E-book
27.3
drukowana A5
89.42
Pogromca Zła

Bezpłatny fragment - Pogromca Zła


5
Objętość:
447 str.
ISBN:
978-83-8351-016-3
E-book
za 27.3
drukowana A5
za 89.42

Złodziej

Dom był wielki, składał się z piwnicy, parteru, dwóch pięter i strychu. Na początku zastanawiałem się czy było warto brać to zlecenie, ponieważ moje szanse na odnalezienie tej figurki były znikome, przeszukanie tak wielkiej willi zajmie mi wieki.

— Co ty sobie myślałeś Drake? — Wyszeptałem do siebie. Porywać się na okradanie kupca Tigermana za marne pięćset koron to jak szukanie taniej dziwki w Goldenhall.

Miałem ogromne wątpliwości co do powodzenia mojej misji, ale niestety nie miałem w tym momencie innego wyjścia, musiałem się zawziąć i odnaleźć ten przedmiot. Ucieczka w tej sytuacji nie wchodziła w grę… albo inaczej, mogłem porzucić zadanie, ale wiązało by się to z poważnymi konsekwencjami. Pracowałem u Roberta dość długo i wiedziałem, że za niedotrzymanie kontraktu wymierza karę. O tych, którzy się mu sprzeciwili słuch zaginął, a ja wolałem nie znaleźć się na ich miejscu, zdecydowanie lepiej narazić się najbogatszemu kupcowi w Cnoclee.

— Dobra, skup się Drake. Pomyśl, gdzie się stawia taką drogocenną figurkę? Hmm. Na pewno nie w salonie na parterze — powiedziałem do siebie w myślach — muszę przeszukać górną część domu.

Po chwili zastanowienia ruszyłem w kierunku schodów, prowadzących na piętro. Na pierwszej kondygnacji znajdował się korytarz, a na jego ścianach wisiało pełno obrazów przedstawiających nagie kobiety, widocznie kupiec był amatorem krągłych kształtów (nie to żebym ja nim nie był, ale zdecydowanie wolałem zachwycać się żywym ciałem). Sprawdzałem wszystkie pomieszczenia po kolei, aż w końcu natrafiłem na zamknięte drzwi. Wyciągnąłem swoje wytrychy i przystąpiłem do sforsowania zamka. Po paru chwilach udało mi się otworzyć drzwi, a kiedy je rozwarłem, ujrzałem duże pomieszczenie bogato ozdobione i urządzone. Wszedłem do środka i rozejrzałem się, pokój wypełniały regały pełne ksiąg, na środku stał ogromny stół, a na nim leżała karafka z winem. Na jednej ze ścian wisiał obraz przedstawiający wizerunek Tigermana (widocznie nasz kupiec był narcyzem), pod nim stała dębowa komoda ze złotymi zdobieniami, a na niej poszukiwany przeze mnie przedmiot.

— Mam cię. — Uśmiechnąłem się.

Podszedłem bliżej i ujrzałem jadeitową statuetkę przedstawiającą węża z rozwartą paszczą, w której trzymał białą perłę. Chwyciłem figurkę ostrożnie i schowałem ją do plecaka. W pierwszej chwili pomyślałem, że to kiepskie miejsce na tak cenny przedmiot. Bardzo łatwa zdobycz dla przeciętnego złodzieja (nie uważałem siebie za takiego), lecz włamanie się do pustego domu nie było trudne, nawet zamknięte drzwi nie stanowiły problemu. Wystarczyło je wyrwać z zawiasami, choć to by nie było profesjonalne działanie. Później stwierdziłem, że kupcy są trochę zadufani, oczywiście nie mówię o takich, którzy sprzedają warzywa na targu, ponieważ ich majątek nie jest duży i szanują to, co mają. Chodzi mi o takich, co pławią się w bogactwach i myślą, że są lepsi od innych. Uważają, że nikt nie odważy się ich okraść — a tu proszę, znalazł się taki łotr jak ja. Odważny i śmiały Drake. — Uśmiechnąłem się w myślach.

— Na mnie już czas — pomyślałem — wyszedłem z pomieszczenia i zamknąłem za sobą drzwi, a chwilę później usłyszałem odgłosy z dołu, najwidoczniej właściciel wrócił. Odwróciłem się i przedostałem z powrotem do pokoju, zamykając od środka zamek. Jedyną drogą ucieczki w tej sytuacji było okno, więc bez chwili zastanowienia ruszyłem w jego kierunku. Musiałem jednak zachować ostrożność i nie robić zbędnego hałasu. Przemierzyłem salon idąc na palcach, patrząc jednocześnie pod nogi, aby w nic nie uderzyć. Kiedy dotarłem na miejsce, otworzyłem powoli okiennice i opuściłem się na rękach w dół. Miałem szczęście, że dom był porośnięty bluszczem, bo ułatwiło mi to zejście, co prawda kolce nie sprzyjały w uchwycie, ale gorzej by było, jakbym nie posiadał rękawiczek. Z małymi przeszkodami udało mi się pokonać ścianę i dotrzeć na dół, od razu jak znalazłem się na ziemi zacząłem biec w stronę pobliskiego lasu. Po przebiegnięciu kilku metrów, z oddali było słychać krzyk kupca.

— Dopadnę skurwysyna, który miał czelność mnie okraść! — Biegłem ile sił w nogach i śmiałem się pod nosem.

Po długim nieustającym biegu postanowiłem odpocząć pod drzewem, aby złapać oddech. Wątpiłem w to, że ktoś ruszył moim tropem, ponieważ kupiec nie miał żadnej straży, a poza otwartym oknem, nie zostawiłem żadnych śladów. Wziąłem plecak do rąk i wyjąłem statuetkę, aby jej się lepiej przyjrzeć. Była bardzo dobrze wykonana, z dbałością o najmniejszy szczegół.

— Po co Robertowi coś takiego? — Pomyślałem — nie będzie się nią nawet w stanie pochwalić przed ludźmi. Zresztą nieważne, dla mnie liczyły się tylko pieniądze, które za nią dostanę. Zapakowałem ją i ruszyłem w stronę karczmy, w której byłem umówiony na spotkanie.

Karczma „U cycatej Bessy” (skąd się wzięła nazwa chyba nie muszę tłumaczyć) była obskurna, ale podawali w niej wyśmienite piwo i to odpowiednie miejscem dla takich ludzi jak ja. Nie zaglądali do niej szlachcice ani żadni obywatele wyższych sfer, dlatego byłem tam bezpieczny.

Wszedłem do środka i zatrzymałem się obok drzwi, po czym rozejrzałem dookoła w poszukiwaniu Roberta. Po chwili ujrzałem mężczyznę w szarej koszuli i czarnych spodniach, kolor jego włosów w pewien sposób odzwierciedlał ubiór, ponieważ ulizane, krótko ścięte włosy były czarne jak smoła i przerzedzone sporadyczną siwizną. Obok niego stało dwóch wielkich, umięśnionych i identycznie ubranych mężczyzn. Byli to ochroniarze Roberta niejacy Tug i Fug, bliźniacy o ograniczonym ilorazie inteligencji (do trzaskania ludzi po łbie nie potrzebny był lotny umysł), a jedyne co ich odróżniało to broda. Tug posiadał niewielki zarost, wręcz identyczny jak jego szef Robert, zaś Fug nosił krótką bródkę ściętą w trójkącik.

— Witam Robercie, i was również. — Rzekłem spokojnym tonem.

— Witaj Drake. Zdobyłeś to, o co cię prosiłem? — Zapytał Robert.

— Owszem. — Wyciągnąłem z plecaka figurkę i wręczyłem ją Robertowi.

— Dobrze się spisałeś chłopcze, za twoje trudy należy ci się nagroda. Tug — zwrócił się do jednego z bliźniaków — wypłać proszę naszemu gościowi należną sumę. — Tug sięgnął do kieszeni po sakiewkę wypełnioną monetami i wręczył mi ją.

— Dziękuję. — Zabrałem sakiewkę z ręki bliźniaka i schowałem ją do plecaka.

— To ja ci dziękuję — zwrócił się do mnie Robert — jest piękna, nie uważasz? — Zapytał.

— Owszem, niebywała figurka. Po co ci ona?

— Nie twoja sprawa mały, nie powinieneś się interesować tym, co robię z przedmiotami, które dla mnie zdobywasz. Twoim zadaniem jest tylko kraść, nic poza tym — odparł z oburzeniem — zmykaj już, czekam jeszcze na kogoś ważnego.

— Bywajcie panowie. — Wstałem z krzesła i udałem się w stronę baru. Po dzisiejszych emocjach musiałem się napić piwa i coś zjeść.

— Witam moją przeuroczą karczmarkę Bessy. — Zawołałem radośni.

— Mój mały Drake. — Oberżystka rozłożyła ręce i wtuliła się we mnie. Jej uścisk był tak silny, że nie mogłem przez chwile złapać tchu. Była wysoką kobietą o blond włosach upiętych w niewielki kok, niebieskich oczach i dużych krągłych piersiach (więc uścisk był przyjemny z racji tego, że miałem głowę na wysokości jej biustu). Można tak powiedzieć, że była dla mnie jak matka, opiekowała się mną po stracie rodziców. Dużo jej zawdzięczam. — Gdzie się podziewałeś słoneczko? Jesteś cały brudny i wyglądasz mizernie. Pewnie byś coś zjadł?

— Miałem pewną sprawę do załatwienia i trafiłem do lasu, ot cała historia, szkoda czasu opowiadać. Czy bym coś zjadł? Oczywiście, że tak, jestem głodny jak wilk, ale najpierw napiłbym się piwa, albo od razu dwa. W gardle mi zaschło od tego biegania.

— Już ci służę chłopcze — Bessy sięgnęła po kufel, po czym zanurzyła w drewnianej beczce wypełnionej trunkiem — proszę uprzejmie, na zdrowie. Zaraz wrzucę na ruszt wieprzowinkę.

Bessy nie popierała mojej profesji i zawsze powtarzała, że stać mnie na więcej i powinienem skończyć z pracą u Roberta. Wiem, że chciała dla mnie lepiej, ale nie miałem zamiaru rezygnować ze swojej pracy, lubiłem ją. Pomimo moich sprzeciwień i wybryków, zawsze mnie kochała i wspierała, byłem dla niej jak syn, więc nie miała serca się na mnie gniewać.

— Już niosę strawę! — Zawołała radośnie Bessy i położyła przede mną talerz wypełniony po brzegi pachnącym jedzeniem.

— Dziękuję ci uprzejmie. — Byłem tak potwornie głodny, że od razu zabrałem się do jedzenia.

Talerz opróżniłem w kilka chwil, mięso było dobrze wypieczone, a pyry rozpływały się w ustach. Bessy była urodzoną kucharką.

— Wyśmienite danie Bessy. — Wyrwałem nagle, po czym poczułem zawrót głowy.

— Cieszę się, że smakowało — uśmiechnęła się — nie chcę cię wypraszać, ale widzę, że jesteś zmęczony. Idź odpocząć Drake.

— Dobrze, rzeczywiście ze mną nie najlepiej, czuję jakby rozsadzało mi głowę od środka. — Odparłem i odwróciłem się w stronę wyjścia. Zrobiłem dwa kroki i nagle przed moimi oczami przeleciał sztylet, po czym wbił się w stojący obok mnie drewniany słup.

— Co robisz głupcze! Zabijesz kogoś! — Krzyknęła wściekle Bessy.

— Wybacz Pani, to nie było zamierzone. — Odpowiedział roztrzęsiony młody chłopak.

Zabrałem wbity nóż i powiedziałem do stojącego przerażonego chłopaka — sztylet to wspaniała broń. Jest niewielki, niewinnie wyglądający, a może być postrachem ciężkozbrojnego z toporem. Można nim rzucać, podcinać gardła, ale najważniejsze to wiedzieć jak się z nim obchodzić. Nie sztuką jest nim ciskać na oślep z nadzieją, że trafi się w cel. Należy nad nim zapanować, na przykład tak. — Wykonałem szybki zwrot i rzuciłem nożem. Wbił się on prosto w jabłko, którym zajadał się towarzysz naszego przerażonego miotacza. Kompan upuścił owoc z tkwiącym w nim sztylecie na podłogę. Był osłupiały. W karczmie wszyscy umilkli, było tylko słychać ciężkie oddechy ludzi i szybkie bicie serca dwóch opryszków.

Nagle odezwała się oberżystka.

— Koniec przedstawienia. Wy dwaj wynocha! Nie będziecie mi straszyć klientów i demolować lokalu. Drake, ty też już idź. — Skinąłem tylko głową i wyszedłem.

Banda kretynów, pomyślałem wychodząc. Zabierają się za coś, o czym nie mają bladego pojęcia, przez ich nieudolność mogłem stracić życie. — Drake nie zaprzątaj sobie tym głowy i tak już ją masz pełną — dodałem w myślach. — Moja głowa była jak rozpalona kula trebusza, nie mogłem pojąć co się dzieje. Nigdy dotąd nie spotkałem się z takim dziwnym zjawiskiem zachodzącym w moim ciele — może to przez piwo? — Pomyślałem. — Nie to niemożliwe. Położę się spać i ból powinien ustąpić.

Szedłem już dłuższą chwilę i usłyszałem jakieś kroki za moimi plecami. Ktoś mnie śledził od karczmy. Zatrzymałem się i zapytałem idącego za mną człowieka.

— Czemu za mną idziesz? — Odparłem nie odwracając głowy. Nikt nie odpowiedział, więc ponowiłem pytanie z wyraźnym zdenerwowaniem w głosie.

— Czemu za mną idziesz?!

— Ponieważ chcę ci pomóc. — Odparł nieznajomy.

— Nie potrzebuję żadnej pomocy.

— Owszem, potrzebujesz. Wyczuwam w tobie moc drogi chłopcze i chce ci pomóc nad nią zapanować.

W tym momencie odwróciłem się, gdyż zaciekawiła mnie odpowiedź owej osoby. Szedł za mną dorosły mężczyzna ubrany w granatową szatę, niestety było ciemno i nie widziałem dokładnie twarzy. W dodatku byłem lekko podchmielony i moja ostrość widzenia się zmniejszyła.

— Jaką moc? O czym ty bredzisz człowieku?

— Jest w tobie magia, to przez nią cię boli głowa.

— To niemożliwe, gdyby w moich żyłach płynęła magiczna krew, na pewno bym o tym wiedział. Po prostu za dużo wypiłem. — Zadrwiłem z nieznajomego.

— Nie lekceważ tego. Jeżeli nie zapanujesz nad swoim umysłem ból rozsadzi ci głowę.

— Zabawne. Coś ci się pomyliło człowieku, wybrałeś sobie niewłaściwą osobę — uśmiechnąłem się drwiąco i zrobiłem zwrot na pięcie. — Bywaj! Udanego polowania na naiwniaków — dodałem.

— Nie cofniesz przeznaczenia chłopcze, magia to twoja powinność. Kiedy to zrozumiesz przyjdź do starego młyna, będę cię wyczekiwał.

Nic nie odpowiedziałem, nawet nie dałem żadnego znaku, że mnie to przejęło. Po prostu szedłem koślawym krokiem do domu.

***

Następnego dnia rano ledwo zwlokłem się z łóżka, byłem wykończony po wczorajszym zadaniu, no i oczywiście pobyt w karczmie dał mi się we znaki.

— Drake, wstałeś już? — Zawołała Bessy.

— Tak. Proszę tylko mów trochę ciszej, bo głowa mi pęka.

— Przesadziłeś z alkoholem synku.

— Pewnie tak. Choć ten ból nie wydaje się jakby był spowodowany nadmierną ilością wypitego piwa, w końcu wczoraj spożyłem tylko dwa. Nie pierwszy raz mi się zdarzyło wypić, ale nigdy nie miałem tak silnej migreny. Poza tym, już od południa czułem się dziwnie i głowa mi pulsowała. Może rzeczywiście ten mężczyzna miał rację? — Pomyślałem na głos. Po czym machnąłem ręką.

— Jaki mężczyzna? — Zapytała zaniepokojona Bessy.

— Wiesz, wczoraj spotkałem pewnego człowieka. Twierdził, że chce mi pomóc zapanować nad mocą. Spławiłem go, ponieważ nie posiadam żadnej mocy i to, co mi powiedział uznałem za jakieś brednie. Chociaż coś jest nie tak, ten dziwny ból. — Złapałem się za głowę.

— A jak był ubrany ten mężczyzna? — Ciągła ciekawie Bessy.

— Eh. Było ciemno, więc za bardzo nie widziałem. Pamiętam, że nosił granatową szatę z jakimś symbolem na piersi, na jego plecach widniała lanca, zaś na prawym udzie przypiętą miał małą kuszę. Czemu mnie wypytujesz o tego człowieka?

— Gdyż chyba wiem kim był i obawiam się, że miał rację. Widziałam kogoś takiego wczoraj w oberży, wyszedł zaraz po tobie — na moment zamilkła — oj synku, już myślałam, że cię to ominie. — Odpowiedziała z żalem i usiadła obok mnie.

— Jak to miał rację? O czym ty mówisz?

— Odziedziczyłeś moc po swojej matce. Nie mówiłam ci tego wcześniej, ponieważ myślałam, że cię to ominie. Przeważnie objawia się ona po ukończeniu szesnastu lat, widocznie los tak chciał, że nastąpiło to dwa lata później.

— Jak to możliwe? Przecież moją matkę zabrali do lochu za kradzież. Przynajmniej tak mi powiedziano. Miałem wtedy sześć lat, ale dobrze pamiętam rozmowę mojego ojca ze strażnikiem więziennym. Jest coś, o czym nie wiem?

— Prawda była inna. Owszem, władze zabrali ją do lochów, ale tylko na chwilę. Kolejnego dnia została stracona na stryczku za stosowanie magii.

— Nieee. To niemożliwe. Moja matka nie była czarownicą. — Odpowiedziałem z niedowierzaniem w głosie.

— Owszem. Elisa nie była czarownicą, lecz uzdrowicielką.

— To czemu ją zabito?

— Uznano ją winną otrucia rajcy.

— Przecież skoro była uzdrowicielką jak mogła kogoś otruć?

