Dziękuję Iwonie Turek-Widlarz, lekarce składającej dusze w całość i wyprowadzającej z mroków egzystencji,
aby można było żyć, tworzyć, pracować…
Ardua prima via est
Dla pamięci, teraźniejszości i przyszłości
Pamięci Barbary Rosiek, poetki, prozatorki, psycholog klinicznej, przyjaciółki ludzi wykluczonych i młodych, zagubionych w życiu osób
Hasło przewodnie I tomu: Kobieta a harmonia świata
Od redaktorki naczelnej
Katarzyna Lisowska,
katarzyna.lisowska90@onet.com.pl
Kraków, 22.10.2020
Trudno sobie wyobrazić sytuację, że nie ma kobiet, po prostu nie ma. A w wielu kwestiach tak jest, gdzie kobiecy głos jest tłumiony. Kobiety, jak zauważył papież Franciszek wprowadzają w świat ład, harmonię, kobieta ma w naturze usposobienie poetyckie, łagodne, ale także potrafi walczyć, zdeterminować się, co pokazywała niejednokrotnie historia, gdy kobiety musiały zapewnić przetrwanie rodzinie.
Dlaczego „Poetica Historica”? — bo może czas, by w historii było rzeczywiście więcej kobiety, jej wrażliwości, usposobienia poetyckiego, uczuciowego, determinacji, aby dzieje ludzkości wyglądały inaczej (każda inicjatywa jest ważna, małe, wspólne kroki, choćby Olga Tokarczuk pokazuje jak wiele ma determinacji i siły do zmian, wraz z innymi osobami, kobietami i mężczyznami)… Historia łączy się z procesem twórczym.
Kobiety potrafią być drapieżne, skorelowane jest to z ich wrażliwością. Mają w sobie potencjał siły, aby przez swoją kobiecą perspektywę zmieniać rzeczywistość. Ich ludzki głos jest bardzo ważny i niezbędny, aby kształtować w świecie równowagę, harmonię, aby świat był dla każdego.
Budująca jest siła miłości. Kościół katolicki powiązuje ją ze świętością. Jednakże jest wiele obojętności. Ludzie są odrzucani, bo są różni, a to ich naturalne prawo bytu. Doszliśmy do momentu, w którym muszą dokonywać się gwałtowne i duże przeobrażenia, aby ludzie nie szli masowo na margines życia. To byłaby katastrofa dla społeczeństwa. Niniejsza publikacja ma wspierać głos kobiet, ich różnorodność i prawo ludzkie do posiadania swojej natury, która miała zostać stworzona na obraz i podobieństwo Boga, jako ludzka natura. Publikacja będzie prezentowała różnice dotyczące ludzi w ogóle. Prezentowane będą i w niej treści „pigułki”, konkretne, krótkie. To celowa forma. Żyjemy w pośpiechu. Czasami chcemy szybko wymienić się zdaniem, informacją, poglądami, opiniami. Publikacja uwzględnia potrzebę i szybkiej komunikacji, jako po prostu jednej z form komunikacji. Jednakże nie będzie brakowało w niej głębszych studiów nad naturą i kondycją niekoniecznie kobiet, a świata i kultury, i człowieka w ogóle.
Świat dynamicznie w stałej perspektywie zmienia się na naszych oczach. Dziś jest okazja, byśmy zaistnieli, jacy jesteśmy, abyśmy podjęli trud pracy nad swoją świadomością, jak chcemy kształtować siebie i swoje miejsce w świecie. Więcej wrażliwości — to mój osobisty głos.
W numerze kluczowe dla mnie były sprawy rozstrzygnięć etycznych w kontekście seksualności, problemy duchowości a tożsamości, poetyckiego usposobienia kobiet, skłonności do refleksyjności, filozoficzności (i wiele więcej, w zasadzie wszystko, co nas dotyczy, ludzi), co raczej przypisuje się jako domena mężczyznom. Myślę więc, że wiele z natury kobiecej jest nieodkrytych aspektów, a wspomniałam jak ważne są w kształtowaniu cywilizacji w świecie opartej na uczuciach. Jest wiele pism kobiecych, ale mnie chodzi o publikację, która sięga głęboko w byt, o publikację, która rozwiązuje dylematy, podejmuje ciężar gatunku rozmowy o nas, nie goniąc za sensacją, a podejmując ważne kulturowo, społecznie i osobiście kwestie (niezależnie od czasu). Chodzi o porozumienie i zrozumienie. Prawo istnienia różnic jako prawo naturalne, natury, tożsamości bytu. Od kogo mają wychodzić takie myśli jak nie z wrażliwości kobiet?
Mam ten przywilej ukazywać perspektywę kobiecą, jestem kobietą, która dorastała na początku XXI wieku. Moje dzieciństwo przypadło w głównej mierze na wiek dwóch wielkich wojen światowych, które zmuszają nas do refleksji, jaka jest twórczość po Holokauście (ale także my i świat)? Myślę, że ze swoją osobistą godnością, perspektywą, doświadczeniem. Oczywiście powinno być to doświadczenie włączające. Ważny jest dla mnie dialog z tradycją, ale także przekraczanie osobistej perspektywy, próba zrozumienia, próba formowania po ludzku rzeczywistości, w której nie ma zamknięcia się na to, co jest w świecie. Występuje z pozycji rocznika 90, ale szukam dialogu ze wszelkimi osobami z naszego społeczeństwa, jakie mają istotne kwestie do zakomunikowania odnośnie człowieka. A uznaje, że każdy ma cenne prawdy w sobie, doświadczenia, wiedzę.
Ważna będzie dla mnie uczuciowo-miłosno-erotyczna wrażliwość kobiet, ale oczywiście i duchowa. Myślę, że redukujemy duchowość, zastępując ją terminologią psychologiczno-psychiatryczną. Należy pamiętać, że filozofia dociekała znacznie wcześniej w sprawach ludzkich i zubożamy się, gdy idziemy na myślowe skróty. Tak można dojść, potocznie ujmując na manowce, w ślepą uliczkę redukującą bogactwo świata i wszelkiego życia we wszelkich aspektach i przestrzeniach, wymiarach, nadwymiarach.
Kobieta jest harmonią świata, jest poezją, jest drapieżna i czuła. Kobieta jako człowiek i jak człowiek — ma bogate, zróżnicowane usposobienie, ale posiadamy niewątpliwie wspólne cechy i cele, które pozwalają nam się solidaryzować jako jednemu gatunkowi ludzkiemu. W publikacji zatem nie będą podejmowane tematy tylko interesujące potencjalnie kobiety. Treść jest skierowana do wszelkich ludzi dobrej wrażliwości.
W tomie pierwszym oddaje przestrzeń wypowiedzi Halinie Birenbaum, Ocalonej z Holokaustu pisarce współczesnej, mieszkającej w Izraelu. Halina Birenbaum przekazała mi dwa wiersze, napisała je — 04.10.2020, upubliczniam to świeże spojrzenie na świat, bardzo ważne w dobie epidemii, traktujące o naszej sytuacji. Dziękuję za zaufanie — Halina Birenbaum napisała oświadczenie, iż udostępnia mi bez limitu, bezterminowo swoją twórczość, bym mogła ją publikować. Cieszy mnie każda chwila czasu, którą mi poświęciła na przestrzeni lat. To miejsce, by serdecznie podziękować, że była, jest, tworzy, opowiada światu o tak ważnych sprawach wytrwale, z poświęceniem. Dokonała swoim życiem wielkiego dzieła. Jest dla nas tak ważna.
W tomie drukuję cenne wspomnienia, nieznane z obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, które spisała dr Lidia Izabela Lachowska i dotyczą jej rodziny.
