą część zadania.


Najchętniej tak by skończył, bo w zasadzie nie było się nad czym rozpisywać. Coś mu jednak podpowiadało, że przełożony oczekuje od niego więcej szczegółów.

Westchnął i poprawił się na krześle, które stało się tego wieczoru wyjątkowo niewygodne.


Podczas kopania nikt nas nie nakrył. Kapłanów nie było i cała akcja przebiegła bez przeszkód. Chłopacy dali z siebie wszystko. Naprawdę się starali.


Przerwał, a potem zadumał się, spoglądając na koślawe litery.

— Czy on chce o tym czytać? — zapytał w końcu sam siebie.

W odpowiedzi wzruszył szerokimi ramionami i wrócił do listu:


Resztki trumny wrzuciliśmy z powrotem i Otto zakopał dziurę. Po naradzie doszliśmy do wniosku, że tak będzie najlepiej. Przynajmniej nikt się od razu nie zorientuje i nie będą nas szukać. Dzięki temu bez przeszkód opuścimy Dafen i wyruszymy w dalszą drogę, by wykonać drugą część zadania.


Odetchnął głęboko i podmuchał na kartkę, by podsuszyć inkaust. Powoli przeanalizował to, co dotychczas napisał, a potem z zadowoleniem pokiwał głową.

— Teraz coś na koniec, ale tak, żeby nie zepsuć — wymamrotał.

Pochylił się, nieznacznie wysunął z ust język, po czym przygryzł go w skupieniu.


Wyruszymy jutro rano. O postępach będę informował, jak tylko coś się wydarzy albo co kilka dni. Jestem wdzięczny za zaufanie i powierzenie mi poprowadzenia tej ważnej misji. Nie zawiedziemy szefa.

E.

Erwin jeszcze raz przeczytał list i utwierdził się w przekonaniu, że wszystko z nim w porządku. W nagrodę nalał sobie kubek gorzałki i pół łyknął na raz. Skrzywił się i syknął, a następnie ponownie popatrzył na skrzynię.

„Nie chciałbym być jego wrogiem” — pomyślał o mężczyźnie, któremu służył.

Rozdział 1

Hrabia otworzył drzwi łaźni, wyszedł na korytarz i rozejrzał się. Chociaż przed chwilą wyraźnie słyszał zbliżające się kroki, nikogo nie dostrzegł.

— Kto tu jest? — zapytał, kierując się w stronę schodów.

Odpowiedziała mu cisza.

Zatrzymał się na moment, po czym zawrócił do sypialni. Podszedł do niewielkiego drewnianego stolika, by zapalić świece. Gdy płomienie nieco rozjaśniły wnętrze, omiótł pomieszczenie wzrokiem i ciężko usiadł na łóżku. Ze smutkiem popatrzył na miejsce, które wcześniej zajmowała Lavinia, a potem zdjął buty i w ubraniu położył się na swojej połowie.

Z zamyślenia wyrwały go przeraźliwe krzyki rozchodzące się po domu. Zabierając po drodze pistolet, natychmiast wybiegł na korytarz. Tam usłyszał wszystko jeszcze wyraźniej. Hałas dochodził z niższego piętra, a głos należał do jego żony, która właśnie wzywała Wilhelma na pomoc.

Najszybciej, jak potrafił, pokonał odległość dzielącą go od pokoju hrabiny, jednak zanim dotarł na miejsce, jego małżonka ucichła. Z impetem otworzył drzwi na oścież i stanął w nich, szukając celu lufą odbezpieczonego pistoletu. Znalazł go błyskawicznie. Postawny mężczyzna zaciskał dłonie na szyi leżącej na ziemi, nieruchomej Lavinii. Bischof bez ostrzeżenia nacisnął spust. Kula trafiła napastnika, ale nie zraniła go na tyle, by odstąpił od kobiety. Huk wystrzału sprawił, że spojrzał on na Leopolda. Hrabia znieruchomiał na widok wykrzywionej w gniewie twarzy nieboszczyka w dość zaawansowanym stadium rozkładu, twarzy jego zmarłego przed laty ojca. Poczuł, jak jego ciało momentalnie oblewa zimny pot, a serce niemal wyrywa się z piersi.

Otworzył oczy i usiadł na łóżku, z trudem łapiąc powietrze. Zdenerwowany rozejrzał się i nie od razu dotarło do niego, że znajduje się w swojej sypialni. Zatrzymał spojrzenie na części łóżka Lavinii, po czym odetchnął głęboko i przedramieniem otarł pot z czoła. Dopiero po chwili zdołał wstać. Po raz kolejny omiótł pomieszczenie wzrokiem i powoli ruszył w stronę drzwi. Znów miał nieodparte wrażenie, że ktoś go obserwuje, więc na wszelki wypadek wziął ze sobą pistolet. Potem poszedł do łaźni, gdzie zrzucił z siebie mokre ubranie i zanurzył się w zimnej wodzie wypełniającej balię.


***


Leopold skończył się pakować i zszedł na dół z torbą w ręku. Zanim dotarł do jadalni, oddał bagaż służącemu.

— Jeśli koń jest już gotowy, przytrocz to do siodła — polecił młodemu chłopakowi, który skłonił się i w pośpiechu skierował do wyjścia.

Bischof przystanął na moment w progu jadalni. Nieświadomie skrzywił się, widząc swoją żonę przy stole, po czym nie patrząc już na nią, wszedł do środka. Bez słowa usiadł na krześle i sięgnął po jedzenie. Czuł na sobie nieprzyjemne, świdrujące spojrzenie kobiety. Nie musiał podnosić wzroku, by wiedzieć, że wpatruje się w niego z tą swoją pogardliwą miną.

— Etykieta na najwyższym poziomie — rzuciła złośliwie hrabina.

Leopold nie zareagował.

— Jest rano, wcześniej się nie widzieliśmy, więc chyba wypadałoby powiedzieć chociaż „dzień dobry”. Nie uważasz? — zapytała, gdy tylko zrozumiała, że nie zamierzał jej odpowiedzieć.

Bischof nadal milczał.

— Nie będziesz się już do mnie odzywał? Tak to sobie wymyśliłeś? — Pochyliła się w stronę męża. — Jak chcesz… — Wyprostowała się i westchnęła teatralnie. — Dla mnie to żadna strata. W zasadzie w tym domu jest wielu mężczyzn znacznie ciekawszych od ciebie. — Zaczęła energicznie kroić kawałek pieczeni na talerzu. — Zakładam, że żaden z nich nie odmówi mi rozmowy ani… — zawiesiła głos celowo, by podkreślić kolejne słowa — niczego innego. — Zaśmiała się wesoło. — Jak sądzisz? Mam rację, prawda?

Leopold niezmiennie ją ignorował. Starał się skupiać uwagę tylko i wyłącznie na jedzeniu, jednak gdy przypadkiem dostrzegł ruch w najbardziej odległym od drzwi rogu pomieszczenia, gwałtownie zwrócił się w tamtą stronę. Zupełnie odruchowo chwycił prawą dłonią rękojeść pistoletu, z którym ostatnio coraz rzadziej się rozstawał.

— Co ty wyprawiasz? Oszalałeś do reszty? Znów masz te swoje przywidzenia? — Hrabina z nieskrywaną niechęcią patrzyła na męża, który uważnie przeczesywał wzrokiem jadalnię. — A może ty zamierzasz mnie zastrzelić, co? Na twoim miejscu bym nie próbowała. Jeśli uda ci się mnie zabić, znajdzie się tu wielu świadków, którzy zeznają, co zrobiłeś, i skończysz na szubienicy. Weź pod uwagę jeszcze jedno. Znając twoje zdolności, i ta sztuka, choć banalnie prosta, może ci się nie udać, a wtedy… — ściszyła głos i złowrogo zmrużyła oczy — zamienię twoje życie w koszmar.

— Już to zrobiłaś — warknął Bischof, gwałtownie podnosząc się z miejsca. Postąpił krok w kierunku żony i rozchylił usta, by coś dodać, jednak w ostatniej chwili się powstrzymał.

Z bronią w ręku pospiesznie wyszedł na korytarz.

— Wracaj tu! — wrzasnęła. — Wracaj tu natychmiast! Słyszysz?!

Zanim opuścił dom, doszedł go dźwięk tłuczonego szkła i prawdopodobnie przewróconego krzesła.

Na zewnątrz głęboko odetchnął letnim powietrzem, schował pistolet i już nieco wolniej ruszył w stronę rumaka, który gotowy do drogi stał z boku domu. Nie dotarł jeszcze do celu, gdy w drzwiach wejściowych pojawiła się rozwścieczona hrabina.

— Wracaj! Ja nie skończyłam! — krzyknęła, tym samym zwracając na siebie uwagę sług pracujących w ogrodzie i ochroniarzy strzegących posiadłości. — Nie będziesz mnie tak traktował! Mam tego dość! Rozumiesz?! — Podciągnęła nieznacznie suknię i zbiegła po schodach. — Jestem twoją żoną i należy mi się szacunek! — Podążyła za Leopoldem. Dogoniła go, kiedy zbliżał się do konia. — Dokąd się wybierasz? — zapytała nieco ciszej.

Bischof nie odpowiedział. Nawet na nią nie spojrzał.

— Znów jedziesz do tej swojej dziwki?! — Doskoczyła do niego. — Myślisz, że o niej nie wiem?! Wydaje ci się, że jestem głupia i wierzę, że ciągle wyjeżdżasz w interesach?! Wiem o wszystkim! Czuję na tobie zapach tej suki, gdy wracasz do domu wyszlajany! — Zamachnęła się na męża, gdy zamierzał dosiąść wierzchowca.

Leopold zauważył ten gwałtowny ruch, uchylił się i błyskawicznie chwycił hrabinę za nadgarstek. Ze złością popatrzył jej głęboko w oczy i zacisnął palce tak mocno, że jej skóra pobielała.

— Wracaj do domu — wycedził z wściekłością.

Uwolnił uścisk, gdy wrzasnęła z bólu. Zupełnie zdezorientowana natychmiast cofnęła się o kilka kroków, a wtedy on wsiadł na rumaka.

— Nie zapomnę ci tego! Zapłacisz mi za to! Przysięgam! — wykrzyczała, po czym sapnęła kilka razy. W bezruchu patrzyła, jak Bischof odjeżdża, zostawiając za sobą tumany piasku.

— On by cię nie zdradził — odezwał się Wilhelm, powoli zmierzając w kierunku hrabiny. — Nie należy do tego typu ludzi.

Kobieta odwróciła się do niego przodem.

— Jak śmiesz zwracać się do mnie w ten sposób? — wysyczała. — Nie jestem twoją koleżanką. Mam tytuł i jestem twoją panią, a ty jedynie marnym sługą. Każę cię wychłostać, jeśli jeszcze raz to zrobisz — zagroziła, a potem zamaszystym krokiem poszła w stronę domu, po drodze posyłając wrogie spojrzenia pracownikom, którzy z niepokojem dyskretnie na nią zerkali.


Leopold dotarł do Gustov po południu. Strażnicy przy bramie rozpoznali go, więc nie musiał się zatrzymywać. Główną drogą dojechał do zajazdu Czerwona Róża i stanął prawie przed wejściem.

Jeszcze zanim zsiadł z wierzchowca, podbiegł do niego dość schludnie ubrany chłopak. Skłonił się nisko, po czym chwycił za uzdę konia. Bischof odwiązał swoją torbę i bez słowa ruszył do środka, a sługa odprowadził rumaka do stajni.

Hrabia przystanął w progu i chmurnym wzrokiem omiótł gości, którzy przebywali w głównej izbie. Kilku szlachciców, może bogatych kupców, rozprawiało o czymś przy winie. Czas umilał im siedzący na uboczu minstrel przygrywający cicho na lutni.

— Witam, panie. — Karczmarz wyszedł zza szynkwasu, by powitać nowo przybyłego. — Pokój gotowy. Wszystko wysprzątane, jak hrabia lubi. — Nieśmiało wyciągnął rękę po torbę. — Wezmę bagaż i zaprowadzę.

— Nie trzeba, trafię. Każ przygotować kąpiel i obiad. Przynieś mi też flaszkę gorzałki.

— Oczywiście. — Gospodarz skłonił się służalczo, a potem podał Leopoldowi klucz, który dotąd ściskał w drobnej dłoni.