— Zaraz ci wszystko opowiem. Otóż pewnego dnia bardzo poważnie zachorował rajca miasta na jakąś rzadko spotykaną chorobę, żadne zioła mu nie pomagały. Niestety, nie każdą dolegliwość można leczyć naturalnymi środkami, więc potrzeba była użyć eliksirów, które człowiek bez doświadczenie nie będzie potrafił przyrządzić. Aby go uwarzyć, nie wystarczy tylko receptura, trzeba mieć jakiekolwiek pojęcie na temat alchemii, na przykład: jak odpowiednio zmieszać składniki, do jakiej temperatury należy podgrzać wywar i tak dalej. Poprosili więc twoja matkę o pomoc, wiedzieli, że potrafi wykryć bez trudu co człowiekowi dolega i jako jedyna w Cnoclee zna się na warzeniu. Bez zastanowienia ruszyła do rajcy, aby go czym prędzej zbadać. Po postawieniu diagnozy przedsięwzięła działanie, uwarzyła odpowiednią miksturę i ponownie stawiła się w domu rajcy. Podała mu pierwszą dawkę leku, a kolejne ampułki zostawiła służbie wraz z instrukcjami, jak i kiedy je stosować. Następnego dnia okazało się, że rajca zmarł w wyniku zatrucia, ludzie urzędnika zbadali specyfik i wykryli w nim obecność korzenia mandragory, który jest bardzo trujący. Władze od razu powiązali twoją matkę ze zbrodnią, nie wszczynając nawet śledztwa. Postawili ją przed sądem i skazali na natychmiastową śmierć. Mieszkańcy nie wierzyli w winę Elisy, ponieważ była bardzo dobrą kobietą i nigdy nikogo nie skrzywdziła, jednak te argumenty nic nie wniosły do sprawy, dowody były jednoznaczne. To całe zajście było bardzo podejrzane, uważam, jak zresztą wielu, że ktoś chciał się pozbyć rajcy i upozorował jego śmierć. Najpierw chorobę, a później otrucie. Łatwo coś dosypać do leku, a następnie zrzucić winę na niewinną osobę. Wydaję mi się, że najprawdopodobniej był to zastępca rajcy. Od dawna ostrzył sobie zęby na jego miejsce i rozpowiadał, że nadejdzie jego dzień. Oczywiście były to tylko przypuszczenia, nie miałam na to dowodów, więc nawet nie próbowałam walczyć. Po tej tragedii twój ojciec nie mógł się pozbierać, zaczął pić, robił burdy, a resztę niestety już znasz. Kiedy odszedł, nie mogłam patrzeć na takiego biednego i bezbronnego chłopca, więc przygarnęłam cię pod swój dach. Zawsze pragnęłam takiego życia, aby wychować własne potomstwo, którego niestety nie mogłam mieć. Po kilku latach pokochałam cię jak własnego syna. Wiem jak to brzmi, ale nie myśl sobie o mnie źle. Zaopiekowałam się tobą nie dlatego, żeby zaspokoić swoje pragnienia, ale zrobiłam to abyś dostał lepsze życie. Kochałam Elisę jak siostrę, byłyśmy ze sobą bardzo zżyte, a dla ciebie byłam jak ciotka. Nie wybaczyłabym sobie jakbym cię wtedy zostawiła na pastwę losu. Przepraszam cię chłopcze, że nie opowiedziałam ci tej historii wcześniej, byłeś mały i nie chciałam zranić twoich uczuć. — Bessy rozpłakała się, a ja siedziałem jak wryty.

Nie miałem do niej żalu, wychowała mnie, dała schronie i miłość, nie to co mój ojciec. Był skończonym skurwysynem, rodzic nie powinien porzucać dziecka, nawet w obliczu rozpaczy bo współmałżonku. Pamiętam jak przez mgłę, że przychodził do domu pijany, ale wtedy nie byłem świadom dlaczego się tak zachowuje. Pewnego dnia wyszedł i już nie wrócił, wówczas nie wiedziałem co się mu stało, ale teraz kiedy poznałem prawdę, wiem jedno. Nigdy mu tego nie wybaczę. A co do mojej matki, to byłem zaskoczony, że była niegdyś czarodziejką. Chwyciłem Bessy za rękę i odparłem.

— Nie mam do ciebie żalu Bessy, to nie twoja wina tylko mojego ojca. On się poddał, wolał chwycić za flaszkę niż zająć się wychowywaniem dziecka. Zresztą, chędożyć go, to już przedawniona sprawa, niech gnije gdzieś pijany w rynsztoku, nie obchodzi mnie jego los.

— Nie możesz tak mówić o swoim ojcu.

— On już nie jest moim ojcem. Przestał nim być, odkąd mnie porzucił. Proszę zostawmy już ten temat, porozmawiajmy o aktualnej sprawie. — Bessy kiwnęła głową na znak, że się zgadza. — Jeżeli rzeczywiście odziedziczyłem moc po matce, to oznacza, że rodzi się we mnie magia i dlatego rozsadza mi głowę. Muszę czym prędzej udać się z nim spotkać. — Wstałem z łóżka i zacząłem się ubierać. — Cholera. Przewidział to — Dodałem.

— Zaczekaj. Dokąd chcesz jechać? I z kim się spotkać? — Bessy uspokajała mnie starając się dowiedzieć, o co mi chodzi.

— Pamiętasz jak ci opowiadałem, że wczoraj spotkałem dziwnego człowieka, który chciał mi pomóc?

— Ahh tak. Przepraszam cię mój drogi, zupełnie o tym zapomniałam. — Bessy zawiesiła się na chwilę.

— Powiedział, że będzie na mnie czekał w starym młynie.

— Dobrze. Jedź dziecko, tylko uważaj na siebie.

— Umiem o siebie zadbać, ale dziękuję za troskę. — Ucałowałem ją w policzek i zacząłem się pakować. Zabrałem swój sztylet, plecak z jedzeniem i wyszedłem z domu.

Stary młyn znajdował się poza miastem, obok gór, w których ma źródło rzeczka płynąca przez Cnoclee. Na miejsce dotarłem o zachodzie słońca, miałem nadzieję, że zastanę tam tego człowieka. Ukazał się przede mną stary budynek zbudowany z kamienia i dębowych desek. Z jego prawej strony leżało urwane koło, które niegdyś napędzało mechanizm w młynie. Ruszyłem wolnym krokiem w stronę drzwi, aż nagle uderzył mnie silny ból głowy i w tym samym momencie upadłem na ziemię. Tym razem napad migreny był silniejszy niż nad ranem. Nieoczekiwanie zjawił się obok mnie mężczyzna o długich czarnych włosach i koziej bródce.

— Wstań chłopcze. Pomogę ci. — Powiedział łagodnym głosem, po czym spojrzał na mnie, przymknął oczy i wymamrotał coś pod nosem. Poczułem dziwne szmery w głowie, a po chwili ból ustąpił.

— Migrena zniknęła. Ty uśmierzyłeś ból? — Zapytałem.

— Owszem ja, ale sam musisz się nauczyć panować nad swoim umysłem. Wejdźmy do środka, wszystko ci wyjaśnię.

Nieznajomy pomógł mi wstać i obaj ruszyliśmy w stronę młyna. Otworzyliśmy drewniane drzwi, które trzymały się tylko na jednym zardzewiałym zawiasie i weszliśmy do środka. Wnętrze budynku było ohydne, śmierdziało w nim odchodami zwierząt, wszędzie dookoła były pajęczyny, a w powietrzu unosił się kurz. Grzyb na dobre zadomowił się na murach budynku, a korniki zżarły już większość desek. Niegdyś pracował dzień i noc, aby tworzyć mąkę na chleb dla całego miasteczka, teraz stał się schronieniem dla zwierząt, albo podróżnych.

— Dlaczego wybrałeś to miejsce? — Zapytałem.

— Rzadko ktoś tu zagląda, a poza tym, znajduje się z dala od miasta i ciekawskich ludzi.

— Racja. To oznacza, że chcesz ukryć wieść o tym, że posiadam moc przed mieszkańcami?

— Prędzej czy później i tak się dowiedzą. Raczej zależy mi na tym, aby nikt nam nie przeszkadzał. To bardzo drażliwy temat, nie każdy człowiek odpowiednio reaguje na widok maga.

— Dobrze, więc na razie powiedz mi kim jesteś i jak mnie znalazłeś.

— Nazywam się Irving Lynch. Sealgairi z Akademii Draiocht, poszukuję młodych talentów do walki ze spaczonymi. Podróżowałem przez te tereny i zatrzymałem się w karczmie na spoczynek. Przebywając w środku wyczułem magiczną aurę. Na początku nie wiedziałem, kto nią emanuje, ponieważ było za dużo ludzi, ale gdy usłyszałem, że uskarżasz się na ból głowy wiedziałem, iż to ty jesteś tą osobą. Kiedy zaś zobaczyłem twoje umiejętności rzucania nożem, pomyślałem, że byłbyś świetnym łowcą.

Przez chwilę stałem jak osłupiały, nie wiedząc co powiedzieć.

— Sealga..r. Że co?

— Sealgairi. To inaczej łowca. Polujemy na zbłąkanych czarodziejów, których pochłonął mrok. Nazywamy ich Gedra’aid.

— Czyli akademia to fikcja, naprawdę jesteście jakąś sektą. — Odpowiedziałem lekceważąco.

— Akademia istnieje, pomaga takim jak ty zapanować nad mocą, a Sealgairi to nie sekta tylko zakon, który jest jednym z oddziałów uczelni. Jeżeli oswoisz moc i ukończysz egzaminy zaczniesz szkolenie w zakonie.

— Co do zostania łowcą to się jeszcze zastanowię, ale w sprawie oswojenia mocy i pozbycia się bólu głowy nie będę dyskutował.

— Nie naciskam, ale proszę przemyśl moją propozycję, a teraz zdrzemnij się Drake i nabierz sił, ponieważ wyruszymy nazajutrz o brzasku.

— Zaraz, zaraz, skąd wiesz jak mi na imię? — Zapytałem zdziwiony.

— Zapomniałeś? Jestem czarodziejem. — Uśmiechnął się w moją stronę i mrugnął okiem. Nic nie odpowiedziałem tylko położyłem się spać.

Ranek był słoneczny, promienie słońca przebijały się przez dziury w dachu oślepiając moje zaspane oczy. Wstałem i obmyłem twarz wodą z miski stojącej obok posłania, ubrałem się i wyszedłem na zewnątrz. Irving już szykował konie do drogi, rzucił na mnie wzrok i odparł.

— Nareszcie wstałeś. Ileż można spać?

— Daj mi spokój. — Odparłem cynicznie i wsiadłem na konia.

Irving nic nie odpowiedział tylko pokiwał głową, uwiązał juki i energicznie wskoczył na wierzchowca. Ruszyliśmy w drogę, czekał nas jeden dzień wędrówki przez Dolinę Ostrza, to jałowe pustkowie z ostrymi jak brzytwa skałami. Wielu podróżnych straciło tam życie, miałem tylko nadzieję, że uda nam się przejść przez to upiorne miejsce cało. Zresztą w ów czas nie miałem się co martwić, w końcu prowadził mnie wprawny czarownik.

***

Po ciężkich zmaganiach dotarliśmy na gościniec pełny zieleni, jak się później dowiedziałem, owe miejsce było nazywane przez mieszkańców „Zieloną Ścieżką”. Dosyć miałem już tych skał i jałowej ziemi, w końcu można było oddychać czystym powietrzem, a nie kurzem drapiącym w gardło. Teraz tylko marzyłem o sowitym posiłku i gorącej kąpieli. Naszym oczom ukazało się małe miasteczko, przy drodze postawiona była tabliczka z napisem „Witamy w Garrenway”. Budynki rozciągały się po obu stronach drogi, każdy był otoczony niskim płotkiem z furtką. Podjechaliśmy pod karczmę, która nosiła satyryczną nazwę „Gęsi Zad”. Uwiązaliśmy konie i weszliśmy do środka. W karczmie było tłoczno, ale spokojnie. Nikt nie krzyczał, nikt nie wszczynał burd, całkowite przeciwieństwo oberży Bessy. Tam nie było dnia, żeby jakiś pijak nie roztrzaskał butelki na głowie innego pijącego. Znaleźliśmy wolny stolik i usiedliśmy przy nim, po czym zawołałem do karczmarza.

— Dwa kufle piwa i porcje pieczystego!

— Już służę nieznajomy. — Zawołał oberżysta.

— Mów mi Drake, a mój zacny kompan to Irving, urodzony mag.

Nagle zrobiło się cicho. Wszyscy zamarli słysząc słowo mag.

— Trzymaj język na wodzy. — Wyszeptał Irving.

— Dobrze. Przepraszam mistrzu.

— Nie muszą wszyscy dookoła od razu wiedzieć, jaka jest moja profesja. Nie cieszymy się dobrą opinią na tych terenach. Dlatego nałożyłem inny płaszcz, aby ukryć swój symbol.

— Przeprosiłem. Skąd miałem wiedzieć? — Wycedziłem złośliwie.

— Następnym razem zastanów się zanim coś zaczniesz mówić. — Pouczył mnie Irving. — Nie możemy zwracać na siebie zbytnio uwagi. Mogą z tego wyjść kłopoty.

Karczmarz przyniósł nam strawę oraz piwo. Nachylił się nad nami i spokojnie powiedział. — Nie chcemy tu żadnych problemów. To spokojna okolica, a ludzie tu życzliwi, nie wadzą nikomu.

— Rozumiemy. My chcemy tylko zjeść i odpocząć, jutro nas tu nie będzie. — Odezwał się Irving — Aaa i przepraszam za chłopaka, czasem za dużo gada. — Kontynuował.

— Gdzie tu można przenocować? — Zapytałem.

— Na końcu drogi jest domek gościnny „Wróbelek” tam możecie się zatrzymać na noc. — Rzekł oberżysta.

— Dziękujemy.

Karczmarz odwrócił się i odszedł, a my zabraliśmy się za jedzenie. Pieczona gęś była wyśmienita, a piwo miało nieziemski smak. Nigdy moje kubki smakowe nie doświadczyły takiego aromatu. Miało ono bardzo specyficzny posmak drewna, widocznie musiało długo leżakować w dębowych beczkach. Piwowar wykonał świetną robotę.

Po skończonym posiłku zapłaciliśmy karczmarzowi za danie i udaliśmy się do domu gościnnego. Zabraliśmy konie i ruszyliśmy wzdłuż drogi. Po chwili naszym oczom ukazał się domek, nad jego drzwiami wisiała drewniana tabliczka z napisem „Wróbelek”. Był to nieduży drewniany budynek z czerwoną dachówką. Uwiązaliśmy konie obok, a następnie weszliśmy do środka. Naprzeciwko drzwi stała lada, a za nią siedziała młoda dziewczyna w czerwonej sukience i białym gorsecie. Miała kasztanowe włosy i brązowe oczy. Przywitała nas uprzejmie z miłym uśmiechem na twarzy.

— Witajcie w domku gościnnym „Wróbelek”. Czym mogę wam służyć?

— Prosimy o pokój na jedną noc. — Odpowiedział Irving.

— To będzie pięćdziesiąt koron.

— Oczywiście. — Irving wyciągnął z sakiewki monety i podał je dziewczynie.

— Proszę kluczyk. Numer pokoju to cztery.

— Gdzie można zażyć kąpieli. — Zagadnąłem

— W piwnicy mamy łaźnie, zaraz przygotuję wszystko, co trzeba.

— Dziękuję młoda damo. — Uśmiechnąłem się i mrugnąłem okiem do dziewczyny. Na jej twarzy pojawiły się rumieńce, zwiesiła speszona głowę i udała się w stronę zejścia do piwnicy. Zostawiliśmy rzeczy w pokoju i zeszliśmy do łaźni. Czekały tam na nas dwie balie wypełnione ciepłą wodą. Leżakowanie w gorącej wodzie i popijanie przedniego wina po tak wyczerpującej przeprawie przez Dolinę Ostrza było czymś wspaniałym. Brakowało tylko jakiejś pięknej niewiasty, która by mi wymasowała plecy. Były tak strasznie spięte i obolałe. Nie mówię już o moich pośladkach, wytrzaskanych od podskakiwania w siodle. Nie przywykłem do jazdy konno, zawsze wszędzie chodziłem pieszo, oczywiście wydłużało to czas dotarcia na miejsce, ale dzięki temu osiągnąłem wysoki poziom swojej kondycji. Wygrzewając się w bali dużo myślałem o Bessy (pewnie się biedaczka martwi, co prawda wiedziała, że udaję się spotkać z Irvingiem, ale potem nie dałem jej znaku życia), jak również o tej całej szkole i mojej mocy. To było całkiem podejrzane, że spotkałem Irvinga w dzień, w którym pojawiły się te dziwne bóle. Może to rzeczywiście zrządzenie losu? Albo mag mi wszystkiego nie mówi? — Pomyślałem. — Zresztą, nieważne, wszystkiego się dowiem jak dotrę do Draiocht. Może będą tam zajęcia prowadzić jakieś piękne nauczycielki? — Uśmiechnąłem się do własnych myśli. — Po tak intensywnym rozmyślaniu usnąłem w wodzie, spałem tak przez kilka godzin, Irving obudził mnie późnym wieczorem. Kiedy się ocknąłem, woda była już zimna, moje palce u rąk i stóp były całe pomarszczone. Zdecydowanie za długo czasu spędziłem w kąpieli.

— Wstawaj Drake! — Szturchnął mnie za ramię Irving — Leżysz już tu pół dnia, chodź do pokoju, balia nie służy do spania. — Odwrócił się i szybkim krokiem wyszedł z łaźni.

Podniosłem się i owinąłem ręcznikiem. Moje ciało było już wystudzone do takiego stopnia, że dostałem gęsiej skórki, a w dodatku w piwnicy było strasznie zimno. Półnagi udałem się do swojego pokoju. Kiedy przechodziłem przez hol, młoda dziewczyna stojąca za ladą, spojrzała na mnie paradującego w samym ręczniku i od razu dostała wypieków na twarzy. Odwróciła wzrok, aby nie spoglądać na moje gołe ciało. Po jej zachowaniu było widać, że się zawstydziła.

— Życzę dobrej nocy. — Rzekłem do dziewczyny z szerokim uśmiechem. Nie odwracając głowy odparła to samo zawieszonym głosem. Ta młoda dama była bardzo niewinna, nie jedna na jej miejscu byłaby zachwycona widząc mnie w negliżu (no może nie całkiem, miałem przez pas przewinięty ręcznik). Z drugiej strony ceniłem takie kobiety, które nie chędożyły się na prawo i lewo.

Chciałem porozmawiać z dziewczyną, ale pomyślałem, że uczynię to jutro, gdyż w zaistniałej sytuacji będzie jej ciężko wydukać jakiekolwiek słowo. Znalazłem drzwi naszego pokoju i wszedłem do środka. Pomieszczenie było niewielkie, stały w nim dwa pojedyncze łóżka, komoda i nieduży stolik. Na podłodze rozłożone były dwa dywaniki zrobione z jelenich skór. Rozejrzałem się dookoła. Irving już spał w swoim łóżku, chrapiąc przy tym niemiłosiernie. Zrzuciłem z siebie ręcznik, przywdziałem spodnie i położyłem się na posłanie. Próbowałem zasnąć, ale było to bardzo trudne, chrapanie przeszkadzało, a po drugie wyspałem się już wcześniej w balii i nie czułem zmęczenia. Po długim czasie zmagań w końcu mi się udało.

***

Następnego dnia wstałem wcześnie rano, chciałem przed wyruszeniem w dalszą podróż porozmawiać z właścicielką. Ubrałem się i bardzo cicho wyszedłem z pokoju, tak, aby nie obudzić śpiącego Irvinga. Zszedłem po schodach na parter i przemierzyłem krótki korytarz, poczym dotarłem do holu gdzie zauważyłem właścicielkę. Dziewczyna zamiatała podłogę, zgrabnie przy tym ruszając pośladkami, jej żółta sukienka tańczyła razem z nią. Podszedłem do niej ostrożnie, lecz nie za bardzo, aby jej nie wystraszyć. Dziewczyna usłyszała moje wolne kroki i odwróciła się w moją stronę.

— Witajcie Pani. Cudownie dzisiaj wyglądacie. — Na policzkach młodej dziewczyny pojawiły się rumieńce.

— Dziękuję. — Odpowiedziała speszona, z lekkim uśmiechem na twarzy.

— Jak ci na imię moja droga? — Zapytałem.

— Ibbie.

— Ibbie. Jakie anielskie imię. — Rozmarzyłem się na moment. — Ja jestem Drake.

— Miło mi. — Odparła cichutko.

— Nie wstydź się, chcę tylko porozmawiać. — Zawiesiłem się na chwilę. — Przepraszam za wczoraj, nie powinienem tak paradować w samym ręczniku. To zachowanie było trochę nieokrzesane.

— Nic nie szkodzi, po prostu nieczęsto widuje nagi tors takiego przystojnego mężczyzny. — Odpowiedziała łagodnym głosikiem, a jej policzki stały się jeszcze bardziej czerwone, oczy zaś szkliły się niczym diamenty. Można było jej wierzyć na słowo, swoim zachowaniem wskazywała na to, że jeszcze nigdy dotąd nie była z żadnym mężczyzną.

