nie było i nie będzie
cię wcale
nigdy
wpatrzony w zegary
z melancholią potykasz się o te wszystkie kamienie
rzucane nań bezustannie
krzyczysz w tłumie
i milczysz w otchłani
zachłanny chwil
niecierpliwy
taki jesteś
ni z prochu
ni ze słowa
niewidzialny
nieważny
acz człowiek!
nie było i nie bedzie
cię wcale
jesteś tylko teraz
ni wcześniej
ni póżniej
marność nad marnościami
acz człowiek!
jesteś
i to wystarczy
moglibyśmy być arcyludźmi
gdybyśmy byli choć trochę ludźmi
moglibyśmy być tacy arcy
stajemy się coraz bardziej stalowi
nawet złoci
jednak ciągle nie arcy
jednak ciagle tacy mali
nigdy nie staniesz ponad samego siebie
nawet jeśli pędzisz bezustannie w górę
nad światem całym możesz już rozpościerać wzrok
nad sobą nigdy nie będziesz mógł
choć wydaje Ci się że jesteś tak wysoko
siebie nie prześcigniesz
sobie nawet nie dorównasz
nadświatowi już jesteśmy
nadludzcy nigdy nie będziemy
może kiedyś staniemy się trochę tylko arcy
trochę tylko dziełem
arcydziełem
nas samych
człowiek arcydziełem człowieka
babiloński król
układa podłogi na prowincji świata
bo jedwabne szlaki
wplecione w umysły
powoli wypala czas
a on się przechadza po niech
jakby czasu nie znał
gdyby chciał złote stawiałby mury
a pałace jego pachniałyby prochem
a jemu kwitną ogrody
pod stopami
a on się przechadza po nich
jakby piękna nie znał
unosi się mu wieża
i dosięga słońca
które czasem zatrzymuje się na chwilkę by wysłuchać jego modlitw
a on przechadza się obok
jakby słońca nie znał
on
babiloński król
przechadza się wśród nas
jakby nas nie znał
a zna nas jak nikt
i kładzie przed nami swoją koronę
babilońską koroną
gorliwie dąży
batalia
tych wszystkich mówców ostatniego wieku
kości mi trzeszczą w twarzy
ze złości
a spod powłok
odłamują się ości
rozżalony czas podmywa
gorzkie skały
powoli powoli
dopóki już nic nie zostanie
a oni nadal mówią i mówią
białe margaretki
niczym skąpane w mleku
płyną
pachną
mistyczny poranek
kwiecisty
mleczny
kocha lubi szanuje
płynę
pachnę
boje się że to co znam
i to co mam
że skończy się inaczej
nie po mojej myśli
a moja myśl jest prosta
czasem hojna
czasem bardzo kolorowa
moja myśl też się boi
że kiedyś ktoś ją skończy inaczej
boję się że to co widzę
to tylko fizyka
która też się skończy
tylko tak bardziej kosmicznie
choć o tym wiem tyle lat
boję się że skończę o pustych rękach
cokolwiek znam i mam
skończy się w nic
i ręce moje i myśli moje
cały mój kosmos
i choć czasem ja sama wydaję mi się inaczej
skończę się dokładnie tak samo
i tego się boję
pierwszy ból to tylko ból który boli
Każdy kolejny zmienia
Ból który niszczy to ten ostatni — dla wielu najpiękniejszy
Boli mnie bezsilność
dotyka moich dłoni
i rozkłada mi ręce
boli mnie głęboko
prawie tak jak boli mnie życie
myślę więc że to jedność
że życie równe jest bezsilności
a bezsilność życiu
boli mnie życie
i zrobić nic nie mogę
wpatrzona w szybę autobusu
zamykam ręce
i chowam się pod płaszczem
obolała
bezsilna
żywa
byle gdzie
i byle jak
byle tylko tak