Po powrocie z łaźni Bischof usiadł ciężko na łóżku i sięgnął po torbę. Wyjął ze środka elegancką koszulę, rozprostował ją i powiesił na oparciu fotela. Następnie, patrząc na nią, pogrążył się w zamyśleniu.

— Wejść — powiedział, gdy ktoś zapukał do drzwi.

— Dzień dobry, hrabio. — Młodziutka brunetka uśmiechnęła się uroczo, przestępując próg. — Przyniosłam jedzenie i alkohol. — Od razu skierowała się do stołu. — Czy tym razem hrabia długo u nas zabawi? — Zerknęła na niego zalotnie spod swoich gęstych, ciemnych rzęs.

— Raczej nie, Friedo — odparł, zanim skończyła rozstawiać wszystko na blacie.

— O, to szkoda. — Na jej twarzy pojawił się cień rozczarowania. — Muszę przyznać — spuściła wzrok i nieco ściszyła głos — że bardzo lubię, gdy hrabia do nas przyjeżdża. Chciałabym, żeby hrabia czuł się u nas jak najlepiej i gdybym tylko mogła coś zrobić…

— Dziękuję — przerwał jej. — Niczego więcej mi nie trzeba. — Wymownie zerknął na drzwi.

Służąca dostrzegła ten gest.

— Skoro tak, pójdę już. — Dygnęła z wdziękiem, jednocześnie posyłając mu kolejny uśmiech. — Mam jeszcze trochę pracy. Życzę przyjemnego popołudnia.

— Dziękuję. — Leopold wstał i, nie patrząc już na dziewczynę, podszedł do stołu, a po chwili w samotności wziął się za jedzenie.

Po posiłku napełnił pucharek gorzałką, upił trochę trunku i w myślach wrócił do chwil, które spędził z Lavinią. Do czasu sprzed ostatniej wyprawy, gdy jeszcze była czułą, kochającą żoną. Kobietą, dla której gotów był na wszystko, naprawdę na wszystko.

Mniej więcej w połowie flaszki ciężko westchnął i przetarł dłońmi twarz, jakby chciał z niej zetrzeć smutek. W budynku nastała zupełna cisza, co wskazywało na to, że zrobiło się już bardzo późno. Zerknął w okno. Na zewnątrz panował mrok, podobnie jak w izbie. Zdecydował, że najwyższy czas się położyć.

Przysypiał, kiedy ktoś zapukał do jego drzwi.

— O co chodzi? — zapytał nieco zaskoczony.

— Przyszłam sprawdzić, czy… — zaczęła Frieda z wyraźnym wahaniem w głosie — hrabia niczego nie potrzebuje.

— Nie — odpowiedział od razu.

— Na pewno? — usłyszał po krótkiej chwili. — Mogłabym…

— Nie — powtórzył i pokręcił głową z niezadowoleniem.

Podłoga na korytarzu zaskrzypiała pod stopami powoli oddalającej się rozczarowanej dziewczyny.


***


Bischof stał w progu zajazdu, oparty ramieniem o futrynę, i z obojętnością przyglądał się ludziom na zewnątrz. Nikt z nich nie przykuł uwagi hrabiego na dłużej, za to on wzbudził zainteresowanie trzech młodych mieszczek. Dziewczęta najpierw dyskretnie go obejrzały, następnie wymieniły po cichu kilka zdań, a na koniec zachichotały, zerkając na niego kokieteryjnie. Zignorował je, nawet się nie uśmiechnął, co skutecznie ostudziło ich zapał do flirtu.

Wkrótce potem z bocznej uliczki dziarskim krokiem wyszedł Delfholt. Gdy tylko dostrzegł Leopolda, machnął do niego ręką i przyspieszył.

— Spóźniłem się? — zapytał, na powitanie ściskając dłoń znajomego.

— Nie — zaprzeczył Bischof. — Chodźmy na górę. — Ruszył w kierunku schodów. — Masz to, o co prosiłem?

Albrecht odpowiedział skinieniem głowy.

— Świetnie. — Hrabia uśmiechnął się blado.

— Starczy na dwa tygodnie, ale naprawdę nie wiem, czy to dobry pomysł.

— Lepsze już się skończyły. — Leopold otworzył drzwi i gestem zachęcił gościa, by wszedł do środka pierwszy.

Delfholt od razu zatrzymał wzrok na flaszce stojącej na stole, po czym przeniósł go na Bischofa i przyjrzał mu się uważnie.

Hrabia wskazał fotel.

— Jeśli to dłużej potrwa, skończysz tak jak ja — powiedział Albrecht, siadając.

— Bez obawy. — Sięgnął po niewielką sakiewkę, którą podał mu Delfholt, i zaglądnął do środka na proszek w kolorze mleka.

— Wiesz, że każdy tak mówi?

Leopold tylko na niego zerknął.

— Nie dawaj jej tego częściej niż dwa razy dziennie i nie dłużej niż dwa tygodnie, bo ci się uzależni i będzie jeszcze gorzej.

— Jakoś trudno mi to sobie wyobrazić — przyznał Bischof, ostrożnie zawiązując skórzany woreczek. Potem schował go do torby.

— Jest aż tak źle? — Albrecht wyraźnie się zmartwił.

— Niestety. Najgorsze jest to, że tracę cierpliwość. Boję się, że któregoś dnia zrobię jej krzywdę.

— Może jednak powinieneś rozważyć rozstanie?

— Nie. — Hrabia pokręcił głową. — Wierzę, że to stan przejściowy.

— Wierzysz, w co chcesz wierzyć — mruknął Delfholt.

— To nie tak. — Leopold usiadł na brzegu łóżka, oparł łokcie o kolana i splótł palce dłoni. — Po prostu coś mi tu nie pasuje. Mam przeczucie, że czegoś nie dostrzegam, że coś przeoczyłem… — zamilkł na moment. — Ludzie aż tak się nie zmieniają.

— Owszem, zmieniają się.

— Nie w tak krótkim czasie — zauważył Bischof. — Na początku sądziłem, że to efekt wstrząsu. Lavinia nie przywykła do widoków, jakie musiała znosić podczas naszej wyprawy. Z drugiej strony wiem, że to silna kobieta. Już nie jestem przekonany, czy to wszystko zrobiłoby na niej aż takie wrażenie…

— Może faktycznie jest chora. — Albrecht mimowolnie zerknął na gorzałkę.

Nie uszło to uwadze hrabiego.

— Masz ochotę? — zapytał.

— Pewnie — przyznał Delfholt — ale nie zamierzam drugi raz wpakować się w to bagno. Słyszałem, że wystarczy łyk, by wszystko wróciło. Nie mam ochoty znów odstawiać tego świństwa. — Skrzywił się. — Zorganizujesz spotkanie z kimś od Elseii?

— Tak. Myślę, że się uda, jak Lavinia trochę się wyciszy po tych środkach. W obecnym stanie prędzej by zaatakowała kapłankę, niż pozwoliła się zbadać.

Albrecht pokręcił głową i na chwilę obaj pogrążyli się w rozmyślaniach.

— Rozumiem, że nie udało ci się ustalić niczego nowego w sprawie Istrelbrina? — odezwał się Bischof.

— Przykro mi, ale nie — odparł Delfholt z żalem w głosie.

Hrabia westchnął.

— Niedawno dostałem list od Arthura Ecksteina — powiedział. — Wspominałem ci o nim, to ten łowca czarownic z Temdorfu…

— Yhm, pamiętam — potwierdził Albrecht.

— Też otrzymał informację, że Istrelbrin przez jakiś czas przebywał w Gustov, a potem jakby się rozpłynął. Nic, żadnych śladów, przepadł jak kamień w wodę… — urwał na moment. — To nieprawdopodobne.

— Może to jakieś czary? — zasugerował Delfholt.

— Raczej obstawiałbym genialny kamuflaż. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby nadal przebywał w mieście.

— Wątpię. Przepytałem już każdego elfa w Gustov. Tu go nie ma — stwierdził, a jego twarz wyrażała przekonanie o prawdziwości wypowiedzianych słów. — Nie wiem, może należałoby zaangażować do poszukiwań więcej ludzi. Chętnie sam bym się tym zajął. Siedzenie tu i czekanie na wieści wydaje mi się bezsensowną stratą czasu.

— Ostatnio wynająłem cztery grupy — oznajmił Leopold. — Ty też możesz go szukać na trakcie, ale pamiętaj, że ja nie będę na ciebie czekał. Nie wiemy, skąd i kiedy dotrą do nas wiadomości, więc jeśli nadal chcesz wziąć udział w ostatecznym rozwiązaniu tej sprawy, powinieneś być na miejscu.

Albrecht, choć wyraźnie niezadowolony, pokiwał głową.

— Zaczekam. Nie darowałbym sobie, gdybym wyjechał, a w tym czasie ktoś wpadłby na jego trop. Zaczekam. Jestem to winny Salinie i Valerii. — Podniósł się z fotela. — Muszę już iść. Długo zostaniesz w mieście?

— Nie. — Również wstał. — Jeśli nic się nie wydarzy, jutro wracam do domu. Wolę nie zostawiać Lavinii samej zbyt długo.

— Rozumiem… Powodzenia.

Uścisnęli sobie dłonie na pożegnanie.

— Dziękuję — powiedział hrabia, po czym odprowadził Delfholta do drzwi.


Leopold wysiadł z wynajętej karocy na głównym placu Gustov. To tam znajdowały się świątynie najważniejszych bogów królestwa Estsharr. Rozejrzał się i niemal od razu ruszył do najbliższej z nich — świątyni Elseii.

Wszedł do budowli z białego kamienia przez drewniane, ciężkie drzwi. Omiótł wzrokiem wnętrze rozświetlone przez licznie palące się świece. Dwie nastolatki w strojach akolitek zajmowały się porządkami, natomiast cztery inne oddawały się modłom przed skromnym, jak na tej wielkości świątynię, ołtarzem.

Bischof zdecydowanym krokiem podszedł do jednej ze sprzątających. Dziewczyna przerwała pracę i zwróciła się do niego przodem.

— W czym mogę pomóc? — zapytała nieśmiało, zanim zdążył się odezwać.

— Szukam kapłanki Honorii. Byłem z nią umówiony. — Rozejrzał się ponownie, jakby istniało prawdopodobieństwo, że gdzieś tam była, tylko on jej nie zauważył.

— Niestety musiała pójść do chorego — odparła tak cicho, że ledwo ją zrozumiał.

— Powinna wkrótce wrócić — wtrąciła druga z akolitek, zdecydowanie śmielsza. — Może zechciałby pan zaczekać?

Hrabia tylko pokiwał głową, a potem bez słowa skierował się do wyjścia.

Odszedł kilka kroków od budynku, a jego wzrok zatrzymał się na świątyni Enbirra. Zamyślił się na chwilę, po czym powoli ruszył ku niej.

— Karoca już nie będzie potrzebna? — zapytał woźnica, najwyraźniej zaniepokojony brakiem zapłaty.

— Będzie. Zaraz wrócę — zapewnił Leopold, sięgając do sakiewki. — Podejdź tu — polecił słudze, a gdy ten się zbliżył, wręczył mu srebrną monetę. — Czekaj na mnie.

— Tak, panie. — Mężczyzna skłonił się nisko. — Jak pan sobie życzy. Zaczekam, ile będzie trzeba…

Bischof, nie słuchając go dłużej, poszedł w swoją stronę.

Wnętrze różniło się diametralnie od tego w świątyni Elseii. Tu panował mrok, chłód, a w powietrzu unosił się charakterystyczny zapach substancji do balsamowania zwłok. Każdy krok na kamiennej posadzce odbijał się głośnym echem. Pomniki przy ścianach co wrażliwszych mogły przyprawić o dreszcze. To zdecydowanie nie było przyjemne miejsce.

— Witam — usłyszał za sobą hrabia i gwałtownie się odwrócił.

W pobliżu drzwi, skryty w cieniu, stał szczupły, blady mężczyzna w czarnych szatach przewiązanych pasem, z którego zwisały trzy niewielkie czaszki.

Leopold nieznacznie skinął głową.

— Potrzebujesz mojej pomocy, prawda? — kontynuował kapłan, nie ruszając się z miejsca.