Istotne jest dla mnie przedstawienie perspektywy kobiet na poezję — smutek, czy radość w procesie twórczym? Zapraszam do przeczytania w tym temacie filozoficznej rozmowy Danuty Błaszak, pisarki mieszkującej w USA z Dorotą Szumilas, teologiem, bibliotekoznawcą, pisarką, autorką artykułów naukowych i wystąpień konferencyjnych. Rozmowa jest pełna wątków egzystencjalnych i odnoszących się do duchowości twórczości.
Kwestie istotne w tym numerze to także zwrócenie uwagi na problematykę tożsamości kobiet, odkrywania jej. O orientacji homoseksualnej słyszeli pewnie wszyscy, ale przeprowadziłam rozmowę z młodą kobietą (uczennicą szkoły średniej), która wybrała w życiu opcję panseksualizmu. Jest to patrzenie na człowieka po prostu jak na człowieka, pomijając jego cechy biologiczne płci. Mówi się, że miłość panseksualna jest ślepa, nie ogranicza się do kwestii wizualnych, oznacza pociąg do danej osoby, niezależnie, czy jest mężczyzną, czy kobietą (liczy się relacja emocjonalna, a nie cechy płci). A o odkrywaniu tożsamości homoseksualnej, byciu kobietą homoseksualną można dowiedzieć się przez rozmowę, którą przeprowadziłam z Katarzyną Bandrowską, z Akademii Przyszłości. Uznajemy te tematy za bardzo ważne, szczególnie dla młodych ludzi, aby mogli znaleźć siebie zgodnie z tym, kim są (odpowiadamy, gdzie mogą szukać wsparcia i zrozumienia w byciu sobą). Wyczulamy na mechanizmy dyskryminacji, które z punktu widzenia etycznego są źródłem zadawania sobie cierpienia. Manifest publikacji jest ludzki, byśmy sobie nie ograniczali przestrzeni godnego, możliwie szczęśliwego życia we wspólnym świecie, aby było miejsce dla każdego człowieka w społeczeństwie z jego wrażliwością i ludzką naturą (różnorodną), bo poza nim jest degradacja, zmierzająca do obumierania.
Gdzie jest miejsce na etykę? Poprzedziłabym to pytanie pytaniem, jaka jest kultura, jak możemy ją tworzyć, powiększać świadomość o nas samych, byśmy byli bardziej sobą. Etyka określa człowieczeństwo, bo zadaje pytania, które rozwijają nasz ludzki wymiar siebie.
W tomie nie zabraknie tematów dotyczących sfery biznesowej realizacji kobiet. Prezentujemy bardzo ciekawą perspektywę kobiecą — Magdy Koperskiej, prezeski wydawnictwa Anagram (Warszawa). Magda jest córką poety, legendarnego założyciela Hybryd. Wydaje bardzo dobrą literaturę, także międzynarodową. Ciekawie łączy świat biznesu z literacką wrażliwością na międzykulturowość. Jest w trakcie realizacji serii książek poświęconych biznesowi.
Pamiętamy, że obchodzimy tej jesieni rocznicę przyznania Oldze Tokarczuk Nagrody Nobla w dziedzinie literatury. Publikuję z tej okazji wypowiedź Noblistki dotyczącą poezji, a które to pytanie (jak się czuje jako poetka?) miałam możliwość zadać pisarce przez Organizatorów Festiwalu Schulza, bezpośrednio po ogłoszeniu werdyktu Komisji Noblowskiej.
W tomie znajdą Państwo więcej treści, o tym, jaka jest poezja kobiet i twórczość w ogóle. W publikacji jest miejsce na głos przedstawicielek każdej generacji, ludzi w każdym wieku i o różnym statusie społecznym. Udostępniamy krótką, ale przejmującą relację o sytuacji kobiet w szpitalu psychiatrycznym. Celem publikacji jest bowiem, aby udostępniać każdy głos kobiecy, szczególnie ten, który jest niemy dla społeczeństwa, bo takie sytuacje nierzadko prowadzą do dotkliwych nadużyć. Celem jest kształtowanie wrażliwości, odpowiedzialności za siebie, zrozumienia swoich różnic i osiąganie porozumienia.
Warto zwrócić uwagę na rozkwit talentu Mileny Morajdy, to zaledwie 16letnia uczennica, bardzo uzdolniona poetycko, z predyspozycjami filozoficznymi, której pasje wspiera mama — Profesor zw. Bogusława Bortnik-Morajda, z krakowskiej ASP, o której obrazach piszę na łamach publikacji.
W rozmowie z poetką, redaktorką „Babińca Literackiego” — Wiolettą Ciesielską docieram do istoty poezji, jej tożsamości i wydźwięku. Dowiadujemy się, jaka jest poezja tworzona przez kobiety.
Wojciech Świerczek udostępnił swoje opowiadanie, traktujące o motywach kobiecości. To ciekawa wrażliwość młodego pisarza, dobrze zapowiadającego się w twórczości. Poruszył takie motywy jak sen, wyobraźnia, książki oraz wątki ważne dla współczesnej kultury audiowizualnej. Zapraszamy w świat wrażliwości pisarza.
Andrzej Bryśkiewicz, zawodowy fotograf pokazuje nam mowę przestrzeni, która jest uwikłana bardzo emocjonalnie w nasze historie, a jaka to fotografia artystyczna łączy się z niektórymi motywami twórczości młodych autorek. Przedstawiam więc i głos młodych ludzi w niniejszym tomie, i tak pozostanie — zmierzamy do łącznia perspektyw między generacjami i grupami społecznymi.
Zbliża się listopad, wiele osób w tym roku odeszło. Przedwcześnie zmarła Barbara Rosiek, której pamięci i dokonaniom dedykuję niniejszy tom. Są w nim zawarte perspektywy młodych ludzi, uwikłanych we współczesność. Byli szczególnie bliscy Barbarze Rosiek, która mówiła o problemach swoich pacjentów głośno, przez swoją osobistą perspektywę w twórczości (stąd wiele osób uważa, że jej książki są biograficzne — autentyczne zapiski zawiera Pamiętnik narkomanki). Pamiętajmy zawsze o Basi, wielkim Przyjacielu i mojego życia, wybitnej poetce, prozatorce, psychologu, wielkim człowieku. Dziś chce się gardzić osobami, choćby o różnych orientacjach. Basia powiedziała mi kiedyś, że nie mogłaby wykluczać i nie mieć tolerancji w takich kwestiach jak miłość. Wiedziała, jaka jest siła miłości i jak człowiek zatraca się bez niej. Widziała, że wielu młodych ludzi nie czuje miłości, akceptacji w swoim życiu i dzieją się tragedie przez to. Mówiła o tym głośno, ale nie każdy był gotowy słuchać. Jestem przekonana, że jej głos jest uniwersalny, jej książki są wynikiem wielkiego talentu — wierzę, że przetrwają próbę czasu i szła pisarka o kilka krków naprzód przed społeczeństwem, jego mentalnością. Basia wiedziała, że odkrywa nisze tematyczne. Objawiła nam pierwsza problem polskiej narkomanii. Nie lubiła jak się ją porównuje z autorką Dzieci z dworca ZOO. Barbara Rosiek była wybitną poetką, miała dorobek, wartości, nie sprzedawała ciała za narkotyk, nie zdegradowała się moralnie i miała poczucie swojej godności. To była osoba na poziomie, nierzadko nierozumiana i krytykowana, ale nie wprost, twarzą w twarz (miała paru przyjaciół, którzy ją lepiej znali, bo rzeczywistych przyjaciół nie ma się wielu). Zamieszczamy w publikacji szkic krótki, który mówi, jaka była w rzeczywistości. Będziemy pamiętać o misji jej życia i problemach młodych ludzi. Pod koniec życia cieszyła się, jak mówiła, że mogła mi przekazać wszystko, czym żyła, uczyła mnie pisać, być pedagogiem (ona uczyła się od Kotańskiego). Spędzałyśmy całe dnie na rozmowach w Krakowie i Częstochowie. Lubiła przyjeżdżać do Krakowa, wyrywać się z domu, łapać oddech. Uznawała, że jesteśmy pokrewnymi duszami, z tym samym rodzajem wrażliwości. Pokazała mi jako jedynej osobie szlaki Pamiętnika narkomanki (tak, to niezwykłe stanąć z nią w ciszy w południe, słonecznego dnia — we wnętrzu przestrzeni, gdzie panuje mrok, w której Filip jej zrobił zastrzyk i wszystko się zaczęło w tej opowieści). Dziękuję.
