E-book
22.05
drukowana A5
47.66
Popołudnie fauna

Bezpłatny fragment - Popołudnie fauna

Suita małomiejska


Objętość:
198 str.
ISBN:
978-83-8351-237-2
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 47.66

1 Śmierć Marka, rozwód z Szymonem i łuszczyca

Podczas pobytu w szpitalu brakowało jej Puca. Dziesięć dni bez czarnego tłuściocha, którego ulubioną czynnością zaraz po jedzeniu było spanie, wydawało się Ewie nieznośnie długim okresem. Tyle czasu musiała wytrzymać bez dotykania miękkiego futerka, które iskrzyło w pogodne dni. Ale to ona była naelektryzowana, kiedy krzątała się po domu w sobotnie poranki, a nie Puc. Jak przystało na słusznych rozmiarów kocura, który ma swoją godność, Puc ruszał się mało. Pogoda nie miała tu nic do rzeczy. Równie dobrze drzemało mu się przy monotonnym postukiwaniu deszczu o parapet w listopadowe wieczory, jak i wtedy, gdy na dworze ćwierkały ptaki, a przez okno wpadały promienie kwietniowego słońca i ogrzewały jego miejsce na sofie. Przed kolacją zielone oczy Puca patrzyły na Ewę wyczekująco. Przy odrobinie dobrej woli można w nich było dostrzec umiarkowaną dozę afirmacji, lecz ani śladu bezgranicznego oddania i dozgonnej miłości, jaka wyziera z psich ślepiów. Ewa nigdy nie chciała mieć psa.

Zanim stawiła się w izbie przyjęć oddziału dermatologicznego, zawiozła Puca do matki na przechowanie, a teraz, po odbytym leczeniu, jechała go odebrać.

Prowadziła spokojnie, nie za szybko, nie za wolno. Na drodze był duży ruch, jak to w piątkowe popołudnia. W aucie dało się słyszeć tylko ciche, stłumione buczenie silnika. Ewa pozbyła się odruchu włączania radia w czasie jazdy. Nie uciekała od ciszy, nie bała się zostać sama ze swoimi myślami.

Jeżeli czegoś słuchała, to raczej muzyki klasycznej, chętniej w domu niż w aucie. Nie była koneserką tego rodzaju muzyki. Muzyka klasyczna była przyjemna, jakkolwiek niektórych utworów, uważanych za arcydzieła, Ewa nie lubiła. Krzykliwe dźwięki V czy IX symfonii Beethovena raziły jej uszy. Wolała sonaty. Niekiedy puszczała sobie operę albo balet. Oczywiście w domu, nie w samochodzie.

Bywało, że słuchała starego jazzu, ale tylko w powolnej, najbardziej melancholijnej odmianie. Podobał jej się Chet Baker, lubiła Ninę Simone. Unikała radiostacji, które nadawały przebojowe piosenki na przemian z dowcipami prowadzących i serwisami informacyjnymi. Tak jak ciało, również jej umysł potrzebował zdrowej diety.

Kuracja szpitalna przyniosła dobre wyniki. Ewy uśmiechała się na myśl, że będzie mogła bez skrępowania zrobić zakupy w galerii handlowej, zjeść obiad w restauracji, przejść się po mieście. I nikt nie będzie się na nią patrzeć jak na trędowatą.

Dopiero pięć lat minęło od tamtego czasu, ale jakby długie wieki przeszły, cała epoka przeminęła, gdyż dla niej wszystko się za jednym pociągnięciem losu zmieniło. Skończyło się jedno życie, zaczęło drugie. Tak nagle, z dnia na dzień. Ale to drugie życie nie było prawdziwe. Było nierealne. Było życiem po śmierci. W sensie przenośnym i dosłownym. Jej drugie życie było życiem po śmierci jej synka.

Marek miał siedem lat. Szymon zawoził go do szkoły i odbierał po lekcjach. Ewa pracowała wtedy jako dyrektor finansowy w firmie produkującej przędzę na dywany i ręczniki, i nie miała czasu. Wyjeżdżała do biura wcześnie rano, wracała do domu późnym popołudniem, nieraz dopiero wieczorem. Szymon pracował w domu jako tłumacz. W dzień dużo czasu poświęcał Markowi, przez co musiał ślęczeć po nocach. Ale wolał to niż zatrudnienie opiekunki, chociaż na parę godzin dziennie, co sugerowała Ewa. Marek nie był absorbujący. Potrafił bawić się sam. Czytał książeczki, rysował rycerzy, budował zamki z klocków. Ewa starała się nadrobić niedobór kontaktów z synem w weekendy. Weekendy były rodzinne. Spacerowali, jeździli na wycieczki, bawili się we troje.

To wydarzyło się w styczniu. W piątek rano. Poprzedniego dnia była odwilż, śnieg topniał, w nocy znowu złapał mróz. Było ślisko. Szymon jechał ostrożnie. On zawsze jeździł ostrożnie, jakby wiózł największy w świecie skarb. Nawet gdy jechał sam. Ale kierowca ciężarówki nie był taki jak Szymon. Pędził na złamanie karku, bo nic nie przewoził, jechał pusty. Nie zwolnił na zakręcie i wpadł w poślizg. Ciężarówka uderzyła w samochód Szymona z tej strony, gdzie siedział Marek. Jej syn zginął na miejscu. Szymonowi nic poważnego się nie stało, był tylko potłuczony.

Łuszczyca Ewy wracała niezmordowanie. Okresowo cofała się, pozostawała uśpiona, niekiedy prawie całkiem znikała, żeby ni z tego, ni z owego powrócić w jeszcze większym nasileniu. Wtedy zwykłe maści dziegciowe i lekarstwa oparte na pochodnych witaminy A i D3 przestawały działać. Co roku Ewa spędzała kilka dni w szpitalu. Aplikowano jej leki sterydowe, poddawano naświetlaniu UVB i leczeniu ogólnoustrojowemu. Rezultaty były lepsze lub gorsze, ale potem miała spokój przez parę miesięcy, poprawa była widoczna, mimo że nietrwała.

Prosto z Poznania Ewa pojechała do Chodkowa. Obiad zdążyła zjeść jeszcze na oddziale. Nawet nie zajrzała do siebie, zrobiła tylko drobne zakupy po drodze. W domu i tak nikt na nią nie czekał. Pilno jej było do Puca. Chciała przytulić miękkiego grubasa. Poczuć jego ciepło i ciche burczenie.

Do burczenia matki nie tęskniła.

Zapadał zmierzch. Kończył się sierpień. Było chłodno i wilgotno jak jesienią. Pola szarzały i siniały w niskiej mgle, lasy i zarośla w oddali robiły się czarne. Pojawiały się i znikały światła domów mijanych wiosek. Tym razem Ewa nie jechała krajową drogą numer 11 przez Oborniki. Wybrała trasę przez Murowaną Goślinę.

Jej matka przez całe życie mieszkała w Chodkowie, małym mieście godzinę jazdy na północ od Poznania, gdzie po ukończeniu studiów na Akademii Ekonomicznej osiedliła się Ewa.

Nie odczuwała tęsknoty do miejsca urodzenia. Nic jej do rodzinnego miasteczka nie ciągnęło. Wolała nie patrzeć na miejsca, gdzie się bawiła jako dziecko. Nie chciała się natknąć na dawnych znajomych. Odstręczała ją perspektywa spotkania koleżanek z klasy, które w miasteczku zostały. Większość została. Większość tych roześmianych dziewczyn i chłopaków urządziła tam sobie życie. Czy szczęśliwe? Ewa nie chciała dowiadywać się, co słychać u rówieśników. Czasami dochodziły do niej jakieś informacje i nie wiadomo dlaczego zawsze ją to uwierało.

Jeszcze bardziej nieprzyjemny był widok osób, które już wówczas, kiedy ona chodziła do szkoły, były dorosłe. Nauczyciele i nauczycielki, teraz już na emeryturze. Ewa była bardzo dobrą uczennicą. Przechodziła z klasy do klasy z wyróżnieniem, ale każdego członka ciała pedagogicznego trochę się bała. Przed wszystkimi czuła respekt, nawet przed tymi najmniej wymagającymi, jak pan od śpiewu, którego chłopcy nie słuchali.

Pani od historii, tleniona blondynka z ustami uszminkowanymi na czerwono. Jej twarz świeciła się od kremu. Wyglądała prawie tak samo jak dawniej. Była tylko grubsza, miała więcej zmarszczek na szyi i worki pod oczami. Sprawiała wrażenie podniszczonej, zużytej kopii samej siebie. Po tylu latach nadal kojarzyła się Ewie z tworzeniem pierwszych związków międzyplemiennych i budowaniem państwowości Polan we wczesnym średniowieczu.

Matematyczka, która każde zdanie zaczynała od „a więc” i miała cuchnący oddech. Jedni mówili, że od zębów, inni że od żołądka.

Sąsiedzi z bloku. Mężczyzna z krótkim, nastroszonym wąsem, który miał pekińczyka. Ten pekińczyk był podobny do właściciela. Albo właściciel do pekińczyka. Pasowali do siebie z wyglądu i charakteru. Zacięci, milkliwi, kąśliwi. O drobnych, szybkich ruchach i wysokim, świdrującym głosie. Teraz ten człowiek był stary i nie miał psa. Poruszał się wolno, strachliwie, nawet na równym chodniku. Jakby szedł pod górę, balansując nad przepaścią.

Sąsiad z drugiego piętra był duży i gruby, z krzaczastymi brwiami. Sapał, kiedy wchodził po schodach. Dojeżdżał do pracy motorem. W czarnym kasku i długim płaszczu stalowej barwy wyglądał jak Darth Vader z „Gwiezdnych wojen”. Ale on już nie żył. Umarł dawno temu. Miał wylew czy atak serca. A może był tym, który się zabił na drzewie. Ewa nie pamiętała dokładnie, czy to o niego wtedy chodziło, czy o kogoś innego. Była w ostatniej klasie liceum, miała chłopaka i przygotowywała się do matury. Jej życie było ekscytujące i nie zwracała uwagi na poboczne wydarzenia.

Zaczął się zjazd i za chwilę Ewa zobaczyła tablicę wyznaczającą początek miejscowości. Zwolniła za tablicą teren zabudowany.

Chodków leżał w niecce otoczonej morenowymi pagórami. Były to piaszczyste wzniesienia uformowane przez czoło lodowca, naszpikowane kamieniami. Trafiały się sporych rozmiarów głazy narzutowe przywleczone przez lodowiec ze Skandynawii. Wzgórza wokół miasta porośnięte były sosnowymi borami, tu i ówdzie były pola. Ziemia słabej jakości. Nadawała się na żyto, owies, ziemniaki. Niektóre domy wybudowano na zboczach pagórków, skąd roztaczał się ładny widok na miasto i jezioro w dole, niebieskie w pogodne dni. Miasteczko dzieliło nieckę, która stanowiła morenę denną, z dużym i płytkim jeziorem. Niedaleko w lesie było inne jezioro, małe i wąskie, ale za to głębokie, o charakterze rynnowym. Ewa pamiętała te wszystkie szczegóły z lekcji geografii, a nie dlatego, że była specjalnie zainteresowana topografią rodzinnych okolic.

Matka Ewy mieszkała sama w trzypokojowym mieszkaniu w niedużym bloku na spokojnym osiedlu. Osiedle składało się z pięciu trzypiętrowych budynków, z których trzy ustawione były równolegle do siebie, a dwa stały naprzeciwko, prostopadle do pozostałych. Pomiędzy blokami były garaże, trawniki i małe place zabaw. Był kiosk, sklep spożywczy i punkty usługowe. Osiedle znajdowało się w idealnym miejscu. Blisko centrum, dziesięć minut piechotą od rynku, gdzie stał kościół i były sklepy, a zarazem na uboczu. Za ostatnim blokiem rozciągały się ogródki działkowe, dalej za ogródkami biegła wysokim nasypem linia kolejowa, a za torami były stawy, więc miasto nie mogło się w tamtym kierunku rozbudowywać. Według planów zagospodarowania miasta ta właśnie okolica miała pozostać cicha i zielona. Wymarzone miejsce do wychowywania dzieci, spacerów i przejażdżek rowerowych.

Gdyby Ewa nigdy nie wyprowadzała się z Chodkowa, może byłaby teraz szczęśliwa. Niekiedy przychodziła jej taka myśl do głowy. Gdyby się urodziła bez większych zdolności i została sklepową lub fryzjerką. Ale od dziecka jej wmawiano, że do czegoś dojdzie, że wyjedzie i zrobi karierę. Tak długo jej powtarzano, że jest najlepsza, iż uwierzyła, że musi być najlepsza. Ona, taka zdolna, ambitna uczennica. Prymuska w podstawówce i w liceum. Skąd mogła wiedzieć, że bycie prymuską w małym miasteczku to nie jest nic wielkiego. Była chora, kiedy nie dostała piątki, nawet z tych przedmiotów, których nie lubiła. Matura zdana celująco.