Powiem szczerze, że zaskoczyła mnie swoją odpowiedzią. Niby taka szara myszka, ale odważyła się wyrazić swoją opinię na mój temat. Dla mnie nie było to nic dziwnego, wiele kobiet zachwycało się moim ciałem, lecz nigdy tak szczerze, gdyż dla kurtyzany każdy jest przystojny.

— Jeszcze raz najmocniej przepraszam, jak mogę zrekompensować swoje zachowanie?

— Naprawdę nic się nie stało, ale jeżeli chcesz się odwdzięczyć, to będzie mi bardzo miło jak raczysz ze mną spożyć śniadanie. Nie lubię jadać sama.

— Ależ oczywiście Ibbie, z ogromną przyjemnością.

Udaliśmy się do jadalni. Była niewielka, mieściła dwa stoły, a przy każdym ustawione sześć krzeseł. Jeden z nich był nakryty beżowym obrusem z wzorami, a na nim ułożone było jedzenie: patera z owocami, karafka z czerwonym wytrawnym winem, taca ze smażonym udźcem jagnięcym w sosie grzybowym. Zapach smakołyków był nieziemski. Jak ona zdążyła to wszystko przygotować, musiała gotować przez noc. — Pomyślałem.

— To jest przepyszne. — Wziąłem jeden kęs mięsa.

— Cieszę się, że ci smakuje. — Uśmiechnęła się serdecznie. — To specjalność mojej mamy.

— W takim razie proszę jej pogratulować talentu.

— Niestety, to niemożliwe… — chlipnęła nosem — rok temu zmarła.

— Przykro mi. — Przełknąłem ciężko wielki kawał mięsa — również straciłem matkę, wiem co to za ból.

— Nie jest mi łatwo, ale jakoś muszę żyć. Nie smućmy się, cieszmy się chwilą. — Podniosła kieliszek z winem i dodała. — Wznieśmy toast za spotkanie.

— Za spotkanie — stuknęliśmy się kieliszkami. Zdziwiła mnie jej nagła zmiana, ale nie narzekałem, ponieważ bardzo mi to odpowiadało.

— Skąd pochodzisz? — Zapytała

— Z Cnoclee

— To bardzo daleko. Co cię sprowadza do Garrenway?

— Razem z moim towarzyszem Irvingiem zmierzamy do Akademii Draiocht. — Ibbie wytrzeszczyła oczy.

— To znaczy, że jesteś czarodziejem? — Wyszeptała.

— Jeszcze nie. Irving prowadzi mnie dopiero na nauki.

— Musicie uważać, tu nie lubią czarodziei.

— Niestety zdążyłem się już o tym przekonać w karczmie.

— Z tym miasteczkiem wiąże się bardzo smutna historia, lecz… — Urwała

— Spokojnie Ibbie. — Chwyciłem dziewczynę za rękę — nie musisz opowiadać, jeżeli sprawia ci to ból.

— Lepiej już idź. — Puściła moją rękę i uciekła.

— Poczekaj Ibbie! — Zawołałem — porozmawiajmy!

Ibbie wybiegając wpadła na Irvinga, chciałem za nią pobiec, ale czarodziej mnie zatrzymał.

— Zostaw ją chłopcze. — Irving chwycił mnie za ramię i przytrzymał.

— Dlaczego uciekła? Wcale nie nalegałem. — Powiedziałem do siebie na głos.

— Nie zrozumiesz tego, może i nie znam tej dziewczyny, ale historię tego miejsca owszem. Chodź, musimy ruszać.

— Zaczekaj jeszcze chwilę. — Wyrwałem się z uścisku Irvinga i pobiegłem szukać Ibbie.

Dziewczyna siedziała w kuchni i płakała. Podszedłem do niej ostrożnie i usiadłem obok.

— Nie płacz moja droga Ibbie. Nie musisz się mnie obawiać, nie skrzywdzę cię. Nie wiem co się tu wydarzyło i nie chcę wiedzieć. To, co zostało zapisane na kartach historii powinno zostać w przeszłości, nie możemy się cofać tylko iść na przód. Moje życie też nie było usłane fiołkami, ojciec był kanalią, porzucił mnie i pokochał flaszkę, stałem się dla niego nikim. Matki praktycznie nie znałem, została zabrana jak miałem sześć lat i dopiero trzy dni temu dowiedziałem się prawdy na jej temat. Wieść o tym, że zginęła tragicznie mną wstrząsnęła, ale po chwili pomyślałem, że widocznie tak musiało się stać. Nawet za nią nie tęsknię, może dlatego, że jej nie znałem?, albo dlatego, że uznałem Bessy za matkę i się do niej przywiązałem? To ona mnie wychowała, nikogo poza nią nie mam. Także widzisz, życie jest brutalne, rzuca nam kłody pod nogi, a my musimy je przeskakiwać. Nie chciałem wywlekać wydarzeń z przeszłości na światło dzienne, chciałem po prostu miło spędzić czas z piękną dziewczyną, której uroda zapiera dech w piersiach. — Otarłem łzy z policzków dziewczyny i uniosłem jej głowę. Spojrzała na mnie swoimi brązowymi oczami.

— Przepraszam cię za to zajście, ale przypomniałam sobie te straszne wydarzenia i rozpacz wzięła górę, czasem ta samotność mnie dobija — chlipnęła. — Muszę jednak przyznać, że te kilka chwil z tobą przy śniadaniu, były najwspanialsze od bardzo dawna, zazwyczaj jadam w samotności i wielce mnie to smuci — w oczach Ibbie ponownie pojawiły się łzy — znam cię zaledwie parę godzin, ale po naszej rozmowie, poznałam się na tobie, coś wewnątrz mnie mówi mi… — przerwała — że będzie z ciebie dobry czarodziej — otarła łzy.

— Miło mi to słyszeć, ale jeszcze nie wiadomo czy nim zostanę. — Wydaję mi się, że miała coś innego na myśli kiedy się zająknęła, ale nie miała na tyle odwagi aby to powiedzieć… Zresztą nieważne.

— Miej trochę więcej wiary — uśmiechnęła się. -Zobaczymy się jeszcze? — Dodała.

— Nie jestem tego w stanie stwierdzić, ale będę o tobie pamiętał.

— W takim razie ruszaj Drake, tylko postaraj się nie zbłądzić.

— Do zobaczenia Ibbie. — Pożegnałem się z dziewczyną, przytuliłem ją i wyszedłem z kuchni.

Irving czekał na mnie przed drzwiami wejściowymi.

— Wszystko w porządku chłopcze?

— Owszem. — Odpowiedziałem krótko.

— W takim razie w drogę. — Wskoczył na swoją klacz.

Nasze konie były napojone i gotowe do drogi, myśl o tym, że znowu mną wytrzęsie na rumaku doprowadzała mnie do szału.

— Jak daleko jest do akademii? — Zapytałem wiercąc się w siodle.

— Akademia znajduje się na małej wyspie Islonley, tu niedaleko w porcie czeka na nas statek.

— Ooo. To coś nowego. Jeszcze nigdy nie płynąłem statkiem. — Odpowiedziałem z zachwytem. — Mam nadzieję, że nie mam choroby morskiej. — Podrapałem się po głowie.

— Ależ z ciebie zrzęda Drake. — Irving spojrzał na mnie i pokiwał głową ze zrezygnowaniem.

— Proszę mnie nie obrażać. — Odburknąłem.

— Przepraszam wielmożnego jaśnie pana. — Wycedził Irving.

Spojrzałem na Irvinga marszcząc brwi ze złości, po czym zacząłem się śmiać. Przez moment czarodziej patrzył na mnie jak na kretyna, a po chwili sam zaczął rechotać.

— Chyybaa się doggadamy. — Wybełkotałem nie przestając się śmiać.

— Ale pamiętaj. To ja tu wydaję rozkazy. — Irving nagle spoważniał.

— Tak jest sir Irvingu. — Uśmiech nie schodził mi z twarzy.

— Dobrze, ale teraz na poważnie. Pamiętaj, żeby zawsze słuchać swoich przełożonych, instruktorzy strasznie nie lubią jak się im przeszkadza. Wykonuj ich polecenia wedle określonych reguł, nigdy nie wychodź przed szereg, bo może się to na tobie zemścić.

— Rozumiem. A ty, czego nauczasz w akademii?

— Niczego.

— Jak to niczego? To oznacza, że nie jesteś mentorem?

— Ja po prostu poluję na Gedra’aid, albo szukam takich młodych talentów jak ty. — Wyjaśnił — resztę przemilczmy.

— Dobrze. — Kiwnąłem do niego głową i zamilkłem.

Przed południem dotarliśmy do portu, był przy nim zacumowany wielki statek (dla mnie wydawał się ogromny, ponieważ nigdy dotąd nie widziałem okrętu), nie potrafię go opisać, gdyż nie wiem, jak się nazywają poszczególne jego części. Jedyne co wiedziałem to, że każdy z nich posiada imię, nasz nosił pieszczotliwą nazwę „Myszka”, choć moim zdaniem nie pasowała ona do tak wielkiego gabarytu, ale cóż, nie mnie to oceniać. Zsiedliśmy z koni i zaprowadziliśmy je do sąsiedniej stajni prowadzonej przez młodego, ciemnowłosego chłopaka. Irving podszedł do właściciela i wręczył mu jakąś monetę szepcząc coś przy tym, chłopak kiwnął głową do niego porozumiewawczo, po czym chwycił za lejce i zaprowadził nasze konie do stajni.

— Załatwione. Będą tu bezpiecznie czekać do momentu, kiedy się po nie zgłosimy. Teraz chodź, bo nam statek ucieknie.

Wraz z Irvingiem weszliśmy na molo, on sam poszedł do kapitana statku, a mi kazał czekać. Kapitan był w sile wieku, miał długą siwą brodę splecioną w warkoczyk, przez jego twarz biegła paskudna blizna. Po chwili rozmowy Irvinga z siwobrodym, czarodziej zawołał mnie abym pakował się na statek. Zabrałem więc plecak i wszedłem na pokład. Przemiły kwatermistrz o imieniu Neil zaprowadził nas do kajuty, która znajdowała się pod pokładem. Śmierdziało tam okropnie rybami i solą morską, moje nozdrza niestety musiały do tego przywyknąć. Kajuta była bardzo ciasna, posiadała dwa hamaki uczepione bardzo blisko siebie. Postanowiłem od razu się położyć, aby przespać całą podróż, bujanie statku na falach nie napawało mnie entuzjazmem.

Po paru godzinach obudził mnie Irving, gdyż zbliżaliśmy się do Islonley.

— Obudź się Drake, za moment będziemy na miejscu. — Szturchnął mnie Irving.

— Już wstaję. — Przeciągnąłem się.

— Zanim zejdziemy z pokładu zadam ci pytanie.

— Zamieniam się w słuch.

— Zastanawiałeś się już nad moją ofertą? Poddasz się szkoleniu Sealgairi?

— Dalej podtrzymuje, że jeszcze nie wiem, czy zostanę łowcą, ale nie ukrywam, iż dodatkowe szkolenie się przyda.

— Nie bądź cyniczny, to nie jest szkoła fechtunku tylko poważny zakon.

— Nie jestem cyniczny, po prostu stwierdzam fakt. To, że ukończę szkolenie i przyłączę się do zakonu nie zmusza mnie, abym wypełniał jego misję.

— Owszem, nie zmusimy cię do tego, ale będziemy zawiedzeni twoim postanowieniem, jest to strata czasu i wysiłku naszych mentorów, a przede wszystkim obrazą imienia braci. Jeżeli w trakcie pełnienia funkcji łowcy, zdecydujesz, że nie chcesz dalej wypełniać naszej misji, uszanujemy to, nie wydajemy kary za dobrowolne zrezygnowanie z szaty, więc nie musisz się obawiać, iż będziesz ścigany. Jednak w przypadku, gdy porzucisz misję bez kontaktu z nami, staniesz się renegatem i zostanie na ciebie wydany wyrok. Zostaniesz pozbawiony broni, symbolu i do końca życia będziesz zniesławiony. Bracia szanują się nawzajem i kiedy spotykają na drodze renegata niezbyt przychylnie na niego spoglądają.

— Dobrze, więc podejmę się szkolenia. –Westchnąłem.

— Nie musisz robić tego z przymusu, ani by mi się podporządkować. Ma to być twoja śmiała i szczera decyzja.

— Ciężko mi będzie porzucić swoje dotychczasowe życie, chociaż z czasem może bardziej się przekonam do swojej nowej ścieżki. Co za paradoks? Złodziej walczący ze złem. — Zaśmiałem się.

— Czasem nawet najgorszy łotr staje się kimś lepszym. — Skomentował.

— Czyli jestem najgorszym łotrem? — Obruszyłem się.

— Nie bierz tego do siebie, stwierdziłem tak ogólnie. — Irving poklepał mnie po ramieniu.

— No ja myślę. — Pokiwałem mu przed nosem palcem wskazującym, po czym się uśmiechnąłem.

— Jeszcze będziesz zadowolony ze swojej decyzji, tylko jeszcze o tym nie wiesz.

— Przekonamy się. — Odparłem i wstałem z hamaka.

Nauka

Akademia Draiocht wyglądała jak katedra. Zbudowana była z marmuru i ostro ciosanego ciemnego kamienia, a dach pokryty był brunatną dachówką. Z frontu stały dwie wieże wartownicze, a pomiędzy nimi znajdował się piękny okrągły witraż, na którym rysował się herb akademii, przedstawiał on otwartą księgę i rosnące nad nią drzewo. Sam budynek stał pośrodku niczego, poza modrzewiowym lasem, przystanią i kilkoma pagórkami, na Islonley nie było zupełnie nic. Muszę przyznać, że to dobre posunięcie ze strony magów, aby wybudować szkołę z dala od cywilizacji i ciekawskich ludzi, którzy by tylko przeszkadzali czarodziejom.

Weszliśmy do środka, ogrom tego budynku zapierał mi dech w piersiach, nigdy wcześniej nie widziałem tak wysokiego pomieszczenia. Hol był w surowym stanie, bez malowideł i przesadnych zdobień, które były częste w katedrach i bogatych domostwach. Pomimo niezbyt ciekawego wystroju, budził mój zachwyt. To co w głównej mierze przykuło moją uwagą, to cztery proporce zawieszone na belkach u podnóża sklepienia. Każdy wyglądał inaczej, miały inny kształt, kolor i znak. Na jednym z nich widniał taki sam symbol jak na szacie Irvinga, reszta niestety nic mi nie mówiła, chociaż nawet znaczenie pentagramu zakonu nie było dla mnie zupełnie jasne. Uchodziłem zawsze za ciekawskiego, więc nie obeszło się od wypytania Irvinga o ich znaczenie.

— Opowiesz mi o tych symbolach i dlaczego zakon wybrał pentagram, skoro to insygnia zła?

— I tu się mylisz, otóż rozróżniamy dwa typy tego znaku, pentagram zwrócony jednym wierzchołkiem do góry oznacza ochronę przed czarną magią, a za symbol zła uważany jest pentagram z dwoma wierzchołkami skierowanymi w górę. Znaczenie tegoż symbolu jest głębsze i teraz nie mamy czasu, abym o tym opowiadał. Więcej dowiesz się jak zaczniesz szkolenie, a teraz opowiem ci o reszcie oddziałów. Szary proporzec z fioletową obwódką i wyhaftowanym flakonikiem na jego środku należy do Ailceimico. Ich głównym zajęciem jest warzenie eliksirów, ale trudzą się także w rzemiośle. Wytwarzają bransoletki, amulety, wisiory i tym podobne przedmioty, które mają chronić przed urokami. Ja tam nie wierzę w ich nadprzyrodzone moce, ale każdy ma swoje zdanie. Ailceimico potrafią również wykonać wszelakiego rodzaju oleje na broń i nie tylko. Jeżeli będziesz potrzebował zakonserwować swój sztylet, albo na przykład nałożyć na niego truciznę to śmiało możesz udać się do alchemików.

— Hmm. Trujący olej? To może być przydatne — podrapałem się po brodzie.

— Owszem, to bardzo praktyczne rozwiązanie, jeżeli chcesz na przykład schwytać złoczyńcę. Nie raz używałem bełtów nasączonych trucizną, jeden strzał w nogę z jadem i po paru chwilach uciekinier pada nieprzytomny.

— Myślałem raczej o wykończeniu przeciwnika, ale kto co woli — wzruszyłem ramionami. — Przejdźmy może dalej.

— Ehh — westchnął. — Kolejni to Duini, inaczej zwani druidami. Ich symbolem jest biały triquetra na zielonym tle, który symbolizuje pojednanie z naturą bądź trzy ścieżki: życie, śmierć i odrodzenie. Ich głównym zadaniem jest odprawianie rytuałów i wytwarzanie maści leczniczych z roślin. Są silnie związani z naturą i mają spokojne uosobienie, rzadko ich zobaczysz zdenerwowanych, zapewne dlatego, że wdychają dym palonych suszonych liści. — Pokiwał głową — nigdy nie zrozumiem druidów.

— U nas pali się fajkę wypełnioną suszem, ale co kraj to obyczaj — zaśmiałem się. — Mam jeszcze pytanie. Na czym polegają te rytuały?

— Najczęściej to po prostu modły dla zaspokojenia ducha, albo wpływanie umysłowe na chorego człowieka, aby uśmierzyć jego ból.

— To ciekawe. A co przedstawiają te trzy strzały na białym proporcu?

— To nie strzały, a symbol awen, symbolizuje on ciało, umysł i ducha. Ten proporzec należy do Intinii, którzy swoją drogą są najważniejsi w całej akademii, to właśnie od nich zaczniesz szkolenie, pomogą ci zapanować nad umysłem, a w późniejszych etapach nauczą cię telekinezy, manipulacji, pirokinezy, telepatii i wielu bardzo trudnych, ale przydatnych zdolności.

— A co z działem uzdrowicieli? Moja matka była jedną z nich, jest to możliwe, że tu uczęszczała?

— Bardzo prawdopodobne, jesteśmy najpopularniejszą akademią, więc właśnie tu mogła odbywać nauki. Co do uzdrowicieli, to w ogóle nie ma takiego kierunku nauczania.

— Jak to? — Zdziwiłem się. — To skąd się to wzięło?

— Tę profesję wymyślili czarodzieje. Uzdrowiciel to nic innego jak połączenie wiedzy alchemicznej z odprawianiem rytuałów i tworzeniem maści. Twórcą jest Cornelius Dabhaidh, był on wyśmienitym alchemikiem i dobrze znał się na roślinach. Pewnego dnia wpadł na pomysł, aby połączyć te obie szkoły w jedną i stworzyć własną profesję.

— To w takim razie czemu nie powstał oddział uzdrowicieli?

— Gdyż dla Corneliusa nie było w tym nic nadzwyczajnego. Twierdził, że jeżeli każdy adept ukończył z wyróżnieniem wszystkie kierunki, to bez problemu powinien sobie z tym poradzić. Niestety nie wszyscy decydują się na nauczanie całościowe, gdyż nie każdy dział jest obowiązkowy. Jednak bez zajęć z Intinii się nie obejdzie, tak jak wspominałem, to oni wprowadzają każdego do tajników magii. Reszta zależy od ucznia czy obierze kierunek Ailceimico, czy zdecyduje się zostać Duini’em.

— A do Sealgairi może przystąpić każdy?

— Nie do końca. Wszystko tak naprawdę zależy od tego, w jakim stopniu przeszedł szkolenie Intinii. Samo opanowanie mocy i podstawowych umiejętności nie wystarczy, tutaj trzeba czegoś więcej. Sealgairi musi mieć do perfekcji opanowaną Sztukę Tajemną, ponieważ to właśnie w dużej mierze ona będzie kluczowym filarem walki z Gedra’aid. Wyjątkami są osoby takie jak ty, czyli kandydaci wytypowani przez Sealgairi.