Każdy czasem się czegoś boi, nawet tego, kim jest. Oddaję więc głos ludziom, którzy mogą być wsparciem szczególnie dla dorastającej młodzieży, gdy czuje się odrzucana i nie może sobie poradzić z pragnieniami oraz potrzebami swoich wyborów w życiu, nie znajdując akceptacji i zrozumienia.
Mam nadzieję, że zapoczątkowany tom serii publikacji będzie prezentował głos kobiet, które nadają swoim życiem światu wokół siebie poczucie harmonii, równowagi, ładu, przez samą swoją obecność, takimi, jakimi są ludźmi, różnymi w swojej naturze. Mam też nadzieję, że przede mną będzie tyle czasu i sił we mnie, aby wprowadzić do przestrzeni publicznej kolejne tomy serii, jakie będą ukazywały perspektywę różnych kobiet (w koncepcji perspektywy ludzkiej). Pewne jest tylko dziś. Trzeba mieć w każdym czasie pokorę wobec upływającego czasu. Każdy czasem chce zostawić innym coś po swoim życiu, zrobić coś dla tych, którzy dopiero nachodzą. Może w jakiś sposób będzie im łatwiej, kiedy my przejdziemy i myślowo pewne drogi, jak nam, kiedy inni pokonywali przed nami ścieżki i trudne. Nie chcę unikać trudnych, złożonych tematów, chcę, by ludzie nie czuli się sami ze swoimi skrywanymi problemami.
W tomie ważny jest dział poświęcony uniwersum perspektywy młodych ludzi, którzy mają dziś mnóstwo problemów (egzystencjalnych, w relacjach, związanych z dojrzewaniem, itd.), nie tylko z tożsamością. Potrzebują czasami pomocy psychologicznej, ale także osadzenia swojego bytu w wymiarze aksjologicznym, pomocy w odkrywaniu odpowiedzi na uniwersalne i podstawowe pytania o wymiarze filozoficznym, etycznym i światopoglądowym. Młodzi ludzie odchodzą na naszych oczach, tak ważne jest dla mnie, by ukazać, co przeżywają w sobie.
Ważny jest głos nauczycielki, pracowała także 10 lat w uczelni. Porusza w pamiętniku (drukujemy w pierwszym tomie fragmenty) takie tematy jak swoja choroba afektywna dwubiegunowa, próba samobójcza, pobyt w szpitalu psychiatrycznym, cięcie dla psychicznej ulgi w cierpieniu. Pisze na lekach, które hamują możliwości wyrażania przez twórczość, ale jak mówi i tak natłok myśli jest w umyśle. Autorka chce być anonimowa, jak niektóre inne kobiety. Przyjrzyjmy się temu, co ukazuje nam nauczycielka niemieckiego, jak niektórzy z nas zmagają się z codziennością w chorobie (depresją) i brakiem zrozumienia.
Numer przemawia do nas wartościami duchowymi, transcendentnymi, wykraczającymi poza własną perspektywę, ale także są aspekty ciała, nie tylko w wymiarze ranienia przez okaleczanie, które powoduje sznyty. Trzeba tu zwrócić uwagę jeszcze na opowiadanie Tadeusza Dąbrowskiego, który porusza bardzo ważny temat akceptacji i po prostu wagi u kobiet. Jego opowiadanie, jakby mogło się zdawać na początku, nie jest pełne humoru, dystansu. To głównie krzyk cierpienia, rzeczywiste oddanie dramatu psychiczno-kulturowego. W tym temacie przedstawiam Państwu także serię aktów, autorstwa Anny Sokolińskiej. To dzieła sztuki, które ukazują rzeczywistą prawdę o ciele ludzkim, jego naturalności i różnorodności. Żyjemy w presji idealnego ciała kobiet, w pewnej destruktywnej fikcji, o zdrowie zawsze dbać należy, na to trzeba tylko zwrócić uwagę.
Dziękuję Ewie Kosim za przedstawienie delikatności, kruchości kobiety, jej wytrzymałości w rysunkach, które nam udostępniła wraz z wierszami oraz Marzenie Zięciak za odważny głos kobiecy w poezji, pokazujący także siłę kobiet oraz wrażliwość. Jest to twórczość z bardzo ważnym, przejmującym przesłaniem.
Dla równowagi Izabella Teresa Kostka przenosi nas w twórczość w klimacie Mediolanu, dając namiastkę uczestnictwa w popularnym we Włoszech programie: „Poetując pod gwiazdami Mediolanu” — poetka jest jego inicjatorką i organizatorką.
Całości prezentacji towarzyszy bardzo cenna refleksja badawcza dr hab. Danuty Ślęczek-Czakon z Uniwersytetu Śląskiego, etyczki i bioetyczki, która rozważa w ludzkim rozumieniu, dogłębnie normy społeczne i kategorie postępowań moralnych w różnych okolicznościach życia. Zaś jako kluczowe dla współczesnych czasów (zarazem uniwersalne) cytuję wybrane myśli etyczne Profesor Doroty Probuckiej z Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie. Niech jej prace będą dla nas drogowskazem jak żyć w świecie i realizować się, mając siebie i świat w opiece, a nie we władzy, nierzadko destruktywnej, pozbawionej współczucia. Pani Profesor wydała pod swoją redakcją w ostatnim czasie bardzo cenną, wybitną publikację — Etyczne potępienie myślistwa. Misją Pani Profesor jest bezkompromisowe opowiadanie się za ochroną praw ludzi i zwierząt, budowanie kultury empatii wobec każdego życia. Opowiada się szczególnie za Tymi, którzy cierpią i nie mają głosu.
W tomie jest wiele więcej treści, nie pomijam nikogo, tylko zapraszam do odkrywania bogactwa tychże treści, traktujących o ludzkiej różnorodności. Może ta lektura sprawi, że będzie niektórym lepiej, tak sądzę, że poczują, że świat naprawdę szary nie jest. Dodam jeszcze, że bardzo ważne w publikacji będą działy w postaci mini antologii poezji, czy mini galerii sztuki (jak w obecnym tomie), bądź mini monografie naukowe, itd. — kobiet — to ma służyć promocji ich talentów, czasami niedocenianych, niedostrzeganych.
Szczególne podziękowania kieruję do Katarzyny Bandrowskiej, która zaangażowała się w projekt, dzięki czemu książka jest głosem o dużej różnorodności, co jest ważne dla mnie i w kolejnych numerach, aby utrzymać taki charakter publikacji. Myślę, że publikowanie w dalszych numerach twórczości Kasi (oraz innych autorek), która oddaje relacje homoseksualne — jest ważnym krokiem i potrzebnym w wymiarze kulturotwórczym, świadomościowym i w kategorii problemów egzystencjalnych. Dziękuję również za to, że zechciałaś podzielić się swoją historią. Myślę, że przez nią łatwiej społeczeństwu i w świecie naukowym będzie zrozumieć relacje homoseksualne i to, dlaczego ludzie „wybierają” daną orientację.