jak za dawnych lat
byle z kim
i byle co
byle jeszcze raz
jak za dawnych lat
byle tylko tam
i tak jak wtedy
byle tylko z nim
i właśnie to
byle tylko ja
mogłbym ostatni raz
być sobie
byle jak
na kilka nowych lat
niekoniecznie jak za dawnych
byle być
jeszcze raz
byłeś tu
dotykam tej obecności
jeszcze ciepłej
spałeś tu
dotykam tych snów
jeszcze lotnych
kochałeś tu
dotykam tej miłości
jeszcze bolesnej
taki mi wystarczysz
niewidzialny
jak dobrze byłoby wiedzieć że
czegoś na tym świecie zabraknie
kiedy i mnie zabraknie
Nie proszę o łzy
O myśl jedną proszę
Jedno westchnienie chociaż
Smutek to zbyt wiele
Byle tylko stać się komuś
lub czemuś
drobną pustką
Krótką pustą chwilą chociaż
Nie smutną
bo smutek jest zbyt cenny
do tej pory tylko cię przeczuwałam
gdzieś kątem oka
kątem serca
chcący niechący
nie pozwalają ci na mnie
nie dotykać
nie patrzeć
pewnego dnia jednak
oparłeś się wszystkiemu
i mnie dotknąłeś
ucałowałeś moje czoło
i spojrzałeś na mnie
chcący niechcący
ucałowałeś mi też dłoń
i szyję
i pierś
od tej pory będę Cię czuła
inaczej
choć nie pozwalają
od tej pory będziemy sobie
na siebie patrzeć
choć nie pozwalają
sumienia żale!
bo wielkie namiętności
są skrywane na skraju sumienia
nawet w najlepszych domach
chcący niechcący
na drogach północy
znaleźli ciało
pospolite
jak każdego z nas
urodzajna podła kraina
rodzi na drogach
ludzi
ma otwarte oko na strach
na pożegnanie
ma jeszcze parę słów
do powiedzenia
ma kilka spraw i dzieci
niedokończonych
z dwoma dokumentami
barwy czerwonej
jak wino sprzed wczorajszej
kolacji
smacznego Boże!
oto baranek spod kół
mokry beton
coraz głębiej i głębiej
mokry asfalt
coraz dalej i dalej
pachnie
coraz ładniej i ładniej
Mokry policzek
coraz smutniej i smutniej
mokre wargi
coraz czerwieńsze i czerwieńsze
płaczę
coraz bardziej i bardziej
czarny anioł
rozkłada skrzydła przede mną
rozmawia
wspiera
ale namawia do złego
czarny anioł
zbiera plony mojego zła
milczy
odchodzi
ale nie dziękuje
zostawił nadzieję
nadzieja zakwitnie
czarnym skrzydłem
czarnym bzem
ale za oknem
o metalowych zasłonach
czarownica szalona
z tego miasta
straszy innością
i byciem
szaleje z miłości
do diabła
wariatka zaczarowana
z tego domu niedaleko
powtarza kilka słów
przed snem
nie zasypia
połyka coś nad ranem
coś ludzkiego
może to łzy
i umiera z szaleństwa
w naszym mieście
w domu niedaleko
odmierzam czas
od siebie do końca
rozliczam czas
od początku do dziś
czas upaja się cierpliwością
bawi się pośpiechem
historia to jedynie poczucie czasu
wobec beznamiętnej wieczności
ciebie nadal nie ma
z tobą przestanę odliczać historię
Czy wolałbyś być drzewem
czy tylko gałązką kruchą
matką czy tylko piersią
czy wolałbyś być
historią wielką i się skończyć
czy dniem dzisiejszym i niewiadomą
czy wolałbyś być
fantazją nieskończoną i marzyć
czy rzeczywistością skończoną i żyć
czy wolałbyś być i umrzeć na miłość najpiękniejszą
czy na daleką starość miłości nie znając
czy wolałbyś być tak na wszelką prawdę?