— Nie wiem — odparł Bischof. — Być może…

Na moment zapadła cisza.

— Yhm — mruknął mężczyzna. — Czyli nie chodzi o pochówek.

— Na szczęście nie… — Hrabia uśmiechnął się ledwo dostrzegalnie i niemal natychmiast spoważniał. — Chciałbym prosić o wizytę kapłana w moim domu. Niestety to poza miastem, pół dnia drogi stąd, ale jestem gotów zapewnić transport.

— Po co ci kapłan Enbirra w domu? — Mężczyzna zmrużył oczy, przyglądając się rozmówcy.

— Chciałbym, żeby mój dom został poświęcony.

— Ludzie nie zwracają się do nas z takimi prośbami bez powodu. Co cię do tego skłoniło? — zapytał, jednak nie zaczekał na odpowiedź. — To ważne, żebym wiedział jak najwięcej o problemie, zanim zdecyduję się tam pojechać. W innym wypadku ta podróż może być daremna. Rozumiesz?

— Tak — potwierdził Leopold. — Opowiem o wszystkim.

— Usiądźmy więc — zaproponował kapłan, kościstą dłonią wskazując drewnianą ławkę skrytą w ciemności pod jedną ze ścian, mniej więcej w połowie długości świątyni.

Gdy zajęli miejsca, Bischof zaczął:

— Od pewnego czasu kiepsko sypiam, miewam koszmary. W każdym z nich pojawia się mój ojciec. Jest wręcz wściekły i brutalny. Za życia nigdy go takiego nie widziałem. — Zerknął na kapłana. — On nie żyje od wielu lat.

— Został pochowany w poświęconej ziemi?

— Tak, na cmentarzu w Dafen.

— Yhm… Czy w tych snach jest agresywny wobec ciebie?

— Nie — zaprzeczył hrabia. — On zawsze atakuje moją żonę. Za każdym razem usiłuje ją zabić.

— A jak ci się układa z żoną?

— Co to ma do rzeczy?

— Być może nic, a być może wiele. Sny często są odzwierciedleniem naszych pragnień.

— Nie życzę jej śmierci — zapewnił Leopold.

— Snów nie należy traktować zbyt dosłownie. Odpowiesz na moje pytanie?

Bischof westchnął.

— Nie układa nam się zbyt dobrze — przyznał. — Delikatnie mówiąc — dodał po chwili. — Nie sądzę, by te koszmary miały z tym związek. Gdy nie śpię… — zawahał się — czasem mam wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. Czuję czyjąś obecność, zdarza się też, że dostrzegam jakiś ruch, choć potem, gdy spojrzę w to miejsce, okazuje się, że nic tam nie ma. Momentami wydaje mi się, że tracę zmysły. To pewnie z niewyspania…

— Nikt poza tobą tego nie dostrzega? — przerwał mu kapłan.

— Nic mi o tym nie wiadomo.

— Czy poza domem też się to zdarza?

— Nie — hrabia pokręcił głową — nigdy.

— Czy w ostatnim czasie ktoś zmarł w twoim domu?

— Nie. Kapłan podejrzewa, że to duch?

— Na tym etapie nie mogę niczego wykluczyć.

— Cokolwiek by to nie było, poświęcenie budynku nie zaszkodzi — stwierdził Leopold. — Mogę liczyć na wizytę w najbliższym czasie?

— Tak — odparł kapłan po namyśle. — Kiedy zamierzasz wracać do domu?

— Planowałem wyruszyć jutro rano.

— Rozumiem, że nie wybierasz się w podróż w najbliższym czasie? Zastanę cię tam za trzy dni? — Podniósł się z miejsca.

Bischof również wstał.

— Tak, oczywiście — potwierdził. — Będę czekał.

— Więc spodziewaj się mnie za trzy dni. Wieczorem. Tylko powiedz mi jeszcze, gdzie dokładnie mieszkasz. — Na twarzy kapłana zagościł grymas, który można było odczytać jako uśmiech.

Hrabia wytłumaczył, jak trafić do jego posiadłości, złożył hojny datek na świątynię, po czym opuścił budynek z wewnętrznym przeświadczeniem, że to spotkanie zaowocuje w najbliższej przyszłości czymś dobrym.

Gdy wrócił do świątyni Elseii, jedna z akolitek zaprowadziła go do skromnie urządzonego, niewielkiego saloniku w budynku mieszkalnym kapłanów. Tam już czekała na niego Honoria.

— Witaj, Leopoldzie. — Uśmiechnęła się ciepło na widok gościa.

— Dzień dobry. — Bischof skłonił się nieznacznie.

— Przepraszam za to opóźnienie, ale sprawa, w której mnie wezwano, była naprawdę pilna…

— Nic nie szkodzi — zapewnił, a gdy kapłanka wskazała mu krzesło przy stole, usiadł naprzeciwko niej. — Niestety stan Lavinii nie poprawił się — przeszedł do rzeczy. — Trzeba spróbować czegoś innego.

— Nie, mój drogi. — Powoli pokręciła głową. — Zrozum, to wymaga czasu. Musisz łagodzić jej złość dobrem i czułością, a w końcu wszystko się ułoży. Uzbrój się w cierpliwość i proś Elseię o wsparcie.

— Skąd pewność, że to wystarczy, skoro kapłanka nawet z nią nie rozmawiała, nawet jej nie zbadała? Może jednak powinienem ją tu przywieźć?

— Jeśli tylko się zgodzi.

— Wiadomo, że się nie zgodzi. Gdybym ją o to poprosił, skończyłoby się to kolejną awanturą. Taką, jaką zrobiła, gdy kapłanka do nas przyjechała.

Kobieta cicho westchnęła i położyła swoją pomarszczoną dłoń na dłoni hrabiego.

— Moja żona jest chora i potrzebuje pomocy. Uważam, że moim obowiązkiem jest o nią zadbać, szczególnie w takiej sytuacji… — Cofnął rękę. — Nawet wbrew jej woli — dodał po chwili.

— Wykluczone. Nacisk wywoła dodatkowy opór.

— Bzdura — parsknął Leopold, po czym odetchnął głęboko. — Proszę wybaczyć — powiedział już znacznie spokojniej. — Po prostu jestem przekonany, że prędzej dojdzie do jakiejś tragedii, niż ona zdecyduje się na przyjęcie naszej pomocy. Lavinia zupełnie nad sobą nie panuje. Zachowuje się, jakby oszalała. Przecież nie można liczyć na to, że w takim stanie podda się badaniu czy leczeniu. To nielogiczne.

— Na wszystko przyjdzie czas.

— Już przyszedł. Nie ma na co czekać. Jeśli kapłanka zdecyduje się nią zająć, przywiozę ją tu. I nie, nie zamierzam pytać, czy ma na to ochotę. Zrobię wszystko, co trzeba, by odzyskać żonę.

— Powtarzam po raz kolejny: nic na siłę — tonem głosu starała się uspokoić Bischofa.

— Czyli mam przyglądać się temu bezczynnie — pochylił się do przodu — i czekać nie wiadomo na co, tak?

— Nie. — Pokręciła głową z łagodnym uśmiechem. — Dobrze wiesz, że nie.

— A ja odnoszę wrażenie, że kapłanka właśnie do tego mnie nakłania. — Podniósł się z miejsca. — Dziękuję za pomoc. — Skłonił się i energicznym krokiem ruszył do wyjścia.

— Leopoldzie, proszę cię…

— Do widzenia — rzucił, nie odwracając się.

Rozdział 2

Bischof wyruszył w drogę powrotną zaraz po śniadaniu. Nie spieszył się do domu, dlatego też postanowił zboczyć nieco z duktu i zatrzymać się w należącej do niego wiosce. Dotarł tam w porze obiadowej.

Mieszkańcy osady, którzy na co dzień zajmowali się głównie uprawą winogron, właśnie mieli przerwę w pracy. Niemal wszyscy zebrali się przed jedną z chałup i żywo o czymś dyskutowali. Zamilkli, gdy tylko zorientowali się, że nadjeżdża hrabia.

Leopold dostrzegł niepokój miejscowych i odruchowo się rozejrzał, po czym powoli ruszył w ich stronę. Ruben, najstarszy mieszkaniec wioski, ściągnął z głowy słomiany kapelusz, drżącą dłonią przygładził przerzedzone siwe włosy i wyszedł mu naprzeciw. Po kilku krokach przystanął i skłonił się nisko.

Bischof zatrzymał się przy nim.

— Co się stało? — zapytał od razu.

— Panie — zaczął starzec, wbijając wzrok w ziemię — nieszczęście. Bestia na nas napadła. Dziś w nocy, panie. — Nerwowo skubał kapelusz. — My niczego nie słyszylim. Podstępnie nas podeszła…

— Ktoś zginął? — przerwał mu hrabia.

— Nie, panie. Na szczęście Neferos miał nas w opiece, ale… — przycisnął kapelusz do brzucha i zgarbił się jeszcze bardziej — Helga zniknęła.

— Helga? — Popatrzył na zebranych, próbując sobie przypomnieć, czy we wsi mieszkała kobieta o tym imieniu.

Wszyscy, którzy obserwowali rozmawiających, jak na komendę spuścili oczy.

— Nasza krasula, panie — głos mu się załamał.

— Ktoś wam ukradł krowę, tak? — Leopold zsiadł z konia.

— Panie, wybacz. — Ruben padł na kolana. — My niewinni. — Zaczął się kiwać w przód i w tył. — To bestia. Litości, panie. My nie zjedlim Helgi. Przysięgam.

Kilka osób umknęło do chałup.

— Wstań i uspokój się natychmiast — rozkazał Bischof. — Co za bestia? — zapytał, gdy mężczyzna się podniósł.

— Ogromna bestia, panie. Groźna. Cud Neferosa, że uszlim my z życiem, panie.

— Widziałeś ją?

— Ja nie, panie. — Starzec skulił się i dyskretnie zerknął na ludzi, którzy jeszcze stali przed chałupą. — Litości, błagam…

— Uspokój się — powtórzył hrabia i popatrzył na pozostałych. — Który z was ją widział?

Wszyscy jednocześnie pokręcili głowami, skutecznie unikając spojrzenia Leopolda.

— Czy ktoś w ogóle widział tę bestię, Rubenie? — zapytał powoli.

— Nie, panie. — Starzec zaczął się trząść. — Litości… — wyszeptał. — Błagam…

— Skąd w takim razie wiecie, że za zniknięciem tej krowy stoi jakaś bestia?

— Nie stoi, panie. Gdyby stała, nadzialimby ją na widły. Litości, panie.

Bischof westchnął, przetarł dłonią twarz, po czym ponownie zatrzymał wzrok na ludziach pod chałupą. Wskazał młodego mężczyznę, który sprawiał wrażenie najbardziej rozgarniętego, i kazał mu podejść.

— Jacob, tak? — upewnił się co do jego imienia.

— Tak, panie — potwierdził cicho.

— Skąd wiecie, że to bestia zabrała waszą krowę? — spróbował ponownie, tym razem zwracając się do wybranego przed chwilą chłopaka.

— Bo jej nie ma w oborze — odezwał się starzec.

— Nie ciebie pytałem, Rubenie — wyjaśnił hrabia. — Idź już, proszę, do domu.

— Tak, panie. — Mężczyzna skłonił się tak nisko, że rondo niezmiennie ściskanego w dłoniach kapelusza dotknęło ziemi. — Dziękuję, panie. — Szedł tyłem, by nie odwracać się plecami do Leopolda.

— Mów — nakazał Jacobowi Bischof.

— Wszyscy uważamy, że to bestia — zaczął nieśmiało — bo przy oborze — machnął ręką, wskazując drewnianą budowlę z otwartymi wrotami — znaleźliśmy dziwne ślady, panie, a krasuli nie ma.

— Co to za ślady? — zapytał i ruszył w tamtym kierunku. Po kilku krokach obejrzał się na chłopaka, który nawet nie drgnął. — Chodź ze mną i opowiadaj, co znaleźliście.

— Tak, panie. — Podbiegł natychmiast. — Ślady, dziwne ślady. O, takie wielkie — pokazał odległość między łokciem, a czubkami palców swojej potężnej dłoni — albo nawet większe. To nie były ślady człowieka, tylko jakiegoś zwierza. Ale Jost, łowca, który u nas mieszka — wyjaśnił pospiesznie — powiedział, że jak żyje, takiego zwierza nie widział. Bo te ślady, panie, wyglądały jak psa, ale przecież nie ma takich wielkich psów.