Potem przyszły studia w Poznaniu na prestiżowej uczelni. Kierunek: finanse i bankowość. Dopiero wtedy się przekonała, że na świecie aż roi się od zdolnych, ambitnych ludzi, którzy chcą osiągnąć sukces. Musiała ciężko pracować, aby utrzymać się w grupie średniaków. Zdobyła dyplom, który otwierał jej drogę do kariery, może nie wybitnej, ale mimo wszystko. Z takim dyplomem nie miała czego szukać w Chodkowie. Została w Poznaniu, znalazła odpowiednią pracę, awansowała. Wyszła za mąż i urodziła Marka, który w wieku lat siedmiu zginął w wypadku samochodowym. Rok później rozwiodła się z Szymonem. Nie mogli już ze sobą być po tym, co się stało. Ewa nie mogła.

Matka Ewy, tak jak większość ludzi, którzy nie mają konkretnych powodów, by się uskarżać, wciąż na wszystko narzekała. W młodości pracowała na poczcie, ale krótko, tylko do czasu, aż urodziła się Magda, siostra Ewy. Wtedy matka postanowiła poświęcić się dzieciom. Ewa chodziła już do szkoły i była wystarczająco samodzielna, by zadbać o siebie. Magdusię można było oddać do żłobka albo nająć opiekunkę. Potem by było przedszkole. Ojciec widział takie rozwiązanie. W końcu dzieci szybko rosną, a praca jest na całe życie. Matka przekonała go jednak, że dla dobra dzieci zostanie w domu. Poświęcenie się matki dzieciom polegało na tym, że kiedy Ewa przyszła ze szkoły, matka od razu wyfruwała z domu. Całe godziny chodziła po sklepach i odwiedzała znajomych. Ewa pilnowała siostrzyczki, karmiła ją, poiła i przewijała. Pełniła funkcję darmowej opiekunki swojej siostry. Ojciec Ewy zarabiał wprawdzie nieźle jako dyrektor techniczny Miejskich Zakładów Komunalnych, ale i tak im się nie przelewało.

Ewa była na pierwszym roku studiów, kiedy ojciec umarł na zawał serca. Ewa bardzo mocno to przeżyła. Ojciec był jej bliższy niż matka. Jako dziecko jego bardziej kochała. Matka prawie nigdy jej nie przytulała, nie całowała. Tata częściej okazywał jej miłość. Przy tacie zawsze czuła, że jest kochana. Po śmierci ojca matka dostała rentę rodzinną. Na siebie i obie córki. Ale Ewa niewiele z tych pieniędzy widziała. Matka wydzielała jej sumy niewiele większe, niż było to konieczne dla opłacenia uczelnianej stołówki i pokoju w domu studenckim. Na luksusy Ewa musiała sama zapracować w wakacje, podczas gdy matka odkładała pieniądze na czarną godzinę. Oczywiście dla siebie. Czarna godzina mogła przyjść tylko na nią. Tymczasem żyła spokojnie, bez większych problemów i poważniejszych chorób. Przy ładnej pogodzie odwiedzała grób zmarłego męża i skarżyła się na swój los.

Upłynęły lata, Magda dorosła, wyszła za mąż i wyprowadziła się na Śląsk, gdzie Jacek dostał niezłą robotę jako inżynier. W przeciwieństwie do Ewy, która mieszkała stosunkowo blisko, Magda nie mogła matki na zawołanie odwiedzać. To Ewa musiała jeździć do matki, kiedy ta czuła się źle, kiedy trzeba było umówić fachowców do naprawy lub remontu albo kiedy był już najwyższy czas porządnie wysprzątać mieszkanie, w czym matka nigdy nie celowała. Zresztą tak samo marnie gotowała. Ale najgorsze było dla niej załatwienie czegoś w urzędzie. Potrafiła trzy noce nie spać, kiedy dostała wezwanie do dokonania jakichś prostych formalności. W takich przypadkach lubiła wyręczać się Ewą, ściągając ją do siebie pod pretekstem fatalnego samopoczucia, będącego wynikiem złego stanu zdrowia i samotnej starości.

Gdyby Ewa leżała konająca w szpitalu, matce z pewnością nie odebrałoby to snu. Jakoś umiałaby sobie tę niedogodność wytłumaczyć. Być może Ewa była niesprawiedliwa, myśląc w ten sposób, ale to, że tak myślała, nie brało się znikąd. A Magda? Magda dzwoniła. Po rozmowie z młodszą córką matce poprawiał się humor.

Dla Ewy było oczywiste, że matka preferowała Magdę. Nie dlatego, że jedną córkę bardziej kochała, a drugą mniej. Ona nikogo nie kochała. Po prostu matka Magdusię wolała. Magda się z nią nie spierała, wieczne narzekania matki puszczała mimo uszu albo zbywała śmiechem, przytakiwała jej we wszystkim, nie krytykowała i nie udzielała żadnych rad. W odróżnieniu od Ewy, która miała zwyczaj doradzania matce w różnych kwestiach, co z reguły obracało się przeciwko niej. Cóż z tego, że rady Ewy były sensowne, kiedy najczęściej nie były zgodne z tym, co matka akurat miała zamiar zrobić, toteż prawie zawsze po konsultacji ze starszą córką wpadała w zły nastrój. Magda rzadko kiedy mówiła z matką o czymkolwiek serio. Była dla niej jak koleżanka, która niczego nie wymaga. Ewa starała się być dla niej córką, poważną i wymagającą córką, więc matka jej nie lubiła. Zresztą Magda też nie była dobra, bo ją zostawiła samą i wyjechała tak daleko. Postawiła męża wyżej od własnej matki.

Kiedy matka została sama, nie zamieniła mieszkania na mniejsze wbrew namowom Ewy. Wolała połowę dochodów wydawać na czynsz i inne opłaty, niż się przeprowadzać do kawalerki. Miała oszczędności na czarną godzinę z czasów, gdy dostawała rentę na córki.

Ewa zatrzymała się pod blokiem. Kiedyś ulica nazywała się Nowotki, potem przemianowano ją na Piłsudskiego, kiedy Ewa mieszkała już w Poznaniu. Na tym cichym osiedlu zamieszkałym przeważnie przez starszych ludzi bez trudu można było znaleźć miejsce do parkowania. Jeszcze jeden plus.

2 Rodzinne miasto, matka oraz Puc

— No, jesteś — powitała ją matka. — Puc! Zobacz, kto przyjechał.

Kot Ewy zeskoczył z kanapy i przyszedł otrzeć się o jej nogi. Ewa kucnęła, żeby pogłaskać Puca po grzbiecie. Odpowiedziało jej miauknięcie. Ewa podrapała go pod brodą. Puc zamruczał.

— Miałam dosyć tego twojego kocura. To jednak jest odpowiedzialność. Człowiek się czuje jak uwiązany. — Jeszcze się chyba nie zdarzyło, żeby matka zaczęła rozmowę od czego innego niż wyrażenie niezadowolenia.

— Przecież mogłaś normalnie wychodzić. Nie musiałaś z nim siedzieć w domu.

— Pewno, że wychodziłam. Ale musiałam zaraz wracać, bo nie wiedziałam, co ten tutaj nawyczynia.

— Puc nie jest szkodnikiem. Prawda?

— Kiedy zwierzę nie jest u siebie, to nie wiadomo co mu strzeli do głowy.

Ewa przestała pieścić Puca i poszła do swojego dawnego pokoju.

Matka ciągle nazywała ten pokój jej pokojem, podobnie jak nadal istniał pokój Magdy. Ale gdyby Ewa bądź Magda nagle się tutaj wprowadziły, do tych nominalnie swoich pokojów, to matka by nie wytrzymała. Po tygodniu by się wściekła. Po śmierci męża nawet nie spojrzała na innego mężczyznę. Od tylu lat była sama, że stała się mentalnie starą panną. Skoncentrowaną na sobie, nie znającą żadnych ograniczeń ani kompromisów egoistką. Nie umiałaby się do nikogo dostosować. Rozchorowałaby się, gdyby musiała komuś ustąpić.

Mimo to bez przerwy skarżyła się na samotność. Ewa nie miała teraz nikogo, straciła syna, rozwiodła się z mężem, a matce brakowało delikatności, aby w jej obecności nie poruszać tematu osamotnienia. Nawet gdyby wszyscy ludzie pomarli na jakąś zarazę i tylko matka została cała i zdrowa, to i tak uważałaby się na najnieszczęśliwszą osobę na świecie.

No, może rzeczywiście Ewa w tym momencie przesadziła. Kiedy tylko pomyślała o matce, nie mogła powstrzymać się przed złośliwością i była potem zła na siebie.

Bo tak naprawdę matka była bardziej od Ewy samotna, chociaż zupełnie nie wiedziała dlaczego. A to po prostu dlatego, że prawdziwa samotność jest nie wtedy, gdy ciebie nikt nie kocha. Prawdziwa samotność jest wtedy, kiedy ty nikogo nie kochasz. Rzecz jasna, Ewa nie mówiła tego matce. Nie na jej głowę takie maksymy. Ewa nie chciałaby się z wiekiem do niej upodobnić. Miała nadzieję, że odziedziczyła charakter po tacie. Ale jaki byłby jej ojciec dzisiaj?

— Spodziewałam się ciebie wcześniej. Wczoraj mówiłaś, że wyjedziesz przed południem. Kupiłam dwa kotlety.

— Miałam jeszcze jeden zabieg. Zostałam w szpitalu do obiadu.

— Dobrze zrobiłaś. Obiadu nie trzeba im darować, bo wszystko opłacone z naszych podatków.

— Tak, mamo. Leczyłam się za twoje podatki, bo ty ich strasznie dużo zawsze płaciłaś.

— A ojciec nie opłacał składek zdrowotnych przez całe życie? I nic się nie nachorował, tylko od razu umarł. Nawet go do szpitala nie wzięli. Stwierdzili zgon i pojechali. Zostawili mnie z kłopotem.

— Jak to jest, że wszyscy ci robią na złość? Nawet tata specjalnie umarł, żeby ci życie utrudnić.

— Jak możesz tak mówić?

— Przepraszam.

Ewie zrobiło się wstyd. Matka źle na nią działała. W jej obecności wychodziło z Ewy na wierzch to, co brzydkie, jej gorsza strona.

— A wiesz, że Szymon dzwonił? — matka zmieniła temat.

— Szymon? A co Szymon chciał od ciebie? — Ewa była zdziwiona. Ona sama od rozwodu nie utrzymywała z rodzicami byłego męża żadnych kontaktów.

— A tak. Pytał o zdrowie. Porządny człowiek.

— I co, dobrze się czujesz?

— Jak ja mogę się dobrze czuć, kiedy ciśnienie mam niedobre.

— Tabletki bierzesz?

— Biorę, jak mi jest gorzej.

— Tyle razy ci mówiłam, że masz brać systematycznie. To nie aspiryna, którą zażywasz, kiedy cię głowa boli. Te musisz brać codziennie, bo przestaną działać. Potem lekarz ma problem, musi ci zapisywać inne.

— Czy to moja wina, że nie umie porządnie wyleczyć? Leki więcej zaszkodzą, niż pomogą.

Ewa poczuła się zmęczona mimo wczesnej pory.

— Wezmę kąpiel i położę się do łóżka.

— Nie będziesz jadła?

— Napiję się herbaty.

Puc nie odmówił kolacji. Zjadł ze smakiem nadliczbowego kotleta, na co matka patrzyła nieprzychylnym okiem. W czasie nieobecności córki karmiła go kocimi konserwami. Kiedy po kąpieli Ewa wsunęła się pod kołdrę, kocur położył się przy niej. Wyjęła książkę, ale nawet jej nie otworzyła. Wodziła palcami po gęstej, błyszczącej w świetle lampki sierści sytego, zadowolonego kota. Puc zamknął oczy. Po chwili Ewa zasnęła.

Był to sen, który przyśnił się Ewie już przedtem. Chyba nawet więcej niż raz. Większości snów się nie pamięta. Niekiedy we śnie człowiek zdaje sobie sprawę z tego, że miał kiedyś taki sam sen. Ale może nawet to mu się śni? Czasami trzeba prześnić to samo parę razy, zanim któregoś dnia po przebudzeniu można będzie powiedzieć na pewno. Kiedy Ewa się obudziła, wyraźnie swój sen pamiętała. I była pewna, że to nie był pierwszy raz. Lampka na stoliku przy łóżku wciąż się świeciła.

Puc patrzył na nią. Czyżby spodziewał się śniadania? Dopiero minęła północ. Zwierzęta nie posługują się zegarkiem, ale mają poczucie czasu. Inna rzecz, że Puc gotów był do jedzenia o każdej porze dnia i nocy.