Do tworzenia cyklu publikacji zapraszam wszystkich bez wyjątku. Mile widziany jest i głos męski, który podejmuje kwestie istotne dla kobiet i naszych wspólnych relacji w świecie. Dla osób zainteresowanych współpracą podaję kontakt do siebie: katarzyna.lisowska90@onet.com.pl
Stanisława Celińska śpiewa:
Jesteśmy przecież tacy sami
Więc po co wzajemna zawiść
I w sercu tak pieczołowicie
Pielęgnowana nienawiść
Pielęgnowana nienawiść
Nie chcę nikogo oceniać
Wszystkiego o nim nie wiem
Wolę pochylić się nad kimś
Niż rzucić w niego kamieniem
Nie jestem od niego lepsza
Bywam człowiekiem bezsilnym
Dlatego nie będę sędzią
Nie jestem przecież bez winy
Nie jestem przecież bez winy
Wspierajmy siebie tolerujmy
Te nasze różne słabości
I wybaczajmy sobie wszystko
W imieniu ludzkiej miłości
Jesteśmy przecież tacy sami
Więc po co wzajemna zawiść
I w sercu tak pieczołowicie
Pielęgnowana nienawiść
Pielęgnowana nienawiść
Czerpmy z tych słów, niewiele więcej w życiu trzeba, aby godnie istnieć.
Dla społeczeństwa i dla nauki!
Rocznica — Nagroda Nobla dla Olgi Tokarczuk. Prozatorki i poetki?
Zadałam Oldze Tokarczuk pytanie, jak jest u niej z tą poezją — odpowiedziała na spotkaniu autorskim w ramach Festiwalu Schulza
Artykuł ukazał się w miesięczniku „Kraków”, publikujemy go jako przypomnienie w ramach rocznicy otrzymania przez pisarkę Nagrody Nobla; pytanie zostało zadane tuż po otrzymaniu przez Tokarczuk wyróżnienia. Autorką pytania do Noblistki jest redaktorka, Katarzyna Lisowska.
Prezentujemy główne fragmenty wspomnianego artykułu.
OLGA TOKARCZUK ODPOWIADA NA PYTANIE LISOWSKIEJ O POEZJE W CZASIE FESTIWALU SCHULZA
Moje pytanie: Słowo wstępne prowadzącej: „Ale jest też pytanie skądinąd zaskakujące, ale nie tak bardzo zaskakujące, jeśli sięgnąć do początków Twojej twórczości” — oto pytanie, jakie zadałam Noblistce: Czy planuje Pani powrót do poezji? I jak to w końcu jest, czy lubi Pani poezję? Odpowiedź Olgi: (tutaj chwila milczenia, skrępowanie Noblistki i śmiech publiczności) — Ja wiem, to mnie pytali teraz nawet jak byłam w Niemczech, ja napisałam, muszę wyznać ze wstydem, taką, jakiś taki zeszycik malutki, złożony z kilkunastu wierszy, którego się strasznie wstydzę i w ogóle wykupiłam to, co było możliwe i schowałam w domu (tu spontaniczny śmiech publiczności), mam to gdzieś, w ogóle zakamuflowane, bardzo nie chciałam, żeby to wyszło na jaw. Te wiersze były złe, ponieważ (…). To było widać, że się męczę z tą formą, że zaraz zaczynam opowiadać historię, w ogóle i nie, nie nadaje się do pisania poezji. Nie mam tego temperamentu i czasami czytam poezję, ale na przykład nie jestem w stanie towarzyszyć, kiedy są przyznawane wielkie nagrody, na przykład poetyckie i iść na obiad, na którym będzie się dyskutowało, czy ten lepiej z jakąś frazą, kto jest głębszy, no nie wiem, nawet nie znam tych, nawet nie mam języka, żeby mówić o poezji. Zawsze naiwnie jako dziewczynka myślałam, że poeci to są tacy ludzie, którzy nie mają czasu pisać prozy (wielki śmiech publiczności). To, co powiedziałam teraz to jest zemsta, jak mam takie duże audytorium, za pewien wiersz Miłosz, który napisał, że więcej waży jedna (…). Otóż to jest moja zemsta.
Uwagi: Znam reakcje literaturoznawców, którzy i oburzali się stwierdzeniem, że drobna forma literacka, jeden wers potrafi więcej mówić niż obszerne treści. Trzeba rozumieć poczucie dystansu Noblistki i uśmiech, wypowiedzi dobitne, aczkolwiek w swych sensach nie dosłowne.
„Nie o kwiatach”…
W twórczym świecie Haliny Birenbaum
(ur. w 1929 r. w Warszawie) — polsko-izraelska pisarka, tłumaczka, poetka, ocalona z Holocaustu. W czasie II wojny światowej przebywała początkowo w getcie warszawskim, a następnie w niemieckich obozach koncentracyjnych na Majdanku, w Auschwitz-Birkenau, Ravensbrück oraz Neustadt-Glewe, gdzie doczekała wyzwolenia w 1945 roku. W 1947 roku wyemigrowała do Izraela, gdzie założyła rodzinę i mieszka do dziś. W czasie licznych spotkań z młodzieżą polską, izraelską i niemiecką opowiada o swoich obozowych przeżyciach. W 2001 roku Polska Rada Chrześcijan i Żydów przyznała Birenbaum tytuł Człowiek Pojednania. Jest członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Jej utwory były tłumaczone na kilka języków.
Halina Birenbaum
Dom bez Domu
Dom swój, ale inny jakiś nagle
Pokoje meble rzeczy mnóstwo
Niekoniecznie potrzebnych
Książki papiery dokumenty maszynopisy
Fotografie po Shoah nowej rodziny
Nowych przyjaciół w kraju i zagranicą
Pieczołowicie uporządkowane w albumach
W wordzie z różnych czasów, sytuacji
Zmieniających się zdarzeń, władców, polityki
Poglądów przyjmowanych przez ogół
Wartości czy bezwartości modnych
W tym świecie wolnym otwartym nagle szeroko
Dla wszystkich niemal coraz bardziej, łatwiej
Tłumy wszędzie tłumy wokoło aż…
STOP C O R ON A wirus
I nic z tego więcej prysło, światowe zamknięcie
Pustki wszystkiego i wszędzie
Międzynarodowe
Uwięzienie w domach policyjne bo ludzie
Ludziom dotknięciem chuchnięciem pocałunkiem
Śmierć przynoszą
W pierwszej linii babciom dziadkom
I tak doczekałam się swojego domu
Wymarzonego
Urządzanego w ciągu lat odrodzenia po wojnach
Uwięzienia w nim bezterminowo nas obie
Mnie i Samotność moją
Dom bez ludzi bez ciepła rodziny bez wolności
Jest Domem bez Domu
04.10.2020
Póki jest…
Póki jest dach nad głową
Jest co jeść
Nie lecą bomby na głowy bezustannie
(jedynie od czasu do czasu i nie na cały Kraj…)
każde zło staje się rozpaczliwie
Normalne zwyczajne
Maleją pretensje od życia od bogów i bożyszczy
Coronawirus momentalnie wszystko zmienił
Izolacje kwarantanny odosobnienie w domowych
Klatkach własnych tygodniami miesiącami
Najwyższa buchalteria dniami i nocami zewsząd
We wszystkich językach krajach świata
Ilości zarażonych umierających — martwych ludzi
Każdego dnia
Ja ledwie pamiętam jeszcze swój głos
Mówiąc przeważnie do siebie w sobie
I do wiernej mi
Samotności
Rozumiejąc się nienagannie wzajemnie
Nie burzę się nie płaczę w swym balonie cichego
Otępienia — ratunku.