Leopold pokiwał głową i rozejrzał się, gdy dotarli do obory.

— Pokaż mi je — polecił.

— Były tu, panie — kucnął i dotknął ręką ziemi przed wejściem — ale teraz są tylko nasze. Każdy chciał to zobaczyć i wszyscy się tu zleźli.

Hrabia wszedł do środka. Nie zauważył tam niczego, co mogłoby wskazywać na obecność jakiejkolwiek bestii.

— Zawołaj do mnie Josta — nakazał Jacobowi czekającemu na dworze.

— Nie ma go, panie — odparł niepewnie.

— A gdzie jest?

— Poszedł szukać Helgi, panie.

— Sam? — Leopold spojrzał na niego zdumiony.

— Nie. — Chłopak energicznie pokręcił głową. — Wyruszyło z nim trzech ochotników. Reszta uradziła, że wiosce potrzebna ochrona, dlatego więcej z nim nie poszło. Chętni byli — zapewnił. — Wszyscy chcą znaleźć Helgę.

— Wiesz, w którą stronę poszli?

— Tak — ucieszył się Jacob. — Pokazać?

— Prowadź.

Gdy dotarli na obrzeża zabudowań, Bischof ukucnął przy śladach miejscowych, które prowadziły prosto do lasu, znacznie oddalonego od osady. Po chwili dostrzegł to, o czym mówił chłopak. Odbicie łapy przypominającej psią, ale zdecydowanie większej, oraz długich szponów. Dotknął ziemi dłonią i w zamyśleniu popatrzył przed siebie.

— Kiedy oni wyruszyli? — Wstał.

— Rano. Jak zauważyliśmy, że Helgi nie ma, starszy wioski zebrał nas wszystkich i zaczęliśmy radzić. Jost znalazł wtedy te ślady. Potem poszli jej szukać.

— Dlaczego od razu nie posłaliście kogoś do posiadłości? Przecież tym powinni się zająć zbrojni.

Jacob spuścił głowę.

— Baliśmy się kary, panie — wymamrotał.

— Gdzie właściwie jest Cedred? — Leopold rozejrzał się w poszukiwaniu starszego wioski.

— W południe poszedł do posiadłości, panie. Gdy nasi tak długo nie wracali z lasu, uradziliśmy, że nie ma wyjścia i trzeba powiedzieć, co się stało.

— Dotąd nikt się nie zjawił? Mam na myśli zbrojnych — doprecyzował od razu.

— Nie, panie. Cedred też nie wrócił.

Bischof po raz kolejny omiótł okolicę wzrokiem, a potem bez słowa poszedł do swojego wierzchowca. Dosiadł go i odwrócił się przodem do nielicznych mieszkańców, którzy jeszcze wystawali pod chałupą.

— Wkrótce przyjadą tu zbrojni — oznajmił. — Nie szukajcie już tej krowy na własną rękę. Gdyby bestia się zjawiła, nie wychodźcie z domów.

Odpowiedziała mu cisza i bezruch.

— Zrozumieliście? — zapytał.

Miejscowi pokiwali głowami, czemu towarzyszył nieokreślony pomruk.

Hrabia popatrzył na nich jeszcze przez moment, po czym pogalopował w kierunku posiadłości.

Wkrótce liczne pagórki przestały przysłaniać widok i w oddali Leopold zobaczył swój dom. Droga była pusta, nikt stamtąd nie zmierzał w stronę wioski. Zaniepokoiło go to, a gdy pomyślał, że może mieć związek z Lavinią, zdenerwował się i przyspieszył.


Już ze znacznej odległości zauważył, że coś dziwnego dzieje w posiadłości. Pracownicy podzieleni na dwie grupy stali naprzeciw siebie na dworze. Po chwili zaczął dostrzegać szczegóły. Najpierw żywą gestykulację poniektórych, potem broń w dłoniach ochroniarzy, a na końcu Cedreda leżącego na uboczu.

Gdy przejechał przez bramę, usłyszał głos żony:

— Jak śmiesz mi odmawiać?! — krzyczała do Wilhelma. — Masz ostatnią szansę, by wykonać moje polecenie!

Ludzie zgromadzeni za nią wyglądali na przestraszonych. Ci, którzy najwyraźniej popierali w tym konflikcie dowódcę ochrony, sprawiali wrażenie pewnych siebie. To głównie oni dzierżyli miecze.

— Nie zatrudniłem się tu, by znęcać się nad ludźmi! — odpowiedział równie głośno Wilhelm.

— Co tu się dzieje?! — wrzasnął na nich Leopold. — Natychmiast opuścić broń!

Hrabina od razu ruszyła w jego stronę.

— Nareszcie jesteś! Ci buntownicy — machnęła ręką w kierunku zbrojnych — odmówili mi posłuszeństwa! Do tego, jak zresztą widzisz, grożą mi bronią!

Bischof zsiadł z konia i rozejrzał się. Na moment zatrzymał wzrok na związanym i zakneblowanym Cedredzie.

— Co z nim? — zapytał chłodno żonę, wskazując starszego wioski.

— Nieważne! Nie zrozumiałeś, co powiedziałam?! Oni grożą mi bronią!

— Idź do domu — polecił jej.

— Nie mam zamiaru!

— Idź do domu, proszę — powtórzył powoli, z naciskiem. — Zaraz wszystko załatwię — obiecał, licząc, że to ją przekona do zmiany zdania.

— Nie ruszę się stąd! Chcę widzieć, jak ich każesz za tę niesubordynację. Sugeruję baty, a potem zwolnienie. Albo nie! Ich trzeba postawić przed sądem! Wyciągnęli przeciwko mnie broń, chcieli mnie zabić! Za to powinni zawisnąć!

— Chodź ze mną. — Leopold chwycił żonę za ramię i ruszył do domu. — Nie ukażę ich, dopóki nie dowiem się, co tu zaszło — dodał, gdy zaczęła się opierać. — Chodź, porozmawiamy.

— Niech ci będzie — ustąpiła — ale moim zdaniem to strata czasu.

W milczeniu dotarli do salonu.

— Zaczekaj tu — poprosił Bischof. — Zaraz przyjdę.

— Chyba nie zamierzasz teraz do nich wracać? — Hrabina zmrużyła oczy, czujnie przyglądając się mężowi.

— Oczywiście, że nie. — Uśmiechnął się lekko. — Jestem po podróży i chciałbym skorzystać z łaźni. To zajmie tylko chwilę, a im — skinął w stronę okna — przyda się trochę niepewności.

— W sumie… — Usiadła w fotelu. — Niepewność i oczekiwanie na karę to nic przyjemnego. Niech czekają. — Pokiwała głową z zadowoleniem.

Leopold ponownie uśmiechnął się do niej, po czym zamknął drzwi, pozostając na korytarzu. Jego twarz natychmiast zmieniła wyraz. Zrobił kilka kroków w kierunku schodów prowadzących na piętro, przystanął i popatrzył na wejście do salonu. Po chwili wyszedł z domu.

Pracownicy, nadal podzieleni na dwie grupy, momentalnie zamilkli na widok Bischofa, natomiast Wilhelm pewnie ruszył ku niemu.

— Zdejmij mój bagaż z konia i przynieś tu — polecił hrabia najbliżej stojącemu słudze.

Młody chłopak bez wahania pobiegł w stronę wierzchowca.

— Powinniśmy porozmawiać — zaczął dowódca ochrony, zatrzymując się przy schodach, na których czekał Leopold.

— Nie teraz, dobrze?

— To dość pilne. Nie zamierzam brać udziału w tym, co tu się ostatnio dzieje — oznajmił Wilhelm. — Odchodzę i zabieram ze sobą moich ludzi. Żaden z nich już nie chce tu pracować.

— Naprawdę nie czas na to — powiedział Bischof i zerknął na służącego, który zbliżał się z jego bagażem. — Uspokój ludzi i poczekajcie na mnie. Wkrótce do was przyjdę.

— To nic nie zmieni…

— Zaufaj mi — przerwał mu, po czym wziął torbę od chłopaka i wszedł do domu.

Po cichu minął zamknięte drzwi salonu i dotarł do pustej kuchni. Położył torbę na stole i wygrzebał z niej woreczek z mlecznym proszkiem. Pospiesznie omiótł pomieszczenie wzrokiem w poszukiwaniu alkoholu, ale żadna flaszka nie stała na wierzchu. Zajrzał do największej szafki, jednak tam przechowywano przetwory. Wino znalazł przy trzeciej próbie. Spośród kilku gatunków wybrał ten o najintensywniejszym smaku. Otworzył butelkę i postawił ją na blacie. Sięgnął po dwa kielichy, a potem odmierzył porcję medykamentu i wsypał ją do jednego z nich. Po chwili wahania dosypał jeszcze odrobinę. Nalał wina do obu pucharów, zamieszał w tym z proszkiem i powąchał trunek. Zapach na szczęście się nie zmienił.


— Już jestem — oznajmił Leopold, wkraczając do salonu.

— Nareszcie. — Hrabina popatrzyła na kielichy, które przyniósł.

— Wybacz, że kazałem ci czekać. Pomyślałem, że z chęcią się napijesz po tych nieprzyjemnościach. — Podał jej puchar i lekko się uśmiechnął.

— Bardzo dobrze pomyślałeś. — Od razu upiła łyk. — To, co wyprawiają ci ludzie, nie mieści się w głowie.

Usiadł w fotelu naprzeciwko żony.

— To twoja wina. Jesteś dla nich za dobry, rozpuściłeś ich — ciągnęła. — Służbę trzeba trzymać krótko. — Znów się napiła. — Dobre to wino.

— Cieszę się, że ci smakuje. — Oparł się wygodnie.

— Do rzeczy. Oczekuję, że trafią przed sąd. Grozili mi bronią, a gdybyś się nie zjawił, pewnie by zaatakowali. Fakty są takie, że zamierzali mnie zabić.

— Rozumiem. — Bischof z powagą pokiwał głową. — Mogłabyś mi wyjaśnić, co ich doprowadziło do takiego zachowania?

— A to już chyba mówiłam. Ty. Ty i to twoje pobłażliwe podejście do motłochu.

Leopold odetchnął cicho i zacisnął palce na poręczy.

— Przez ciebie nie rozumieją, co to rozkaz. Nie wiem — uniosła się — może powinnam ich prosić, by zrobili, co chcę…

— A co konkretnie od nich chciałaś? — przerwał jej.

— Wyobraź sobie, że nic takiego. Mieli ukarać tego wieśniaka. Dwadzieścia batów za jego bezczelność. I tak byłam łaskawa. — Ziewnęła, zakrywając usta dłonią.

— Z pewnością.

— Liczę, że zajmiesz się tym. Mógłbyś w końcu czymś się zająć. Ostatnio cały dom jest tylko na mojej głowie, a ja już mam dość użerania się… — zamilkła na chwilę. — O czym to ja mówiłam?

— O tym, że wszystko jest na twojej głowie — przypomniał i napił się wina.

Hrabina zrobiła to samo.

— Dobre — powiedziała. — To coś nowego? Przywiozłeś je z miasta?

— Tak, specjalnie dla ciebie.

— Dopadły cię wyrzuty sumienia, czy może kochanka już cię nie zadowala i zatęskniłeś za żoną?

— Liczyłem na to, że ten wykwintny trunek dobrze na ciebie podziała…

— Strasznie tu śmierdzi. — Skrzywiła się i rozejrzała w poszukiwaniu źródła nieprzyjemnego zapachu.

— Nie czuję.

— To pewnie twój ojciec…

— Mój ojciec? — Bischof pochylił się do przodu i wbił wzrok w żonę.

— Tak — potwierdziła, błądząc spojrzeniem po ścianach. — Cuchnie trupem i wszędzie to roznosi.

Leopold zacisnął szczęki.

— Co tak sapiesz? — rzuciła hrabina, po czym roześmiała się głośno.

Leopold podniósł się gwałtownie i postąpił krok w jej stronę. Pragnął skończyć to definitywnie, jednak powstrzymał się ostatkiem sił.