Dziwne, że matka nie przyszła zgasić światła. Ewa miała zwyczaj czytać w łóżku i nieraz zasypiała przy włączonej lampce nocnej, o czym matka wiedziała. Prąd tak dużo kosztuje. A ona ma taką małą rentę. Miałaby więcej pieniędzy na życie, gdyby się przeprowadziła do kawalerki, zamiast rozpychać się sama w trzypokojowym mieszkaniu. Ale Ewa już przestała mówić o tym matce. I bez tego była wystarczająco złą córką. A więc tym razem matka nie zajrzała. Może też położyła się wcześnie. W końcu to stara kobieta. Mimo swoich brzydkich wad to tylko stara, zmęczona kobieta.

W tym powracającym śnie Ewa rozmawiała z Markiem. Nie mogła powtórzyć słów, pamiętała sens. Tłumaczyła Markowi, że zawsze go kochała. Żeby był tego pewien i nigdy w to nie wątpił. Mówiła, że źle wtedy zrobiła. Dała mu klapsa, kiedy nasiusiał w majtki. Za mocno. Marek patrzył na nią wielkimi oczami i nic nie rozumiał. Mówił, że tego nie pamięta. Oczywiście, że nie mógł pamiętać. Miał niecałe dwa latka. Półtora roczku. Ale ona pamiętała. I nie mogła zapomnieć. Jednocześnie chciała i nie chciała pozbyć się tego wspomnienia. Ponieważ to wspomnienie w bolesny sposób, ale jednak łączyło ją z synem. Marek był taki mądry i posłuszny. Od maleńkości. Tak ładnie mówił. Całymi zdaniami, jak mało które dziecko w tym wieku. Ale jej się wydawało, że tym bardziej powinien wołać na nocnik. Ona na pewno wołała, kiedy skończyła roczek. Matka kiedyś potwierdziła. Mniejsza z tym. Najgorsze, że to się zdarzyło kilka razy. I Marek zawsze po klapsie płakał. Tak rzewnie i długo. Bez żadnej pretensji pod jej adresem, bez żalu do niej. Więc ona przestała, żeby nie miał potem jakiegoś urazu. Czytała o dzieciach, które potrafią się moczyć, kiedy mają pięć, sześć lat. Minęło parę miesięcy i Marek zaczął wołać. Sam z siebie. Klapsy okazały się bez sensu. Jego łzy były niepotrzebne. To się stało przez jej ambicję. Chciała, żeby wszystko, co jej, było idealne. Praca, mąż, dziecko. Teraz żałuje. Tak bardzo żałuje, ale nie może cofnąć czasu. Pragnie tylko jednego: żeby Marek wiedział, że zawsze mocno go kochała, mimo tych klapsów. Marek powtórzył, że nic nie pamięta, i przytulił się do niej. Miał łzy w oczach.

Szymona też kochała. Nie tak jak Marka, nie tak bezwarunkowo. Ale to chyba normalne, bo Marek był jej, zaś Szymon, chociaż też był jej do pewnego stopnia, pozostawał w znacznej mierze obcy. On chyba czuł podobnie, jego uczucie było równie warunkowe jak Ewy. Ta ich w dobrych czasach głęboko ukryta wzajemna obcość wyszła na jaw po śmierci Marka. Rozstali się spokojnie, bez gorszących sporów. Szymon się wyprowadził, Ewa została w ich domu. Tak uzgodnili. Ewa po części Szymona spłaciła. Wówczas jeszcze dobrze zarabiała, mogła wziąć pożyczkę.

Kiedy dostała łuszczycy, musiała zmienić pracę. Nie mogła w takim stanie pracować wśród ludzi. Mniejsza o to, że się wstydziła. Czerwonych, łuszczących się dłoni, które musiała podawać na powitanie. Złuszczonych łokci i kolan, które nawet zaleczone w okresie letnim wyglądały nieładnie, bo się nie opalały. Strupy na skórze głowy, różowe miejsca tam, gdzie zaczynała się linia włosów. Dobrze że Ewa miała gęste, ciemne włosy. Czerwone obszary na brzuchu i plecach były na szczęście zakryte, ale kiedy plamki pojawiły się na dekolcie, na szyi i na skroniach, współpracownicy zaczęli jej unikać. Tłumaczenie, że łuszczyca nie jest zaraźliwa, było poniżej jej godności. Zresztą i tak by to nic nie dało.

Odeszła z firmy i założyła własną działalność gospodarczą. Pracowała w domu. Usługi księgowe i doradztwo podatkowe. Dochody skromniejsze, ścieżka kariery zamknięta, ale przynajmniej mogła się utrzymać. Nie miała wielkich potrzeb. Nie chodziła do restauracji, sama gotowała dietetyczne posiłki. Miało to dobrą stronę: wyszczuplała. Do pracy w domu nie były jej potrzebne eleganckie ubrania. Samochód średniej klasy, zresztą mało z niego korzystała. Nieraz całymi tygodniami stał w garażu. Główny koszt to utrzymanie domu. To nie był pałac, tylko typowy domek z garażem i namiastką ogródka na przedmieściu, ale na nią i tak za duży i za drogi. Właściwie powinna go sprzedać i przenieść się do apartamentu bliżej centrum. Tak byłoby taniej i wygodniej. A jednak nie mogła się zdecydować. Gdy Magda o takim rozsądnym rozwiązaniu kiedyś napomknęła, Ewa ją ofuknęła, mówiąc, że sama wie najlepiej, co ma robić.

Nie było to grzeczne z jej strony. Magda podziwiała starszą siostrę i uważała ją za krynicę mądrości. Nigdy Ewie nic przykrego nie powiedziała. Widywały się rzadko. Raz, dwa razy do roku. Ale często do siebie dzwoniły. Ewa udzielała siostrze rad zeszłej wiosny, kiedy Magda przeżywała kryzys małżeński. Podejrzewała Jacka o zdradę, ponieważ podsłuchała przypadkiem jego rozmowę z koleżanką, która kiedyś pracowała w jego firmie. W tej rozmowie przewijały się dwuznaczności. Ewa przekonywała ją, że może być spokojna, bo żadna normalna kobieta by się na takiego faceta nie połaszczyła. W dodatku to taki erotoman-gawędziarz, tłumaczyła. Jacek do przystojnych nie należał, a z tego, co Magda dawała do zrozumienia, wynikało, że cudów w łóżku też nie dokazywał. Ewa osobiście uważała go za postać dość prymitywną, czego przez delikatność siostrze nigdy nie powiedziała. Poradziła Magdzie, aby uważała, lecz nic mężowi nie mówiła, skoro nie ma dowodów. Niech zachowa czujność, ale niech nie przesadza. Magda przytakiwała Ewie, ale nie wytrzymała i zrobiła po swojemu. Kazała mężowi zerwać kontakty z tamtą kobietą i rozpłakała się. Jacek zapewnił ją o swojej miłości, tudzież wierności i natychmiast obiecał, że z tamtą kobietą koniec.

Oprócz tego Magda mogła liczyć na wskazówki siostry dotyczące wychowania Filipka. Wskazówki, do których i tak się nie stosowała, wychowując syna w sposób najprostszy z możliwych, to znaczy pozwalając mu na wszystko.

Ewa nie mogła drugi raz zasnąć. Sen ją trwale opuścił. Znała ten stan. Próbowała czytać, lecz nie umiała się skupić.

Perspektywa bezsennych godzin w rodzinnym domu, w którym nie miała nikogo bliskiego, w jej własnym dziecięcym pokoju, teraz, gdy zbliżała się do czterdziestki, nie była zachęcająca. Obecny w mieszkaniu zapach dawności działał na nią przygnębiająco. Wietrzenie nie pomagało. Nieużywane sprzęty. Matka niczego nie wyrzucała. Nie potrafiła się z niczym rozstać. Połączenie irracjonalnej oszczędności z tanim sentymentalizmem. Na stoliku stał stary odtwarzacz płyt, który Ewa dostała od ojca na urodziny. Przeboje sprzed lat na płytach, których już się nie produkuje. Jako nastolatka tańczyła przy tych melodiach. Teraz Ewa nie mogła tych piosenek słuchać, ani tym bardziej przy nich tańczyć. Ściskało ją w brzuchu. Na regale były powieści, które tak bardzo jej się podobały, kiedy była dziewczyną. Widok ich wyblakłych, spękanych grzbietów Ewę zasmucał.

Wstała i zaczęła przygotowywać się do wyjazdu. Przynajmniej uniknie porannej rozmowy z matką. Puc wyczuł, że wracają do domu. Ewa obudziła matkę.

— Nie mogę spać. Wyjeżdżam.

— Po nocy? Źle się czujesz?

— Wszystko w porządku. Nie wstawaj, zamknę za sobą.

— Zostań chociaż do śniadania. Porozmawiamy.

— Mam dużo pracy do nadrobienia. Śpij.

Ewa nie miała nic przeciwko nocnej jeździe. Słabo było widać, ale ruch był mniejszy. Trzeba było tylko uważać na tiry. Tej nocy dodatkowym utrudnieniem była mgła, ale Ewa i przy dobrej widoczności jeździła zachowawczo. Co do Puca, to jemu było wszystko jedno. Nie napawał się krajobrazem. Wpływ zjawisk atmosferycznych na jego życie był żaden.

Jednak włączyła radio. Miała zaprogramowane dwie stacje z muzyką klasyczną. Rachmaninow.

Zaczęła słuchać muzyki klasycznej po rozwodzie z Szymonem. Przedtem przez wiele lat słuchała tego, co wszyscy, to znaczy niczego. Słuchała tego, co leciało. Była wówczas sama w domu. Nie żeby tkwiła w tym jakaś osobliwość. Wtedy już cały czas była sama. Nie miała syna, nie miała męża, po odejściu z firmy ustały kontakty z koleżankami. Była letnia noc. Ewa leżała na sofie i pilotem zmieniała stacje radiowe w poszukiwaniu czegoś, co nadawałoby się do słuchania. Nic się nie nadawało. Wszystkie stacje na wyścigi, jedna przez drugą, nadawały te same popularne piosenki, a ona już po paru sekundach miała dość. Może to kwestia dziwnego nastroju, w jakim się znajdowała. Okno było otwarte, światła zgaszone. Drobny deszcz zwilżył ziemię, która parowała i pachniała. Natrafiła na koncert fortepianowy Rachmaninowa i już dalej nie szukała. Podeszła do okna, słuchała.

Szymon kochał Marka. Jak wariat. To trzeba mu przyznać. Miała wrażenie, że bardziej niż ją. Na pewno. To było widać z tego, jak się z nim bawił, jak się nim opiekował, ile czasu mu poświęcał. Więcej niż ona. Ona więcej nie mogła. Ze względu na pracę. Kochała Marka nie mniej niż Szymon, ale ktoś musiał zarabiać pieniądze. Dochody Szymona pozostawiały sporo do życzenia. Właściwie Ewa zawsze zarabiała lepiej niż mąż. Pozornie nie miało to znaczenia, tworzyli szczęśliwą rodzinę. Ewa nie była fanatyczną obrończynią patriarchatu, ale jednak było w tym coś krępującego, niewygodnego, drażliwego. Zazdrościła mężowi, że on tak może z czystym sumieniem spędzić pół dnia z synem, nie martwiąc się zbytnio o zdobycie środków na spłatę pożyczki hipotecznej, kupno lepszego samochodu, ulepszanie domu, naprawę bramy, wymianę ogrodzenia.

Czy to możliwe, że oboje za mocno kochali syna, a siebie za mało? Kiedy Marka zabrakło, ich wzajemne uczucie okazało się słabe. Łącząca ich więź nie wytrzymała szarpnięcia i pękła. W innych małżeństwach zapewne jest podobnie. Ludzie myślą, że się kochają, bo nie wiedzą, że to nie jest miłość. Nie mają okazji się przekonać. No i dobrze. Lepiej dla nich.

Owszem, brakowało jej mężczyzny, rodziny. Była za młoda na samotność. Brakowało jej bliskości, pieszczot, fizycznego i psychicznego zaspokojenia. Nie czuła się spełniona jako kobieta, żona, matka. Chciałaby mieć dziecko. Jeszcze raz, od nowa. Teraz inaczej by z nim postępowała. Potrzebowała partnera. Męża, nie męża, mniejsza o nazwy. Choćby do rozmowy. Do dzielenia się. Potrzebowała kogoś, z kim mogłaby pojechać na wycieczkę, pójść na spacer, wybrać się do kina, do restauracji. Jest tak dużo miejsc, gdzie człowiek czuje się nieswojo, kiedy jest sam. Zwłaszcza kobieta. Mężczyznom jest łatwiej. Nikt się nie dziwi, kiedy facet siedzi sam w obskurnej knajpie i żłopie cuchnące piwsko. Wszyscy patrzą podejrzliwie na samotną kobietę w szykownej restauracji, która sączy dobre wino.