— To trochę niesprawiedliwe wobec innych adeptów.

— Owszem, ale takie mamy prawo, nie zmienia to jednak faktu, iż nie każdemu wybrańcowi się udaje. Zapewniam jednak, że twoja aplikacja zostanie utajniona aż do ukończenia egzaminów i nawet sam dyrektor daje taką gwarancję.

— Rozumiem — przytaknąłem. — Dlaczego mówicie o sobie zakon, a nie oddział?

— Bo taka jest prawda. W akademii jesteśmy od niedawna. Nasz zakon sięga już setki lat i ciągle przenosi się z miejsca na miejsce. Po części jesteśmy oddziałem, ale nie lubimy jak się nas tak określa.

— To nie macie głównej siedziby?

— Niestety nie. Wiele lat temu została zniszczona, przeżyła nas garstka. Błąkaliśmy się po świecie szukając miejsca, aby zacząć od nowa. Przeszliśmy świat wzdłuż i wszerz, ale dopiero tu znaleźliśmy odpowiednią strefę do szkoleń i myślę, że zostaniemy tu na stałe.

— Nie chciałbyś odbudować starej siedziby?

— Kiedyś o tym myślałem, ale teraz doszedłem do wniosku, że obecne miejsce jest godne. Znajdujemy się na środku morza Domhainn, więc praktycznie nam nic nie zagraża. Administrator akademii nie narzuca nam swoich reguł, dalej pozostajemy pełnoprawnym zakonem z własnym kodeksem.

— Też posiadam swój własny kodeks złodziejski — pochwaliłem się.

— Dobrze, ale nie chwal się tym na głos, bo jeszcze ktoś pomyśli, że masz zamiar tutaj kraść.

— W porządku, nie denerwuj się. — Irving zmierzył mnie wzrokiem.

— Zbliżamy się do kwatery Brana Scolaire.

— Kogo?

— Administratora akademii. Tylko bądź miły i nie odzywaj się bez pytania.

Kiwnąłem Irvingowi głową na znak, że zrozumiałem jego uwagę.

Podeszliśmy pod drzwi, na których wisiała tabliczka z imieniem i pełnioną funkcją. Irving delikatnie zapukał knykciami trzy razy.

— Wejść! — Zza drzwi dobiegł głos.

Weszliśmy powoli do środka, pierwszy szedł Irving, a ja zaraz za nim. W komnacie znajdowało się małe biurko stojące na kolorowym dywanie i kilka regałów z księgami. Za biurkiem na krześle siedział barczysty mężczyzna z długą siwo-rudawą brodą i garbatym nosie z małą brodawką na jego czubku. Ubrany był w czerwony płaszcz przepasany skórzanym pasem.

— Witaj Irvingu i ty… — przywitał się donośnym głosem Bran.

— Nazywam się Drake Farnworth zacny Panie. — Ukłoniłem się.

— Nie musisz mi się kłaniać młodzieńcze, jestem tylko starym człowiekiem prowadzącym akademię — zażartował Bran i poklepał mnie po ramieniu. — Usiądźcie. Napijecie się czegoś? Mam czerwone wytrawne wino prosto z Wildshire.

— Z przyjemnością — odparł Irving.

Bran wyciągnął z szuflady biurka karafkę i trzy kieliszki. Nalał każdemu po równo.

— Rozumiem, że Drake to pretendent na Sealgairi?

— Zgadza się, lecz zanim zaczniemy go szkolić musi nauczyć się panować nad mocą, ponieważ objawiła się u niego dopiero parę dni temu.

— Bardzo dobrze, należy kuć żelazo póki gorące. Pierwsze fazy przyswajania mocy są słabe i mniej bolesne, więc łatwiej będzie nauczyć się panować nad umysłem. — Bran wziął łyk wina i przetarł usta rękawem. — Wypełnisz teraz formularz przyjęcia abym mógł cię wpisać do ewidencji uczniowskiej i przydzielić zajęcia profesji jakie obierzesz. Jako że przybyłeś tu z Irvingiem zapewne zostałeś przez niego wybrany, aby wstąpić do zakonu, w tym wypadku zostaniesz od razu wpisany na listę adeptów Sealgairi i gwarancję utajnienia przydziału.

— Dziękuję administratorze.

— Podziękujesz mi jak ukończysz szkolenie — zaśmiał się Bran.

Na formularzu należało podać: imię, nazwisko, wiek i zaznaczyć kierunki nauczania. Wypisanie wszystkiego zajęło mi kilka chwil, w tym czasie Bran zdołał opróżnić jeszcze dwa kieliszki wina. Przyznam, że miał w tym duże doświadczenie.

— Skończyłem, proszę bardzo — podałem pergamin administratorowi i odłożyłem pióro.

— Doskonale. Zaraz każe zaprowadzić cię do kwatery. Angusie! — Bran wezwał swojego sługę stojącego za drzwiami.

— Słucham Panie administratorze? — W drzwiach stanął wysoki chuderlawy chłopak z ulizaną fryzurą.

— Zaprowadź pana Drake’a do kwater dla uczniów.

— Oczywiście, służę. Proszę za mną. — Skierował się w moją stronę.

Podniosłem się z krzesła i powędrowałem za sługą.

Angus prowadził mnie przez długi korytarz, potem wspinaliśmy się krętymi schodami. Komnaty znajdowały się w wieży na czwartym piętrze.

Kwatery dla uczniów to niewielkie pomieszczenia z łóżkiem i komodą, mają służyć tylko do noclegu, ponieważ i tak większość czasu uczniowie spędzają na zajęciach.

— Oto wasza komnata Panie. — Odparł dostojnie Angus i wskazał drzwi.

— Mów mi Drake, nie musisz się do mnie zwracać jak do szlachcica, gdyż za takiego nie uchodzę.

— Wybacz, moim wymogiem jest zwracać się do ludzi z szacunkiem i dostojnością. Taka jest wola Brana i muszę ją wypełniać.

— Wydawało mi się, że jest człowiekiem, który nie narzuca swoich reguł. Przynajmniej tak mi powiedział Irving.

— Tak jest tylko w stosunku do Sealgairi. Administrator nie ma prawa podważać kodeksu zakonu.

— Rozumiem. Współczuję ci.

— Przyzwyczaiłem się już do takiego życia.

— Skoro tak mówisz. — Wzruszyłem ramionami.

— Proszę, oto klucz do twojej komnaty.

Zabrałem klucz od sługi i otwarłem drzwi. Kiedy znalazłem się wewnątrz rzuciłem plecak w kąt i rozłożyłem się na łóżku, miałem sporo czasu gdyż dopiero jutro miałem rozpoczynać szkolenie.

***

Wczesnym rankiem ktoś zapukał do drzwi, podniosłem się z łóżka ospale i przetarłem oczy.

— Wjeść. — Odpowiedziałem zaspanym głosem.

Drzwi otwarły się powoli, a zza nich wyłonił się Angus.

— Dzień dobry Panie Drake. Przyniosłem odzienie uczniowskie i listę zajęć. Proszę się ubrać i zejść do sali jadalnej. — Sługa położył stos ubrań na łóżku i odwrócił się.

— Dzień dobry — ziewnąłem — gdzie znajduje się ta sala jadalna?

— Na parterze, zaprowadzę pana. — Chłopak przystanął i zwrócił się w moją stronę — czekam za drzwiami — Angus wyszedł z pokoju i zamknął za sobą drzwi.

Ubiór uczniowski składał się z popielatej koszuli z wyhaftowanym herbem szkoły, czarnych spodni oraz półbutów. Ubrałem się i dołączyłem do czekającego na mnie sługi. Zeszliśmy krętymi schodami na parter i ruszyliśmy wzdłuż korytarza, na którym mieściły się sale lekcyjne. Wnioskowałem tak po opisanych cyfrach na każdych z drzwi. Na końcu korytarza skręciliśmy w lewo i przeszliśmy jeszcze kilka kroków, po czym dotarliśmy na miejsce. Angus przystanął przed wnęką i zaprosił mnie do środka, życząc smacznego.

Jadalnia była wypełniona stołami, na których porozkładane było jedzenie: owoce, mięso, świeże pieczywo, nektar z pomarańczy i wiele innych pyszności. Usiadłem na wolnym krześle obok krągłego chłopca o rudych rozczochranych włosach.

— Witam, jestem Drake — przedstawiłem się.

— Alan, miło mi — odpowiedział chłopak opychając się szarlotką.

— Długo już tu jesteś? — Zagadnąłem nakładając stek na talerz.

— Dwa lata, a ty pewnie nowy, co?

Kiwnąłem głową zajadając się mięsem.

— Tu czas płynie bardzo wolno, a w dodatku lekcje z roślinności są nudne i strasznie przez to się ciągną. Choć nie ukrywam, że jestem bardzo dobry z tej dziedziny, a ty, w jakim kierunku pragniesz się kształcić?

— Spróbuje każdej dziedziny, okaże się, w czym będę najlepszy.

— Gratuluję odwagi.

— Lubię wyzwania — uśmiechnąłem się.

— Życzę powodzenia — Alan wstał i uścisnął mi dłoń na pożegnanie, po czym wrócił do zajadania słodyczy.

— Dziękuję.

Po skończonym posiłku spojrzałem na listę zajęć, którą otrzymałem od Angusa. Były na niej rozpisane nazwy przedmiotów oraz numery sal, w których te się miały odbywać. Do planu lekcyjnego dostałem również mapę akademii, która miała mi ułatwić poruszanie się po budynku. Przyznam, że to bardzo dobre rozwiązanie dla nowych uczniów, nie trzeba błądzić i dopytywać innych o drogę.

Medytacja / Sala. I

Zielarstwo /Ogrody

Alchemia /Sala. IX

Znalezienie pierwszej sali nie było trudne, gdyż znajdowała się ona niedaleko jadalni. Kiedy podszedłem pod drzwi, czekała koło nich już trójka uczniów, jeden chłopak i dwie dziewczyny. Po chwili dołączyła do nas kobieta średniego wzrostu o szatynowych włosach splecionych w gęsty i długi warkocz, który opadał jej na lewą pierś. Nauczycielka nosiła białą koszulę z długimi rękawami, obcisłe skórzane spodnie, które idealnie podkreślały jej figurę oraz wysokie buty sięgające kolan. Rzuciła na nas swój przenikliwy wzrok i odparła.

— Zapraszam do sali. — Otworzyła drzwi i odsunęła się na bok.

Weszliśmy do pomieszczenia, gdzie znajdowały się tylko małe, okrągłe dywaniki porozkładane na posadzce, a przy jednej ze ścian stało biurko nauczycielki.

— Witajcie uczniowie, nazywam się Isleen Vasey i moim zadaniem jest nauczenie was opanowania drzemiącej w waszych głowach mocy poprzez medytację. Zaczniemy może od krótkiego wprowadzenia, czym jest magia i jak możemy ją wykorzystywać. Otóż przeciętny człowiek nie wykorzystuje w pełni swojego umysłu, za to osoby obdarzone mocą używają całkowite jego zasoby. Potrafimy siłą woli przenosić przedmioty, rozmawiać poprzez przekaz myśli, bądź wpłynąć na wolę innych ludzi. Wszystkie te umiejętności przyswaja się za pośrednictwem medytacji, ale po kolei. Dzisiaj zaczniemy od tak zwanej Medytacji Przywiązania, która pozwoli wam połączyć się z mocą i ukoić ból. Usiądźcie proszę na dywanikach krzyżując nogi, odprężcie się, ułóżcie otwarte dłonie na kolanach i zamknijcie oczy. Pozostańcie w tej pozycji i pozwólcie, aby moc was wypełniła.

Zamknąłem oczy i uspokoiłem się, wyparłem wszystkie kłębiące się w mojej głowie myśli. Po chwili bezczynnego ruchu uderzył mnie bardzo silny ból. Pomimo tego, że miałem zamknięte oczy widziałem cierpienie innych na sali, wyglądało to na jakąś dziwną podświadomość mieszczącą się w mojej głowie. Z całych sił opierałem się bólowi, lecz on nie ustępował. Nauczycielka rozkazała abyśmy powtarzali na głos jej słowa.

— Utkani z mocy prosimy was duchy, abyście zgasili nasz ból… — wyrecytowała.

Powtórzyliśmy jednogłośnie. Jedna z dziewczyn nie wytrzymała z bólu i zemdlała.

— …dajcie nam siłę, pozwólcie wyzwolić moc drzemiącą w naszych głowach… — recytowała dalej nie zwracając uwagi na leżącą nieprzytomną dziewczynę.

— …jesteśmy waszymi powiernikami i będziemy dumnie dźwigać nasze brzemię.

Po zakończeniu modlitwy, ból głowy ustąpił.

— Ta modlitwa pozwoli wam ukoić ból i wzmocnić waszą więź ze strażnikami mocy. Pamiętajcie, aby zawsze opierać się cierpieniu, nie możecie pozwolić, żeby was opanował. Obecna tu z nami dziewczyna poddała się i ból ją pokonał.

— Too. Onna, umarła? — Zapytała przerażona druga z dziewcząt.

— Nie. Straciła tylko przytomność, było to słabe stadium. — Isleen podeszła do leżącej na podłodze uczennicy i przyłożyła rękę do jej głowy. Wyszeptała coś, a po chwili dziewczyna ocknęła się, była zdezorientowana i przerażona.

— C-co się stało? — Wyjąkała.

— Zemdlałaś z powodu nadmiernego bólu, musisz odpocząć, dokończymy tę lekcję indywidualnie. — Nauczycielka pomogła wstać dziewczynie i odprowadziła ją do komnat, gdyż była taka słaba, że sama by nie zdołała do niej dotrzeć.

Ja i reszta wpatrywaliśmy się w siebie, chłopak wyglądał na niewzruszonego zaistniałą sytuacją. Dziewczyna wręcz przeciwnie, była tak przerażona, że serce biło jej jak szalone.

— Jak ci na imię? — Zwróciłem się do dziewczyny.

— Liv — odpowiedziała rozdygotana.

— Drake, miło mi. — Liv nawet nie zareagowała na moją odpowiedź, w dalszym ciągu się trzęsła. — Liv, weź głęboki oddech i postaraj się uspokoić.

— Ta kobieta jest straszna. — Liv zwolniła oddech, a jej serce wróciło do normalnego rytmu.

— Nie przejmuj się tym, jak będziesz wykonywać jej polecenia wszystko będzie dobrze.

— Zostaw ją. Jest słaba i tyle — przerwał mi siedzący obok chłopak — przetrwają tylko najsilniejsi.

— Nie wymądrzaj się. Jesteś tu dopiero jeden dzień jak my wszyscy, jeszcze nie wiadomo, czy podołasz szkoleniu.

— Jestem Cullen Witchlow z Crownlandu. Wywodzę się z poważanej magicznej rodziny, od pokoleń jesteśmy czarodziejami, jeszcze nikt nigdy nie przegrał z mocą.

— Korzenie nie mają nic do tego. W rodzinie zawsze znajdzie się czarna owca — po moich słowach twarz Cullena wybuchła czerwienią.

— Nie waż się obrażać mojej rodziny ty plebsie.

— Kto tu kogo obraża — miałem chęć uderzyć młodego adepta, ale w tym momencie pojawiła się Isleen.

— Siadajcie chłopcy. Kontynuujemy zajęcia. — Isleen nagle pojawiła się w sali i od razu przeszła do meritum. — Wyróżniamy kilka rodzajów medytacji, jedną z nich już poznaliście. Drugą jest empatia, czyli możliwość odczuwania różnych zjawisk fizycznych i psychofizycznych zachodzących w ciele innego człowieka. Czy któryś z was czuł cierpienie innych pomimo tego, że ich nie widział?

— Ja tego doświadczyłem — zgłosiłem się — wyglądało to jakby mój duch opuścił ciało i przedstawiał mi świat w jakiś inny sposób.

— Trafna uwaga chłopcze, jesteś bardzo bystry. Wasz kolega dobrze zinterpretował to zjawisko, otóż poprzez empatie formujemy wizję zniekształconego świata, w którym widzimy rzeczy, jakich nie zobaczymy w rzeczywistości. Rozbudowaną formą tego zjawiska jest decentracja interpersonalna, dzięki której możemy zasiać ziarno własnych wizji w umyśle innej osoby.

Cullenowi skakała powieka z nerwów, a twarz miał czerwoną niczym dojrzały pomidor. Widać, że pochwała, którą otrzymałem od nauczycielki odcisnęła jeszcze większe piętno na już nadszarpniętym stosunku do mojej osoby. Czyli zaczęło się, pierwszy wróg — powiedziałem do własnych myśli.

— Poprzez medytację możemy również rozmawiać z innym ludźmi używając do tego umysłu. To zjawisko nazywamy telepatią, jest bardzo przydatne, jeżeli chcemy z innym czarodziejem porozmawiać na odległość. Bądź kiedy z jakiś przyczyn ów osoba nie jest w stanie z nami rozmawiać w naturalny sposób. Dzisiejsze zajęcia to forma wprowadzenia, na kolejnych zajmiemy się poszczególnymi rodzajami medytacji. Pamiętajcie o modlitwie ukajającej, początki zawsze są trudne, więc często ją będziecie musieli odmawiać, lecz z czasem przyzwyczaicie się do mocy. Żegnam was.

— Bywajcie Pani. — Odpowiedzieliśmy jednogłośnie i opuściliśmy salę.

***

Kolejne zajęcia odbywały się w ogrodach znajdujących się na północnej stronie akademii. Oprócz pięknie pachnących róż rosło tam wiele różnego rodzaju roślin, których Duini używali do tworzenia swoich maści. Jedyną roślinę jaką rozpoznawałem była Aronia czarna, gdyż Bessy robiła z niej sok, który swoją drogą był przepyszny.

— Witam uczniowie na zajęciach z zielarstwa, nazywam się Morven Scamp i postaram się wam przekazać całą moją wiedzę na temat roślin.

Nauczyciel miał bardzo śmieszny głos jak na mężczyznę, bardziej przypominał kobiecy z powodu wysokiego tonu. Był niskim kościstym człowiekiem z długą siwą brodą i masą zmarszczek na twarzy. Zielona szata, którą nosił, wisiała na nim jak na wieszaku, wyglądało to jakby ją zdjął z kogoś większego.

— Każdy z was dostanie zielnik, w którym są opisane wszystkie rośliny rosnące na całym świecie. Niestety w naszym ogrodzie nie mamy ich wszystkich, lecz nasze zbiory są wystarczające. Na dzisiejszych zajęciach nauczę was jak przygotowywać napar ziołowy na podstawie receptury. — Morven wyciągnął z torby książki i położył je na stole.

Zabrałem zielnik i kartkę z recepturą na: „Wywar oczyszczający”.

— Wywar oczyszczający stosujemy na mniej groźne zatrucia, do poważniejszych musimy użyć eliksiru, ale to dział Ailceimico wam więcej o tym opowie. Proszę teraz, aby każdy z was wziął sierp i zebrał wszystkie potrzebne składniki.