04.10.2020
Fragmenty nieznanych dzienników Haliny Birenbaum
Pamiętnik 1
Październik 1991
Można odetchnąć z ulgą. Znów jest po wojnie. Która to z kolei od tamtej pierwszej, wielkiej z 1939 roku? Miałam po niej zaznać spokoju — móc się wypłakać za lata skamienienia i grozy Shoa… Myślałam, by już przestać pisać. Ile można o wojnach, strachu, bombach (nie, o rakietach tym razem!), o gazie? Ale nawet to, co przeżyłam w związku z wojną w Zatoce Perskiej brzmi błaho wobec tego, co zdarzyło się wtedy, w latach zagłady. Nie było wówczas nawet chwili na jakieś żale, czy skargi, wszystko było tak nieludzko brutalne i absolutnie beznadziejne! Jednak każde zagrożenie absorbuje na swój sposób i jest straszne, a zwłaszcza te kolejne, kolejne… Wciąż porównuję każde zdarzenie z wojną 1939 roku. Stale też czekam i tęsknię do spokojnej chwili. Teraz znów pytam, czy już mogę sobie pozwolić na powrót w myślach do tamtych dni, gdy nowe wojny i nieszczęścia spadają na głowę?!
Byłam zaproszona do Berlina na promocję tomiku moich wierszy w języku niemieckim, ale musiałam odwołać z powodu wojny z Irakiem. Z Berlina apelowano do mnie, abym przyjechała koniecznie i ominęła dalsze zagrożenia — ale czy można zostawić rodzinę, a nawet zwierzęta domowe i uciekać?! Szukać ratunku w Niemczech przed gazem niemieckim w rękach irackich napastników?!
Chodziło się wszędzie z maską przeciwgazową u boku i nasłuchiwało, czy nie odzywa się przeklęta syrena na alarm, po której biegało się w panicznym strachu do schronu, czy specjalnie uszczelnionego pokoju. A potem te straszne huki po wybuchu rakiety i dalsze nasłuchiwanie, koszmar. Syn zakładał mi maskę, zanim sobie nałożył i sprawdzał troskliwie — jak ojciec dziecku — czy nie uwiera, czy przylega szczelnie?… On teraz stał się opiekunem, bo pamiętał z moich opowieści, przez co już w swoim życiu przeszłam. Nie spodziewałam się, że taki się okaże w chwili niebezpieczeństwa. Niemało mi dokuczał, wciąż wybuchały między nami konflikty — a teraz tylko troska i miłość obustronna, którą jednak lada chwila mogła zgasić rakieta iracka — śmierć.
Nie mówiliśmy wiele, patrzyliśmy sobie tylko w oczy, a w duszy modliliśmy się o ocalenie, wszystko inne znów stało się nieważne. Dzwoniłam do młodszego syna, dzieci płakały wyrywane ze snu przez alarm, nie chciały masek. Uspakajaliśmy jedni drugich, przekazywaliśmy sobie ostatnie wiadomości, przypuszczenia, słowa otuchy… Telefony i radio działały dotąd i wszelkie rozporządzenia wojskowe oraz wskazówki podawano społeczeństwu na falach eteru. Leżało się w schronach, z uchem przy tranzystorach w tych strasznych chwilach. Nie myślałam wtedy o okropnościach lat zagłady. Doraźne niebezpieczeństwo oddalało w zapomnienie wszystko, co z nim nie miało związku. Pytali mnie o to różni znajomi i żurnaliści, którzy znali moją przeszłość. Jednak trudno mi było uwierzyć i pogodzić się z myślą, że znów znalazłam się pod bezpośrednią grozą gazu niemieckiego i tym razem aż w Izraelu mnie to ściga!… Hasło w radiu poprzedzające syrenę alarmową: „Nachasz cefa!” (jadowity wąż) — doprowadzało do szału niemal. Serce zaczynało walić tak mocno! Wybuch rakiety unicestwiał za jednym zamachem całe bloki domów i za moment mogło to i nas spotkać. Na szczęście nie było wiele ofiar w ludziach, bo większość uciekła na południe kraju. Irańczycy celowali w centrum kraju — Tel Aviv i okolice. Wreszcie nastało zawieszenie broni — wrócił spokój. I następna podróż — Niemcy, a po drodze Polska, bo przecież tak blisko…
8.10.91
Berlin już też za nami. Nieprzespana doba i ponad tydzień pełen spotkań z czytelnikami, tak wiele wrażeń i wzruszeń! Nie pisałam, nie notowałam. Wszelkie spostrzeżenia jak zwykle noszę tylko w sobie.
Wszystko wypadło doskonale, lepiej jeszcze niż poprzednim razem, wbrew zmiany na gorsze w ogólnej sytuacji w Niemczech, wzmożeniu działalności neonazistów i napadów na obcokrajowców. Przeszkodził mi tylko przedziwny atak bólów brzucha, ale i to przezwyciężyłam. Wszyscy mówili, że skręty żołądka spowodowało wzruszenie z powodu mojej wizyty i referatu w Wansee. Wizyta była rzeczywiście ogromnym przeżyciem, którego symbolicznie pragnęłam jak najbardziej. Nie wierzę jednak, żeby z tego powodu zaatakowały mnie te bóle.
Jesteśmy z mężem w drodze do Polski. Kolejna pielgrzymka. Pociągiem z Berlina do Warszawy nie jechałam jeszcze nigdy dotąd. Nigdy nie czułam bliskości między tymi krajami, wręcz przeciwnie — w moim pojęciu dzieliła je zawsze przepaść. Raz w życiu jechałam pociągiem do Niemiec, ale wtedy było to bez widoków i nadziei na powrót za życia. Po marszu śmierci — zimą, w otwartych wagonach bydlęcych… Teraz jedziemy w sypialnym wagonie, ale pociąg Polska — Niemcy (czy na odwrót) zawsze musi mi o tamtym przypomnieć. Zresztą tyle w ciągu ubiegłego tygodnia opowiadałam o tych dziejach w różnych kontekstach i wariacjach! Ale teraz siedzę w pociągu i wracam do Polski. Na moment…
Niemcy słuchali mnie w najwyższym skupieniu i zgrozie. Płakali, wstydzili się, mimo, że ich osobiście nie obwiniałam. Okazało się, że w Berlinie też mogłam znaleźć przyjaciół. I czuliśmy się dobrze wśród nich, jak wśród bliskich. A teraz myśli i domysły o tym, co i jak będzie w Polsce? Przed nami dalszych dwanaście dni pielgrzymki.
Nagle spostrzegłam, że o podróżach do Niemiec nie napisałam nigdy wiersza…
3.09.92
Było wiele cudownych wrażeń w Polsce. Opisałam je w kilku opowiadaniach i opublikowałam w gazecie izraelskiej oraz w miesięczniku polskim „Więź”.
Minął od wtedy rok, nie przepisałam tych kartek na maszynie (robię to dopiero teraz — w styczniu 1997 roku…). Dalej notuję w tym samym zeszycie, w niemieckim samolocie — tym razem z Frankfurtu do Ameryki, do brata, po piętnastu latach niewidzenia. Już przestałam pisać wykrzykniki i znaki zapytania. Chyba niczemu się więcej nie dziwię, albo raczej wolę ujarzmić swe wzruszenia w ten przynajmniej sposób. Nie wzięłam też tym razem żadnej pastylki na uspokojenie. Cisza we mnie. Tylko na myśl, że jutro będę w domu brata uderza do serca gorąca fala, aż trudno oddychać. Jest tak już od tygodnia właściwie, a szczególnie w nocy, gdy jestem wolna od jakiejkolwiek pracy i myśli wokół swej aktualnej sytuacji. Od kilku dni sypiam mało i źle, mimo, że ciągle czuję ciszę w sobie i wydawałoby się, że ta podróż jest jeszcze daleka ode mnie, wprost nierealna. Stwierdzam to z satysfakcją, ale też z ironią.