Myślała o Szymonie. W gruncie rzeczy nie było im źle. Nawet w łóżku. Szymon nie stawiał oporu, kiedy Ewa powiedziała o rozstaniu. To wyszło od niej. Był zaskoczony, nawet smutny z tego powodu, ale się zgodził. Ewa też źle się z tym czuła. Rozwód był smutną koniecznością, ale Ewa nie mogła inaczej. Zresztą, jakie to miało znaczenie wobec rozpaczy, w jakiej oboje się wtedy znajdowali. Domyślała się, że Szymon czuł się winny, ale nie zrobiła nic, żeby mu pomóc. Może myślał, że z czasem wszystko się ułoży. Ludzie się rozchodzą i ponownie schodzą.

W okresie separacji Szymon próbował zbliżyć się do Ewy, ale już było za późno, przynajmniej dla niej. Po rozwodzie przez dłuższy czas nie utrzymywali żadnych kontaktów. Mniej więcej przed rokiem Szymon zaczął do Ewy dzwonić. Raz, drugi, trzeci. Pytał, jak jej się powodzi. Jak się czuje. Czy nie mógłby w czymś być pomocny. Mówił, że jest sam i o niej myśli.

Potem przypadkowo wpadli na siebie w domu towarowym. Zamienili parę zdań. Szymon chciał porozmawiać. Chciał się umówić. Ewa była uprzejma, lecz zdystansowana. Dała do zrozumienia, że nic z tego. Wszystko skończone. Do następnego spotkania nie doszło. Szymon przestał telefonować. Przed trzema miesiącami przysłał długi list pocztą elektroniczną. Ewa nie odpowiedziała.

Myślała o mężczyźnie. Mało konkretnym, chociaż nie byle jakim. To musiałby być facet na poziomie: przystojny, inteligentny, wrażliwy. No i ponadto ten przystojny, inteligentny, wrażliwy mężczyzna nie brzydziłby się jej objąć, przytulić, pocałować. Któremu nie przeszkadzałyby różowe, łuszczące się placki na jej nie pierwszej młodości ciele. Od dzisiaj szczęśliwie zaleczone. Na pół roku. Tylko jak Ewa mogła kogoś poznać, skoro nigdzie nie bywała? Mężczyźni, którzy ją z rzadka odwiedzali, robili to tylko w interesach i nie byli interesujący. W średnim wieku, łysi, grubawi. Żonaci i dzieciaci właściciele małych firm.

Czemu akurat łuszczyca? Ewa od dziecka nie cierpiała mieć niczego na skórze. Jako nastolatka czuła się okropnie z pryszczem na buzi. Siedziała w domu tak długo, aż jej paskudztwo całkiem zejdzie. Wstydziła się wyjść na dwór. Albo łupież. Dostała łupieżu na studiach. Od chlorowanej wody. Po prostu koszmar. Ktoś, kto rozdaje karty w grze losowej zwanej życiem, jest złośliwym szulerem. Z dwojga złego Ewa prędzej pogodziłaby się z wrzodami żołądka, astmą, cukrzycą, z czymkolwiek, tylko nie z łuszczycą. Z nią nie dało się pogodzić.

3 Dżentelmen włamywacz

Poznań spał, ale płytko. Jedną półkulą. Głównymi arteriami miasta zamiast rzeki samochodów ciurkał strumień.

Domy osiedla na Naramowicach, zbudowane w jednym standardowym stylu, były do siebie podobne, ale nie sposób było znaleźć dwóch takich samych. Tak to jest, kiedy ci, co niczym się nie różnią, chcą się wyróżnić, zauważyła kiedyś Ewa z przekąsem. Z wiekiem Ewa dostrzegała coraz więcej rzeczy i coraz częściej właśnie z przekąsem.

Były tam budowle małe, średnie i duże. Od skromnych domów jednorodzinnych do rozbuchanych willi. Parterowe i piętrowe. Nawet ich orientacja nie była jednakowa, przez co całość sprawiała wrażenie bezładu. Działki były nieproporcjonalnie małe w stosunku do rozmiaru większości budynków, wskutek czego drugim obok bezładu dominującym wrażeniem było stłoczenie, ciasnota. Tylko najskromniejsze domy miały czym oddychać, dysponowały czymś w rodzaju ogródka czy podwórka, tak jak dom Ewy. Osiedle szatkowała siatka przecinających się pod kątem prostym asfaltowych ulic bez chodników i ścieżek rowerowych. Tu nikt nie spacerował, nie jeździł na rowerze. Drzew było niewiele, klony tak młode jak całe osiedle, które z tego powodu nazwano Pod Klonami.

Ewa zatrzymała samochód przed wjazdem i otworzyła bramę. Lampa zamontowana nad drzwiami zapaliła się automatycznie, oświetlając podwórze. Czujnik reagował na ruch. Popatrzyła na okna. W domu było ciemno. Trudno żeby było inaczej. Nikt na nią nie czekał. Rolety na dole były opuszczone, tak jak je zostawiła. Okna na górze były częściowo odsłonięte. Z jednym wyjątkiem. Roleta w oknie jej gabinetu była całkowicie opuszczona. Była niemal pewna, że przed wyjazdem do szpitala podciągnęła ją do połowy. A może nie? Było wcześnie rano, spieszyła się.

Puc udał się na stronę za potrzebą, a Ewa wjechała na podwórko. Zamknęła bramę i wprowadziła auto do garażu, po czym poszła do domu. Puc czekał pod drzwiami. Na dworze panował chłód, trawa była mokra. W takich warunkach Puc starał się ograniczyć pobyt na zewnątrz do minimum.

Ewa przekręciła klucz w dolnym zamku, potem w górnym i weszła do przedpokoju. Puc ruszył przed nią spenetrować swoje kąty. Poczuła dziwny zapach. Będzie musiała dobrze przewietrzyć. Przez ponad tydzień okna były zamknięte i w domu pojawił się zaduch. Wprawdzie jakiś inny, nie ten co zwykle. Warto by też było włączyć ogrzewanie na parę godzin. W kotłowni był piec gazowy, nowoczesny, zautomatyzowany. Ewa umiała go obsługiwać.

Prosto z łazienki poszła do kuchni, żeby zaparzyć herbaty i zrobić kanapkę. Trochę zgłodniała. Kuchnia była połączona z większym pomieszczeniem, które służyło zarazem za jadalnię i salon. To znaczy dawniej, w lepszych czasach, kiedy Ewa miała rodzinę i przyjmowała gości. Stał tam stół i krzesła. Była sofa i fotele. Telewizor, którego Ewa prawie nigdy nie włączała. Na górze była sypialnia, druga łazienka, większa od tej na parterze, i pokój Szymona, w którym pracował. Teraz to był jej gabinet. Miała tam książki, komputer, drukarkę i szafę z teczkami na dokumenty. Kiedy musiała przyjąć klienta w domu, co nie zdarzało się zbyt często, bo od czego jest internet, telefon i kurier, robiła to na dole, w salonie, gdzie ustawiła w kącie małe biurko z laptopem.

Na górze był też pokój Marka, w którym od jego śmierci niewiele się zmieniło.

Kiedy szła do salonu, poczuła tę woń wyraźniej. Zanim zdała sobie sprawę z tego, co ten zapaszek oznacza, i jeszcze nim zapaliła górne lampy, w poświacie docierającej z kuchni zobaczyła mężczyznę leżącego na sofie. Odruchowo cofnęła się o krok i zasłoniła piersi rękami. Serce biło jej bardzo szybko. Klatka piersiowa mężczyzny unosiła się i opadała miarowo. Dało się usłyszeć cichy świst oddechu. Ten człowiek spał. Puc obwąchał intruza, który z nieznanych powodów zajmował jego miejsce, po czym przyjąwszy ten fakt do wiadomości, zajął fotel.

Na stole Ewa zobaczyła butelkę whisky. Tę, która od wieków stała w barku. Ewa piła tylko wino w małych ilościach, whisky kupiła kiedyś na wszelki wypadek, raczej jako element wystroju barku. Teraz butelka figurowała na stole w połowie opróżniona, a obok stała szklanka. Jej szklanka, którą ten człowiek przyniósł sobie z jej kuchni. Sądząc po głębokim uśpieniu i błogim wyrazie twarzy, facet najnormalniej w świecie był pijany.

Ewa zapaliła światło, co na śpiącym nie zrobiło wrażenia. Przyjrzała mu się uważniej. Młody mężczyzna. Bardzo młody. Chłopiec właściwie. Ile mógł mieć lat? Dwadzieścia, niewiele ponad dwadzieścia. I w ogóle jak on tu wszedł? Co tutaj robił? Ewa zawahała się. Powinna zadzwonić na policję. Tylko co się stanie, jak on się obudzi, zanim policja przyjedzie. Co za głupia logika. Przecież w każdej chwili może się obudzić, czy Ewa zadzwoni na policję, czy nie. To po co dzwonić? A jak nie dzwonić? Czy niedzwonienie coś da? Zastanowiła się chwilę. Po czym nagle nabrała pewności siebie i zdecydowania. Podeszła do śpiącego i szarpnęła go za ramię.

— Halo! Pobudka! Co to znaczy? Co pan tu robi? Obudź się, człowieku!

Chłopiec obudził się i podniósł głowę.

— Kim pani jest?

— To ja pytam, kim pan jest! Ja jestem u siebie. To jest mój dom.

— Przepraszam. Za dużo wypiłem. Byłem zmęczony i zasnąłem.

Chłopak usiadł na sofie i patrzył na nią spokojnie, mrużąc oczy. Jakby był u siebie. Jak syn, który wrócił z imprezy, patrzy na zdenerwowaną matką, która robi mu wyrzuty. Syn, który wie, że nie można go nie kochać, bez względu na to, co przeskrobał. Był przystojny. Miał jasne, lekko faliste włosy i niebieskie oczy. Jak Marek.

— Czym się pan tak zmęczył? Szukaniem pieniędzy i kosztowności?

— Nic takiego nie znalazłem.

— Oczywiście. Nie trzymam gotówki w domu. A świecidełek nie lubię.

— Skąd miałem wiedzieć?

— To teraz już się nie obserwuje domu przed włamaniem? Nie robi wywiadu, nie ocenia zamożności?

— Z zamożnością różnie bywa. Ten dom stał pusty.

— Byłam w szpitalu.

— Nie wiedziałem. Przykro mi.

Ewa nie była pewna, czy chłopak mówi poważnie. Miał na sobie dżinsy, koszulę w kratkę i ciemną, lekką kurtkę. Na podłodze leżał plecak. Bardziej wyglądał na studenta niż na włamywacza. Ale czy Ewa wie, jak wygląda włamywacz?

— No, proszę. Przykro panu. Dżentelmen-włamywacz mi się trafił.

— Znam ten film. Arsène Lupin.

Chłopak się uśmiechnął.

— Dosyć żartów. Dzwonię na policję.

— Po co?

— Aresztują pana za włamanie.

— Nic nie ukradłem, nic nie zniszczyłem. Wchodzi w grę tylko naruszenie miru domowego. Grzywna albo ograniczenie wolności. Maksymalnie rok w zawieszeniu.

— Widzę, że zna się pan na prawie.

— Trochę.

— A whisky? Wypił pan moją whisky, niewydarzony włamywaczu.

— Trudno będzie udowodnić, że mnie pani nie poczęstowała. A jeśli pani uważa, że kiepski ze mnie włamywacz, to jak tutaj wszedłem?

— Nie mam pojęcia. Mówiono mi, że te zamki są odporne.

— Mechanizm bębenkowy. Wystarczy wytrych i wyczucie. Zabrało mi to dziesięć sekund. Nie ma stuprocentowo odpornych zabezpieczeń. Tak zwane odporne zamki chronią tylko przed pijanym menelem. Menel by się nie męczył, tylko wygniótł okno.

— Czyli wstawianie zamków w drzwiach nie ma sensu?

— Ma sens. Brak zamków wodziłby uczciwych ludzi na pokuszenie. Dzięki zamkom i innym zabezpieczeniem kradną tylko złodzieje.

— Kto pana tego nauczył? To znaczy, otwierania zamków.

— Tata.

— No, proszę. Tradycja rodzinna.

— Mój ojciec był ślusarzem.

— A pan nie chciał być ślusarzem i wolał zostać złodziejem.

— Włamuję się bardziej dla sportu niż dla pieniędzy. Czasem uwalniam bogaczy od nadmiaru walorów.

— Bogatych wolno okradać?

— Lepiej zabierać bogatym niż biednym. Ale tych, co zabierają biednym, nie nazywa się złodziejami.

— A czy to, co pan ukradnie, to jest, zabierze bogatym, rozdaje pan ubogim?