Zabrałem ze stołu narzędzie i spojrzałem na recepturę, a potem do księgi, aby znaleźć poszczególne rośliny: przetacznik leśny, czystek i ostropest plamisty. Na każdej ze stron był wyraźny szkic i opis. Rozejrzałem się po ogrodzie i zlokalizowałem pierwszy składnik, czyli przetacznik leśny. Potrzebowałem dwa kwiatostany tej rośliny, były one podłużne z odstającymi szypułkami. Odciąłem kwiaty i włożyłem do wiklinowego koszyczka, po czym ruszyłem na poszukiwanie czystka. Wędrując przez korytarz ogrodu ujrzałem Liv, która właśnie wąchała kwiat, którego szukałem. Wyglądała przepięknie, jej błękitne oczy idealnie pasowały do jej słodkiej buzi. Dziewczyna miała krótko ścięte blond włosy ze spływającą grzywką, która zasłaniała jej połowę twarzy. Na medytacji nawiązaliśmy świetny kontakt, lecz nie mieliśmy okazji dłużej porozmawiać z powodu tego kretyna Cullena. Dlatego cieszyłem się, że nie uczestniczy on w tych zajęciach i nie będę musiał znosić jego dumy. Podszedłem do marmurowych donic z rosnącymi kwiatami i zebrałem jedną koronę, z której musiałem pozyskać płatki. Ostatni był ostropest plamisty, który rósł na końcu ogrodu. Kiedy dotarłem na miejsce znów spotkałem Liv, nie mogła sobie poradzić z odcięciem kwiatostanu, gdyż owa roślina miała bardzo ostre liście. Ruszyłem szybkim krokiem w jej stronę.

— Pomogę ci Liv. Szkoda kaleczyć tak piękne gładkie dłonie — stwierdziłem zajmująco.

— Jesteś bardzo szczodry — dziewczyna spojrzała na mnie urokliwie.

Sposób w jaki na mnie patrzyła świadczył o tym, że odebrała mój komplement pozytywnie.

Chwyciłem za łodygę i odciąłem dwa kwiatostany kłując sobie przy tym dłoń, chociaż czego się nie robi, aby przypodobać się dziewczynie. Wręczyłem jeden z kwiatów Liv.

— Dziękuję ci. — Dziewczyna zabrała ode mnie kwiat i uśmiechnęła się. — Skaleczyłeś się Drake — Liv chwyciła moją dłoń.

— To nic wielkiego, chodźmy, czas przygotować wywar. — Owinąłem dłoń chusteczką.

Podeszliśmy do stołu i rozłożyliśmy wszystkie rośliny. W pierwszej kolejności odciąłem szypułki przetacznika, następnie oderwałem płatki czystka, a na końcu musiałem wydobyć nasiona ostropestu. Składniki trzeba było wsypać do moździerzu i rozgnieść, aby wszystko się dobrze połączyło. Ostatnim etapem było zalanie wrzątkiem. Mieszaninę wrzuciłem do glinianego naczynia, zalałem wodą z kotła i przykryłem talerzykiem.

— Brawo uczniowie, śledziłem wasze poczynania i jestem zdumiony, że w tak szybkim tempie udało się wam odnaleźć wymagane rośliny. — Nauczyciel zaklaskał z zadowolenia. Wbrew pozorom zielarstwo to trudna dziedzina, jedno małe niedopatrzenie może mieć opłakane skutki. Baczcie uważnie na to co zbieracie, wiele ziół jest do siebie podobnych, różnice mogą być naprawdę niewielkie. Jeżeli posiadamy recepturę i wszystkie składniki, wykonanie mikstury nie jest trudne. Problem jest wtedy, kiedy musimy sami zdobyć zioła i tu kłania nam się wiedza, która jest kluczem. Pamiętajcie o tym. Na tym etapie zakończymy zajęcia, nie chcę was zanudzać pierwszego dnia — Morven uśmiechnął się. — Zmykajcie.

Pożegnaliśmy nauczyciela i opuściliśmy ogród. Do kolejnych zajęć miałem jeszcze trochę czasu, więc postanowiłem znaleźć jakieś ustronne miejsce, aby porozmawiać z Liv. Rozejrzałem się dookoła i nieopodal ogrodu dostrzegłem drewnianą altanę.

— Usiądziemy w altanie, aby porozmawiać? — Zagadnąłem.

— Z przyjemnością — zgodziła się Liv.

Przeszliśmy kamienną alejką, minęliśmy klomby kwiatowe, aż dotarliśmy do altany, weszliśmy do środka i usiedliśmy na ławce.

— Skąd pochodzisz? — Zapytałem.

— Z małej miejscowości Retruso w zachodniej części Frostland.

— Nigdy tam nie byłem, lecz słyszałem, że jest tam strasznie zimno. Choć z drugiej strony, upały jakie czasem panują w Stoneland nie należą do najprzyjemniejszych.

— Nasz lud jest przyzwyczajony do mroźnego powietrza, chociaż w moim rejonie nie jest najgorzej. Najcięższe warunki panują na północy, w okolicach gór.

— Dużo jest u was ludzi obdarzonych magią?

— Nie. Frostlandczycy to urodzeni wojownicy, stworzeni do walki i wypraw morskich w poszukiwaniu nowych lądów, ale nie można im także odmówić wprawy w rolnictwie. W wielu krainach jesteśmy uważani za barbarzyńców plądrujących miasta i zabijających niewinnych, świat uległ stereotypom na podstawie kilku okrutnych incydentów. Zgodzę się, że niektóre klany wywodzące się z terenów górskich są okrutne. Ciężkie warunki pogodowe i rygorystyczny styl życia wzmagają u nich silną agresję. Mieszkańcy południa są całkowitym przeciwieństwem, są bardzo mili i spokojni. Żyją z tego co upolują albo wyhodują. U nas nie ma dworów, arystokracji ani królewskich intryg, a nasz jarl nie ingeruje w życie wieśniaków.

— W takim razie skąd wzięła się u ciebie moc?

— Mój ojciec był magiem, pochodził z Crownland. Moja matka brała udział w jednej z wypraw, na której znalazła rannego mężczyznę, którym się zaopiekowała. Kiedy odzyskał siły, wyruszył razem z nią do Frostland, gdzie osiadł na stałe. Po dziś dzień wiodą spokojne życie zajmując się uprawą warzyw. Myślę o nich każdego dnia i pragnę ich znowu zobaczyć, kiedy skończę nauki powrócę w rodzinne okolice — rozmarzyła się. — A ty, co planujesz? Wrócisz do rodziców? –Zagadnęła.

— Straciłem rodziców. Wychowywała mnie niejaka Bessy, przyjaciółka mojej matki, którą na pewno odwiedzę.

— Przykro mi. Musi być ci ciężko bez nich — wzruszyła się Liv.

— Dwanaście lat bez nich żyję, więc przywykłem. Wybacz, ale nie chce o tym rozmawiać.

— Dobrze, nie nalegam. — Liv zamilkła.

Siedzieliśmy jeszcze przez chwilę w ciszy wpatrując się w siebie, aż w końcu przypomniałem sobie o kolejnych zajęciach.

— O cholera! — Wzdrygnąłem się — wybacz mi moja droga, ale muszę iść na zajęcia — ucałowałem Liv w policzek i wybiegłem z altany.

— Do zobaczenia Drake! — Zawołała za mną.

***

W ostatniej chwili zdążyłem na zajęcia. Zdyszany wbiegłem do sali, gdzie czekali już uczniowie. Na całe szczęście nie było jeszcze nauczyciela. Powiodłem wzrokiem po pomieszczeniu i ujrzałem znajomą twarz. To był Cullen, ten nadęty i zarozumiały panicz. Oprócz niego było jeszcze trzech chłopaków. Usiadłem na wolnym krześle i próbowałem ochłonąć.

— Znowu się spotykamy plebsie — wyszeptał wrednie — tym razem to ja będę górą, alchemia to moje przeznaczenie.

Spojrzałem na niego lekceważąco nie odzywając się ani słowem. Moje milczenie wywołało w nim złość, był czerwony jak poprzednio. Przez chwilę pomyślałem, że jest kimś w rodzaju kameleona — uśmiechnąłem się.

— Co cię tak bawi? — Odparł zdenerwowany chłopak.

Ponownie spojrzałem na niego milcząc. Moje lekceważące zachowanie coraz bardziej złościło Cullena, wiedziałem, że miał ochotę mi przyłożyć, gdyż nie mógł tego zrobić w sali zajęć przed innymi uczniami, a poza tym w każdej chwili mógł pojawić się mentor.

Do sali wszedł wysoki mężczyzna w szarej koszuli i fioletowych spodniach. Kolory jego ubioru odzwierciedlały barwy na proporcu.

— Witajcie adepci. Moja godność, Aidan Conworth i jak się domyślacie będę uczył alchemii — zaśmiał się. — Tworzenie mikstur różni się nieco od wytwarzania naparów ziołowych i maści, są one skuteczne, lecz nie pomagają na poważne schorzenia. Kto z was odbywał już lekcje z zielarstwa wie, o czym mówię. Alchemia jest bardziej złożona, nie bazuje tylko na roślinach, ale także na innych składnikach, takich jak na przykład sproszkowane kości zwierzęce. Może się to wam wydać obrzydliwe, ale takie są fakty. Większość ludzi nie ma o tym pojęcia, ale to, co wyrzucają patrosząc zwierzę może mieć zastosowanie w alchemii. Weźmy takiego na przykład rekina, w jego wątrobie są kwasy, które wspomagają odporność i pozwalają goić rany. To, co może się wam wydać dziwnym, uratuje wam życie. Dlaczego o tym wspominam? Gdyż dzisiaj przygotujemy specyfik właśnie na bazie kwasu z rekina, za chwilę rozdam wam listę wszystkich składników.

W tej chwili pomyślałem, gdzie tu do cholery jest magia? To już drugie zajęcia, które nie mają nic wspólnego z tą dziedziną. Samo zbieranie roślin i tworzenie lekarstw, Alan miał rację mówiąc, że to nudne zajęcia

— Proszę Drake. — Aidan wręczył mi listę składników.

— Dziękuję — Zabrałem pergamin i zerknąłem na spis. Nazwy składników po części nie były dla mnie zrozumiałe, ale na szczęście naczynia na regale były opisane, więc nie było problemu z identyfikacją. Podszedłem do półki i zebrałem wszystkie składniki z listy, po czym ułożyłem je na swoim stoliku obok aparatury do warzenia.

— Przed wami stoi mieszalnik. W pierwszej kolejności wlejcie do niego kwas z fiolki, następnie dodajcie sproszkowany traganek i zamieszajcie. Zapalcie teraz palenisko i ustawcie nad nim mieszalnik.

Ostatnim składnikiem, jaki musicie dodać to ogon salamandry, pozwoli on na szybszą regenerację ciała. Przypuszczam, że spotkaliście się z takim stwierdzeniem, iż należy wypowiedzieć zaklęcie podczas mieszania składników. Otóż oświęcę was, jest to nieprawda, alchemia jest nauką, a nie czarami.

Ludzie często mylą sobie warzenie eliksirów z odprawianiem rytuałów, których druidzi używają w swoich praktykach. Prawdą jest, że recytowanie modlitw w starym druidzkim języku może brzmieć jak jakieś zaklęcie, ale klątwy i złe uroki to tylko wymysły tępego ludu, zawierzającemu legendom opowiadanym przez wieszczy i innych nawiedzonych ludzi. W tym momencie pewnie nasunie wam się pytanie: czemu zatem nauczamy w akademii magii, skoro ta dziedzina nie ma nic wspólnego z mocą? Otóż Ulistean, założyciel tej profesji był czarodziejem i uznał, że to dobra specjalizacja do nauczania w tych kręgach. Alchemia to ścisła nauka i wymaga lotnego umysłu, a jak wiemy ludzie obdarzeni mocą, mają bardziej rozwinięty mózg od przeciętnego człowieka. Nie uważam, że ktoś z poza naszego kręgu nie opanowałby tej praktyki, ale po prostu ona do nas pasuje. Ulistean czasem używał swoich mocy przy pracy, ale to raczej w celu ułatwienia sobie pewnych czynności. Alchemia nie ma nic wspólnego z mocą, ale przyjęła się w naszej akademii i cieszy się dużym zainteresowaniem wśród młodych adeptów. Uff — westchnął — ale się rozgadałem — nauczyciel podrapał się po głowie. — Otóż tak przygotowany wywar należy gotować około godziny, ostatnim etapem będzie przelanie eliksiru do małych podręcznych fiolek. Nie będziemy czekać aż wywar będzie gotowy, gdyż musi się on gotować przez godzinę, a czas lekcyjny się kończy. Tyle wiedzy na początek wystarczy, na kolejnych zajęciach uwarzycie eliksir samodzielnie, a tym razem dziękuje wam i życzę pogodnego popołudnia. Do zobaczenia — odparł nauczyciel.

— Dziękujemy. — Odpowiedzieliśmy jednogłośnie.

Wychodząc z sali zderzyłem się z Cullenem, a raczej to on wykonał ten ruch specjalnie, obiegłem go tylko wzrokiem i opuściłem pomieszczenie. Było już późno, więc udałem się do mojej kwatery, byłem wykończony dzisiejszymi zajęciami, a myśl o krętych schodach nie dodawała mi otuchy. Kiedy znalazłem się w pokoju, od razu rzuciłem się na łóżko i momentalnie zasnąłem.

Tamtej nocy nie spałem za dobrze, gdyż obudził mnie ból głowy. Nie przejmowałem się tym zanadto, z racji tego, że wiedziałem, jak go uśmierzyć. Usiadłem na łóżku i zamknąłem oczy, ułożyłem luźno ręce na kolanach i zacząłem odmawiać modlitwę.

— Utkani z mocy prosimy was duchy, abyście zgasili nasz ból, dajcie nam siłę, pozwólcie wyzwolić moc drzemiącą w naszych głowach, jesteśmy waszymi powiernikami i będziemy dźwigać nasze brzemię. — Po wypowiedzeniu ostatnich słów mogłem spokojnie wrócić do snu, gdyż uciążliwy ucisk przeminął.

***

Kolejny dzień zaczął się jak poprzedni, pobudka, szybkie śniadanie i biegiem na zajęcia, w dodatku te same co poprzednio. Zaczynałem od medytacji, ta lekcja jako jedyna była ciekawa, zielarstwo i alchemia nie przypadły mi do gustu, może i przydatne, lecz strasznie nudne.

Po sytym posiłku w towarzystwie przepięknej Liv udałem się wraz z nią pod drzwi sali. Pomimo tego, iż znałem ją dopiero jeden dzień, cieszyłem się, że mam ją obok, ponieważ była jedyną osobą, z którą udało mi się nawiązać dobry kontakt. Oczywiście Alan czy inni z mojej grupy (poza Cullenem oczywiście) byli w porządku, ale Liv polubiłem najbardziej.

— Do sali! — Zawołała Isleen.

— Drake. Ona naprawdę mnie przeraża — wyszeptała Liv.

— Może i strasznie wygląda, ale dobrze naucza. Nie martw się moja droga, przejdziemy przez to razem.

Oczy dziewczyny się zaszkliły.

— Przysięgnij — odpowiedziała.

— Przysięgam. — Odparłem nie wahając się.

Liv przytuliła mnie, a ja oparłem głowę na jej ramieniu. Kątem oka zauważyłem jak Cullen przygląda nam się i śmieje pod nosem.

— Tylko mi się tu nie rozpłacz. — Zaszydził Cullen.

— Zajmij się sobą Cullen, a nie wtrącaj do życia innych.

— A chcesz oberwać?! — Krzyknął Cullen.

— Nie biję słabszych. — Skontrowałem jego atak słowny.

Chłopak zacisnął pięść.

— Co to za kłótnie? — Wtrąciła się Isleen — w tej chwili do sali!

Cullen podwinął ogon i czym prędzej udał się do pomieszczenia. Wchodząc do środka śmiałem się z niego pod nosem, wystarczyła tylko interwencja nauczycielki, aby z awanturnika zmienił się w potulnego pieska.

— Cullen, nie życzę sobie takiego zachowania. Jeżeli się to powtórzy, zakończysz nauczanie w akademii.

— Dd-obrze więc-cej się tto nie powtórzy — wyjąkał Cullen.

Widok przerażonego Cullena był bezcenny.

— Mam dla was smutną wiadomość, otóż waszą koleżankę zaatakował silny ból i nie przeżyła nocy. O zmierzchu odbędzie się rytuał pogrzebowy na wzgórzu, więc będziecie mogli się z nią pożegnać, a tym razem rozpoczynamy zajęcia.

— Jak można mieć takie kamienne serce? — Wyszeptała mi do ucha Liv.

— Chcesz coś jeszcze dodać? — Zapytała drwiąco nauczycielka.

— Nniee — odpowiedziała zdezorientowana — jak ona to mogła usłyszeć? — Liv spojrzała w moją stronę.

— Poprzez telepatię. To właśnie będzie tematem dzisiejszych zajęć. — Isleen skierowała wzrok na przerażoną Liv. — Upomniałam dzisiaj już jednego ucznia — Cullen zwiesił głowę słysząc te słowa — ty także dostajesz naganę, nie życzę sobie takich określeń rzucanych w moją stronę.

— Przepraszam — odparła cichutko Liv.

— Telepatia to bardzo przydatna sztuka, a zarazem niebezpieczna, dzięki niej możemy się bez trudu dowiedzieć wszystkiego o wszystkich. Umysł człowieka jest swojego rodzaju spichlerzem, przechowuje tam szereg informacji. Często ludzie nie zdają sobie z tego sprawy, iż ktoś może im te informacje ukraść. Doświadczeni Intinii potrafią odkryć czyjeś tajemnice, przechodząc obok ofiary, nie wzbudzając żadnych podejrzeń. Ciągle o czymś rozmyślamy. Na przykład Cullen myśli, jak mnie usunąć ze szkoły –Chłopak się wzdrygnął z niedowierzania –fakt, że twój ojciec zasiada w kapitule czarodziejów nie robi na mnie wrażenia chłopcze — Cullen momentalnie poczerwieniał. — Widzicie? Nawet na niego nie spojrzałam. Przy takim doświadczeniu nie musimy mieć kontaktu wzrokowego. Na razie zaczniemy od najprostszej metody, proszę usiądźcie naprzeciwko siebie. Wasza dwójka razem. — Wskazała na mnie i Liv.

Usiadłem naprzeciw mojej znajomej i zapatrzyłem się w jej piękne błękitne oczy.

Cullen siedział cicho ze zwieszoną głową.

— Ty będziesz ćwiczył ze mną — odpowiedziała nauczycielka.

Cullen wzdrygnął się słysząc odpowiedź Isleen. Po tym jak wyczytała jego chytry plan pozbycia się jej ze szkoły za pomocą ojca jego świat legł w gruzach.

— Teraz skupcie swój wzrok na sobie, uspokójcie oddech i wyczyśćcie umysły, a następnie wypowiedzcie te słowa: Uwolnij swój umysł. Dzięki temu zmusicie swój mózg do działania i w łatwiejszy sposób odczytacie drugą osobę. Na początku należy to słowo wypowiadać na głos i bardzo zdecydowanie, w późniejszym etapie nie będziecie musieli tego robić. Wasz umysł będzie na tyle silny, że wystarczy wam dobre skupienie i bez trudu zdominujecie drugą osobę. Pokaże wam na przykładzie. Cullen usiądź naprzeciw mnie.

Przerażony chłopak podszedł wolnym krokiem do nauczycielki i usiadł na kocu.

— Dobrze. Rozluźnij się. Wiem, że jesteś przerażony, ale sam do tego doprowadziłeś, powinieneś wiedzieć, że nie wolno zadzierać z nauczycielem. Puszczam to mimo uszu, ponieważ dopiero zaczynasz nauki, ale następnym razem nie będę taka pobłażliwa.

— Przepraszam, więcej się to nie powtórzy — Cullen wziął kilka wdechów i się uspokoił.

Isleen rzuciła swój wzrok na chłopaka i wypowiedziała zdanie: Uwolnij swój umysł.

Przez moment wpatrywała się w niego nieruchomo, po czym odparła.

— Widzę, że żałujesz swoich występków. Zrozumiałeś, iż twoja krew nie ma nic do rzeczy, coś jednak z ciebie wyrośnie — Isleen uśmiechnęła się. — Dobrze, teraz wasza kolej.

— To kto pierwszy? — Zapytałem mojej towarzyszki.

— Może ty rozpocznij — odpowiedziała.