Neonaziści szaleją w Niemczech niemal bezkarnie, biją, zabijają, palą, demonstrują jawnie i bezczelnie. Wolność słowa triumfuje w swej najgorszej formie i użytku, ale mnie tam wolno być, choć kto wie, może na razie tylko?… Jeszcze nie zgłębili tego, czym zawinili wobec ludzkości ich dziadkowie, a już znaleźli sobie świeżego führera i wielbią go. Mój wnuk ma już dziesięć lat, tyle co ja miałam we wrześniu 1939 roku. Oni byli wtedy u szczytu swej zbrodniczej potęgi — dziś się znów gromadzą, zbierają siły bez przeszkód… Ale dlaczego nie? Czemu się dziwić? Jeżeli mógł być Auschwitz, wszystko najgorsze jest możliwe na świecie!
W Neustadt Glewe — ostatni obóz po wyprowadzeniu z Auschwitz, w marszu śmierci — czeka mnie oficjalne przyjęcie, zorganizowane przez prezydenta miasta, wspólnie z radcą do spraw szkolnictwa z Berlina. Mam im określić miejsca, w których znajdowały się nasze baraki i różne urządzenia obozu Neustadt Glewe. Czy zapamiętałam je i potrafię odnaleźć w obecnej pustce porosłej zielenią i okrążoną lasami? Wszystko tu zostało zatarte, puszczone w niepamięć. Wiem o tym od tego radcy dla szkolnictwa, Jordana.
Zainteresował się tą sprawą po przeczytaniu mojej książki i pod jej wpływem wyruszył pewnego dnia w poszukiwanie śladów obozu. Przysłał mi nawet zdjęcia stamtąd, które chyba się przydadzą do polskiego filmu dokumentalnego o moich wojennych przeżyciach. Niedawno przyjechała czteroosobowa ekipa filmowców do nas do domu, aby zrobić ze mną film dla telewizji polskiej. Jego tytuł ma być jak książki — Nadzieja umiera ostatnia.
Samolot przygotowuje się do lądowania. Zabrałam się zbyt późno do pisania, bo zdawało mi się, że nie ma o czym…
Pozostaniemy jedną noc we Frankfurcie, a nazajutrz, w piątek o dziesiątej rano wylatujemy do Ameryki. Moje znajome — Niemka Marianna i Nea, niemiecka Żydówka, zadzwonią do nas do hotelu z Berlina.
Mamy tu jeszcze innych znajomych. Są to dobrzy ludzie i myślę, że oni są najbardziej zagrożeni teraz przez chuligaństwa neonazistów. Ja dziś jestem daleka od nich, choć w duszy piekło stworzone przez ich poprzedników jest ciągle świeże i bliskie. Boję się ich, ale chcę tutaj być i tym bardziej opowiadać o tamtym czasach. Na obecnym tle, przeżycia z wtedy będą jeszcze silniejsze i bardziej wymowne. A może nie?
Niemieckie stewardesy w samolocie są niezwykle uprzejme. Większość pasażerów to Izraelczycy, Żydzi. A ja po tych wszystkich obrazach pokazywanych ostatnio w telewizji, już widzę stewardesy w mundurach esesmanek… Wyobraźnia nie ma tu trudu w odtwarzaniu. Ciekawe, jaka będzie atmosfera w hotelu we Frankfurcie? Boję się napięcia, ale mąż mnie uspokaja, on się nie boi. Jest przekonany, jak zawsze, że wszystko będzie dobrze. W Warszawie mamy kilku miłych znajomych, trochę spraw do załatwienia w związku z moimi publikacjami i filmem.
Muszę kończyć. Uszy mam zupełnie zatkane, a pióro leci teraz chyba z prędkością samolotu… Nie piszę nigdy regularnego pamiętnika, a teraz coś mnie tknęło. Staram się opisać swe wrażenia i przeżycia w formie opowiadania, pamiętnika, czy dziennika. Nie oceniam tego jako poważnej pracy. Ale wszystkie moje publikacje są jednym wielkim pamiętnikiem… Ostatnio wzięłam się do przepisywania notatek z lat sześćdziesiątych. Dziś wydaje mi się, że jednak byłaby z tego książka. A wtedy myślałam, że to na nic. Próbowałam innych form i zapomniałam o tych pamiętnikach. Minęły lata, kartki pożółkły zupełnie, wiele rzeczy straciło na aktualności, ale większość do dziś jest aktualna, mimo, że wtedy miałam 36 lat, a teraz mam 63… 15 września przybędę z powrotem do Frankfurtu z Cleveland. Marianna będzie nas oczekiwać na lotnisku, przyjedzie po to specjalnie z Berlina!
Wzór matki w procesie wychowania w warunkach getta i niemieckich obozów koncentracyjnych na podstawie wspomnień i wiersza Haliny Birenbaum „Czy mnie widzisz, Mamo?”
(…) istnieję, przeżyłam wyrosłam sama, upilnowałam zasad, które mi wpajałaś zbudowałam dom, rodzinę dzieci na świat przyniosłam wnuki, których Ty nie poznałaś [1]…
Fragment wiersza H. Birenbaum pt. Czy mnie widzisz, Mamo?, kwiecień 1983
Motyw matki często występuje w twórczości Haliny Birenbaum, jej mocno odczuwalny brak już w życiu dorosłej kobiety, która staje się żoną, matką, babką… Zakładając rodzinę, jak pisze — dochowała wierności zasadom wychowania, wpojonym przez matkę. Zatrzymała w sobie jej obraz, wspomnienia, choćby o tym jak przyrządzała potrawy. Halina także, jak zaznaczono stworzyła dom, tradycyjny. Pisze w wierszu o nim: „Mój dom to ogród kwitnący”. „Mój dom jest wspaniały (…) jest twierdzą bezpieczeństwa (…) to miłość — to moje istnienie”[2].
Relacja dziecka z rodzicem jest szczególnym rodzajem więzi, zwłaszcza z matką, rodzicielką, jaka nosiła dziecko w swoim łonie. To jej bliska, czuła obecność i opieka są tym, co kształtuje przekonanie, że relacje osobowe są źródłem czerpania satysfakcji, prowadzącej do odczuwania szczęścia[3]. Oczywiście tutaj na uwadze są właściwie relacje z matką. Przy czym, jak wskazują badania — istnieją trudności w określeniu, co kryje się pod pojęciem dobra matka. Jej funkcja jest społeczna, a ideał matki to osoba czuła, tworząca bliskie relacje z dzieckiem, ale także stawiająca przed nim umiejętnie wymagania[4].
Halina Birenbaum zostaje pozbawiona matki wcześnie, jest dzieckiem (ma 10 lat w chwili wybuchu wojny), co więcej, jakie znalazło się w obozie koncentracyjnym. Potem już w dorosłym życiu, jak przyznaje Halina — szukała obecności starszych kobiet, brakowało jej matki. Matki, którą miała za idealną, wzór. Ta bezkrytyczna ocena jest uzasadniona. Matka dla dziecka jest całym światem (poza tym dzieci nie dysponują jeszcze rozwiniętym „aparatem” krytycznym, jaki przynależy choćby osobą w pełni autonomicznym, czyli samodzielnym), potrzebuje jej, by właściwie się rozwijać. Matka to być dla dziecka, prawidłowo się rozwijać, jak zaznaczono, więc mieć siłę do trwania w świecie. Nie trudno wyobrazić sobie dramat Haliny, która traci matkę w obozie.