— Kochanie, nie patrz tak na mnie — poprosiła nienaturalnie słodkim głosem. — Idź do łaźni. Dołączę do ciebie, jak tylko skończę wyszywać. — Kielich wyślizgnął się z jej dłoni i upadł na podłogę, ale nawet tego nie dostrzegła. Uśmiechnęła się szeroko, przełożyła nogi przez poręcz fotela i skuliła się, przytulając policzek do oparcia. Wkrótce zamknęła oczy, a jej usta lekko się rozchyliły.

Bischof, nie ruszając się z miejsca, obserwował żonę przez jakiś czas. W końcu zbliżył się do niej i pochylił, by sprawdzić jej oddech. Był cichy, powolny, miarowy.

— Słyszysz mnie? — zapytał.

Nie zareagowała w żaden sposób, więc wziął ją na ręce i zupełnie bezwładną zaniósł na piętro, do sypialni. Niedbale położył ją na łóżku, po czym wyszedł. Od razu skierował się ku schodom.


— Rozwiążcie go — nakazał ochroniarzom hrabia, wskazując dłonią przerażonego, nadal skrępowanego Cedreda. Potem odszukał wzrokiem Wilhelma i skinął na niego. — Wracajcie do swoich zajęć — polecił służącym.

— Mówiłem poważnie — oznajmił dowódca ochrony, zbliżając się.

— Wiem, Wilhelmie — Leopold pokiwał głową — jednak chciałbym z tobą porozmawiać, zanim odejdziecie.

Ochroniarz nie odmówił, co Bischof odczytał jako zgodę.

— Przejdźmy się — zaproponował i ruszył do ogrodu za domem. — Może zacznijmy od tego, co wydarzyło się dziś… Muszę wiedzieć, dlaczego sięgnęliście po broń.

— Żona hrabiemu nie powiedziała? — rzucił Wilhelm z nutą złośliwości w głosie.

Leopold zerknął na niego z dezaprobatą.

— Poprosiłem cię o normalną — zaakcentował ostatnie słowo — rozmowę.

— W porządku — mruknął ochroniarz. — Jestem trochę… Ten człowiek przyszedł tu po pomoc. Ponoć jego wioskę zaatakowała jakaś potworna bestia. Na szczęście porwała tylko krowę i w nocy nikomu nic się nie stało. Rano, obawiając się reakcji pana, postanowili wysłać na poszukiwania grupę ochotników. Ci ludzie pewnie zginęli w walce z tą bestią, a hrabina… Oskarżyła go o kradzież i kłamstwo. On padł przed nią na kolana i błagał o litość, łkając. Zaklinał się na wszystkie świętości, że ani on, ani jego współmieszkańcy nie mieli nic wspólnego ze zniknięciem tej krowy. Hrabina najwyraźniej nie dała temu wiary, bo uderzyła go kilkakrotnie, a potem kazała jednemu ze służących przynieść liny. Osobiście skrępowała tego wieśniaka i mam wrażenie, że sprawiło jej to dużo radości. Później było tylko gorzej. Zażądała, by Heimar obciął mu dłoń, a Goran miał go wychłostać. Na koniec wymyśliła, że przywiązanego do konia zaciągniemy go do wioski ku przestrodze. Taką lekcję uczciwości i pokory wymyśliła dla poddanych.

Bischof słuchał tego w milczeniu.

— Ja znam swoje miejsce — zapewnił Wilhelm. — Zdaję sobie sprawę, że moim obowiązkiem jest wykonywanie rozkazów, lecz na coś takiego godzić się nie mogę. Nie mam pojęcia, czy ten człowiek ukradł tę krowę, czy nie, ale hrabina też nie może tego wiedzieć, a o obcięciu komuś ręki i torturach nie powinno się decydować ot tak, dla kaprysu. — Popatrzył na rozmówcę. — Poza tym jestem ochroniarzem, a nie oprawcą. Gdybym chciał zajmować się takimi rzeczami, zatrudniłbym się w areszcie, więzieniu lub jako kat.

— Rozumiem — powiedział z westchnieniem Leopold.

— To dobrze. Na to liczyłem, bo niezmiennie darzę hrabiego szacunkiem. Jednak hrabina…

— Ona jest chora.

Ochroniarz zatrzymał się gwałtownie.

— Jak to? — zapytał, a zaskoczenie, które pojawiło się na jego twarzy szybko zastąpiła troska. — Co jej dolega?

— Zachowaj to dla siebie, proszę.

Wilhelm pokiwał głową.

— Co jej dolega? — powtórzył.

— Tego jeszcze nie wiem — przyznał z żalem Leopold. — Niestety.

— Hm… To by wiele wyjaśniło — mruknął bardziej do siebie niż do Bischofa. — Kiedy zachorowała?

— Wybacz, ale naprawdę nie mam ochoty o tym rozmawiać. Powiedziałem to, żeby wyjaśnić zaistniałą sytuację i dać ci argument do zmiany zdania… — Spojrzał na ochroniarza. — Nie zamierzam ukrywać, że jesteś mi teraz potrzebny, chyba bardziej niż kiedykolwiek. — Uniósł nieco rękę, gdy zauważył, że Wilhelm chce mu przerwać, po czym kontynuował: — Zostań przynajmniej na jakiś czas. Potrzebuję kogoś, kto przypilnuje Lavinii, gdy mnie nie będzie. Ufam ci, a dziś udowodniłeś, że jesteś rozsądnym człowiekiem i nie ulegniesz jej, gdy w swoim szaleństwie będzie próbowała skrzywdzić kogoś lub siebie.

— Muszę się zastanowić. Muszę porozmawiać z ludźmi.

— Byle nie za długo. Teraz pilnie potrzebuję zbrojnych. Trzeba czym prędzej załatwić sprawę tej bestii. Być może jeszcze uda się uratować tych ludzi, którzy za nią poszli.

— W porządku, zostanę — zdecydował ochroniarz po chwili namysłu.

— A reszta? — zapytał Leopold.

— Zrobią, co im każę — zapewnił. — Czyli jeszcze dziś mamy jechać do wioski i wytropić bestię?

— Tak. Przy okazji zabierzcie ze sobą Cedreda.

Wilhelm skinął głową i obaj ruszyli w stronę domu.

Rozdział 3

— Jak się dziś czujesz? — zapytał Leopold, wchodząc do sypialni Lavinii.

— Dziś dobrze — odparła chłodno hrabina.

— Bardzo mnie to cieszy. — Uśmiechnął się. — Przyniosłem ci śniadanie. — Postawił tacę na stoliku przy łóżku.

Spojrzała na jedzenie i sięgnęła po kubek z pachnącym ziołowym naparem. Oglądała go przez chwilę, po czym niespodziewanie cisnęła nim o ścianę.

Bischof zamarł na moment. Gdy jego żona chwyciła za tacę z talerzem, cofnął się o krok.

— Gdzie to jest tym razem? — Popatrzyła na niego wrogo. — W jedzeniu czy w piciu?

— Nie wiem, o czym mówisz — zapewnił, rozkładając ręce w uspokajającym geście.

— Myślisz, że jestem głupia? — Złapała za brzeg talerza. — Naprawdę? — Zrzuciła kanapki na podłogę.

— Lavinio… — zaczął.

— Przestań! — Wyskoczyła z łóżka. — Przestań! Mam dość, rozumiesz?! Mam dość ciebie i twoich kłamstw! Wynoś się stąd! — Wskazała drzwi. — Precz! Niedobrze mi, jak na ciebie patrzę!

— Opanuj się, kobieto! — Chwycił ją za nadgarstki, gdy go zaatakowała. — Jesteś chora! Musisz się leczyć!

— Puść mnie! — zażądała, starając się uwolnić z jego silnego uścisku. — Puść mnie, słyszysz?! Ratunku!

— Przestań — warknął przez zaciśnięte zęby.

— Pomocy! Wilhelm, na pomoc! — wrzeszczała, szarpiąc się. — Ratunku! Mordują! Ochrona!

Leopold błyskawicznie omiótł pomieszczenie wzrokiem w poszukiwaniu czegoś, czego mógłby użyć do unieruchomienia żony. Ona, nie przestając krzyczeć, spróbowała kopnąć go w krocze. Odepchnął ją gwałtownie, a wtedy straciła równowagę i upadła na podłogę.

Drzwi do sypialni otworzyły się z impetem. Do środka wtargnęli Fabian i Mandred z mieczami w dłoniach. Kolejni ochroniarze właśnie wbiegali po schodach.

— Pomóżcie mi — załkała Lavinia i momentalnie zalała się łzami. — Błagam, pomóżcie mi… — Skuliła się, szlochając. — On chce mnie zabić…

— Przynieś linę — nakazał Fabianowi Bischof.

Hrabina zerknęła na mężczyznę, gdy ten się zawahał.

— Pospiesz się — ponaglił go Leopold.

— Tak, panie. — Skinął głową i natychmiast opuścił sypialnię.

— Co tam się dzieje? — zapytał go ktoś na korytarzu.

— Nie wiem. Hrabina chyba całkiem oszalała — odparł po drodze.

— Zlitujcie się nade mną — wyszeptała Lavinia, podnosząc się powoli, jakby coś ją bolało. — Zabierzcie mnie stąd, bo on mnie zabije.

Bischof wziął miecz od zdezorientowanego Mandreda, który szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w hrabinę, po czym zrobił krok ku żonie.

— Nawet nie waż się wstawać. — Skierował ostrze w jej stronę.

Znieruchomiała, a po chwili zakryła dłońmi twarz i zaczęła głośno płakać. Prawdopodobnie nie zauważyła powrotu Fabiana, ponieważ w żaden sposób na to nie zareagowała. Odsłoniła zapuchnięte od łez oczy, dopiero gdy Leopold wydał mu polecenie:

— Zwiąż ją. Tylko porządnie.

— Dlaczego mi to robisz, kochanie? — zapytała cicho, patrząc na męża wzrokiem bezbronnej ofiary. — Czy to przez moje nerwy? To z zazdrości, najdroższy. Odchodzę od zmysłów z obawy, że cię stracę.

Ochroniarz stanął przy niej i spojrzał na Bischofa, który nawet na moment nie opuścił miecza.

— Wybacz i nie każ mnie za to — ciągnęła. — Ja zrobię dla ciebie wszystko. Jeśli tamta kobieta jest dla ciebie aż tak ważna, mogę to zaakceptować.

— Zwiąż ją — powtórzył stanowczym tonem Leopold.

Fabian skinął głową, przykucnął i sięgnął po ręce hrabiny. Wtedy ta nieoczekiwanie odepchnęła go od siebie. Mężczyzna upadł niegroźnie, a dwóch kolejnych doskoczyło do niej, gdy zaczęła się podnosić.

Bischof cofnął się i opuścił broń. Zupełnie beznamiętnie obserwował, jak przyciskali do podłogi wierzgającą Lavinię. Próbowała wszystkiego, by się uwolnić. Szarpała się, gryzła, kopała. Była tak zdeterminowana, jakby walczyła o życie. Leopold widział, że poruszała ustami, a jej twarz poczerwieniała. Musiała krzyczeć, ale on tego nie słyszał. Choć stał blisko, kolejne groźby, wyzwiska i błagania nie docierały do jego uszu. W końcu jakimś cudem odciął się od tego.

Gdy ochroniarze skończyli, delikatnie ułożyli zasapaną i wyczerpaną hrabinę na łóżku. Potem cofnęli się do drzwi. Bischof podszedł do niej i sprawdził wiązania.

— Dobra robota — pochwalił podwładnych. — Zostaniecie na korytarzu i będziecie jej pilnować. A ty już niczego nie próbuj — zwrócił się do żony, która posłała mu nienawistne spojrzenie. — Ostrzegam, jak zaczniesz wrzeszczeć, każę cię zakneblować. Chcę mieć w domu spokój. — Ruszył do wyjścia.

Zamknął sypialnię na klucz, po czym powoli zszedł po schodach, kierując się do salonu.

Stanął przy barku i przez chwilę bezmyślnie wpatrywał się w karafki. W końcu sięgnął po jedną z nich, tę z czerwonym winem, i napełnił puchar trunkiem. Napił się od razu, a potem z kielichem w dłoni usiadł w fotelu. Oparł się wygodnie, nieznacznie odchylając głowę do tyłu, zamknął oczy i głęboko odetchnął.