czytam ci po polsku
choć nie rozumiesz
słyszysz ton
w którym oddaje ci wszystko
to miejsce pod lasem
z jagodami i grzybami
gdzie jest mój dom
odczytam ci
i ten zapach z kuchni
czytam ci z uśmiecham
o tym jak pięknie tam
za wieloma granicami
gdzie bywam co noc
pod drzewem akacjowym
to miejsce pod oknem
z bratkami i piaskownicą
gdzie rosło to polskie serce
odczytam ci
i głos który wołał na obiad
czytam ci ze łzami
o tym jak pięknie tam
za wieloma godzinami
gdzie bywam już nie co noc
pod drzewem kasztanowym
czytam ci po polsku
o tym jak boli
nie chce byś rozumiał
bo i ciebie zaboli
pieszczotliwe dachy
nade mną
pachnę kolejnym wiatrem
ocieram się o ruiny
jeszcze żywych
rumieńców
dachy milkną
nade mną
pewnie niebawem odejdą
zerkam na coś pytająco
nie odpowiadasz
nade mną już tylko czyste niebo
spotkałam diabła
na talerzu
na ulicy
mówił coś
kłamał
odwiedzi mnie nocą
jutro przyjdzie znów
przybierze twoją twarz
do zobaczenia
włóczykiju z kanapy
kocie z fotela
i przyjacielu z książki
do zobaczenia melancholii z wiersza
i z wszystkich różnic
z marzeń
z jesieni
do zobaczenia tym brązowym butom
różowemu rowerowi
tej wyjątkowej kawie z mlekiem
zamykam tę moją chałupę
i idę
idę na brzeg
do zobaczenia po drugiej stronie brzegu
dojrzałe owoce
zrywam ze stóp
nie mogąc już tańczyć
zalewam kawą chińską rzecz porcelanową
i Herberta w mundurze i w miękkiej okładce
przekwitam
połykam zgryzotę
i wszystkie inne złości i zazdrości
bo splunąć już
nie mam sił
kiedyś
stojąc przy drzwiach
nasłuchując by usłyszeć kroki
na wyciągnięcie dłoni
zatrzymywał się czas
z miłości
dziś
chodzę cicho na palcach
by nie obudzić strachu
że przy tym stole tam w głębi
znów trzeba będzie nam rozmawiać
jak dawniej
za wyciągnięciem dłoni
dotyk przez kołysanie
słowa przez udawanie
podobno tak łatwiej żyć
odbija się wieczorne światło od kryształu
rankiem zgaśnie
razem z prawdą
miłość przez umieranie
naszymi fotografiami podkładam stół
bo chwieje się nieustannie
ręcznikiem co był do twarzy
twojej twarzy
wycieram podłogę
dlatego że
rozwodzę się z Tobą
gałązka migdałowa
Dygoce na wietrze
Prawie niewidzialnie
Przypomina mi o poezji
Poezji starszej niż ten migdał
Starszej niż ja i ty
Ta gałąż i ten kamień
też powstały z prochu i wiatru
Zupełnie jak ja i ty
Migdałowiec zmieni się w kwiat i owoc
My zmienimy się w poezję
Równie gorzką
Tylko wiatr pozostaje taki sam
Zupełnie niewidzialnie
gdyby prawda
naprawdę
miała oczy
nie chciałabym w nie spojrzeć
bo
pochowałabym gdzieś wszystkie
moje twarze
i stałabym się
taka jakby prawdziwsza
sumienie już nie uciekałoby
za zakręty
a chusteczki już nie łzawiłyby czarno
tak byłoby prościej
tak byłoby przestrzenniej
ale
byłoby tak gorzko
i nago
a ja tak uwielbiam maski!