Brak matki zaznacza się jak wspomniano także w dorosłym życiu Haliny. W cytowanym wierszu Czy mnie widzisz, Mamo? znajdujemy poszukiwania obecności utraconej Mamy. Halina stawia pytania bezpośrednio kierowane do matki, jakby żyła. Jakby Halina szukała jej obecności w świecie, jakby jej relacja była kontynuowana z matką. Opowiada jej w wierszu jak stała się matką — „dzieci na świat przyniosłam”. Dopytuje, czy ona to widzi. Szuka ewidentnie tym samym utraconej bliskości matczynej. W Halinie pewne cechy osobowości zatrzymały się na etapie przerwanej relacji z matką. Skutki jej braku dla każdego dziecka są dotkliwe, ale Halina była w stanie założyć rodzinę, ocaliła wzór relacji, gdzie matka jest szczególnie istotnym człowiekiem dla dorastającej córki. Halina obserwowała role matki, jaką była gospodynią domu. Przechowuje te doświadczenia i umie je wykorzystać w dorosłości, choć przyszło jej dorastać w obozach koncentracyjnych. Halina podkreślała w rozmowie ze mną, że w obozie wobec ogromu zła można było doświadczyć od drugiego człowieka też ogromu dobra. Tutaj, w cieniu krematoryjnych pieców, jak mówiła — postanowiła, jakim trzeba być człowiekiem, że należy być dobrym. Więc doświadczenie zła, upadku zasad moralnych, człowieka — nie stało się dla wielu ludzi na całym świecie wzorem, a przestrogą, jakim nie należy być w życiu.
Wzór matki to wzór relacji w rodzinie, ukazujący przez swoją postawę stosunek do męża i wzajemnie (nie umniejszając praw innego rodzaju związków). Zatem jest pokazaniem właściwie pełnionej roli matki i żony, jeśli bierzemy pod uwagę zdrową rodzinę. Dzieci uczą się w dużej mierze przez obserwację i naśladownictwo. Doskonałym tego przykładem jest relacja Haliny. Wykorzystała, wręcz wchłonęła postawy swojej matki i zastosowała je praktycznie w życiu. Przeżyła szczęśliwie małżeństwo. Jej mąż, Henryk zmarł niedawno. Przeżyli ze sobą ponad sześć dekad życia. Opiekowali się sobą wzajemnie, w trudnej rzeczywistości politycznej Izraela.
Jeśli dziecku nie jest poświęcana należyta uwaga ze strony matki — może to prowadzić do opóźnień rozwojowych. Co więcej istnieje ryzyko tego stanu rzeczy w postaci zaburzeń w psychice lub chorób sierocych. Zagrożeniem tej sytuacji staje się także możliwość spaczenia charakteru[5]. Nagłe i drastyczne przerwanie relacji z matką powoduje w życiu Haliny silny wstrząs, jaki okazuje się mieć duży wpływ nie tylko na twórczość literacką, ale także całe życie.
W krótkim wierszu pochodzącym z 17 sierpnia 1984 roku Halina podejmuje refleksję nad tym, jaką jest matką. Istotny jest tu wpływ doświadczenia Holokaustu. Autorka zarzuca sobie, że żyje wciąż przeżyciami obozowymi, jest płaczliwa, poważna, nie zna się na żartach, nie posiada zdolności cieszenia się, odczuwa do tego nieuzasadnione lęki. Niniejsze wyznania bohaterka puentuje słowami — „Jakaż to matka!”. Okazuje się, że bywała nadopiekuńcza, nie wysłała synów do szkoły, gdy padał deszcz, aby nie musieli moknąć jak ona w czasie apeli obozowych, jak sama porównuje te dwie tak odmienne rzeczywistości. Halina chciała chronić dzieci przed wszelkimi niedogodnościami życia, bo doświadczyła ich z całą mocą w obozie. Obiecała sobie choćby, że jej rodzina nie będzie przestrzegała postów, ponieważ ona jak podaje — pościła za wszystkie pokolenia. Takie postawy są w sposób naturalny uzasadnione. Nie trzeba akcentować jak szczególnie ekstremalnym przeżyciem było doświadczenie pobytu w obozie koncentracyjnym, co więcej przez parę lat i nie w jednym.
KL
Bibliografia
1) Birenbaum H. (1990), Nawet gdy się śmieję, KAW, Rzeszów.
2) Gogacz M. (1998), Wprowadzenie do etyki chronienia osób, Warszawa.
3) Regionalny Ośrodek Polityki Społecznej Województwa Śląskiego (2015), Społeczna rola matki — wyzwania współczesnego macierzyństwa. Raport z badania.
[1] H. Birenbaum, Nawet gdy się śmieję, KAW, Rzeszów 1990.
[2] Ibidem.
[3] M. Gogacz, Wprowadzenie do etyki chronienia osób, Warszawa 1998, s. 27.
[4] Regionalny Ośrodek Polityki Społecznej Województwa Śląskiego, Społeczna rola matki — wyzwania współczesnego macierzyństwa. Raport z badania 2015, s. 8.
[5] Ibidem, s. 48.
Nieznane historie obozowe
Lidia Izabela Lachowska urodzona w Pułtusku 14. 07. 1967 r. Doktor nauk teologicznych, specjalność teologia dogmatyczna (UKSW). Pracowała jako katechetka w szkołach podstawowych. W 2018 r. ukończyła studia podyplomowe: kierunek bibliotekoznawstwo z edukacją czytelniczo — medialną. Aktualnie pracuje jako nauczycielka bibliotekarka w PSP Przewodowo oraz GBP Gzy jako bibliotekarka. Poetka. Wydała trzy tomiki poezji Ceramiczne ogrody (1996 r.), Teraz jest cisza (2007 r.) i Już (2020 r.). Współautorka kilku almanachów poetyckich.
Lidia Izabela Lachowska
Wujek Zysio
Wujek Zysio przyjeżdżał czasami latem. Zawsze docierał pod koniec października na Uroczystość Wszystkich Świętych. Stał wtedy nad grobem matki, siostry i siostrzeńców w podniszczonej, czarnej jesionce, z włosami zmierzwionymi wokół łysiejącej głowy. Pokraśniały nos, białka znaczone krwistoczerwonymi żyłkami świadczyły o tym, że płakał. Mówiono o nim, że ma w głowie wiatr. To prawda! Nie lubił posiedzieć w jednym miejscu. Ciągle dokądś go niosło, jak gdyby coś niewidzialnego, nieuchwytnego wzrastało w potęgę, oczekiwało zaczajone w ukryciu, a następnie podchodziło ukradkiem, zakorzeniało się, rozkrzewiało wręcz w myślach, nadzorowało każdy jego ruch.
— Was gibt es neues? — zagadywał kiedy niekiedy z szelmowskim uśmieszkiem. Milczałam uparcie, chociaż rozumiałam to pytanie i mogłam dość poprawnie na nie odpowiedzieć.
— Was gibt es neues? — Indagował i nie słyszał mojej odpowiedzi. Obydwoje myśleliśmy o tym samym: o tym, czego on doświadczył, a ja znałam tylko z rodzinnych opowieści.
Tu zaskrzypiały wierzeje, tam zapłakało dziecko, zarżał stary koń, ktoś nagle zakaszlał. Zaszczekał pies. Żartowali, śpiewali, kłócili się, klęli siarczyście. Ciągnęły fury wyładowane sprzętami, pierzynami, garnkami. Obok wędrowali pochyleni ludzie z tobołkami na plecach, z dziećmi na ramionach, z wynędzniałym dobytkiem. Nocami widać było łuny pożarów, drażnił ciężki swąd spalenizny. Odpychająco, rozpaczliwie, upiornie, jednakże czy słońce, czy deszcz — tu i ówdzie maszerowali żołnierze w feldgrau, w wysokich, czarnych, świecących buciorach, z gromką pieśnią na ustach: Hei li, hei li, hei lo, hei li, hei li, hei la! Padały pojedyncze strzały albo i całe serie. Elegancko jak na ćwiczeniach lotniczych przelatywały wrogie samoloty. Przejeżdżały samochody lub półciężarówki pełne żołdaków w kompletnym umundurowaniu, z otwartymi karabinami. Częstokroć towarzyszyły im — gotowe do ataku wilczury — z czujnymi ślepiami.