— Wejść — powiedział, gdy rozległo się pukanie do drzwi.

Zerknął w okno i stwierdził, że jest już po południu. Potem przeniósł wzrok na Wilhelma, który stanął kilka kroków od niego. Wyglądał na zmęczonego, jego zbroję pokrywał kurz.

— Wróciliśmy — oznajmił najemnik.

— Opowiadaj. — Hrabia wskazał mu sofę. — Znaleźliście bestię? Co z ludźmi ze wsi?

Dowódca ochrony usiadł.

— Nikomu nic się nie stało, a jeśli chodzi o bestię… — Uśmiechnął się. — Mam mówić w skrócie czy o wszystkim po kolei?

Leopold ponownie zerknął w okno.

— Po kolei — zdecydował po krótkim namyśle.

Wilhelm skinął głową.

— Gdy tylko dojechaliśmy do wsi, ludzie pokazali nam ślady tej bestii — zaczął ochoczo. — Klaus przyjrzał się im dokładnie, ale coś mu nie pasowało i obejrzał też oborę. I znów się zdziwił.

Bischof słuchał go z uwagą.

— Żadnych śladów krwi, nic niepokojącego. Zupełnie jakby ktoś tę krowę stamtąd wyprowadził, tak po prostu. Wieśniacy nie wspominali o żadnych hałasach, ryku zwierzęcia. Twierdzili, że niczego nie słyszeli, bo bestia użyła podstępu. I właśnie to nie pasowało Klausowi. Bestie nie używają podstępów. Bestie napadają, atakują i rozszarpują swoje ofiary na miejscu. Owszem, mogą porwać martwe zwierzę, ale nie wyprowadzić. Przecież każde zwierzę opierałoby się ze strachu. Ta krowa powinna ryczeć, szarpać się, a tu nic. Nikt nic takiego nie słyszał.

— Słusznie. Nie wiem, dlaczego od razu o tym nie pomyślałem. To przecież logiczne.

— Tak, a to nie wszystko — powiedział ochroniarz, rozsiadając się wygodniej. — Te ślady prowadzące do lasu też były dziwne. Wyglądały na odciski łap wilkołaka. Klaus nie miał co do tego wątpliwości, bo już wcześniej takie widział. Jednak ich rozmiar nie pasował do wielkości bestii, która je zostawiła. Ciężar oszacował po zagłębieniach w ziemi — wyjaśnił. — Oczywiście istniała możliwość, że to jakiś nieduży mutant o wielkich łapach, ale tak czy inaczej coś było z nimi nie w porządku. — Rozejrzał się. — Mogę się napić? — Wskazał na karafkę z wodą.

— Oczywiście.

— Dziękuję. — Wstał, a gdy się obsłużył, wrócił na miejsce i kontynuował: — Na ślady nakładały się odciski stóp wieśniaków, którzy rano ruszyli w pościg. Prowadziły prosto do lasu, jednak tuż przy linii drzew rozdzieliły się. Wilkołak poszedł prosto, natomiast ludzie skręcili. Postanowiliśmy sprawdzić, dokąd się udali. Brałem pod uwagę, że może zobaczyli bestię, która kręciła się gdzieś w pobliżu, ewentualnie usłyszeli krowę. — Zaśmiał się. — Wkrótce ich znaleźliśmy. Ci bohaterowie — ostatnie słowo wypowiedział z ironią — siedzieli w krzakach. Byli przerażeni.

— Coś im się stało? — zaniepokoił się Leopold.

— A gdzież tam. — Wyraźnie rozluźniony Wilhelm machnął ręką. — Nie weszli nawet do lasu, nie wspominając o jakiejkolwiek walce. Wymyślili sobie po drodze, że ukryją się i przeczekają tam do nocy, a potem wrócą do wsi i oznajmią, że ubili bestię, ale z krowy już nic nie zostało. Żeby uwiarygodnić tę bujdę, poszarpali sobie ubrania, wybrudzili się ziemią i trawą, a do tego wysmarowali się krwią zająca, którego upolowali. Myślałem, że popadają ze strachu, jak ich tam nakryliśmy. — Pokręcił głową z rozbawieniem. — Od razu wszystko wyśpiewali.

— Niebywałe — skwitował Bischof.

— Zgadza się.

— Co było dalej? Ruszyliście po śladach wilkołaka?

— Tak. Trop był bardzo wyraźny, ale w pewnym momencie, dość głęboko w lesie, nagle się urwał. Wyglądało to tak, jakby ta bestia i krowa po prostu zniknęły, rozpłynęły się w powietrzu. Takie rzeczy się raczej nie zdarzają, więc od razu pomyśleliśmy o magii. To wydawało nam się jedynym logicznym wytłumaczeniem, dopóki Klaus nie znalazł miejsca, w którym ślady zostały wyraźnie zatarte. Zrobił to ktoś, kto świetnie się na tym znał. Prawie udało mu się nas zmylić.

— Wilkołak, który zaciera ślady? — nie dowierzał hrabia. — W życiu o czymś takim nie słyszałem.

— My także — przyznał Wilhelm. — I jak się niebawem okazało, nic takiego nie miało miejsca. Wkrótce natknęliśmy się na ślady krowy i obutych stóp dwóch osób. Po rozmiarze i ciężarze wywnioskowaliśmy, że to mężczyźni. Prowadziły wprost do tamtejszego strumienia, gdzie z kolei odkryliśmy stosunkowo świeże odciski końskich kopyt. Ci mężczyźni dosiedli tam koni i, prowadząc za sobą krowę, ruszyli na północ. Oczywiście podążyliśmy za nimi. Gdy wyjechaliśmy z lasu, zaryzykowaliśmy i puściliśmy się galopem w kierunku, w którym prawdopodobnie zmierzali. Ślady sprawdzaliśmy tylko co jakiś czas. Opłaciło się, bo dzięki temu w miarę szybko udało nam się ich dogonić…

W domu rozległ się hałas.

Leopold i Wilhelm spojrzeli na zamknięte drzwi i wstali niemal jednocześnie. Natychmiast wyszli na korytarz, a gdy usłyszeli dochodzący z piętra nieartykułowany krzyk Lavinii, biegiem ruszyli w tamtą stronę.

Nastała cisza.

Ochroniarze wartujący przed komnatą hrabiny wyglądali na przestraszonych.

— Co tu się dzieje? — rzucił ich dowódca.

Bischof w tym czasie wyciągnął z kieszeni klucz i włożył go w zamek.

— Nie wiemy — odparł jeden z ludzi. — Usłyszeliśmy krzyk zaraz po tym, jak coś się tam stłukło. — Skinął głową w kierunku ściany sypialni. — Właśnie mieliśmy o tym zameldować, ale… — urwał, widząc, że przełożony zamiast słuchać jego wyjaśnień, skupił uwagę na poczynaniach Leopolda.

Ten sięgnął po pistolet i ostrożnie otworzył drzwi. Pchnął je, by mieć jak najszersze pole widzenia, jednak nie wszedł do środka. Omiótł komnatę wzrokiem i zatrzymał spojrzenie na żonie. Leżała spokojnie na łóżku, więzy nadal krępowały jej ręce i nogi. Wszystko wyglądało tak, jak to zostawił, poza jednym szczegółem. Wazon, który dotąd stał na komodzie, został rozbity. Znajdował się teraz w zupełnie innym miejscu — na podłodze w pobliżu łoża.

Wilhelm na widok obezwładnionej Lavinii mruknął coś pod nosem.

— Chyba nie bardzo rozumiem, co się tu… — zaczął głośniej, ale Bischof przerwał mu gestem ręki, uniósł pistolet i powoli przestąpił próg.

Dowódca ochrony wysunął miecz z pochwy i ruszył za nim. Hrabina milczała, pozostając w bezruchu. Jedynie jej oczy bacznie śledziły obu mężczyzn.

Leopold zbliżył się do skorup wazonu i poczuł znajomy zapach. Zaciągnął się, usiłując skojarzyć, gdzie wcześniej się z nim zetknął. Woń była przyjemna, delikatna i wywoływała pozytywne wrażenia. Przykucnął w zamyśleniu, a po chwili nieobecnym wzrokiem popatrzył na żonę. Obserwowała każdy jego ruch. Wtedy uderzył w niego lodowaty podmuch powietrza. Zadrżał i natychmiast się wyprostował. Spojrzał na Wilhelma, który zerknął na zamknięte okno, po czym potarł lewą dłonią prawe ramię.

— Możesz mi przynieść coś do picia? — poprosiła słodkim głosem hrabina, wpatrując się w męża.

Bischof nie ruszył się z miejsca.

— Słyszysz, co do ciebie mówię? — zapytała ostrzej.

Nie odpowiedział.

— Hrabio? — w głosie Wilhelma dźwięczało napięcie.

— Zostań tu i pilnuj jej — nakazał mu Bischof, następnie bez żadnych wyjaśnień pospiesznie opuścił komnatę.

Niemal biegiem dotarł do swojej sypialni i dopadł do komody. Otworzył środkową szufladę i sięgnął po niewielką drewnianą szkatułkę.

„Obym tym razem się nie mylił” — pomyślał, wyjmując pobłogosławiony symbol Valmora. Zamknął go w dłoni, a potem ruszył z powrotem.

— Zróbcie sobie przerwę — powiedział do zbrojnych stojących na korytarzu i zatrzymał się w progu, by upewnić się, że się oddalą. Dopiero gdy znajdowali się w połowie schodów, wszedł do środka. — Bądź gotowy — polecił Wilhelmowi, zmierzając w kierunku żony.

— Na co? — zapytał ochroniarz, zaciskając palce na rękojeści miecza.

— Jeszcze nie wiem — odparł Leopold, uważnie obserwując hrabinę.

— Miałeś mi przynieść coś do picia — przypomniała.

Bischof zauważył, że jej głos stracił siłę, stał się niepewny. Po chwili i na twarzy pojawiła się obawa, a kiedy już dotarł do łóżka, przerażonym wzrokiem powiodła do jego dłoni, w której trzymał wisior.

— Boisz się? — wyszeptał, nie odrywając od niej oczu.

Delikatnie rozchyliła drżące usta i rozejrzała się nerwowo, zupełnie jakby szukała drogi ucieczki.

— Na pomoc! — wrzasnęła tak głośno i nieoczekiwanie, że zarówno Leopold, jak i Wilhelm drgnęli. — Na pomoc! Ratunku! Pomocy! — Zaczęła się rzucać na łóżku, bezskutecznie próbując uwolnić się z więzów.

Wilhelm doskoczył do niej i zatrzymał się, nie wiedząc, co robić. Popatrzył pytająco na pracodawcę, ale nie dostał od niego żadnej wskazówki. Bischof w pełni skupiał się na hrabinie. Wysunął z dłoni symbol Valmora i, trzymając za łańcuch, na którym był zawieszony, powoli zbliżał go do żony. Ta darła się coraz głośniej. Wkrótce na jej czole pojawił się pot, a białka oczu zmieniły kolor na czerwony.

— Na Valmora! — Wilhelm odruchowo wyciągnął przed siebie miecz.

— Nie! — krzyknął Leopold. — Przynieś więcej lin i knebel!

Ochroniarz po krótkim namyśle skinął głową, po czym zaczął się wycofywać w stronę drzwi, nie odwracając się tyłem do rozszalałej kobiety.

— Szybciej! — ponaglił go Bischof, wypuścił z dłoni wisior i z całej siły chwycił hrabinę za ramiona, gdyż ta właśnie usiłowała po raz drugi uderzyć głową o drewnianą ramę łóżka.

— Zabiję się! — ryknęła nieludzkim głosem. — Zabiję ją! Już nigdy nie będziesz mnie miał! — Na moment zdołała się wyswobodzić z jego uścisku i zanim unieruchomił ją ponownie, rozbiła sobie głowę.

Leopold dostrzegł krew na skotłowanej pościeli. Całym ciężarem ciała oparł się o żonę, a kolanem przycisnął ją do łóżka.

— Zabiję się i zostanie dziwką Semarga! Na wieki! Semargu, składam ci ją w ofierze!

Bischof z trudem ją przytrzymywał, dlatego nie był w stanie zatkać jej ust. Gdyby choć minimalnie popuścił uścisk, natychmiast by go z siebie zrzuciła.