gdybym miała drzewo
miałoby ono imię
twoje imię
miałoby ono korę grubą i twardą jak kamień
a pod nią złotą żywicę gorącą niczym lawa
pachniałoby jaśminem
lecz kwitłoby wiśnią
przytulałabym się do niego rankiem
a wieczorem podlewałabym się łzami
i rosłoby pięknie
hotel spod drzew
i jego biała róża nad drzwiami
której woń
napełnia mi usta
jak on
to pustelnia westchnień
gdzie chowamy się
przed światem
zamieniając w wino krew
I gdzieś tam za horyzontem
jest miłość
mała taka
niezgrabna
niepozorna
mogłaby przypłynąć do mnie albo przyfrunąć
ale głupia jest i nie wie
i głucha jest i nie słyszy jak ją wołam…
może jest gdzieś w mieście
może w bibliotece
może stoi na moście
albo pije kawę
czeka na autobus albo śpi
i gdzieś tam za horyzontem
zapatrzona jest na kwiaty
albo inne piękności
mogłaby przypłynąc do mnie
i na mnie spojrzeć
może jutro
może za kolejnym horyzontem
dwa razy zamieszam kawę
dwa razy przekręcę klucz
dwa razy wrócę się po coś
dwa razy zastanowię się zanim coś zrobię
dwa razy wyjdę za mąż
trzy schody w dół
trzy złote za bilet
trzy błędy
trzy razy powtarzam Ci żebyś zrozumiał
trzy razy zajdę w ciąże
cztery butelki wódki
cztery twoje znajome
cztery kłamstwa
cztery samotne niedziele
cztery razy odejdę
wszystko przeliczone
a tylko jedno pytanie
ile jeszcze?
iluzją zatrzasnę
drzwi
płaczą dłonie
na wietrze
w zapachu
odrobina mniej
obecności wobec ciebie
znaczące wspomnienie
kocham cię jak impresjonizm
za nowe spojrzenie na światło
i za niewyraźny kształt nieba
oraz za fantazyjne barwy, które nigdy nie komponują się z czernią
jesteś mi sztuką
którą niewielu rozumie
choć ja wolałabym żebyś był mi tylko płótnem
ograniczonym tłem
obitym w drewniane ramy
płótnem do wypełnienia
jak dobrze byłoby wiedzieć
że czegoś na tym świecie zabraknie
Kiedy i mnie zabraknie
że będzie czegoś mniej
Na ulicy
W domu
Wokół
Świata nie ubędzie
Ludzi też nie
Czegoś niech zabraknie!
Czegoś małego, niestotnego
Czegoś po czym można westchnąć
lub chwilę się zamyśleć kiedy nagle zniknie
Świata nie ubędzie
Ludzi nadal będzie dużo
Wszystko wokół nadal będzie się krecić
Ale jak dobrze byłoby wiedzieć
Byleby nie za późno
jak zbity pies
co strach zwija pod siebie
i skamle
bywam pokorna
niedziela
czekam na ukojenie
co dwojgiem oczu patrzy
bez sensu
bo sensu mi nie trzeba
poniedziałek
jak skalne zbocze
co zimą przybiera biały kołnierz
i latem łamie blaskiem niebo
bywam zmienna
styczeń
wciąż czekam
jaka jestem dziś
już nie będę jutro
zapamiętaj więc jak najwięcej mnie
mnie dzisiejszej
utkanej jeszcze z wczoraj
zapamiętanej przez sen
rozprutej nowym dniem
jaka jestem znów
nowa czy powtórzona
skrywana czy odkryta
kochana czy nie
jaka będę przy kimś
oddana czy sama
zapamiętaj mnie z teraz
jęczącej na kolanach
jutro będę biec dziką plażą
przez sen
zapamiętany lub nie
jesienny wieczór
w bursztynowym uścisku
mijam
kasztanowy szelest jest nutą tej nocy
schnę i opadam
mijasz
w złocieniach brązu
jaśnieją październikowe kapelusze
szukam siebie skryta pod jednym z nich
skąpani we mgle
minęliśmy się
jesiennie
deszczowo
ta sama jesień już nie wróci
jeśli najpiękniejsza poezja rodzi się z bólu
to Ty urodziłeś się w każdym moim słowie