— Zdarza się.

— Nie dość, że Arsène Lupin, to jeszcze Robin Hood.

— Mieszka pani sama?

— Tak. Jestem rozwódką i nie mam dzieci.

Chłopiec sięgnął po plecak i wstał. Był szczupły i wysoki.

— Pójdę już. Przepraszam. Nie jestem przyzwyczajony do alkoholu.

— Nie jest pan przyzwyczajony do alkoholu? Więc po co pan pił?

— Bo ja wiem. Taka ładna butelka. Nie mogłem się oprzeć.

Znowu ten jego uśmiech. Miał śliczne zęby. Ewa popatrzyła w okno. Na dworze było ciemno. Zaczął siąpić deszcz.

— Nie wiem, czy pan powinien w takim stanie wychodzić. Zrobię panu herbaty.

— Bardzo ładnie z pani strony. Nie chcę sprawiać kłopotu.

— Niech pan siada.

Ewa opuściła do końca rolety w salonie i poszła do kuchni.

— A może woli pan kawę? Pomoże panu wytrzeźwieć.

— Dziękuję, wolę herbatę. Ładny kot.

— Nazywa się Puc.

— Ja mam na imię Paweł.

— Ewa.

— Proszę mówić do mnie po imieniu, pani Ewo.

— Mogłabym być twoją matką?

— Chyba nie. Jestem na to za stary.

— Ile masz lat?

— Dwadzieścia dwa. Poza tym nie spodobałaby się pani mojemu ojcu.

— Dlaczego?

— Miał całkiem inny gust.

— Inny od kogo?

— Ode mnie.

Ewa przyniosła herbatę. Usiadła i sięgnęła jedną ręką w stronę Puca, który leżał na sąsiednim fotelu. Zaczęła go głaskać. Kocur zmrużył oczy. Drugą ręką Ewa uniosła filiżankę do ust. Paweł upił nieco herbaty, po czym ziewnął.

— Przepraszam.

— Prześpij się. Do rana daleko.

— Chce pani zadzwonić na policję?

— Po co? Nic nie ukradłeś, nic nie zniszczyłeś. Pomyślą, że sama cię zaprosiłam.

— A pani nie pójdzie spać?

— Popracuję w gabinecie. Mam zaległości.

Dała mu koc i zgasiła światło. Paweł wyciągnął się na sofie i po chwili usnął. Puc położył się przy nim. Kotu jest wszystko jedno. Byle tylko jakieś ciało wydzielało ciepło w jego pobliżu. Kot nie zna pana ani pani. Przywiązuje się do miejsca, nie do człowieka. Ma rację. Ludzie odchodzą, miejsce zostaje.

Ewa poszła na górę. Nie miała żadnych pilnych zleceń. Przed kuracją zorganizowała wszystko tak, żeby jeszcze przez tydzień mieć czas dla siebie. Klienci wiedzieli, do kiedy ma urlop. Nawet nie miała zamiaru włączać komputera. Siedziała przy biurku i myślała. Potem zgasiła lampkę i otworzyła okno. Zapach pierwszych spadłych liści zmoczonych deszczem. Nastawiła preludia Debussy’ego. Stała przy otwartym oknie. Zaczęło się rozwidniać.

4 Propozycja Ewy

Przed dziesiątą Paweł się obudził. Miał skruszoną minę i nie wiedział, co powiedzieć. Ewa patrzyła na niego. Teraz ona się uśmiechała.

— Dziękuję. Była pani bardzo uprzejma. Muszę iść — dodał po chwili z lekko pytającą intonacją.

— Najpierw zjemy śniadanie — odpowiedziała Ewa i wstała. — Proszę mi pomóc.

Poszli razem do kuchni.

— Lubisz jajecznicę? Puc za nią przepada.

— Lubię. Na boczku.

— Nie mam boczku.

— Nie szkodzi. Może być na maśle.

— Tu są jajka, a tu masło. Tam jest kuchenka. Usmaż dla siebie i dla kota. Ja zjem płatki z mlekiem. Chleb jest wczorajszy. Nie robiłam dzisiaj zakupów.

Zjedli przy kuchennym stole. Ewa patrzyła, jak góra jajecznicy znika z talerza Pawła. Puc rozprawił się ze swoją porcją równie gładko.

— Byłeś głodny.

— Mogę jeszcze jedną szklankę herbaty? Bardzo chce mi się pić.

— Mam wodę mineralną.

— Chętnie.

Zapadła cisza. Ewa patrzyła przez okno. Na dworze było szaro i mokro.

— Co za pogoda — powiedziała. — Aż nie chce się z domu wychodzić. Jak środek jesieni.

Paweł też popatrzył w okno. Niewielki prostokąt trawnika. Wzdłuż ogrodzenia rósł ligustrowy żywopłot, a oprócz niego posadzono jeszcze tuje, teraz na tyle wysokie, że szczelnie odgradzały posesję od sąsiadów. Drewniana ławka pokryta okrągłymi kroplami deszczu. Warstwa pokostu i lakieru nie pozwalała wodzie wsiąknąć.

— Ja lubię wszystkie pory roku. Jesień też. Liście schną w słońcu i pachną jak orzechy. Las po deszczu pachnie mchem, korą i grzybami. Pani lubi zbierać grzyby?

— Nie wiem. Chyba nie. Nigdy nie chodziłam na grzyby.

— Ja czasami chodzę z moją mamą. Ona uwielbia zbierać grzyby i czuje się bezpieczniej, kiedy jej towarzyszę. Potem jemy jajecznicę ze smażonymi prawdziwkami i cebulą. Część grzybów mama suszy, a część gotuje i wkłada do słoików z octem. Przeważnie podgrzybki.

— Nie jadam grzybów. Co ty w ogóle robisz? Rozumiem, że nie jesteś zawodowym włamywaczem.

— Nie. Czasem przygarnę jakiś fant i trochę gotówki, gdy jest okazja i widzę, że właściciel od tego nie zbiednieje. Właściwie włamuję się dla przyjemności. Albo kiedy się nudzę. Lubię pokonywać zabezpieczenia. Równie łatwo mogę się włamać do systemu komputerowego. Należę do grupy hackerskiej. Robimy różne akcje w necie.

— To się nazywa nowoczesność.

— W porównaniu z kolegami jestem staroświecki.

— Zauważyłam, że mówisz inaczej niż twoi rówieśnicy. Mówisz tak, jakbyś czytał książki.

— Bo czytam. Tak jak pani. Obejrzałem regały. Dużo można dowiedzieć się o człowieku z książek, jakie przeczytał.

— Akurat o mnie się z tych książek dużo nie dowiesz. Prawie wszystkie kupił mój były mąż. Większości nie czytałam. Ale chyba nie są zbyt dobre, skoro mąż je zostawił.

— Pytała pani, co robię. Studiuję informatykę. Zaocznie. Mam zajęcia w co drugi weekend. Powinienem w przyszłym roku dostać dyplom.

— W co drugi weekend. A poza tym? Co z resztą czasu?

— Poza tym żyję.

— No, tak. Życie to czasochłonne zajęcie. I do tego dosyć drogie. Z czego żyjesz, skoro włamujesz się dla przyjemności?

— Pracuję dorywczo dla różnych firm. Zlecenie, umowa o dzieło.

— Gdzie mieszkasz? Masz jakieś lokum?

— Waletuję u kolegów, którzy wynajmują mieszkanie. Dokładam się do opłat. Na stałe jestem zameldowany w Czarkowie, gdzie się urodziłem. Spędzam tam dużo czasu. Ładne miasteczko nad rzeką. Wkoło są pola i lasy.

— Wiem, gdzie to jest. Pochodzę z Chodkowa. Myślałam, że młodzi ludzie marzą tylko o tym, żeby uciec z małych dziur i zrobić furorę w wielkim świecie.

— Nie planuję kariery.

Ewa wstała, żeby pozmywać naczynia. Puc udał się do salonu i zajął przynależne mu miejsce na sofie.

— Dziękuję za śniadanie. Była pani bardzo miła. Teraz już naprawdę pójdę. — Paweł sięgnął po kurtkę, którą przed jedzeniem zawiesił na oparciu krzesła. Plecak leżał na podłodze, koło jego nóg.

— Zaczekaj. Mam dla ciebie propozycję — powiedziała Ewa, wycierając zlewozmywak.

— Jaką propozycję?

— Chodźmy do pokoju.

Usiedli przy stole naprzeciwko siebie. Paweł spoglądał na Ewę. Czuła się niezręcznie, miała przyspieszony puls. Machinalnie zasłoniła ręką szyję. Wiedziała, że na szyi i dekolcie występuje jej rumieniec, kiedy się zdenerwuje. Mimo to starała się mówić rzeczowym, obojętnym tonem. Tak jakby to była rozmowa z klientem.

— Jak widzisz, mieszkam sama. Pracuję w domu, jestem księgową. Rzadko gdzieś wychodzę. Nie mam ochoty. Właśnie wróciłam ze szpitala. Nic poważnego, rutynowa kuracja. W każdym razie jestem teraz całkowicie zdrowa.

Ewa przerwała na chwilę i odetchnęła. Zdawała sobie sprawę z tego, że jej wypowiedź może sprawiać chaotyczne wrażenie. Najważniejsze, że przemówiła, że się zdecydowała. Uspokajała się z wolna. Najlepiej przejść od razu do rzeczy.

— Mam jeszcze kilka dni wolnego. Nie wiem, co z tym czasem zrobić. Nie umiem z nudów włamywać się do cudzych domów ani łamać zabezpieczeń komputerów. Dlatego chciałabym, żebyś został u mnie przez tydzień. Do następnej soboty.

Paweł milczał. Bez wątpienia był zaskoczony. Czy tym, że Ewa zaproponowała mu, żeby został? To jeszcze było jakoś tam zrozumiałe i do przyjęcia. Paweł był młodym, przystojnym mężczyzną. Ewa była dojrzałą, niebrzydką, samotną kobietą. Takie rzeczy się zdarzają. Ale od razu tydzień? Długość sugerowanego okresu musiała go wprawić w zdumienie. Paweł był w wieku, kiedy człowiekowi się wydaje, że tydzień to szmat czasu. Tygodnie Ewy biegły coraz szybciej i nic się w nich nie działo.

— Nie wiem, co powiedzieć — zaczął ostrożnie. — W najbliższym czasie mam zaplanowane zajęcia. Nie mogę skorzystać z pani zaproszenia. Ale chętnie panią kiedyś odwiedzę.

— Jeżeli chodzi o twoje zlecenia, to pokryję koszty. Nie będziesz stratny. — Ewa poczuła falę gorąca. Była pewna, że na dekolcie pojawiły się czerwone plamy. Powinna była włożyć golf zamiast bluzki.

— To bardzo ładnie z pani strony, ale nie. Gdybym chciał z panią zostać, nie zrobiłbym tego dla pieniędzy.

— A chciałbyś?

Paweł nie odpowiedział od razu. Na dworze wciąż padał deszcz. Puc drzemał.

— Być może. Ale nie teraz.

Ewa zrozumiała, że nic z tego nie będzie. To nie miało sensu. Rzecz, która jej przyszła do głowy, była głupia od samego początku. Więc czemu na podobny pomysł wpadła? Myśl, że życie ucieka, że drugi raz nie można się urodzić; że śmierć jest tak blisko i wobec tego trzeba coś zrobić, póki nie jest za późno; że nie wolno się bać, że warto zanurzyć się w życiu z entuzjazmem młodości o letniej porze; wejść w nie jak w zboże, pobuszować w życiu jak w dojrzałym życie; śmiać się, zażyć szczęścia. Właśnie tak, znakomicie powiedziane: zażyć szczęścia.

Kiedy czuła coś podobnego? Tylko raz. W ostatniej klasie liceum. Po przeczytaniu „Buszującego w zbożu” Salingera. Pierwszy raz umówiła się wtedy z chłopakiem. Pierwszy raz się całowała. Pierwszy raz się kochała. Po roku poczucie szczęścia minęło. To nie była miłość. Studia były trudne. Potem nie miała żadnych innych facetów. Szymona poznała jako dorosła kobieta, kiedy już pracowała.

— Mogłam zawiadomić policję ­– powiedziała. To był jej plan awaryjny. Nie wierzyła w jego skuteczność. Wypełniała go jedynie po to, by sprawę doprowadzić do końca. — W dalszym ciągu mogę zadzwonić i oskarżyć cię o włamanie i tym podobne rzeczy. — Ostatnia próba. Bez nadziei na powodzenie. Ewa uspokoiła się. Czuła, jak rumieniec znika.

— Jakie rzeczy? — Paweł spojrzał na nią z zainteresowaniem.

— Na przykład o napaść. Nie zrobię tego, jeśli zostaniesz.