— Semargu, przybądź! Semargu, mój panie, ofiara czeka!

Wilhelm wpadł do sypialni, zatrzaskując za sobą drzwi.

— Semargu, przyjmij ode mnie tę duszę! — nie przerywała.

— Zaknebluj ją! — Leopold starał się ją przekrzyczeć.

— Semargu, mój panie, przybądź!

Dowódca ochrony bardziej się domyślił, niż usłyszał, co ma zrobić, ale dopadł do hrabiny i, bez zbędnej w tej sytuacji delikatności, wcisnął jej kawał szmaty w usta.

W komnacie nastała względna cisza, jednak kobieta nie przestała się miotać. Bischof miał wrażenie, że przybywa jej siły, coraz trudniej było mu ją utrzymać.

— Przywiąż ją do łóżka! — nakazał Wilhelmowi. — Tylko mocno!

Najemnik bezzwłocznie wykonał jego polecenie. Dwukrotnie sprawdził każdy węzeł, a gdy skończył, popatrzył na hrabiego i skinął mu głową.

— Chyba wystarczy — powiedział.

Leopold puścił ją i, zachowując maksymalną czujność, powoli wstał. Szamotała się, ale na szczęście nie miała na tyle siły, by rozerwać solidne więzy.

Bischof jeszcze przez chwilę ją obserwował, a potem pochylił się, oparł dłonie tuż nad kolanami i z trudem zaczął uspokajać oddech. Koszula mokra od potu kleiła mu się do pleców.

— Chyba przydałoby się wezwać kapłana — zasugerował nieśmiało ochroniarz.

Leopold przykucnął i podniósł z podłogi symbol Valmora.

— Kapłan już tu zmierza.

Hrabina szarpnęła się gwałtownie.

Wilhelm popatrzył na nią, a następnie na Bischofa, który sprawiał wrażenie wykończonego. Wyglądał kiepsko, jakby przybyło mu co najmniej dziesięć lat.

— Może ja tu zostanę na wszelki wypadek, a hrabia trochę odpocznie?

Leopold zamyślił się na moment, po czym skinął głową.

— Dziękuję — powiedział, wręczając mu pobłogosławiony wisior. — Na wszelki wypadek.


Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy Bischof wyszedł przed dom. Utkwił wzrok gdzieś w oddali i trwał tak przez pewien czas.

— Zawołaj do mnie Heimara — poprosił sługę właśnie wracającego ze stajni.

Mężczyzna skłonił się lekko i poszedł do budynku zajmowanego przez zbrojnych, natomiast Leopold usiadł na schodach i zaczął wypatrywać kapłana Enbirra, który wkrótce miał się zjawić.

Z zadumy wyrwał go głos zastępcy dowódcy ochrony:

— Hrabia wzywał…

— Tak. — Bischof spojrzał na ochroniarza, kiedy ten zatrzymał się na najniższym stopniu. — Chcę, żebyś pojechał do miasta, a konkretnie do Carstena Burkharda. To czarodziej z Kolegium Życia. Na miejsce dotrzesz w nocy, więc najpewniej znajdziesz go w domu. To chyba największy budynek przy ulicy Srebrnej. Nad drzwiami wisi okrągła lampa świecąca nienaturalnym światłem. Trafisz bez problemu.

Najemnik słuchał hrabiego z uwagą.

— Powiedz mu, że proszę go o przybycie. Sprawa jest niezwykle pilna i wymaga natychmiastowego działania. Zależy mi, żebyście niezwłocznie wyruszyli. Gdyby szukał jakichś wymówek, przekaż mu, że koszty tej podróży nie grają roli.

— Dobrze. — Ochroniarz skinął głową. — Czy coś jeszcze?

— To wszystko. Ruszaj od razu i spiesz się.


Gdy Heimar odjechał, Leopold wszedł do domu. Powoli pokonał schody, zmęczenie nadal dawało mu się we znaki. Na korytarzu, niedaleko sypialni Lavinii, znów poczuł znajomy, bliżej nieokreślony zapach. Nie przystanął i już nie starał się dociec, z czym się kojarzył. Nacisnął klamkę i po cichu wszedł do komnaty.

Wilhelm siedział na krześle ustawionym w pobliżu łóżka, na którym leżała hrabina. Gdy usłyszał za sobą dźwięk otwieranych drzwi, odwrócił głowę, by sprawdzić, kto przyszedł.

— Chyba śpi — zameldował półgłosem.

— To dobrze. — Bischof zbliżył się do niego. — Zrób sobie przerwę, idź coś zjeść, a ja jej przypilnuję. Odpocznij, bo zapowiada się ciężka noc.

— Mogę zostać — zadeklarował dowódca ochrony.

— Idź.

Najemnik oddał mu symbol Valmora, podniósł się, a wtedy Leopold zajął jego miejsce i zaczął obserwować żonę. Na jego twarzy malował się smutek i troska, w oczach ogromna obawa. Już odkrył, co się stało z jego Lavinią, ale jeszcze nie wiedział, czy zdoła jej pomóc. Niestety czas w takich przypadkach grał ważną rolę. Im szybsza interwencja, tym pewniejsze pozytywne zakończenie sprawy. Obwiniał się o to, że tak późno się zorientował. Powinien był to odkryć znacznie wcześniej, co najmniej tygodnie temu, jeśli nie od razu. Ta szara mgiełka, dusza… Ona wcale nie zniknęła, nie odeszła do królestwa Enbirra, jak zakładał. W którymś momencie zagnieździła się w ciele Lavinii i przejęła nad nim kontrolę. Całkowicie ją zdominowała albo… Nie, nie dopuszczał do siebie innej ewentualności.


Zmierzch przechodził w noc, gdy kapłan Enbirra w towarzystwie akolity zatrzymał się pod domem Bischofa. Tam został powitany przez zarządcę posiadłości, a potem odprowadzony do salonu. Hrabiego natychmiast powiadomiono o przybyciu gości i zszedł do nich, jak tylko Wilhelm zmienił go przy Lavinii.

— Cieszę się, że kapłan już jest — powiedział, przekraczając próg salonu. — Ostatnim razem chyba się nie przedstawiłem. Leopold Bischof. — Wyciągnął rękę do starszego z mężczyzn.

— Johann Kleber. — Kapłan uścisnął jego dłoń, a potem gestem wskazał swojego towarzysza. — To Walther, akolita.

Młody człowiek skłonił się z szacunkiem, ale nie ruszył się z miejsca.

— Słusznie postąpiłeś, zwracając się do mnie o pomoc — stwierdził Kleber. — W twoim domu zalęgło się zło. Bardzo wyraźnie wyczuwam tu aurę Mroku.

— Może usiądziemy — zaproponował hrabia. — Coś się wydarzyło po naszej rozmowie… Powinien kapłan to wiedzieć, zanim…

— Dobrze. — Johann zajął fotel.

Walther nadal stał w rogu pokoju. Leopold dopiero wtedy zauważył, że na podłodze obok niego leżała spora, wypchana torba.

— Odkryłem źródło problemu — oznajmił Bischof, przenosząc spojrzenie na kapłana. — Sądzę, że wszystko, o czym wcześniej rozmawialiśmy, jest spowodowane przez ducha.

Kleber skinął głową, słuchając z uwagą.

— On opętał moją żonę. To całkowicie tłumaczy jej zachowanie w ostatnim czasie. Gdy zdałem sobie sprawę z tego, co faktycznie się dzieje, wszystko zaczęło układać się w całość. Jej złość, agresja, brutalność to sprawka tego ducha.

— Takie zachowanie to za mało, by stwierdzić opętanie — zauważył Johann.

— Wiem — przyznał hrabia. — Jestem w posiadaniu symbolu Valmora pobłogosławionego przez arcykapłana. Gdy dziś zbliżyłem się z nim do Lavinii, zaczęły się z nią dziać potworne rzeczy. Wydawała z siebie nieludzkie dźwięki, białka jej oczu w pewnym momencie zrobiły się czerwone, stała się tak silna, że pomimo więzów z trudem ją utrzymałem. Poza tym… — zamilkł na moment i spuścił wzrok — wzywała jednego z mrocznych bogów.

Akolita poruszył się nerwowo, z kolei na kapłanie ta informacja najwyraźniej nie zrobiła wrażenia. Pozostał niewzruszony, a na jego twarzy nie drgnął ani jeden mięsień.

— Gdzie ona teraz jest? — zapytał ze spokojem Kleber.

— W swojej sypialni. Solidnie związana, zakneblowana i strzeżona przez najlepszego z moich ludzi.

— Widzę, że znasz się na rzeczy. — Johann pokiwał głową z uznaniem. — Ale być może błędnie zakładasz, że stoi za tym duch. Równie dobrze może to być sprawka demona. Nie wykluczyłbym także choroby psychicznej. Czy twoja żona para się magią?

— Nie — zaprzeczył od razu Leopold. — Kilka miesięcy temu miało miejsce zdarzenie, które umacnia moje przekonanie, że to właśnie duch. Może pójdziemy do niej i kapłan to potwierdzi?

— Bez pośpiechu — Kleber na moment nieznacznie uniósł dłoń, która dotąd spoczywała na poręczy fotela — wszystko po kolei. Ten, który przy niej czuwa, poinformuje nas, gdy zacznie się dziać coś niepokojącego?

— Tak.

— W takim razie możemy jeszcze porozmawiać — stwierdził. — Opowiedz mi o tym, co zdarzyło się kilka miesięcy temu. Jeśli się nie mylisz, to może znacznie ułatwić moje zadanie.

— Rozumiem. Tak więc kilka miesięcy temu wybraliśmy się w podróż, jej cel nie jest tu istotny — zaczął Bischof. — Istotne jest to, że po drodze natknęliśmy się na wampira, który wprawnie posługiwał się magią. Jak się potem okazało, w ustaleniu tego uczestniczył doświadczony licencjonowany czarodziej — zaznaczył — wampir stworzył pewien skomplikowany rytuał. W jego efekcie dusza ofiary miała zostać uwięziona i przeklęta, a także w pełni oddana służbie temu wampirowi. Zanim jednak by do tego doszło, musiała spędzić tydzień w pewnej magicznej skrzynce.

— Hmm… — mruknął Johann i gestem ręki dał znać hrabiemu, by kontynuował.

— Niestety wampir porwał jedną z naszych towarzyszek i poddał ją temu rytuałowi. Do niedawna sądziłem, że udało się nam przerwać mu w ostatniej chwili. Ta kobieta nie przeżyła, ale dusza nie została uwięziona. Niestety Mrok odcisnął piętno na ciele, bo po kontakcie z pobłogosławionym symbolem Valmora strawił je nienaturalny ogień.

— Skąd wiesz, że dusza nie została uwięziona? — zainteresował się kapłan.

— Skrzynka, w której miała być przetrzymywana, była pusta i otwarta. Ponadto widzieliśmy ją, jak krążyła w pobliżu.

— Jak wyglądała? — zapytał Kleber.

— Niewielka szara chmurka. Przez większość czasu znajdowała się w pobliżu ciała tej kobiety. W pewnym momencie zniknęła nam z oczu. Myślałem, że odeszła… — zamilkł na chwilę i nieobecnym wzrokiem popatrzył w okno. — Gdy ciało tej kobiety płonęło, moja żona straciła przytomność. Może wtedy to się zaczęło? — Spojrzał na Johanna.

— Możliwe… — Pokiwał głową. — Wszystko jest możliwe… Kim była ta kobieta? Ta, która stała się ofiarą wampira — doprecyzował.

— Miała na imię Valeria. To moja znajoma z dawnych lat.

— Zajmowała się magią?

— Z tego, co mi wiadomo, nie.

— A dobrze ją znałeś? — dopytywał kapłan.

— Trudno powiedzieć. — Leopold wzruszył ramionami. — Nie widzieliśmy się przez kilka lat…

— Niczego przede mną nie ukrywasz? — przerwał mu Kleber. — Wiesz, że to by było nierozsądne w tej sytuacji. Im więcej…

— Tak, wiem — wszedł mu w słowo Bischof. — Mogę dodać jedynie, że miała trudne dzieciństwo. Ojciec ją wykorzystywał, co w efekcie doprowadziło do tego, że została nierządnicą.

Johann lekko się skrzywił.