— Dobrze. — Spojrzeliśmy sobie w oczy — Uwolnij swój umysł. — wyszeptałem. Nagle w mojej głowie usłyszałem głos, nie był to mój ani Liv. Miałem wrażenie jakby ktoś obcy stał obok mnie i mówił mi do ucha, lecz nic z tego nie mogłem zrozumieć. Po chwili wsłuchiwania się w nawałnicę głosów, uspokoiłem umysł i dosłyszałem zdanie: jesteś najwspanialszą osobą jaką poznałam. W tym momencie przerwałem inicjacje i zwróciłem się do Liv.

— Dziękuję ci moja droga, że tak myślisz i podzielam twoje zdanie. — Na twarzy dziewczyny ujrzałem rumieńce i miły uśmiech. — Udało mi się — tym razem zwróciłem się do Isleen.

— Brawo Drake. Przeczuwałam, że dokonasz tego za pierwszym razem, już na pierwszych zajęciach zauważyłam w tobie coś wyjątkowego.

— Bardzo dziękuje, lecz nie przyszło mi to wcale tak łatwo.

— To oczywiste, każdy na początku ma problemy, lecz rzadko spotykam ucznia, któremu udaje się odczytać myśli przy pierwszej próbie. Dobrze, więc teraz kolej na was — nauczycielka zwróciła się do reszty.

Cullenowi i Liv nie poszło już tak łatwo jak mnie, potrzebowali kilku prób. Pomimo tego, że starałem się za dużo nie myśleć i tak Liv miała problemy, ale ostatecznie jej się udało. W gorszej sytuacji był Cullen, ponieważ musiał odczytać Isleen, a w dodatku robił to strasznie nerwowo, co jeszcze bardziej utrudniało sprawę. Po kilkunastu nieudanych próbach odczytał myśli nauczycielki.

Muszę przyznać, że były to jedne z ciekawszych dotąd zajęć.

***

O zachodzie słońca, kiedy skończyły się zajęcia, udałem się wraz z Liv na wzgórza. Ścieżka prowadziła przez modrzewiowy las, lecz nie było nam dane podziwiać piękności okolicy, gdyż było ciemno. Podczas wędrówki nie rozmawialiśmy na głos, trenowaliśmy telepatię, której nauczyła nas Isleen. Przyznam szczerze, że szło nam całkiem nieźle. Kiedy wyszliśmy z lasu naszym oczom ukazał się kamienny ołtarz okolony bluszczem, wyglądał jakby dawno nie był używany. Druidzi układali na nim chrust, a Morven Scamp przygotowywał dziewczynę do ceremonii, odział ją w białą szatę, na głowę założył wianek z polnych kwiatów, a całe ciało namaścił oliwą, którą także druidzi polewali chrust. Na placu przed ołtarzem zebrała się garstka osób: nauczycielka Isleen, dyrektor Bran oraz matka dziewczyny. Z uczniów akademii przyszła tylko nasza dwójka. Przykro patrzeć, jak matka żegna własne dziecko w samotności bez wsparcia rodziny i przyjaciół. Ani ja, ani Liv nie mogliśmy przyjąć miana przyjaciół, gdyż nawet nie znaliśmy jej imienia, jednak uznaliśmy, że należy przyjść na ceremonię. W końcu należała do naszej grupy.

Bran stanął przed ołtarzem i zaczął przemowę.

— Zebraliśmy się tu wszyscy, aby pożegnać młodą adeptkę Blair, której odejście jest wielkim ciosem dla nas wszystkich. Nie zdążyliśmy poznać jej umiejętności, a co najważniejsze, jaką była osobą. Ta tragedia pokazuje nam jak nieprzewidywalna jest drzemiąca w nas moc i przykro mi, że nie zdołaliśmy przekazać dziewczynie wiedzy jak się przed nią uchronić.

— Przykro, tak? Tyle ma pan do powiedzenia? — Odparła zdenerwowana matka Blair.

— To stało się przez noc, kiedy spała. Zbudził mnie jej krzyk, ale nie zdążyłem dobiec na czas.

— Wiedział pan, że nie poradziła sobie na zajęciach, więc trzeba było jej pilnować.

— Rozumiem, że moje słowa dla pani są puste, lecz naprawdę żałuję, iż nie zdołałem uratować Blair.

— Nie wierzę w żadne słowo. Teraz pan wybaczy, ale chcę pożegnać córkę. — Kobieta odwróciła się w stronę ołtarza, który nagle zaczął się palić.

Przez chwilę stałem osłupiały, nie mogłem pojąć, w jaki sposób zapaliło się ognisko. Później przypomniałem sobie rozmowę z Irvingiem jak mówił o pirokinezie, to jej musiała użyć matka Blair.

Po rozmowie Brana z matką zrobiło się jeszcze bardziej niezręcznie, druidzi opuścili wzgórze, a dyrektor stał pokornie w cieniu z dala od matki.

— Nie musicie tu być. — Kobieta zwróciła się w naszą stronę –Szanuję to, że jako jedyni zdecydowaliście się tu przyjść, ale nie potrzebuję waszego współczucia.

Odeszliśmy od kobiety bez słowa.

***

Krzesło z impetem przeleciało mi nad głową, niedużo brakowało abym nim oberwał. Cullen widząc to, przerażony złapał się za głowę.

— Wybacz Drake — odezwał się Cullen.

Skinąłem tylko głową porozumiewawczo.

— Chłopcze, spokojnie. Musisz opanować emocje w momencie koncentracji. — Meriel spojrzała na Cullena. — Telekineza to bardzo wymagająca umiejętność. Nie dość, że musimy użyć dużego pokładu naszej siły woli, to w dodatku skoncentrować się na przedmiocie. Jeżeli stracimy kontrolę wydarzy się to, czego byliśmy przed chwilą świadkami. Oczywiście w trakcie walki musimy działać impulsywnie. Wiem, że może się wam wydawać to niemożliwe, ale zapewniam was, że jest to wykonalne. Spróbujemy więc wykonać symulację przebiegu walki. Podejdź proszę Drake bliżej.

Udałem się w stronę mentorki, która rzuciła na mnie swój badawczy wzrok, co sprawiało wrażenie jakby chciała mnie przewiercić na wylot tymi swoimi ciemnymi oczami. Po chwili za moimi plecami coś się poruszyło i usłyszałem świst. Odskoczyłem więc instynktownie. Kiedy odwróciłem głowę moim oczom ukazał się manekin dzierżący w ręku drewniany miecz. Kukła poruszała się dość sztywno, a jej ataki były przewidywalne, więc nie trudno było uniknąć ciosu drewnianego miecza. Nie musiałem się obawiać uderzenia, gdyż broń treningowa nie wyrządziłaby mi krzywdy, ale musiałem jakoś pokonać manekina by wykonać zadanie.

Przeciwnik znowu zaatakował, a ja ponownie zrobiłem zwód. Błądziłem wzrokiem po sali, aby znaleźć coś, czego mógłbym użyć żeby go unieszkodliwić. W końcu moim oczom rzucił się niewielki stolik stojący za plecami manekina. Skupiłem się na nim i siłą mojego umysłu powoli go unosiłem. W tym momencie manekin wykonał cios, odruchowo odskoczyłem, lecz straciłem kontrolę nad stolikiem. Byłem zły, ale się nie poddawałem. Wykonałem kolejną próbę, tym razem udaną. Pewny siebie manekin (o ile mogę użyć takiego stwierdzenia w przypadku kukły) zrobił cięcie. Wykonałem salto w tył, a stolik wyskoczył i z impetem rąbnął manekina. Kiedy wylądowałem usłyszałem oklaski. Przyznam, że przez moment nie mogłem uwierzyć w to, co się wydarzyło. Leżący manekin na podłodze utwierdził mnie w przekonaniu, że to prawda.

— Gratuluję Drake. — Meriel uścisnęła mi dłoń. — Będzie z ciebie dobry Sealgairi.

Odpowiedź Meriel wywołała zdziwienie na twarzach Liv i Cullena.

— Ups. Wybacz. Wyrwało mi się. — Odparła nauczycielka z drwiącym uśmiechem.

Nie wiedziałem co odpowiedzieć, ta informacja nie powinna wyjść poza gabinet Brana (przynajmniej takie dostałem zapewnienia od samego dyrektora), widocznie nie potrafi dochować tajemnicy. W tamtej chwili poczułem się jak oszust, ponieważ nie tak łatwo dostać przepustkę na nauki Sealgairi, kiedy ja otrzymałem ją zanim przekroczyłem próg akademii.

— Kończymy zajęcia. Dobrze się spisaliście moi drodzy, a w szczególności ty Drake.

Wychodząc zaczepiła mnie Liv.

— Możemy porozmawiać? — Zagadnęła

— Oczywiście. Chodźmy do altany w ogrodzie.

Po dotarciu na miejsce usiedliśmy w altanie.

— Czemu nie powiedziałeś mi, że chcesz zostać Sealgairi?

— Uznałem, że tak będzie lepiej.

— Lepiej? Myślałam, że nie będziemy mieli przed sobą tajemnic.

— Posłuchaj mnie uważnie Liv. Powołanie do zakonu powinno odbywać się po zakończeniu egzaminów końcowych. Każdy z chętnych zapisuje się i przechodzi wstępne szkolenie, po którym wyłaniają kandydatów zdolnych opanować sztukę łowcy. Ja nominację dostałem przed rozpoczęciem nauk, niejaki Irving mi ją zapewnił. Nie chciałem nikomu o tym mówić, ponieważ jest to niesprawiedliwe wobec innych uczniów, wzięliby mnie za oszusta. Zresztą, to już nie ma znaczenia, bo z jakiś powodów Meriel wyjawiła prawdę.

— Może ten Irving jej o tym powiedział. W ogóle, kim on jest?

— Jest jednym z łowców. To on mnie tu przywiózł i przekazał moje powołanie samemu dyrektorowi szkoły. Nie wydaję mi się, żeby któryś z nich mógł to zrobić. Nie narażaliby zszargania sobie reputacji.

— To znaczy, że Meriel coś knuje, wątpię w jej przypadkowe wygadanie się. Posiada potężną moc i potrafiłaby zdobyć takie informacje nie zwracając na siebie uwagi.

— Całkiem możliwe, lecz w jakim celu? Nie, nie, nie. To jest wszystko bezsensu. Nie zaprzątaj sobie tym głowy, stało się i już, czasu nie cofniemy. Chodźmy lepiej coś zjeść, z tego wszystkiego zgłodniałem.

— Racja. Chodźmy, zatem.

***

— Chyba nie podejrzewasz mnie? — Irving zapytał drwiąco.

— Oczywiście, że nie. Zastanawiam się po prostu jak to się mogło stać. Po wczorajszej rozmowie z Liv doszedłem do wniosku, iż nie mam się czym przejmować. Choć nie daje mi to spokoju.

— Rozumiem cię. Co do Meriel to bardzo śmiała teoria, ona uczy tutaj bardzo długo i jest wysoko postawiona w hierarchii nauczycielskiej. Nie wydaje mi się, żeby chciała zagrozić uczniowi.

— Ale mogłaby za sprawą swojej mocy wykraść takie dane?

— Myślę, że tak. Jest jedną z najlepszych, chociaż nie wiem, w jakim celu miałaby to robić.

— Prędzej czy później prawda wyjdzie na jaw.

— Zgadza się. Kłamstwo ma krótkie nogi.

— Dziękuję ci Irvingu za rozmowę. Uciekam na zajęcia.

— Powodzenia. Pozdrów Liv.

— Że co? — Zdziwiłem się.

— Wiem, że macie się ku sobie. Nie rozumiem cię Drake, najpierw Ibbie, teraz Liv. Zdecyduj się chłopcze, którą chcesz mieć.

— To się nazywa sztuka uwodzenia. Spróbuj. — Odpowiedziałem i pobiegłem na zajęcia.

— Te kobiety cię wykończą. — Irving kiwnął głową ze zrezygnowaniem.

W sali czekali już wszyscy uczniowie wraz z Morvenem Scampem, oczywiście tylko ja mogłem się spóźnić na zajęcia. Na szczęście nauczyciel był na tyle miły, że nie potrafił mnie za to zganić.

— Jesteś Drake. Dobrze, więc możemy zaczynać zajęcia — odparł swoim śmiesznym głosikiem. — Dzisiaj zajmiemy się „Rytuałem regeneracji”, polega on na odnowieniu sił witalnych. Często owy rytuał mylony jest przez uczniów z medytacją, choć jest to całkiem inna sztuka. Jak wiecie z innych zajęć, medytacja pozwala na uwolnienie swoich myśli i wykorzystanie ich w wiadomych celach. Rytuał zaś to nic innego jak pewien sposób odpoczynku, w którym pozwalamy wejść naszemu organizmowi w stan letargu. Może przejdźmy od razu do praktyki, gdyż znając samą teorię nie posiądziecie tej techniki. Ha ha — Zaśmiał się nauczyciel.

Na sali rozległ się śmiech uczniów w odpowiedzi na reakcję Scampa, a zarazem ulgą, że nie będziemy musieli słuchać nudnych wypocin.

— Na sam początek usiądźcie krzyżując nogi, dokładnie w taki sam sposób jak do medytacji. Następnie zamknijcie oczy i weźcie głęboki wdech. Musicie pozwolić na uspokojenie rytmu serca, podobnej sztuki używają łucznicy. Uspokajają oddech, aby w pełni skupić się na celu, ponieważ podczas walki nasze serce szaleje z wysiłku i zdenerwowania, więc trudniej jest go opanować. Wy będziecie mieli prościej, gdyż nie jesteście w sytuacji zagrożenia. Kiedy dojdziecie do swojej granicy uspokojenia, musicie pozostać w tym stadium przez kilka minut. Wasz umysł pozwoli zapomnieć o bólu i zmęczeniu. Na razie zostawię was, abyście mogli spróbować wykonać rytuał, później opowiem resztę.

Nauczyciel podszedł do biurka i usiadł przy nim. W sali zrobiło się cicho, każdy z uczniów ćwiczył technikę rytuału, który wydawał się być prosty, lecz nie do końca taki był, nawet w tak spokojnym miejscu, jakim była salka. Z drugiej strony nie byłem zmęczony ani nie posiadałem żadnych dolegliwości, więc ciężko mi było ocenić czy rzeczywiście wykonałem owy rytuał prawidłowo. Wziąłem głęboki oddech i wypuszczałem powoli powietrze przez usta. Robiłem to regularnie przez kilka minut powoli zmniejszając natężenie wdychania i wydychania powietrza. Poczułem, że moje serce znacząco zwolniło i miałem wrażenie jakbym zaraz miał umrzeć. Wiedziałem, że to niemożliwe w tym momencie, ale było to przerażające uczucie. Szybko ulotniłem tą myśl, aby nie wypaść z transu. Po chwili poczułem znużenie i odpłynąłem zapadając w letarg. Nie miałem wtedy pojęcia jak długo trwałem w śnie, do momentu, kiedy obudził mnie Scamp.

— Wszystko w porządku chłopcze? — Zapytał nauczyciel nachylając się nade mną.

— Tttak. — Wyjąkałem zdezorientowany.

— Napij się wody — Scamp podał mi kubek.

— Dziękuję — wziąłem do ręki naczynie i wypiłem kilka łyków.

— Lepiej?

— Lepiej. To było nieprzyjemne doświadczenie.

— Wcale się tobie nie dziwię. Ciężko młodemu adeptowi opanować rytuał regeneracji na pierwszych zajęciach, lecz nie możecie się zniechęcać — Scamp zwrócił się w stronę reszty — na początku możecie doznać zmęczenia. Wiem, że zapytacie, ale jak to? Co ma nas zregenerować osłabia. Otóż nie zawsze wszystko musi być tak oczywiste. Nie bójcie się trenować, ponieważ to właśnie ćwiczenia dają rezultaty. Miejcie na uwadze to, iż rytuał regeneracji nie leczy ran, tylko pozwala na zmniejszenie bólu, na przykład mięśni, a przede wszystkim na odzyskanie sił.

Z rozległymi ranami nawet nie próbujcie przystępować do wykonania rytuału, gdyż możecie tego nie przeżyć. Po prostu się wykrwawicie. Dziękuję wam za dziś i zapraszam na kolejne zajęcia. Pamiętajcie o tym, co wam przekazałem na tej lekcji. Bywajcie.

Uczniowie wstali i wyszli z sali. Ja natomiast zostałem jeszcze na moment, aby porozmawiać z nauczycielem. Podszedłem do biurka i odłożyłem kubek.

— Jeszcze raz dziękuję — odparłem.

— Nie masz za co. Taka moja rola, aby pomagać uczniom. — Uśmiechnął się.

— Mam takie pytanie. Niech mnie pan nie zrozumie źle, ale chciałbym wiedzieć, jak wypadła reszta?

— Nic w tym złego. Jeżeli chodzi o ćwiczenia, to nie każdemu się udało. Trapi cię coś?

— Można tak powiedzieć. Odnoszę po prostu wrażenie, że nauczyciele mnie faworyzują. Zdarzyło mi się słyszeć, iż jestem wyjątkowy, ilekroć udało mi się czegoś dokonać w pierwszej próbie.

— Posłuchaj mnie uważnie Drake. Masz talent i nic tego nie zmieni, ja również widzę w tobie potencjał. Nauczyciele to po prostu czują i nie omieszkają pochwalić ucznia. Nie przejmuj się tym, każdy kto się szkoli w akademii posiada zdolności, lecz nie każdemu nauka przychodzi w łatwy sposób. Niektórzy po prostu wymagają czasu i mnóstwo wyczerpujących treningów, aby opanować daną sztukę. Na moich zajęciach staram się podchodzić do każdego ucznia w taki sam sposób, ale nie każdy nauczyciel wyznaje taką samą regułę. Musisz się z tym pogodzić, a jeśli nawet zostaniesz pochwalony nie unoś się dumą. Bądź po prostu taki, jaki jesteś. — Nauczyciel uśmiechnął się i położył dłoń na moim ramieniu.

— Dziękuję za szczerą rozmowę. Do zobaczenia.

— Powodzenia chłopcze.

***

Przechadzając się po głównym holu akademii natknąłem się na Cullena, który patrzył na mnie podłym wzrokiem. Nie zdziwiło mnie to z racji tego, że wiedziałem, za kogo się ma i jaki ma stosunek wobec mojej osoby. Chociaż myślałem, że po incydencie z Isleen mu przeszło, nawet na zajęciach ze sztuk tajemnych był miły. Zresztą takiego charakteru się nie zmieni — pomyślałem.

— Oszust — zadrwił w moją stronę Cullen.

— Wypraszam sobie takie obelgi — odwróciłem się.

— Mówię, jak jest. Niby z jakiej racji od razu po naukach masz zapewnione miejsce w Sealgairi? Słyszałem, że dostają się tam najzdolniejsi, ale aplikacje mogą składać dopiero po zakończeniu nauk.

— To jesteś niedoinformowany — skrytykowałem go.

— W takim razie wyjaśnij.

— Nic ci się nie muszę tłumaczyć, to nie twoja sprawa.

— Właśnie, że moja. Jako uczeń akademii i syn poważanych magów kapituły mam prawo wiedzieć, na jakiej podstawie taki plebs jak ty dostaje szansę na starcie, kiedy to my szlachetnie urodzeni mamy pierwszeństwo — ostatnie słowa wypowiadał z wyższością.

— Udław się tym szlachectwem. Gówno mnie obchodzi z jakiego rodu pochodzisz, ponieważ nie ważna jest krew, tylko umiejętności. Ty jedyne co masz to niewyparzony jęzor, którym potrafisz tylko kłapać. — Cullen zacisnął pięści ze złości, po czym wymierzył we mnie cios. Był tak przewidywalny, że udało mi się bez trudu zrobić unik. Korciło mnie użyć mocy i skonfrontować się ze wściekłym chłopakiem, ale doszedłem do wniosku, że narobię sobie przez to tylko kłopotów. Używanie mocy wobec innych uczniów narażając ich przy tym na zranienie było surowo karane w akademii.