— To brzmi jak szantaż. Jest pani wyjątkowo zdeterminowana. — W jego głosie prędzej dałoby się usłyszeć łagodną kpinę niż strach.

— Jestem tak bardzo zdeterminowana, jak już dawno nie byłam.

— A gdybym został, to co miałbym robić? — Paweł zachowywał powagę, ale jego oczy zdradzały rozbawienie. Ewie nie było do śmiechu. Robiła dobrą minę do kiepskiej gry.

— Nic szczególnego. Rozmawialibyśmy, gotowali i jedli posiłki. Możesz czytać, oglądać telewizję, korzystać z komputera. Będziemy spędzać dni razem. Postaram się, żeby ci się nie nudziło.

— A noce? — W tym momencie Paweł już jawnie się uśmiechnął. — Czy noce też będziemy spędzać razem?

— Nie.

— Aha. Czy będziemy gdzieś wychodzić? Trudno wytrzymać tydzień, nie ruszając się z domu.

— Wytrzymasz. Nie chcę, żebyś się pokazywał ani mówił, gdzie jesteś. Najlepiej będzie, jak wyłączysz telefon. Zawiadom kogo trzeba, że jesteś zajęty, i wyłącz telefon.

— Na cały tydzień?

— To przynajmniej wycisz, tak żebym go nie słyszała. Nie dzwoń i nie odbieraj telefonu w mojej obecności.

— Będę potrzebował różnych rzeczy. Nie mam ubrań na zmianę, bielizny, maszynki do golenia.

— Kupię wszystko. Wiem, czego potrzebują mężczyźni. Byłam mężatką.

— Zanim się zgodzę, powinniśmy ustalić jedną rzecz. Chodzi mi o rozwiązanie umowy przed terminem.

Ewa zastanowiła się przez parę chwil. O tym nie pomyślała. Nie tylko Paweł, ale ona również po dwóch albo trzech dniach może mieć tej sytuacji po dziurki w nosie. Ale ona zawsze może zabawę przerwać, w dowolnym momencie. Czy Paweł nie powinien mieć takiej szansy? Gra staje się nieciekawa, kiedy zasady są jednostronne.

— W porządku — powiedziała. — Gdyby któreś z nas miało dość, możemy skończyć przed uzgodnionym terminem, ale nie wcześniej niż po trzech dniach.

Paweł myślał przez parę chwil, po czym uraczył Ewę szerokim uśmiechem.

— To rozsądny kompromis. Umowa stoi.

Wstał i wyciągnął rękę. Pomimo spięcia Ewa nie mogła zachować powagi. Rozluźniła się. Poczuła ulgę. Paweł miał ciepłą dłoń i pewny, mocny chwyt. Ewa nie cierpiała sflaczałych rąk. Dyrektor naczelny jej firmy miał słabowity uścisk i wiecznie chłodną dłoń, sprawiającą wrażenie wilgotnej. Podawał rękę wewnętrzną stroną ku dołowi, niczym biskup z pierścieniem do ucałowania.

— Mów do mnie po imieniu. Pokażę ci pokój, w którym będziesz spał. Rozgość się, a ja zrobię zakupy. Weź sobie książkę albo włącz telewizor. Trochę mi zejdzie. Dzisiaj sobota. Duży ruch, kolejki.

5 Zielona herbata po obiedzie

Ciekawe, że wcześniej ani przez chwilę nie pomyślała, że po powrocie może Pawła nie zastać w domu. Dopiero jej to przyszło do głowy teraz, gdy wracała.

W supermarkecie zaopatrzyła się w niezbędne wiktuały. Kupiła polędwicę wieprzową i wołową, drób, wędliny, ser. Owoce, warzywa, soki owocowe w kartoniku. Pieczarki i surówkę w plastikowym pojemniku. Biały riesling i czerwone cabernet. W barku była co prawda butelka czerwonego wina typu merlot, ale mogła nie wystarczyć. Piwa nie kupowała. Sama piwa nie piła i nie lubiła, kiedy mężczyźnie zalatywało z ust tym napojem. Oprócz tego przybory do golenia i męskie kosmetyki w lepszym gatunku.

Odwiedziła sklep odzieżowy dla mężczyzn, gdzie dokonała zakupu kilku zmian bielizny, skarpetek, dwóch koszul, trzech par spodni, jednej pary kapci i dwóch swetrów. Nie nastręczało jej trudności podanie rozmiarów. Paweł miał typową dla młodego mężczyzny harmonijną sylwetkę. Ewa umiała oceniać wzrost. Coś z tych rzeczy na pewno będzie pasować. Zresztą kto powiedział, że on nie może zrobić małej przepierki. W razie czego Ewa mu pokaże, jak się obsługuje pralkę.

Dosyć długo jej nie było. I nagle sobie uświadomiła, że to bardzo prawdopodobne, że Pawła już nie będzie. Całkiem logiczne. Chłopak otrzeźwiał i wykorzystał okazję, żeby bez problemów uwolnić się od wariatki. A może nie? Ktoś, kto lubi się włamywać dla sportu, kto czerpie satysfakcję z przełamywania zabezpieczeń, nie będzie uciekać, gdy drzwi są otwarte, a strażnik pojechał po sprawunki dla więźnia. W dodatku tym strażnikiem była kobieta. Nie najmłodsza, to prawda, ale i nie szpetna. Można nawet powiedzieć, że ładna, chociaż od dłuższego czasu Ewa nie robiła nic, aby swoją urodę podkreślić makijażem, fryzurą czy strojem. Kiedyś oczywiście było inaczej. Dbała o siebie i uważano ją za atrakcyjną kobietę. Jeszcze kilka lat po ślubie Szymon powtarzał, że mu się podoba. Mówił, że jest piękna.

Paweł nie zniknął. Był w domu i razem z Pucem wyszedł do przedpokoju, aby ją powitać.

— Udały się zakupy? — zapytał, odbierając od niej torby i pakunki.

A więc gra podjęta. Nie wiadomo jak się skończy, ale początek nie mógł być bardziej obiecujący.

— Kupiłam parę sztuk garderoby dla ciebie. W tamtej torbie. Możesz przymierzyć. A tu są kosmetyki i maszynka do golenia.

— Dziękuję. Wezmę prysznic.

Ewa zaczęła przygotowywać obiad. Kotlety z kurzych piersi, gotowane ziemniaki, surówka. Jedzenie proste, lekkostrawne, pożywne. Przestało padać, ale wciąż było pochmurno. Nie dało się uświadczyć nawet jednego promienia słońca.

Ogolony i wykąpany, Paweł wyglądał jeszcze młodziej. Tak świeżo. Przebrał się. Kupione przez Ewę rzeczy dobrze na nim leżały. Ewa stała przy kuchence.

— Ładnie pachnie. Co smażysz? — zapytał.

— Kotlety drobiowe. Lubisz surówkę z porów, marchwi i białej kapusty?

— Chyba tak.

Puc nie lubił surówki, ale kotlety drobiowe jadał ze smakiem. Kręcił się teraz koło nóg Ewy z podniesionym ogonem.

— Nie znam się na gotowaniu, ale mógłbym ci pomóc. Jeśli mi powiesz, co mam robić. — Paweł stanął koło niej. Pomimo smażących się kotletów Ewa czuła woń dezodorantu. Gdyby zbliżyła nos do jego twarzy, poczułaby balsam po goleniu. Ziemniaki się dogotowywały.

— Dziękuję, już prawie gotowe. Rozłóż sztućce i talerze na stole. Wyjmij wino z lodówki i otwórz. Powinno być już wystarczająco schłodzone. Riesling będzie dobry do drobiu. Kupiłam półwytrawny. Kieliszki są tam.

Paweł nakrył do stołu w jadalni i otworzył wino. Zaniósł surówkę. Ewa ugniotła ziemniaki z masłem i śmietaną. Kotlety miały chrupiącą, jasnobrązową skórkę. Zasiedli do stołu. Puc zjadł swojego kotleta sam w kuchni. Nie potrzebował do szczęścia ani świeżych warzyw ani białego wina, ani konwersacji. Potem położył się na sofie i zasnął.

— Bardzo dobre — powiedział Paweł, biorąc drugi kotlet i nalewając sobie drugi kieliszek wina. Ewa podziękowała. Wystarczał jej jeden. Jeden kieliszek wina i jeden mały kawałek mięsa. Zjadła więcej surówki.

— Cieszę się, że ci smakuje.

— Wino też jest dobre. Podobno białe wina pija się do ryby i drobiu, a czerwone do wołowiny i wieprzowiny.

— To prawda — odpowiedziała Ewa, dopijając resztę rieslinga.

— Czy to jest tylko taka kolorystyczna konwencja, czy ma to jakieś racjonalne uzasadnienie?

— To nie tylko konwencja. Przede wszystkim chodzi o smak. Pewne rzeczy pasują do siebie, tworzą harmonię smakową, uzupełniają się. Inne się ze sobą kłócą i gryzą. Dochodzi też aspekt, powiedzmy, fizjologiczny.

— Jakaś biologia, chemia? — Paweł skończył jeść i wziął ostatni łyk chłodnego, owocowo kwaskowatego wina.

— Nie pamiętam dokładnie, ale ma to coś wspólnego z trawieniem białka i tłuszczu. Inna kwasowość albo zasadowość w żołądku. Tak jak mówiłeś: chemia i biologia.

— Może tak samo jest w relacjach między ludźmi? Z fizjologicznych powodów niektórym jest ze sobą dobrze, innym nie.

— Tak. Biochemia odgrywa niemałą rolę w stosunkach międzyludzkich. Ale najważniejsze jest to, co człowiek ma w głowie.

— Ludzie, z którymi mam do czynienia, nie mają za dużo w głowie. Są monotematyczni.

Ewa się zaśmiała.

— Rozumiem, co masz na myśli. Poznałam wiele takich osób. Inteligentni, wykształceni. Posiadacze cenionych dyplomów, certyfikatów. Legitymujący się świadectwami ukończenia specjalistycznych kursów. Nowocześni, dobrze opłacani fachowcy. Ale wystarczy poruszyć temat wykraczający poza ich branżę i od razu rozmawiasz z przedszkolakiem.

Paweł pokiwał głową. Wtedy Ewa uświadomiła sobie, że mógł odebrać jej wypowiedź jako przytyk. Ale nie wyglądał na urażonego. Trzymał kieliszek za nóżkę i obracał go w palcach. W ten sposób Ewa mogłaby dyskutować ze swoim mężem. Może nawet bezwiednie powtórzyła teraz kwestię, którą dawno temu usłyszała od niego.

Szymon był przeciwnikiem specjalizacji. Twierdził, że wykształcenie powinno być wszechstronne. Ewa odpowiadała, że firmy potrzebują fachowców, a nie filozofów. W firmach nie prowadzi się uczonych dysput, tylko pracuje, by osiągnąć zysk. Szymon sceptycznie podchodził do pogoni za zyskiem. Skutek jest taki, że wszyscy chcą zarobić za wszelką cenę i nie znajdzie się mądry, który zrozumie, że nie każdy zysk się opłaca. Są zyski, które powodują niepowetowane straty. Są takie rodzaje wygranych, które prowadzą do klęski. Aby to widzieć, trzeba mieć szerokie horyzonty, których nie ma człowiek o wąskiej specjalizacji. Dlatego specjaliści potrafią tak dobrze robić złe rzeczy. Dlatego tak często zdarza im się inteligentnie robić coś, co jest głupie.

Ewa nie miała ochoty na tego typu dyskusje. Były częścią świata, który odszedł. Właściwie dobrze, że ten chłopiec miał tak mało książkowo-gazetowych mądrości do powiedzenia.

Paweł przestał się bawić kieliszkiem i sięgnął po butelkę, wpatrując się w nalepkę ze wskazówkami dotyczącymi podawania i opisem smaku rieslinga.

— To wino ma żwawość, elegancki charakter i subtelny, cytrusowy aromat — przeczytał na głos.

Roześmieli się oboje.

— Pomożesz mi zanieść naczynia do kuchni? — Ewa wstała od stołu. — Muszę pozmywać. Miałam kiedyś zmywarkę, ale się jej pozbyłam. Nieprzydatna dla jednej osoby. Tylko zagracała kuchnię.

— Ja mogę zmywać. To akurat umiem. — Paweł zerwał się na nogi.

— W porządku. Ty myj naczynia, ja będę wycierać.

Stali obok siebie. Paweł mył garnki i talerze i podawał Ewie. Ewa wycierała i odkładała naczynia na blat szafki obok zlewozmywaka, żeby później powstawiać wszystko na miejsce. Po przewietrzeniu kuchni Ewa jeszcze wyraźniej czuła przyjemny zapach świeżości bijący od Pawła. Dobrze wybrała kosmetyki. W pierwszej chwili machinalnie sięgnęła po te, których używał jej mąż. Ale wybrała inne. Nie chciała, żeby Paweł pachniał tak jak Szymon.