— Wraz z rodzeństwem opuściła swój rodzinny dom i zamieszkała w Gustov. Przez pewien czas pracowała w Komnatach Radości, potem zaczęła spotykać się ze szlachcicami. Jedna z jej sióstr wstąpiła na służbę do świątyni Elseii, druga jest matką i żoną. Z bratem nie miała kontaktu od pewnego czasu. Przyłączył się do grupy łowców wampirów i z nimi wyjechał… — urwał, patrząc kapłanowi w oczy. — To była dobra kobieta.

Kleber podniósł się nieoczekiwanie.

— Zaprowadź mnie do żony — poprosił, kierując się do drzwi. — Waltherze, możesz pójść z nami.

— Mam zabrać rzeczy? — zapytał akolita, schylając się po torbę.

— Nie — zaprzeczył Johann — nie czas na to. Najpierw sprawdzimy, z czym mamy do czynienia.


Gdy w progu sypialni stanął trupioblady mężczyzna w czarnych szatach, Wilhelm poderwał się z krzesła i położył dłoń na rękojeści miecza. Spojrzał na charakterystyczne dla sług Enbirra trzy niewielkie czaszki zwisające z pasa, którym był przewiązany przybysz, i powoli opuścił rękę. Potem cofnął się o dwa kroki, nawet na moment nie tracąc czujności.

Lavinia otworzyła oczy i szarpnęła się. Wbiła wzrok w kapłana, który zbliżał się do niej niespiesznie, zupełnie ignorując obserwującego go ochroniarza.

W tym czasie do pokoju wszedł Leopold, a tuż za nim pojawił się Walther.

Kleber zatrzymał się przy łóżku i przez dłuższą chwilę przypatrywał się unieruchomionej kobiecie. Ta zdawała się być spięta, niepewna tego, co miało nastąpić.

— Zdejmij jej knebel — nakazał Wilhelmowi kapłan.

Ochroniarz spojrzał pytająco na Bischofa, a gdy ten skinął na znak zgody, wykonał polecenie.

— Dziękuję — wyszeptała Lavinia, zwracając się do Johanna.

Leopold usłyszał w jej głosie strach.

— Proszę mnie uwolnić — wypowiadanie kolejnych słów sprawiało jej wyraźną trudność.

Kapłan przechylił lekko głowę, jakby chciał się przyjrzeć kobiecie od innej strony.

— Proszę… — powtórzyła.

— Pomodlisz się ze mną? — zapytał.

W komnacie zapadła grobowa cisza.

— Pomodlisz się ze mną? — powtórzył z naciskiem Kleber.

Hrabina zacisnęła pięści i lekko rozchyliła usta. Bischof miał wrażenie, że toczyła wewnętrzną walkę. Bała się, widział to w jej rozszerzonych, rozbieganych oczach. Przez moment zrobiło mu się jej żal, lecz szybko przypomniał sobie, z czym ma do czynienia, i ogarnęła go złość. Odetchnął głęboko, ale cicho, a potem skupił się na poczynaniach kapłana sięgającego właśnie po symbol Enbirra, który nosił na szyi.

Lavinia szarpnęła się gwałtownie, liny aż zatrzeszczały.

— Módl się ze mną — nakazał jej Johann, jednocześnie wyciągając przed siebie boski symbol.

Na czole hrabiny pojawiły się krople potu.

— Precz! — wrzasnęła zupełnie obcym głosem, gdy kapłan zaczął odmawiać modlitwę. — Zamilcz! Zamilcz natychmiast! Tylko tak ocalisz swój nędzny byt!

Kleber nie zwracał uwagi na wykrzykiwane słowa. Walther przyłączył się do jego modłów.

— Semargu! — Napięła mięśnie i wygięła się w łuk. — Semargu, przybądź! — Więzy wrzynały się w skórę, przecinając ją. Na pościeli pojawiły się nowe plamy krwi. — Kochany, pomóż mi — poprosiła prawie szeptem, patrząc na męża zbolałym, błagalnym wzrokiem.

Leopold odruchowo zrobił krok naprzód, ale Walther otrzeźwił go, kładąc mu dłoń na ramieniu.

— Powinieneś wyjść — zasugerował.

— Nie — warknął Bischof, nie odrywając spojrzenia od żony.

— Przedstaw się! — zażądał Johann. — Jak brzmi twoje imię?!

— Lavinia — jęknęła głosem przepełnionym cierpieniem. — To ja, Leopoldzie. Uratuj mnie… — Po jej policzkach zaczęły spływać łzy. — Pomóż mi, błagam — szlochała. — To tak bardzo boli…

Bischof, nie zważając na protesty akolity, ruszył ku niej. Przyklęknął przy łóżku i dotknął jej policzka. Uśmiechnęła się do niego smutno.

— Kocham cię — wyszeptała.

Kapłan nie przerywał modłów. Wręcz przeciwnie, kolejne słowa wypowiadał coraz głośniej, z wyraźną siłą. Gdy zbliżył się do hrabiny z symbolem Enbirra, ta gwałtownie zwróciła głowę w jego stronę.

— Precz! — wrzasnęła nie swoim głosem. — Przeszkadzasz mi, klecho!

Leopold odskoczył od niej i wtedy dostrzegł krew w kąciku jej ust.

— Dość tego! — krzyknął do Klebera.

— Kim jesteś, pomiocie Mroku?! — Johann prawie dotykał ciała kobiety srebrnym symbolem. — Kim jesteś?! Przedstaw się słudze Enbirra! Natychmiast!

— Va-le-ria — wysylabizowała, ukazując przy tym nienaturalnie duże i zaostrzone zęby, które nadal rosły. — Va-le-ria — uniosła się na tyle, na ile pozwalały jej więzy — cór-ka Se-mar-ga. — Niespodziewanie plunęła sporą ilością krwi wprost na twarz kapłana. Potem zamknęła oczy i bezwładnie opadła na łóżko.

Wtedy w pomieszczeniu zapadła cisza zakłócana jedynie ciężkimi oddechami zebranych. Jako pierwszy odezwał się Kleber.

— Sprawdź liny — zwrócił się do Wilhelma.

Ochroniarz po chwili wahania i z dużą ostrożnością wykonał polecenie.

— Są w porządku — zameldował.

— Musimy porozmawiać — powiedział do Johanna Leopold, jednocześnie wskazując ręką drzwi.

Kapłan skinął głową i wkrótce opuścili sypialnię, zostawiając Wilhelma na straży.

Rozdział 4

— Nie możemy dać mu czasu na wzmocnienie — oznajmił Kleber, zatrzymując się na korytarzu. — Przygotuj się do egzorcyzmów — polecił Waltherowi, po czym przetarł dłonią zakrwawioną twarz.

Akolita tylko skinął głową i przyspieszył, tym samym wyprzedzając obu mężczyzn.

— Gdzie mogę się umyć? — zapytał Johann.

— Łaźnia jest tam. — Hrabia gestem wskazał mu pomieszczenie, a jego gość od razu podążył w tamtą stronę i wkrótce zniknął mu z pola widzenia.

Leopold oparł się o balustradę i przez chwilę w zamyśleniu wpatrywał się w schody. Potem przeniósł spojrzenie na drzwi sypialni żony i poszedł tam.

— Wszystko w porządku? — zwrócił się do Wilhelma z progu, choć od razu zauważył, że Lavinia leżała spokojnie.

— Tak — odpowiedział cicho ochroniarz. — Albo jest nieprzytomna, albo śpi.

— Przydałoby się ją zakneblować… — zamilkł na moment, zastanawiając się nad czymś. — Ale to nie teraz. Zrób to, gdy się zbudzi. I poinformuj mnie, jeśli coś zacznie się dziać. — Odwrócił się, słysząc kroki na korytarzu. — Chwileczkę. — Zamknął drzwi od zewnątrz. — Kiedy zamierzacie odprawiać te egzorcyzmy?

— Wkrótce — odparł Johann. — Jak tylko będziemy gotowi.

— Nie zgadzam się. — Leopold pokręcił głową dla podkreślenia swoich słów.

Kapłan zerknął na niego, zmierzając do salonu.

— Przykro mi, ale twoja zgoda nie jest nam do niczego potrzebna.

— To moja żona i… — zaczął Bischof nie bez emocji.

— Nie, to demon w ciele twojej żony. A ja zamierzam czym prędzej odesłać go z powrotem do krainy Mroku.

— Nie pozwolę ci na to, zanim nie zyskam pewności, że Lavinia będzie bezpieczna.

Johann przystanął i popatrzył hrabiemu w oczy.

— Jeśli spróbujesz nam przeszkodzić, spłoniesz na stosie.

— Nie zrobisz nic — powiedział Leopold z naciskiem na „nic” — dopóki nie zyskam pewności, że będzie bezpieczna.

— Nie rozumiesz — westchnął kapłan. — Twoja żona odeszła…

— Bzdura! — przerwał mu Bischof, wyraźnie poruszony. — Mówiła do mnie przed chwilą, pierwszy raz od dawna była sobą.

— Nie, to tylko złudzenie — stwierdził z pełnym przekonaniem. — To sztuczki demona.

— Ducha — poprawił go hrabia.

— Obawiam się, że jednak demona. — Wszedł do salonu, w którym przy otwartej torbie kucał Walther. — Przykro mi — dodał nieco ciszej.

— O czym ty mówisz? To przecież Valeria. — Machnął ręką w stronę schodów, zatrzymując się w progu. — Nawet się przedstawiła…

Akolita przeniósł uwagę z księgi, którą trzymał w dłoniach, na rozmawiających.

— Ta istota jest zbyt silna na ducha, to musi być demon — upierał się Kleber.

— Nonsens — parsknął Leopold.

— Zapominasz się! — uniósł się Johann. — Jestem kapłanem, sługą Enbirra, i należy mi się szacunek.

— A ja jestem mężem tej kobiety i moim obowiązkiem jest dbanie o jej bezpieczeństwo. Zaczekacie tu i nic nie zrobicie, dopóki nie zjawi się czarodziej z Kolegium Życia. — Położył dłoń na rękojeści pistoletu.

Kleber i Walther jednocześnie powędrowali wzrokiem do broni, a potem podnieśli spojrzenia na twarz Bischofa. Stał przed nimi wyprostowany, pewny siebie i najwyraźniej gotowy na wszystko.

— Popełniasz poważny błąd — stwierdził z udawanym spokojem Johann. — Jestem w stanie ci to teraz wybaczyć. Rozumiem, że targają tobą silne emocje. Domyślam się…

— Daruj sobie — wszedł mu w słowo hrabia. — Nie wpłyniesz w ten sposób na moją decyzję. Wiem, z czym wiążą się egzorcyzmy, i nie pozwolę ci na ich odprawianie, dopóki nie zjawi się mag.

— Nie rozumiesz, że zwłoka pogarsza sytuację?

— Czyją? Twoją? — rzucił Leopold. — Będzie cię to kosztowało więcej wysiłku? — zapytał, jednak nie czekał na odpowiedź. — Tak, prawdopodobnie, ale wyobraź sobie, że akurat w tej chwili absolutnie mnie to nie obchodzi. To godne pożałowania, że jesteś gotów pozwolić mojej żonie umrzeć, by oszczędzić sobie trudu.

— To tylko ciało — westchnął kapłan, zerknął na wyraźnie podenerwowanego Walthera, po czym powoli podszedł do fotela i usiadł ciężko. — Powiedz mi, do czego ci ten czarodziej — zwrócił się do Bischofa. — To kapłani są specjalistami w dziedzinie egzorcyzmów.

— Ale nie w leczeniu. Wiem, jak niewiele osób przeżywa wasze egzorcyzmy. Nie zważacie na to, co się stanie z ciałem…

— Bo tu nie chodzi o ciało — przerwał mu Kleber. — Powinieneś się cieszyć, jeśli dusza twojej żony dostąpi zaszczytu przebywania w królestwie Enbirra.

— Właśnie o tym mówię. Żywi w ogóle was nie obchodzą. — Hrabia pokręcił głową, patrząc na Johanna bez cienia szacunku.

— Enbirr…

Leopold uniósł dłoń.

— Tylko nie rób mi teraz wykładu z teologii — powiedział. — Zaczekamy na czarodzieja i wspólnie ustalimy sposób działania.

— Naprawdę nie powinniśmy zwlekać.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.