— Walcz ze mną ofermo, potrafisz tylko robić uniki. Brak ci odwagi, nie nadajesz się na łowcę. — Chłopak wymierzył kolejny cios i wyprowadził go w moją stronę. Tuż przed jego uderzeniem odskoczyłem w bok, a Cullen zachwiał się i runął na posadzkę.

— Aaaa! — Krzyknął — ty zniewieściały kretynie, brak ci szacunku i ogłady. Nie jesteś godzien przebywać w tym miejscu, twoje sztuczki są nikczemne. Ty łotrze! Wracaj do Stoneland, gdzie mieszkają same szumowiny bez godności.

Przyznam, że to, co powiedział, było prawdą. Byłem złodziejem, ale nie mogę się zgodzić, że tylko tacy żyją w moim rodzimym mieście. Tym stwierdzeniem uraził Bessy, która w żaden sposób nie zasłużyła sobie na takie określenie. Byłem wściekły, chociaż w dalszym ciągu powstrzymywałem się od kontrataku.

Cullen nie dawał za wygraną, pomimo stłuczonego kolana podniósł się i złożył ręce do walki. Wykonał serię szybkich ciosów, oczywiście niecelnych. Był wycieńczony ciągłymi atakami, a mnie bawił jego zapał.

— Czas to zakończyć — wysapał Cullen i zacisnął pięść. W ostatniej chwili przerwał mu Irving.

— Dość tego! — Krzyknął na chłopaka. — Wracaj do swojej komnaty, nie urządzaj sobie tu bijatyk.

— Przybył twój mentor — zadrwił — jeszcze się policzymy. — Odparł i odszedł.

— Zawsze wiedziałem, że szlachcice są zadufani, ale takiego zachowania jeszcze nie widziałem. — Skomentował Irving — Bardzo dobra technika — poklepał mnie po ramieniu.

— Dziękuję mistrzu — zaśmiałem się pod nosem.

— Nie przeginaj Drake.

— Przepraszam.

— Udasz się teraz ze mną do Brana, musimy omówić obecną sytuację.

— Chodzi o Sealgairi?

— Tak. Chodźmy, nie każmy mu na nas czekać.

Po paru minutach dotarliśmy do gabinetu, gdzie czekali na nas Bran oraz Meriel.

— Jesteście już. Usiądźcie proszę — dyrektor wskazał nam krzesła.

— Chciałbym wyjaśnić sprawę dotyczącą twojej aplikacji na łowcę. Otóż z racji tego, iż zostałeś wybrany przez obecnego tu mistrza Irvinga masz pełne prawo rozpocząć nauki w zakonie, oczywiście po zakończeniu programu nauczania naszej akademii z tym, że nie wymagamy dodatkowej weryfikacji przyjęcia do Sealgairi. Jestem tego świadom, że ukrywanie prawdy może być niestosowne wobec innych uczniów, lecz ma pewne podstawy. Nie chcemy, żeby inni uczniowie czuli się gorsi od tych wybranych. Przy naszym pierwszym spotkaniu zostałeś zapewniony chłopcze, że informacja ta nie wyjdzie poza mury tego gabinetu. Strasznie jest mi przykro, a zarazem wstydzę się za Meriel, która jako nauczycielka powinna dawać przykład. Wiem, że nic tego nie zmieni i możesz czuć przykrość, ale czasu nie cofnę. Młodzi są nieobliczalni i rzucają słowa nie zważając na to czy kogoś urażą. Pozostaje mi tylko życzyć powodzenia i wytrwałości w nauce. Może coś dodasz Meriel? — Zwrócił się do nauczycielki.

— Wybacz mi Drake. Jesteś bardzo utalentowanym chłopcem i myśl, że pretendujesz na łowcę wielce mnie zadowala. Zakon potrzebuje ludzi pełnych determinacji i wspaniałych zdolności.

— Nie potrzebuję pochlebstw, oczekuję tylko zrozumienia. Słowa nie zawsze naprawią krzywdy. Wysoce stawiam sobie szczerość i nie lubię, kiedy ktoś ją nagina. — Meriel zmierzyła mnie wzrokiem. Czułem, że szydziła ze mnie, te słowa miały być tylko na pokaz, aby udać skruchę przed Branem. — Nie mam do Pana żalu, ale uważam to całe zajście za wysoce niestosowne. — Wstałem z krzesła i wyszedłem, a zaraz za mną podążył Irving.

— Musiałeś tak ostro go skomentować?

— Nie, ale uznałem, że powinienem. Nie dam sobą pomiatać na prawo i lewo. Może nie on ujawnił naszą tajemnicę, ale pozwolił na to komuś innemu. Nie obchodzi mnie to czy mu jest głupio, czy jak. Dał mi zapewnienie i powinien zrobić wszystko, żeby nie doszło do takiej sytuacji, jaka nastąpiła teraz.

— Zgadzam się z tobą w całej rozciągłości. Nie mogę pojąć jak Meriel mogła być tak nieostrożna. — Pokiwał głową Irving.

— To już nieważne, gówno się wylało. Zostaw mnie teraz, idę coś zjeść, przez to całe zajście strasznie zgłodniałem.

— Do zobaczenia. — Pożegnał mnie Irving, lecz ja nie odpowiedziałem.

***

Po roku nauki w akademii w końcu nadszedł czas na egzaminy i rozpoczęcie szkolenia w zakonie Sealgairi. Przez ten okres użerałem się jeszcze z Cullenem, który nie potrafił pogodzić się z faktem, że próbowano ukryć prawdę. Przez dobry miesiąc chodził nadęty i wygłaszał obelgi na mój temat. Nie przysporzył mi nazbyt problemów, ponieważ większość uczniów nawet nie zwracała na niego uwagi, otóż wiedzieli, jakie ma wysokie mniemanie o sobie z racji pochodzenia. Meriel zaś nigdy więcej nie wspominała nic o wstąpieniu do zakonu, a zajęcia z nią przebiegały w nienaganny sposób. Początkowo wyczuwałem w niej złość i niechęć do mojej osoby, ale po jakimś czasie przestałem zwracać uwagę i zająłem się wypełnianiem jej zaleceń. W ostateczności napisałem wszystkie egzaminy i otrzymałem tytuł maga z trzema dziedzinami na koncie, co było dużym wyróżnieniem, ponieważ zdanie trzech profesji za pierwszym razem było bardzo trudne zważywszy na wysoki poziom nauczania i ogrom wiedzy, jaką musieliśmy przyswoić. Z okazji zakończenia nauczania została zorganizowana uroczystość, na której wręczyli nam dyplomy i nadali tytuły.

— Gratuluje Drake — Irving uścisnął moją dłoń. — Jutro zaczynasz szkolenie w naszym zakonie, musisz być wypoczęty, więc idź wcześnie spać.

— Dobrze mistrzu — zaśmiałem się.

— Jutro nie będzie ci do śmiechu, czeka na ciebie wyczerpujący trening, wtedy zobaczymy, jaką będziesz miał minę.

— O mnie się nie bój, kondycji mi nie brakuje.

— W to nie wątpię, lecz na szkoleniu musisz pracować fizycznie i umysłowo.

— Dam sobie radę, tymczasem udaje się na spoczynek. Do zobaczeniu mistrzu — uśmiechnąłem się i odszedłem.

Nazajutrz obudziłem się wcześnie rano, ponieważ musiałem się stawić czym prędzej na sali treningowej. Ubrałem się w otrzymaną przez Irvinga szatę adepta Sealgairi, zjadłem szybkie śniadanie i ruszyłem na mój pierwszy trening. Sala znajdowała się w oddzielnej części akademii, z dala od tłocznych miejsc, aby zapewnić bezpieczeństwo podczas szkoleń. Kiedy dotarłem na miejsce wskazane przez Irvinga, ujrzałem wielkie drewniane drzwi z wyrytym połamanym pentagramem na ich środku, podszedłem bliżej i chwyciłem za klamkę. Za drzwiami moim oczom ukazało się wielkie pomieszczenie z mnóstwem przeróżnych stojaków na broń, manekinów ćwiczebnych i przeróżnych jeszcze wtedy przeze mnie nieznanych urządzeń treningowych. Na środku hali walczyli ze sobą adepci, a obok nadzorował starcie ich mentor, był to wysoki barczysty mężczyzna o ciemnej karnacji i siwych krótko ściętych włosach. Przez chwilę przyglądałem się jak trenuje uczniów, tak zaciekawiła mnie technika i sposób ich poruszania się, że zapomniałem o całym świecie, który mnie otacza, nie dostrzegłem nawet stojącego obok mnie Irvinga.

— Drake, ogłuchłeś? — Irving szarpnął mnie za ramię.

— Niee. Przepraszam, zamyśliłem się.

— Chodź, zaprowadzę cię do twojego wychowawcy.

— Dobrze — kiwnąłem głową porozumiewawczo.

Wychowawca siedział za biurkiem i mamrotał coś pod nosem wpatrując się w dokumenty położone na blacie, facet miał zniszczoną cerę, podkrążone i przekrwione oczy. Wyglądał niczym ledwo ściągnięty z łóżka.

— Finn. To jest twój nowy podopieczny.

— Yyy… że co? Ooo, Irving. Wybacz mi, zaczytałem się — wstał zdezorientowany.– Witam cię chłopcze, nazywam się Finn Cornval i będę twoim wychowawcą.

— Drake Farnworth. Miło mi.

— Dziękuję ci Irvingu — skinął głową Finn — poproszę cię teraz o wypełnienie tego zaświadczenia, a później oprowadzę cię i przystąpimy do ćwiczeń. — Przesunął pergamin i kałamarz z piórem po blacie w moją stronę. Sprawnie wypełniłem dokument i podałem go wychowawcy.

— Hmm. Stoneland — wymruczał Finn i podrapał się po brodzie.

— Słucham?

— Eee nic. Wszystko w porządku, proszę za mną — wstał i ruszył pewnym krokiem przed siebie.

Przeszliśmy wzdłuż pomieszczenia i dotarliśmy do stojaka pełnego przeróżnej broni.

— Na początku dobierzemy ci broń, ponieważ od tego zależy twój dalszy przebieg szkolenia. Każdy Sealgairi posiada w swoim ekwipunku dwie bronie, przeważnie łowcy wybierają jedną na bliskie starcie, a drugą na dystans, ale taki zestaw nie jest wymagany. To, jaki rodzaj wybierzesz zależeć będzie tylko i wyłącznie od twoich preferencji.

— A jeżeli posiadam już broń, z którą ciężko mi się rozstać?

— Nie mamy nic przeciwko, żeby używać swojej ulubionej broni, zalecam jednak wybranie którejś z naszego zestawienia.

Mój sztylet był bardzo dla mnie ważny, ponieważ dostałem go niegdyś od Bessy jako prezent urodzinowy. Zamówiła go u miejscowego kowala, jest jedyny w swoim rodzaju. Ostrze było proste, wykonane ze srebra, sztych ścięty pod kątem tylko z jednej strony, na płazie widniało wygrawerowane moje imię, jelec był owalny i niewielki, trzon wystrugany z hebanu, a głowicę tworzyła opaska srebrnej blachy i przytwierdzonego do niej pierścienia mojej matki.

Powiodłem wzrokiem po stojaku, na którym były miecze, sztylety, kusze, łuki, kiścienie, topory, włócznie, halabardy i cała masa dobrze mi znanych odmian broni, ale jedna z nich w szczególności przykuła moją uwagę, ponieważ nigdy dotąd nie spotkałem się z tego typu narzędziem zbrodni. Moim odkryciem było coś na kształt metalowej obręczy z trzema zakrzywionymi ostrzami umieszczonymi w równych odległościach, a pomiędzy nimi zostały zaplecione skórzane rzemienie, które pełniły funkcję uchwytu. Podniosłem dziwnie wyglądającą broń i zacząłem się jej uważnie przyglądać.

— Czakram to najrzadziej wybierana broń wśród łowców, jest trudna do opanowania, potrzeba dużej wytrwałości, aby nauczyć się jej używać. Jest to broń miotana, choć w nagłych przypadkach możemy nim również walczyć w starciu, jeżeli użytkownik posiada ogromne umiejętności w sztuce telekinezy może czynić cuda z tą bronią i siać zniszczenie. Jeżeli jesteś na tyle odważny, żeby zaryzykować i wybrać wskazaną broń to z czystym sercem mogę rzec, że nie ma lepszego wyboru.

— Nawet się nie będę zastanawiał — odparłem wpatrując się w czakram.

— Gratuluję odwagi i pokładam nadzieję w to, że uda ci się pojąć techniki tej broni, chociaż znając twoje zasługi na zajęciach sztuk tajemnych w to nie wątpię.

— Dziękuję.

— Rozumiem, że zostajesz przy swoim sztylecie, jako broń przyboczną?

— Tak.

— Dobrze, więc zaczniemy od wyjaśnienia, na czym to wszystko polega i czego się będziesz uczył. Zdaję sobie sprawę, że pewnie już to wiesz i będę cię zanudzał teoriami, ale niestety takie mamy procedury. Zakon Sealgairi walczy ze spaczonymi magami inaczej Gedra’aid, którzy wybrali stronę mroku, aby niszczyć to, co dobre na świecie dla swoich nikczemnych pragnień. Pierwszym łowcą, a zarazem twórcą zakonu, był niejaki Maithias Heliweer. Pochodził ze Stoneland, a dokładniej z Garrenway. Mieszkał tam ze swoim młodszym bratem Oscarem i matką, ojca stracili na wojnie. Pewnego razu jego brat został okrutnie zamordowany przez maga z pobliskiej akademii, do której obaj uczęszczali. Uczeń został schwytany i wtrącony do lochu, po czym poddano go badaniom. Kiedy został zbadany przez Intinii okazało się, że w jego umyśle pojawiło się coś w rodzaju zawirowania umysłowego, uznali to wtedy za chorobę, ale Maithias im nie wierzył. Minął rok i zabójca został wypuszczony, ponieważ uznano, że został wyleczony i nie zagraża już społeczeństwu, a morderstwo zamieciono pod dywan twierdząc, iż uczeń nie był poczytalny, kiedy dokonywał zbrodni. Maithias jednak nie mógł znieść myśli, że zabójca jego brata chodzi wolny po świecie, chciał dokonać zemsty za cenę przykrych konsekwencji. Przez wiele miesięcy szukał sposobności na wymierzenie ostatecznego ciosu aż w końcu ziściło się jego pragnienie, otóż morderca dokonał kolejnej zbrodni. W tamtym czasie Maithias nie miał już skrupułów, aby zabić oprawcę. Wiedział, że nie mają prawa mu przypiąć miana zabójcy. Tego samego dnia odnalazł tego człowieka i stoczył z nim walkę, która okazała się bardzo trudna, gdyż oprawca miał dobrze opanowaną sztukę tajemną, ostatecznie jednak udało mu się go zgładzić. Magowie z akademii przeprosili Maithiasa za swój błąd, lecz dla niego były to tylko puste słowa. W dniu, w którym wypuścili przestępcę na wolność stracili zaufanie w jego oczach, a kiedy morderca dokonał kolejnej zbrodni znienawidzili ich mieszkańcy. Po tym incydencie zamknięto akademię, a ludzie niechętnie witali przybyłych czarodziejów.

— Zostało im to po dziś dzień. Kiedy odwiedziłem Garrenway wraz z Irvingiem wspomniał mi o braku życzliwości do naszej profesji, chociaż teraz się dziwię, dlaczego, przecież to nie Sealgairi dokonał zbrodni — wtrąciłem się.

— Owszem, ale dla nich każdy mag budzi odrazę — wyjaśnił — wracając. Maithias poczuł powołanie, aby walczyć ze złem i wtedy narodził się w jego umyśle pomysł na polowanie na spaczone dusze, wtedy jeszcze nie planował zakładania zakonu. Któregoś razu będąc w Crownland udaremnił zbrodnie na dworze króla i odnalazł wielu innych magów, których pochłonął mrok. Okrzyknięto go wtedy Sealgair, co oznaczało w języku gaelickim „łowca”, od tamtej chwili nosił ten przydomek. Długo walczył sam, aż w końcu po wielu latach, kiedy już nie miał tyle siły, aby dalej wypełniać swoją misję, uznał, że założy zakon zrzeszający ludzi podobnych do niego, nie chciał, aby jego wysiłki poszły na marne. Swój przydomek przeobraził na Sealgairi, ponieważ nie był już sam, więc nazwa musiała wyrażać liczbę mnogą. Symbol zaś jaki przyjął to pentagram, ponieważ był uznawany za znak ochrony przed siłami nieczystymi, a także oznaką doskonałości. Jednak tak naprawdę ciężko określić jednoznaczne przesłanie tegoż symbolu, gdyż wiele jest teorii i wierzeń. Maithias uważał, że pięć wierzchołków oznacza różne światy: fizyczny, eteryczny, astralny, mentalny i duchowy. Brak jednego ramienia w pentagramie według mistrza miało symbolizować utratę doskonałości, a ściślej mówiąc, wypaczenie jednego świata, jakim była dusza oprawcy.

I tak oto narodził się nasz zakon… — Finn przełknął ciężko ślinę.

— A skąd określenie Gedra’aid?

— Ooo. Właśnie zapomniałem wspomnieć, otóż, kiedy Maithias przemierzał Niderlandy w poszukiwaniu uczniów, w pewnej wiosce był świadkiem jak oszalały mężczyzna tłukł głową o ścianę budynku, a przechodząca obok niego kobieta rzuciła w jego stronę słowem gedraaid, co oznaczało w wolnym tłumaczeniu odwrócony, ale słowo to można było tłumaczyć sobie na wiele różnych sposobów. Dla naszego mentora przyjęło się określenie spaczony, czyli wynaturzony, zniekształcony bądź właśnie w pewnym sensie odwrócony, osoba, która doznała przemiany umysłowej. To słowo zapisało się na stałe w historii naszego zakonu. To by było chyba na tyle opowieści, nie zanudziłem cię?

— Nie, skądże, to bardzo ciekawe, lecz zastanawia mnie skąd wiadomo o tych wszystkich historiach?

— Większość z pamiętnika samego Maithiasa jak i kronik wielu innych łowców. Jeżeli jesteś zainteresowany innymi opowieściami zapraszam do biblioteki po księgi. To, co przedstawiłem to tylko najważniejsze informacje dotyczące powstania naszego słynnego zakonu. W tym momencie możemy przejść do twojego pierwszego szkolenia.

— Dobrze, ale mogę mieć jeszcze jedno pytanie?

— Oczywiście — przytaknął Finn.

— Jakiej broni używał Maithias? Czy był to czakram? — zaśmiałem się pod nosem.

— Nie był to czakram, ta broń pojawiła się w zakonie długo po śmierci Maithiasa, przywiózł ją pewien wędrowiec z dalekiego wschodu. Nasz mentor używał zwykłego krótkiego miecza, na dystans wykorzystywał swoje umiejętności magiczne. Dopiero później do swojego rynsztunku dodał łuk i nie rozstawał się z tym zestawem do końca swoich dni.

— Dziękuję, nie mam już więcej pytań, możemy zaczynać szkolenie.