— Napijemy się teraz herbaty? — zaproponowała, kiedy skończyli. — Po obiedzie piję zieloną herbatę. Należy ją pić mniej więcej pół godziny po jedzeniu, aby nie hamowała przyswajania żelaza z pożywienia.

— Czytałem gdzieś, że Chińczycy piją zieloną. Chyba powinniśmy się od nich uczyć.

— Jeśli chodzi o picie herbaty, to na pewno.

Ewa piła zieloną herbatę nie tylko dla jej właściwości zdrowotnych i odchudzających. Zielona herbata poprawia metabolizm, przyspiesza spalanie kalorii. Zawarte w niej przeciwutleniacze neutralizują rakotwórcze wolne rodniki. Oczywiście to było dobre, ale równie ważny był smak i zapach. Ewie odpowiadała cierpkość naparu i jego orzeźwiająca świeżość. Trawiasty, słodko-gorzki aromat. Język i podniebienie stawały się mniej oślizłe, bardziej szorstkie, jakby wygarbowane.

Ewa wiedziała, jak ograniczyć ilość garbników, powodujących zbyt dużą gorycz. Nie zalewała liści wrzątkiem, ale czekała, aż woda lekko przestygnie. Był też sposób na pozbycie się kofeiny. Aby usunąć kofeinę, należało na kilkadziesiąt sekund zalać liście wrzątkiem, a następnie wylać wodę. Po powtórnym, pięciominutowym parzeniu gorącą, ale nie wrzącą wodą, otrzymuje się idealną zieloną herbatę: bez nadmiaru garbników i kofeiny. Łagodną, cierpkawą, rześką.

— Mogę włączyć telewizor? — zapytał Paweł, głaszcząc Puca.

— Nie teraz. Pooglądasz sobie, kiedy pójdę spać.

Ewa nie słodziła. Dawniej, kiedy obojętny był jej smak herbaty, piła słodką. Potem się odzwyczaiła od cukru. Paweł wsypał dwie łyżeczki. Do zielonej herbaty. Dwie łyżeczki cukru.

— Smakuje ci? — zapytała.

— Może być. Lepsza niż czerwona. Piłaś kiedyś czerwoną herbatę?

— Owszem. Lubię czerwoną herbatę. Ma specyficzny aromat, który nie każdemu odpowiada, ale dużo cennych właściwości.

— Czuć w niej stęchliznę. Zapach ziemi z piwnicy. Albo ściółki z obory.

— Skoro już wspomnieliśmy Chińczyków, to w czasach dynastii Tang picie czerwonej herbaty było przywilejem wyłącznie cesarza. Ten napój kojarzy się z pałacem, nie z oborą.

Paweł pieścił Puca. Powoli, delikatnie, od niechcenia. Tak się powinno dotykać kogoś, kto jest w półśnie. Kto lewituje między jawą a snem, rzeczywistością a marzeniem. Było cicho. Po szybie spływały krople deszczu. Kotu nie trzeba opowieści. Wystarczy gładzić jego wrażliwą skórę. Nakarmić i pozwolić drzemać w suchym i ciepłym. Przyszłość? Śmierć? Cel życia? Co to w ogóle za pytania?

6 Opowiedz mi o sobie

— Chcę, żebyś mi o sobie opowiedział.

— Już prawie wszystko wiesz. Nie mam dużo do dodania.

— Nawet sobie nie wyobrażasz, jak wiele masz do dodania. Ale nie obawiaj się. Ja nie chcę wiedzieć wszystkiego. Urodziłeś się i wychowałeś w Czarkowie?

— Właściwie na wsi pod Czarkowem. Kiedy byłem małym dzieckiem, moi rodzice mieszkali z babcią i dziadkiem na małym gospodarstwie rolnym. W dawnych czasach była to osobna wieś, ale wtedy ta okolica leżała już w obrębie administracyjnym miasta. Teraz nie ma tam żadnych gospodarstw.

— Ziemię rolną zamieniono na działki budowlane?

— Wyrosło tam podmiejskie osiedle. Resztki pól zarosły.

— Pewnie dużo pamiętasz z tego okresu. Kiedy byłam w twoim wieku, wspomnienia z dzieciństwa tworzyły rozległe morze. Mogłam żeglować po nim bez końca. Ciągle mi się coś przypominało. Samo z siebie, bez żadnego powodu. Wystarczyła melodia, zapach deszczu wiosną, mróz zimą, cokolwiek. Teraz wspominanie jest dla mnie świadomym aktem i wiąże się z wysiłkiem woli.

— W pobliżu były stawy i strumień. — Paweł obejrzał się i popatrzył w okno. Zaczynało zmierzchać. Deszcz ustał. Wiatr się wzmógł. Tuje w ogródku ledwo się ruszały, ale ciemnoszare chmury przesuwały się na niebie bardzo szybko. Tam, w górze, musiało mocno wiać.

Ewa nie zapalała światła. Siedziała w fotelu z podkurczonymi nogami, trzymając w rękach spodek z filiżanką herbaty.

— Opowiadaj.

— Strumieniem płynęła zimna, przejrzysta woda. Niedaleko były źródełka. Strumień był tak wąski, że nawet dziecko mogło go przeskoczyć. Nie wiem, ile miałem lat. Pięć albo sześć. Powierzchnia wody wybrzuszała się, marszczyła i migotała w słońcu. Po dnie przesuwały się małe, ruchome wydmy żółtego piasku. Wartki nurt tarmosił kępy wodorostów o postrzępionych listkach. Strumień rozszerzał się i wpadał do ciemnego stawu o mulistym dnie. Naniesiony piasek tworzył jasną deltę. Staw otoczony był olchami. Stały na brzegu, pochylone ku wodzie. Kępa drzew rosła na wysepce na środku stawu. Słońce świeciło z góry przez liściaste korony i prześwietlało ciemną toń aż do dna. Woda była przezroczysta, ale muliste dno sprawiało, że wydawała się czarna. Dopiero w słońcu było widać, że jest czysta i klarowna. W snopach słonecznego światła połyskiwał wodny kurz. Taki sam, jaki unosi się w powietrzu między pniami drzew o zachodzie. U brzegu piaszczystej delty, gdzie wpadał do stawu strumień, pływało stadko cierników. Przywiązywałem do nitki dżdżownicę i zanurzałem przynętę. Kiedy ciernik łapał dżdżownicę w pyszczek, pociągałem za nitkę i wyciągałem rybkę z wody. Rybka spadała na trawę. Wkładałem ją do słoika z wodą. Potem następną. Była późna wiosna albo lato. Miałem na sobie sandały i krótkie spodenki.

— Dlaczego tak dokładnie to zapamiętałeś? Stało się coś?

— Nic się nie stało. Lubiłem tam chodzić. Tylko babcia się gniewała. Bała się, że mogę się utopić. Ale tam było płytko.

— Kochałeś swoją babcię?

— Spędzałem z nią całe dnie na podwórku i w ogrodzie. Pomagałem karmić takie małe żółte kurczaki. Razem zaganialiśmy kaczki.

— A rodzice?

— Rodzice jeździli do pracy w mieście. Kiedy się budziłem, już ich nie było. Tata pracował w fabryce jako ślusarz. Mama była kucharką w szkole. Wracali po południu. Jedliśmy w kuchni zupę szczawiową. W każdym talerzu pływała połówka jajka na twardo. Na drugie danie były żeberka z ziemniakami. Po obiedzie jeździłem z dziadkiem na łąkę. Dziadek kosił trawę, a ja goniłem ważki i myszy. Za mną biegał pies. Miał na imię Misiek. Wywąchiwał mysie norki i kopał przednimi łapami. Leżałem na świeżo ściętej trawie. Obok kładł się Misiek i dyszał z wyciągniętym językiem. Trawa była chłodna, wilgotna i mocno pachniała. Dziadek lubił majsterkować. Był stolarzem amatorem. Chodziłem z nim do warsztatu, gdzie było pełno narzędzi. Pachniało wiórami i pokostem.

Paweł umilkł. Zaczynało się ściemniać. Ewa podniosła się z fotela i poczuła mrowienie. Ścierpły jej nogi.

— Zrobię świeżej herbaty. Zielona z drugiego parzenia jest najlepsza.

Puc obudził się, przeciągnął grzbiet i udał się do swojej kuwety. Paweł skorzystał z łazienki, a potem stanął przy stole w kuchni i przyglądał się ceremonii parzenia zielonej herbaty.

— Chyba cię nudzę — powiedział.

— Bynajmniej. Podoba mi się to, co mówisz. Opuść w pokoju rolety i włącz lampkę, żeby była odpowiednia atmosfera. Zaraz przyniosę herbatę.

Ewa rozlała herbatę z dzbanka do filiżanek i usiadła w fotelu naprzeciwko sofy. Paweł, podobnie jak Puc, zajął swoje miejsce na sofie. Ewa założyła nogę na nogę.

— Mów dalej. O babci i dziadku.

— Pod wieczór krowy wracały z pastwiska. Babcia z dziadkiem je poili i doili. Tata pomagał. Krowy piły, wypuszczając spod ogonów zielone placki. Na kolację jedliśmy chleb z gęsim smalcem z podsmażaną cebulką w środku. Albo z białym serem. Piliśmy mleko. Potem dziadek rozmawiał z babcią o gospodarstwie. Tata czytał gazetę w pokoju, a mama zmywała naczynia. Dziadek kładł nogi na krześle i zapalał papierosa. Dym unosił się z rozżarzonej końcówki i snuł po kuchni niebieskimi pasemkami. Wąchałem ten zapach. Patrzyłem na pływający w powietrzu dymek.

— Paliłeś kiedyś?

— Nie. Ale lubię zapach dymu z papierosów. Przypomina mi dziadka.

— Twój dziadek już nie żyje?

— Od wielu lat. Babcia zmarła niedawno.

— A ojciec?

— Miał wypadek w pracy, kiedy byłem na drugim roku studiów. Potem przeniosłem się na zaoczne.

— Współczuję. Miałeś swój pokój?

— Nie. Dopiero kiedy przeprowadziliśmy się do miasta, do mieszkania w bloku, miałem osobny pokój. W tamtym domu spałem z babcią i dziadkiem w jednym dużym łóżku. Mama i tata spali w drugim pokoju. Łóżko skrzypiało, kiedy dziadek się kładł. Sienniki szeleściły, były wypchane słomą. W poduszkach było gęsie pierze. Poduszki pachniały kurnikiem i starą szafą. Babcia opowiadała mi bajkę o wilku i koźlątkach. Zanim skończyła, dziadek już chrapał. Babcia kładła palec na ustach, żebym się nie śmiał, a drugą ręką zatykała dziadkowi nos. Zapadała cisza. Po chwili dziadek wzdrygał się i budził z głośnym chrapnięciem podobnym do chrząknięcia świni. Pytał: co jest? Babcia mówiła: nie chrap. Dziadek mruczał pod nosem, mlaskał i przewracał się na bok. Robiłem się senny. Zasypiając słyszałem chrapanie dziadka, które przechodziło w odgłos piłowania deski. Śniło mi się, że jestem z dziadkiem w warsztacie.

Ewa roześmiała się.

— Mnie się kiedyś śniło, że strzelam ze strzelby i w końcu ten huk mnie obudził. Okazało się, że moja matka stukała miotłą przy zamiataniu. Tylko raz pracowałam na wsi. Byłam w pierwszej klasie liceum i pod koniec września pojechaliśmy do jakiegoś gospodarstwa na wykopki. Dostaliśmy za to pieniądze na wycieczkę w maju, kiedy były matury.

— Kiedy dziadkowie wybierali kartofle, mama i tata brali urlop z pracy, żeby pomagać. Ja też pomagałem. I pies. Chodziłem z koszykiem i zbierałem pojedyncze kartofle, które zostały na polu. Wrzucałem te, które spadły, z powrotem na przyczepę. Zmęczyłem się i usiadłem na gołej ziemi. Mama kazała mi usiąść na worku. Pies przestał biegać i też usiadł na ziemi. Wołałem go, żeby usiadł na worku, ale nie chciał słuchać. Była końcówka lata, pogodny początek jesieni. Zanurzałem ręce w ziemi kartofliska. Z wierzchu była sucha i siwa. W środku wilgotna i czarna. Pachniała korzonkami. Przyklejała się do rąk. Potem wysychała i zamieniała się w skorupę. Kruszyła się i osypywała, kiedy zamykałem i otwierałem dłonie. Skóra na palcach była sucha i pomarszczona. Znowu wkładałem ręce do wilgotnej ziemi jak do chłodnej wody.

— Miałeś fajne dzieciństwo. Trudno mi sobie wyobrazić bliższy kontakt z naturą.