Przeszliśmy w miejsce ćwiczebne, gdzie znajdowały się manekiny treningowe. Finn rozkazał mi abym ustawił się naprzeciw kukły. Po chwili manekin ożył i ruszył w moją stronę, w tym momencie przypomniałem sobie zajęcia sztuk tajemnych z Meriel. Odskoczyłem do tyłu i rzuciłem swoją nową bronią prosto w przeciwnika, pierwszy cios nie zrobił na nim wrażenia, czarkram po prostu odbił się od niego i upadł na posadzkę. Manekin zamachnął się toporem, zrobiłem przewrót w przód i pochwyciłem swoją broń, robiąc szybki zwód ponownie wykonałem atak, tym razem jednak użyłem telekinezy, aby spotęgować siłę rzutu. Pomysł na wykorzystanie zdolności umysłowych dał rezultat, czakram strącił głowę manekina, po czym wbił się w ścianę. Przyznam szczerze, że byłem zdumiony tym widokiem.

— Moje gratulację, świetnie ci poszło jak na pierwszy raz. — Wychowawca zaklaskał, ja tylko skinąłem głową. — Właśnie o to chodzi w tym szkoleniu, aby uczyć się wykorzystywać jednocześnie broń i swoje zdolności. Musisz wziąć pod uwagę to, że każdy przeciwnik jest inny i nie jesteś w stanie wytrenować każdej taktyki, musisz nauczyć się przewidywać i działać w szybkim tempie. To była dopiero rozgrzewka — zaśmiał się Finn.

Trening trwał do późnego wieczora, był tak wyczerpujący, że ciężko było mi dojść do swojej komnaty, Irving jednak miał rację i pewnie jak go spotkam powie: „a nie mówiłem”. Kiedy dotarłem do pokoju padłem na łóżko jak długi i momentalnie zasnąłem.

***

Poranek był dla mnie bardzo ciężki, bolały mnie nogi od ciągłego skakania i ślizgania się po posadzce, ból mięśni po bieganiu czy wspinaczce przy tym to pestka, jeszcze nigdy dotąd nie byłem tak wycięczony, pomimo intensywnego trybu życia i ciągłych ucieczek przed strażnikami albo innym hultajstwem. Zabrałem torbę wraz z czakramem i wyszedłem z pomieszczenia zamykając za sobą drzwi. Do jadalni szedłem jak na szczudłach, czułem jakby moje nogi płonęły żywym ogniem, niczym rozżarzone drwa w kominku.

W jadalni nie spotkałem nikogo znajomego, gdyż wszyscy z mojej grupy ukończyli nauki i nic już ich tu nie trzymało. Zabrałem tackę z lady i nałożyłem sobie pieczonego kurczaka, dwa pomidory i kubek z wodą, po czym usiadłem na pierwszym wolnym miejscu. Po paru minutach dosiadł się do mnie wysoki, krótko ścięty blondyn o jadowicie zielonych oczach, był odziany w szatę zakonu.

— Witam młodego adepta. Jestem sir. Peter Courageous, syn Witolda Walecznego, króla Crownland.

— Drake, miło mi. — Przywitałem się i wziąłem kolejny kęs soczystej piersi kurczaka.

— Widziałem twoje wczorajsze poczynania i przyznam, że zaimponowały mi twoje umiejętności, jak na adepta to całkiem dobrze sobie radziłeś.

— Staram się, nic szczególnego, ale dziękuję za opinie — kolejna osoba, która widzi we mnie potencjał. Denerwowało mnie to coraz bardziej, przecież ja do cholery jestem zwykłym człowiekiem, a nie jakimś bogiem. Zakląłem.

— Nie bądź taki skromny, masz powołanie do bycia Sealgairi, los był bardzo łaskawy zsyłając nam taki talent, aby wypełniał misję zakonu.

— Nie wierzę w przeznaczenie, a poza tym nie znam się na wieszczeniu, więc tego nie ocenię.

— Również nie posiadam wiedzy wieszcza, ale wiem, że kieruje nami los. Kiedyś nie przypuszczałem, iż przeznaczenie sprowadzi mnie na ścieżki Sealgairi, miałem walczyć u boku innych rycerzy i bronić królestwo. Kiedy dowiedziałem się, że posiadam moc nie mogłem tego przyjąć do świadomości, iż zostanę magiem i porzucę honorowe miejsce w gronie rycerzy. Dopiero wiadomość o istnieniu zakonu otworzyła przede mną perspektywy, ukończyłem akademię oraz przeszedłem szkolenie i stałem się pełnoprawnym członkiem zakonu. Nie musiałem porzucać tytułu, gdyż bracia zakonni to swego rodzaju rycerze i nie mieli nic przeciwko abym nosił tytuł rycerski. Zatrzymałem także swój rodowy miecz i zbroję, którą po dziś dzień używam.

— Jakby to przekalkulować na spokojnie to jednak może coś w tym być. Moja droga do tego miejsca była bardzo przewrotna, jednego dnia byłem zwykłym chłopakiem żyjącym na krawędzi prawa, a nazajutrz świat mi się odmienił. Dowiedziałem się, że moja matka była uzdrowicielką, a ja odziedziczyłem po niej moc i poznałem nieznajomego wojownika, który zaproponował mi pomoc oraz szansę na wstąpienie do zakonu. Opowiedziałbym więcej, ale niestety spieszę się na trening. — Otarłem usta po jedzeniu jedwabną ściereczką i wstałem od stołu.

— W takim razie pójdziemy razem, gdyż to właśnie ze mną będziesz miał szkolenie. — Peter uśmiechnął się.

— Yyy. Ty? — Zapytałem z niedowierzaniem.

— Owszem, ja, co w tym dziwnego?

— Myślałem, że to wychowawca Finn będzie mnie prowadził.

— Finn nie jest w stanie przeprowadzić całego szkolenia, ponieważ ma pod opieką kilkunastu uczniów.

— W porządku. Chodźmy więc. — Przytaknąłem bez zbędnych dociekliwości i ruszyłem wraz z nowo poznanym w kierunku sali ćwiczebnej.

Po dotarciu na miejsce Peter rozkazał mi ustawić się na środku pomieszczenia i przyszykować broń. Rzuciłem torbę w kąt i odpiąłem klamrę paska trzymającego czakram, po czym podszedłem w wyznaczone przez Petera miejsce. Po chwili podszedł do mnie nauczyciel i podał mi miecz.

— Chwila, czemu podajesz mi miecz? Finn powiedział, że będę szkolony z broni, którą wybiorę. — Byłem zdziwiony, przez chwilę pomyślałem, że mają straszny bałagan w szeregach, skoro każdy nauczyciel ma inne założenia albo inaczej mówiąc indywidualny kodeks zakonu. Słowa Petera kłóciły się z tym, co przekazał mi Finn wczorajszego dnia.

— Owszem, ale musisz nauczyć się posługiwać różnym rodzajem broni. Nie gadaj tylko łap miecz.

— W porządku. — Odrzuciłem czakram i złapałem za miecz, przyznam, że byłem sfrustrowany tą całą sytuacją, ponieważ nogi dalej bolały i nie pisałem się na walkę mieczem. Pomimo mojego zdenerwowania nic nie mogłem zrobić, chciałem przejść szkolenie, więc musiałem się podporządkować, zresztą sam Irving pouczył mnie żebym nie wychodził przed szereg.

Peter dobył miecz i rzucił się w moją stronę tnąc nim zza głowy, uchyliłem się i sparowałem jego cios. Nie byłem biegły we władaniu mieczem, ponieważ nie potrzebowałem takich umiejętności, zawsze kierowałem się podstępem i unikałem bliskich starć. Parowanie zrobiłem instynktownie, lecz ciężko było mi utrzymać miecz w rękach, Peter tak naciskał, że klinga w mgnieniu oka znalazła się blisko mojego nosa, zresztą nic w tym dziwnego, w końcu to rycerz. Nie mogłem się poddać w takiej chwili, osunąłem się na bok unikając ostrza.

— Udało ci się uniknąć ciosu, ale nie możesz ciągle uciekać. Szermierka to poważna sztuka, która polega na krzyżowaniu mieczy i ostrych cięciach. Uciekanie się do używania podstępu to zniewaga dla rycerskiej techniki.

— Nieważne jak, ważne, aby unieszkodliwić przeciwnika. — Skomentowałem.

— Za dużo w tobie szachrajstwa. Zwyciężanie przez oszustwo jest niehonorowe.

— Nie dbam o to, aby przetrwać musimy uciekać się do różnych sztuczek, a poza tym walczymy w taki sposób, jaki jest dla nas odpowiedni i w którym dobrze się czujemy.

— Ach tak? To zobaczymy co powiesz na to. — Peter skoczył nagle w moją stronę z wyciągniętym mieczem, zrobiłem zamach i odbiłem jego klingę wytrącając go przy tym z równowagi.

— To było świetne posunięcie — pogratulował sapiąc — ale nie ostateczne. — Wykonał kolejny atak, sparowałem go trzymając miecz na płasko dwoma rękoma, ostrze powoli osuwało mi się po dłoni rozcinając rękawicę i kalecząc moją dłoń. Piszczący dźwięk ocierania się stali nie był ukojeniem dla uszu, a potęgował zmęczenie. Nacisk był tak potężny, że prawie klęczałem na podłodze, przeciwnik miał bardzo silne ramiona, ale mnie również nie brakowało krzepy. Energicznie uniosłem prawą rękę tak, że miecz Petera osunął się po ostrzu, a rękojeść mojej klingi uderzyła go w głowę. Przeciwnik upadł, a ja złapałem go od tyłu przykładając miecz do szyi.

— I co teraz powiesz? — Szepnąłem na ucho Peterowi.

— Już dobrze! Wygrałeś, możesz odłożyć miecz — wysapał.

— Zrozumienie każdej techniki może jest ważne, ale po co szkolić się w dziedzinie, która cię nie interesuje, skoro można szlifować swoje mocne strony.

— Finn mówił prawdę, szkolenia są indywidualne do predyspozycji danego adepta, nie trzeba się uczyć każdej broni. Ja po prostu chciałem cię sprawdzić i dowieść racji, że zesłał cię los.

— Coo? Oszalałeś, mogliśmy się pozabijać. Czyli pewnie to, że nie tylko Finn będzie mnie prowadził to też kłamstwo? — Oburzyłem się.

— Tak. Musiałem cię jakoś przekonać. Przepraszam. — Zwiesił głowę.

— Oszukałeś mnie, a myślałem, że jako rycerz jesteś szlachetny.

— Wybacz jeszcze raz, nie tak to miało wyglądać.

Pokiwałem głową ze zrezygnowaniem nie odzywając się ani słowem.

— Co tu się dzieje?! — Krzyknął Finn. — Peter! To mój uczeń, nie wolno ci się nim zajmować bez mojego pozwolenia.

— Przepraszam mentorze, chciałem tylko sprawdzić nowego adepta.

— Rozum ci odjęło? Chłopak ma za sobą dopiero jedno szkolenie, co ty chcesz sprawdzać? Chyba jak bardzo jesteś głupi.

— Wiem, że nic nie mam na swoją obronę i źle zrobiłem, ale chłopak ma potencjał. Wstyd się przyznać, ale mnie pokonał i to w brawurowy sposób, nie doceniłem jego umiejętności.

— Przegrałeś, bo ponosi cię duma, myślisz, że posiadasz tytuł rycerski i pięć lat walczysz u boku zakonu to budzisz respekt wśród ludzi? Jak tak, to jesteś w błędzie, nie pamiętasz, jak cię uczyłem, że nigdy nie lekceważy się przeciwnika? Nawet kto by nim nie był.

— Pamiętam mistrzu.

— Widać, że nie do końca, porozmawiamy później, a teraz do swoich zajęć.

Peter kiwnął głową na znak, że zrozumiał rozkaz.

— Żegnaj Drake i jeszcze raz bardzo przepraszam.

Zmierzyłem go wzrokiem.

— Wybacz mi za tego durnia, nie wiedziałem, że postąpi tak lekkomyślnie.

— To nie twoja wina mistrzu, nie jesteśmy w stanie odpowiadać za wszystkich.

— Racja, ale ludzie powinni wiedzieć, gdzie ich miejsce.

— Czasem niestety władza odbiera rozum.

— No tak, może to poniżenie go czegoś nauczy. Oddaj mi ten miecz i przygotuj się do szkolenia, ja zaraz wrócę.

Oddałem wychowawcy oręż i usiadłem na ławce w oczekiwaniu na trening.

Finn wrócił po paru minutach i rozpoczęliśmy kolejną lekcję.

— Już jestem. Dzisiaj zajmiemy się walką umysłową, roztoczę w twojej głowie wizję, a ty będziesz musiał mnie pokonać, nie będę omawiał więcej, ponieważ zapewne się o tym uczyłeś i będziesz wiedział co robić. Jesteś gotowy?

— Tak.

— Uważaj. — Finn wpatrywał się we mnie przenikliwym wzrokiem i nagle uderzył mnie ból i straciłem poczucie rzeczywistości. Najpierw przede mną pojawiła się nicość, aby po chwili zamienić się w przerażającą wizję zniekształconego świata. Wychowawca wytworzył obraz płonącego miasta, a ja stałem na niewielkim dziedzińcu otoczonym buchającym ogniem.

— Skup się Drake, nie pozwól abym namieszał ci w głowie.

— Nie potrafię, pańska siła jest zbyt duża i nie jestem wstanie się przebić. — Finn manipulował moim umysłem w taki sposób, że nie mogłem poradzić sobie z odparciem jego mocy.

— Nie poddawaj się, walcz!

— Nieee. Mogeeę — wyjąkałem.

— Nie wolno ci tego zrobić, przeciwnik nie odpuści. Będzie ci mieszał w głowie do momentu, kiedy nie skonasz. — Finn nie dawał za wygraną.

Przypomniałem sobie zajęcia z Isleen, która uczyła nas jak panować nad decentracją. Telepatia i telekineza tu nie pomogą, ponieważ nie jesteśmy w prawdziwym świecie. Należy pokonać przeciwnika wewnątrz jego wizji, zachować się jakby to właśnie ten wyimaginowany świat był rzeczywistością.

— Spróbuję! — Krzyknąłem i przystąpiłem do tworzenia własnej wizji. Utworzyłem wielką bańkę pełną wody, przyznam nie było to łatwe, gdyż mierzyłem się z silnym przeciwnikiem i za każdym razem wodna kula odparowywała. Dopiero trzecia próba była udana, wielka bańka strzeliła zalewając most prowadzący do wieży, na której znajdowała się demoniczna postać stworzona przez Finna.

— Bardzo dobrze. — Pochwalił mnie Finn.

Ja jednak nie zwracałem uwagi, aby nie stracić koncentracji, biegłem przez most, który zapadał mi się pod nogami. Musiałem na szybko coś wymyślić, aby nie spaść. Pomyślałem o małym kanarku, którego dostałem niegdyś od Bessy, wyobraziłem sobie go jakby był stokroć większy. Po chwili z otchłani wyłoniła się postać zwierzęcia, nie zastanawiając się skoczyłem na grzbiet ptaka, który energicznie wzbił się w górę. Demon nie dawał za wygraną i ciskał we mnie ognistymi kulami, ale niecelnie.

Wielki kanarek podleciał nad szczyt wieży, a ja zeskoczyłem z niego prosto na przeciwnika przygniatając go.

— Dość! Wygrałeś — oznajmił Finn.

Nagle świat wrócił do rzeczywistości, znowu ujrzałem salę ćwiczebną.

— Możesz już ze mnie zejść? Przygniatasz mi brzuch. — Odchrząknął z bólu.

— Najmocniej przepraszam, choć nie rozumiem jak to się stało.

— Silne wizje mogą się przenieść do rzeczywistości i niektóre zachowania będą widoczne. Możesz zapytać stojących ludzi na sali, na pewno potwierdzą, że biegałeś i rzucałeś się jak opętany.

Powiodłem wzrokiem po pomieszczeniu i parę osób kiwnęło głową, potwierdzając, że Finn miał rację.

— Nie przejmuj się tym, to normalne zjawisko, z czasem opanujesz to lepiej i wizja pozostanie wizją. Nie zatrzymuję cię dużej, ponieważ widzę, że jesteś zmęczony. Gdyby nie Peter nasze szkolenie potrwałoby do wieczora, ale cóż, tak bywa. Zresztą mamy mnóstwo czasu, a nie mogę cię wykończyć żebyś się nie zniechęcił — Finn uśmiechnął się i podał mi rękę na pożegnanie.

— Dziękuje mistrzu i do zobaczenia. — Uścisnąłem dłoń Finna i odszedłem.

***

Biegłem przez las unikając strzał wystrzeliwanych przez telekinetycznie sterowane manekiny, było ich chyba z dwadzieścia. Przyznam, że Finn był bardzo potężny, sterowanie takiej ilości przedmiotów wymagało dużych pokładów mocy, a w dodatku potrafił jednocześnie ze mną rozmawiać.

— Atakuj Drake! Nie uciekaj, wiem, że uwielbiasz kierować się podstępem i wykonywać mnóstwo uników, ale nie możesz tylko na tym bazować — krzyknął rozkazująco Finn.

Miałem już dość tych ciągłych pouczeń, wiem, że ich zadaniem było dawanie rad, ale na siłę nie mogli zmienić mojego stylu walki.

Skoczyłem i złapałem lewą ręką drzewo, po czym okręciłem się na nim i rzuciłem czakramem. Broń poszybowała strącając przy tym po drodze kilka głów manekinów nacierających w moją stronę. Wezwałem czakram z powrotem do siebie, zanim powrócił minęło trochę czasu, jednak na moje nieszczęście wbił się w drzewo niedaleko miejsca, w którym stałem. Dobyłem więc sztylet i ruszyłem po swoją broń, przedzierałem się pomiędzy drzewami unikając ataków. Jeden z przeciwników nacierał wprost na mnie, więc rzuciłem w niego sztyletem i odskoczyłem. Manekin z impetem upadł na korzeń roztrzaskując się na kawałki, za to ja podszedłem do drzewa i zabrałem czakram. Finn skupił swoje wszystkie siły i wysłał na mnie resztę swoich kukiełek, ruszyłem więc aby znaleźć dogodne miejsce do walki. Po paru chwilach ciągłego biegu znalazłem się poza lasem na skraju urwiska, ledwo wyhamowałem przed skarpą. Zachwiałem się na nogach pochylając do przodu, w porę udało mi się przywrócić równowagę. Obejrzałem się i spojrzałem w mrok lasu i wyłaniające się z niego manekiny, zacisnąłem w ręku czakram i ruszyłem w ich kierunku. Piętnastu przeciwników otoczyło mnie, odcinając drogę ucieczki, lecz ja nie miałem zamiaru się poddać, zebrałem siły i wziąłem duży zamach ręką po czym wypuściłem czakram. Broń zatoczyła koło odcinając głowy manekinów jednego po drugim, po wszystkim broń powróciła do mojej dłoni. Cały atak trwał dosłownie kilka sekund, kiedy odgłos opadających na ziemię przeciwników minął w głębi lasu usłyszałem klaskanie. Finn podszedł do mnie i uścisnął mi dłoń.

— Brawo Drake, świetnie sobie poradziłeś, pomimo tego, że nie zawsze słuchasz moich poleceń, jestem z ciebie dumny.

— Dziękuję mistrzu. — Skłoniłem się.

— Powiem teraz całkiem szczerze. Nie myśl, że wyolbrzymiam, ale twierdzę, iż Irving wybrał mądrze. Upór i determinacja to twoje atuty, przebiegłość, którą się posługujesz podczas walki, daje ci przewagę. Początkowo byłem przeciwny używania nikczemnych sztuczek podczas treningów, ale po dzisiejszym pokazie twoich umiejętności zrozumiałem, że nie mogę narzucić ci na siłę preferowanego przez zakon stylu.

— Jestem wdzięczny za cierpliwość — uśmiechnąłem się — przyznam, że jestem uparty i to się raczej nie zmieni, ale nauki mistrza wpoiły mi, iż jednak czasem lepiej posłuchać rad bardziej doświadczonych.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 27.3
drukowana A5
za 89.42