— Bawiłem się robakami. Kopałem dołek, do którego strącałem robaka, i patrzyłem, jak chce się wydostać. Podchodził mozolnie coraz wyżej i wyżej, a potem się osuwał na dno. Zaczynał od nowa. Podchodził, osuwał się, znowu się wspinał.

— Biedny malutki Syzyf. Widziałam mrówkę na plaży w podobnej sytuacji. To było w Kołobrzegu.

— W końcu pomagałem robakowi wyjść z dołka.

— Ja bym się brzydziła. Nie lubię insektów. A jak było z ogniskiem? Tyle się nasłuchałam o jesiennych ogniskach i pieczonych ziemniakach. Ale nigdy nie jadłam.

— Tata rozpalał ognisko z zeschłych łętów. Łęty były lekko wilgotne. Z początku było mało ognia, a dużo dymu. Gęsty, białawy dym mocno gryzł w oczy, kiedy wiatr powiał w moją stronę. Ubranie przesiąkało zapachem palonych łętów. Włosy, skóra. Mama musiała mnie kąpać, a ubrania wrzucała do prania. Ten dym snuł się aż na sąsiednie pola, i jeszcze dalej, w stronę lasu. Kiedy łęty wyschły i ognisko mocniej się rozpalało, dym robił się rzadszy i przybierał niebieską barwę. Podmuchy wiatru rozniecały żar. Wrzucaliśmy kartofle, żeby się piekły. Ale nie od razu, żeby się nie spaliły. Powoli dochodziły w gorącym popiele. Podczas obierania ze spieczonej skórki musiałem je przerzucać z ręki do ręki, bo były gorące, a nie chciałem czekać, aż ostygną.

— Smakowały?

— Jeszcze jak. Jako dziecko byłem niejadkiem, ale kartofle z ogniska mogłem jeść bez umiaru.

— Zboże też uprawialiście?

— Było nieduże pole żyta. Dziadek potrzebował ziarna i słomy na paszę. Po żniwach ściernisko kłuło w nogi, kiedy biegałem w sandałach. Słońce się zniżało, żółkło. Za klockami słomy gromadził się cień. Wydłużał się zjeżony cień ścierniska. Ćwierkały pasikoniki. Na niebie fruwały jaskółki. Odleciały, kiedy zrobiło się chłodniej, nadciągnęły chmury.

— A kiedy było zimno i deszczowo? Nie nudziło ci się?

— Siedziałem przy oknie i patrzyłem na drogę, którą nikt nie szedł. Kałuże były coraz większe. Babcia rozpalała w piecu. W domu pachniało palonym drewnem i ciepłem. Budowałem z klocków mury, wieże, domy. Na starym stole puszczałem taki śmieszny pojazd własnej roboty. Tata mi pokazał, jak się go robi. Ze szpulki, gumki, zapałki i ołówka. Lepiej się tym bawiłem niż kupionym w sklepie samochodzikiem. Na drewnianym stole dziadka roboty był czarny padół, który babcia kiedyś wypaliła żelazkiem. Sprawdzałem, czy mój pojazd potrafi pokonać przeszkodę. Wjeżdżał do środka łatwo, ale nie mógł wyjechać. Szpulka kręciła się w miejscu.

— Jak tamte robale.

— Musiałem pomagać palcem.

Ewa zaśmiała się. Była to nadzwyczaj udana rozmowa. Chłopak był zabawniejszy, niż się spodziewała. Grał lepiej, niż mogła przypuszczać. Odczuwała zadowolenie.

— Nigdy nie mieszkałam na wsi. Nawet spacery po parku nie za bardzo mnie pociągają. Chyba że zimą, kiedy nie ma much i komarów.

— Zawsze lubiłem las. W pogodne dni jeździliśmy po liście. Dziadek miał traktor, ale do lasu jeździliśmy wozem konnym.

— Twój dziadek trzymał konia?

— Dla ozdoby. Nawet nie wiem, po co dziadkowi były potrzebne jesienne liście. Może na ściółkę? Wtedy nie zastanawiałem się nad tym. Misiek został na podwórku z babcią. Babcia kazała nam uważać na borsuka. Miał norę niedaleko, mógł ugryźć. Albo wściekły lis. Było chłodno, świeciło słońce, wiał lekki wiatr. Na skraju pola rosły krzaki głogu. Przez kolczastą gęstwinę wiatr przewiewał z cichym sykiem. Trawa, która porastała ugór pod lasem, była gęsta i sucha, miała płowy kolor. Wiatr mierzwił ją jak bujne, sztywne włosy. Sucha trawa upstrzona była okrągłymi norkami. Ugór zarastał sosnami. Dziadek pamiętał czasy, kiedy tam było pole.

— Teraz ugorów jest jeszcze więcej. Może jacyś mądrzy ludzie potrafią tę zagadkę wyjaśnić, ale wygląda na to, że im mniejszy areał się uprawia, tym większe góry żywności piętrzą się w sklepach.

— Myślę, że obecnie użytkuje się rolę intensywniej. Poza tym jest duży import.

— Żartowałam! Jestem ekonomistką z wykształcenia. Mów mi o polach i lasach.

— Wjechaliśmy do lasu. Po obu stronach drogi rosły brzozy. Były prawie całkiem łyse. Żółte i brązowe listki wyściełały drogę. Jechaliśmy białym tunelem z brzozowych pni, który się zwężał przed nami. Powietrze pachniało listowiem i igliwiem. Skręciliśmy w buczynę, gdzie był gruby dywan rudych liści. Można się było w nich tarzać. Dziadek wrzucał liście na wóz, a ja ugniatałem nogami.

Ewa czuła się przyjemnie odprężona. Robiła się senna. Gdyby była kotem, zasnęłaby na fotelu, zwinięta w kłębek. Paweł opowiadał. Miał kojący głos. Jak by to było, gdyby ją dotykał zamiast Puca?

— Kiedy wracaliśmy, siedziałem na rudych bukowych liściach. Były chłodne i wilgotnawe, bo leżały w cieniu. W nocy był przymrozek. Koń idąc robił kupę. Jasnobrązowe kule wypadały mu spod ogona na środek drogi i parowały. Dziadek się śmiał. Wiedziałem, że zaraz przyjdą granatowe żuki, porobią z końskiego gnoju kulki i będą je toczyć tylnymi nogami. Znowu jechaliśmy brzozowym tunelem, który się zwężał przy końcu. Tam świecił kawałek słonecznego ugoru.

— Pięknie — powiedziała Ewa, tłumiąc ziewnięcie. — Jestem wykończona. Zeszłej nocy mało spałam. Dzień był pełen wrażeń.

— Nie jesz kolacji?

— Nie. Chcę się położyć jak najszybciej. Ale ty nie musisz iść spać. Tam jest telewizor, tutaj laptop. Prędkość połączenia z internetem nie jest idealna, ale powinna wystarczyć. Tylko nie włamuj się do moich prywatnych folderów. — Ewa z udaną surowością pogroziła Pawłowi.

— W żadnym wypadku. Słowo hackera. — Paweł podniósł palce jak do przysięgi żołnierskiej, by za chwilę włożyć rękę do kieszeni. — Masz piwo?

— Nie mam. Jest woda mineralna i sok grapefruitowy. Zrób sobie kanapkę. W koszyku są owoce. Pucowi wystarczy nalać świeżej wody. Dosyć dzisiaj zjadł. To chyba tyle. Dobranoc.

— Dobranoc. — Paweł wstał i patrzył, jak Ewa wchodzi po schodach na górę. Wziął pilota i włączył telewizor. Następnie usiadł przy biurku z komputerem. Lubił robić dwie rzeczy naraz.

Ewa wzięła prysznic i położyła się do łóżka. Nie nastawiała budzika. Wiedziała, że obudzi się wcześnie. Usnęła szybko. Bez czytania, bez muzyki, bez przewracania się z boku na bok. Śnił jej się las pełen czerwonych liści, które wciąż spadały i spadały niczym wielkie płaty śniegu. Marek szedł przed nią i próbował je łapać w locie, lecz liście unikały jego rąk, zwrotne jak motyle.

Przebudziła się w nocy i zaspana poszła do łazienki. Z dołu dochodziły odgłosy filmu akcji. Spojrzała ze schodów na dół. Paweł leżał na sofie i oglądał telewizję. Przy nim siedział Puc.

Ewa wróciła do łóżka i zapadła w sen, kiedy przyłożyła głowę do poduszki.

7 Magda dzwoni do Ewy

Obudziła się wcześnie rano. Dopiero zaczynało świtać. Po cichu otworzyła drzwi i zajrzała do pokoju Marka. Paweł spał. Patrzyła na niego.

Zeszła na dół, żeby zrobić sobie śniadanie. Nakarmiła Puca. Wymieniła piasek w kuwecie. Uchyliła okno. Na osiedlu panowała cisza. Żadnego ruchu. Mieszkańcy spali. Ewa też nie miała zamiaru opuszczać domu. Była niedziela, sklepy zamknięte.

Stała przy oknie i oddychała chłodnym, mokrym powietrzem poranka, pijąc drugą filiżankę herbaty. Pachniało mżawką, trawą i liśćmi. Ewa wiedziała, że zapach świeżego powietrza tylko przez chwilę jest ciekawy. Pełen pokus i obietnic. Po wyjściu na dwór nos się przyzwyczaja i przestaje dostarczać mózgowi przyjemnych wrażeń. Jest tylko chłód i wilgoć, kurz i upał. Albo mroźny wiatr.

Poszła do piwnicy, żeby podkręcić ogrzewanie. Lubiła, kiedy w domu jest ciepło. Tak aby nie trzeba było nosić swetra. Nieraz musiała oszczędzać, kiedy miała mniej zleceń. Ogrzewanie gazowe pochłaniało duże sumy. Wówczas leżała pod kocem w niedogrzanym domu i słuchała muzyki. Albo siedziała w fotelu z nogami owiniętymi pledem, piła gorącą herbatę i czytała.

Włączyła komputer w salonie i sprawdziła pocztę. Znalazła dwa rutynowe maile związane pracą, które nie wymagały odpowiedzi. Portal randkowy przysłał maila z pytaniem, czy szuka idealnego mężczyzny. Zaśmiała się do siebie. Gdyby po drugiej stronie był człowiek, a nie automat, odpowiedziałaby, że nie, bo idealni mężczyźni są najgorsi. Kilka wiadomości program pocztowy automatycznie ocenił jako śmieci i umieścił w koszu. Ewa zajrzała tam i przekonawszy się, że ocena była słuszna, opróżniła kosz. Ciekawe, co się dzieje z wyrzuconymi z kosza śmieciami. Czy istnieje gdzieś jakieś wielkie wirtualne wysypisko?

Była ciekawa, jakie strony przeglądał Paweł, bo na pewno surfował po internecie. Lista historii była pusta. Chciało jej się śmiać z samej siebie. Hacker miałby zostawić ślady swojej aktywności? Gdyby coś takiego zrobił, to chyba naumyślnie, mając w tym jakiś cel. Nawet ona wymazywała historię przeglądarki i listę słów wpisywanych do wyszukiwarki. Pozbywała się starych maili. Regularnie korzystała z programów czyszczących, chociaż mieszkała sama i nikt niepowołany nie miał dostępu do jej komputera.

Zajrzała do swoich ulubionych witryn. Strona dla księgowych z aktualnymi przepisami i poradami. Nic nowego. Prawo zmieniało się często, ale jednak nie co tydzień. Przeczytała kilka pytań na forum i odpowiedzi ekspertów. Zapoznała się z komentarzami użytkowników. Następnie odwiedziła stronę poświęconą łuszczycy. Oprócz wielu pożytecznych informacji Ewa czerpała z tego miejsca pociechę. Świadomość, że nie ona jedna się męczy, podnosiła ją na duchu. Dzięki tej stronie zapoznała się z jeszcze gorszymi przypadkami. Mówią, że wiedza o tym, że może być gorzej, nie pomaga. To nieprawda, pomaga. Pod warunkiem że ma się do czynienia z konkretnymi ludźmi, a nie z chorym fantazjowaniem.

Było parę innych witryn, które Ewa miała w folderze ulubionych. O malarstwie impresjonistycznym, o muzyce klasycznej, o książkach. O gotowaniu i zdrowej diecie, o herbacie. Takie tam różności i drobiazgi.

Uprzytomniła sobie, że Paweł mógł wszędzie zajrzeć. Na jej komputerze nie było żadnych zabezpieczeń. Nie ukrywała folderów ani plików, nie stosowała haseł. Nie używała programów szyfrujących. A jeżeli zobaczył, czym się interesuje, to co z tego. Już wcześniej musiał zauważyć płyty z muzyką klasyczną i albumy malarskie. Stały na widoku. A łuszczyca? Po pierwsze, Ewa była w tej chwili wolna od zewnętrznych objawów. Po drugie, Paweł nie był chyba tak głupi, żeby się bać zarażenia.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 47.66