— Panoszą się przybłędy — mówiono. — A człowiek we własnym kraju nic nie znaczy!
Wujek Zysio był młody i szczęśliwy. Każdą wolną chwilę spędzał z rówieśnikami. Mówili sobie o miłych rzeczach, o pracy ciężkiej, lecz radosnej, o sabotowaniu Hitlera i jego wojaków. Spacerowali. Dowcipkowali. Cieszyli się życiem. Niektórzy kurzyli skręty. Ktoś miał, ukryte w sianie małe radio z kryształkiem na słuchawki i nocą słuchał wieści ze świata. Doniesienia z frontu nie podnosiły jednak na duchu. Przeciwnie do polskich przewidywań, Francja i Anglia nie rozgromiły Niemców. Co więcej: właśnie to oni prowadzą zwycięską ofensywę. Nie da się pojąć tego, co zaszło: bogata, silna, dobrze uzbrojona, z Linią Maginota Francja, wspierana przez Anglię, została rozbita w czasie krótszym aniżeli Polska. Słaba to pociecha, że opieraliśmy się skuteczniej i znacznie dłużej. W to, że będziemy wolni, młodzi nie wątpili, ba, nawet snuli plany na przyszłość. Mimo wszystko.
Niemiecka eksploatacja polskiego sektora rolniczego powodowała niepowstrzymaną dystrepsję dużych grup ludności. Ogołacała z materialnych podstaw rozwoju biologicznego. Obrót rynkowy artykułami żywnościowymi podlegał rygorystycznej kontroli. Szmuglowanie towarami rolnymi i spożywczymi karano nawet śmiercią. Zabroniono handlować, zwłaszcza tłuszczami oraz mięsem. Kolczykowano każdą wiejską świnię. Przymusowo ściągano kontyngenty. Nastąpiły czasy kipiące gniewem, znamionowane zdradą; wojenne.
Pewnej nocy pradziadek Jan zabił wieprzka. Bracia jego synowej donieśli żandarmom. Tuż przed wieczorem, z zajadłym łoskotem, wjechała na podwórko półciężarówka. Żwawo, szczękając żelastwem, wyskoczyli z niej Niemcy. Za nimi wjechało jeszcze kilku na motorach z przyczepami. Kosmate wilczury szarpały się na naprężonych linkach z gromkim ujadaniem. Podczas, gdy dowódca stanął na szeroko rozstawionych nogach, inni rozbiegli się po obejściu. Pełno ich było w stodole i w chlewiku.
— Das Schwein! — rozlegało się dookoła. — Das Schwein! Getötetes Schwein!
Uderzyli ciocię Krysię, która siedząc na schodku zaciskała w drobnych palcach ziemniak obierany na kolację. Wysypali zawartość koszyka. Wpadli do domu i natychmiast otoczyli pradziadka grożąc karabinami. Rozbijali gliniane naczynia. Zrzucili ze stołu chleb. Z kanki wylali mleko. Powywracali wszystko. Krzyczeli na kobiety z płaczącymi dziećmi na rękach. W końcu któryś ryknął gardłowo wskazując głową pradziadka:
— Raus, raus!
Energicznie, popychając kolbami karabinów, wyprowadzili zastraszonego człowieka. Dwóch innych maszerując dziarsko od strony stodoły popędzało przed sobą wujka Zysia. Z ich gardeł dobywały się bez przerwy wrzaski:
— Los! Los! Schneller!
Pogonili ich do wozu. Załadowali. Znajdowało się tam już kilku innych nieszczęśników. W kącie pochlipywała jakaś kobiecina. Ciocia Krysia ukradkiem wemknęła się do domu. Wypatrzyła na podłodze chleb. Podjęła. Wyniosła chyłkiem, a potem uklękła przed jednym z Wachtmanów z płaczem:
— Pozwólcie dać ojcu i bratu na drogę — prosiła pokornie. — Pozwólcie.
W odpowiedzi zarechotał nieprzyjemnie.
— Pozwólcie.
— Maul halten!
— Proszę.
— Still!
Przywieźli ich na posterunek. Krzyczeli i popędzali, aby szybciej opuszczali przyczepę. Poszturchiwani stłoczyli się pod zbyt wąskimi drzwiami, przez które tylko pojedynczo mogli wchodzić narażając się na kolejne wrzaski i kopniaki. Kiedy oczy przywykły do ciemności, pradziadek i wujek ujrzeli pełno bezwładnych, apatycznych ludzi. Jedni siedzieli na podłodze, inni leżeli. Niektórzy spali. To ci z poprzednich łapanek. Ponownie wrzaski. Przesłuchania. Przepychania z miejsca na miejsce. Uderzenia bykowcem. W końcu zawyrokowali: winni! Zamknęli zastraszonych w innym pomieszczeniu. Tam także tłoczyli się pobici, wynędzniali, zalęknieni. Usiedli wśród nich na podłodze. Serca dygotały z trwogi. Czyjeś kolana wbijały się boleśnie w plecy pradziadka. Za drzwiami stukały podkute buciory. Wyprowadzali jednych, wpychali innych. Tak mijały godziny, a może dni lub tygodnie.
— O warunkach sanitarnych i wyżywieniu lepiej nie mówić — opowiadał po latach wujek.
Którejś nocy podniosły się krzyki głośniejsze niż zwykle. Podjechały samochody. Wyskoczyli z nich gestapowcy z psami. Trzasnęły drzwi! Ktoś stukał głośno butami po betonie podłogi. Do pomieszczenia wkroczyło kilku Niemców. Wyprowadzili więźniów. Uformowali kolumnę po pięć osób w rzędzie. Pognali. Po drodze dołączały inne, mniejsze lub większe grupy. Z trudem posuwały się zbolałe i obtarte nogi. Na ciele pojawiły się wrzody, wynik przemoknięcia, przeziębienia, głodu. Nie wolno było się odwracać. Słyszano jęki; biedacy płakali, modlili się, złorzeczyli, przeklinali. Wymęczeni przewracali się. Współtowarzysze wlekli tych, których podnieść się udało. Inni zostawali, katowani na śmierć. Strzały nie były rzadkością. Podjeżdżały furmanki. Ktoś zbierał ciała. Nikt nie wiedział, dokąd ich zabierano, gdzie grzebano. Wujek, kiedy tylko mógł, niósł na plecach ojca. Bywało, że obydwóch za to bito.
W Gąsocinie otwarto szeroko blaszane drzwi bydlęcego wagonu. Wspinali się z trudem, podsadzali nawzajem, bo już żandarmi puścili kolby w ruch. Ze zgrzytem zamknęły się za nimi drzwi, za którymi grzmiały jeszcze niemieckie łajania. Zbili się w ciasną gromadę. Kto mógł, przycupnął. Świsnęła lokomotywa. Pociąg szarpnął raz i drugi. Rozterkotały się koła na szynach, a kiedy zatrzymał się, esesmani z eskorty odsunęli drzwi wagonów. Na rampę wysypywali się podróżni. Padali na kolana lub z trudem przestawiali zdrętwiałe nogi. Konwojenci i gromada więźniów w pasiakach szła od wagonu do wagonu i wyciągała zwłoki. Rzucali je na stos obok. Tak trafili do Oświęcimia.
Każdemu dano szmatkę nie z imieniem, czy nazwiskiem, lecz z numerem. Drugi wytatuowano. Ostrzyżono ich. Wskazano im prycze. Otrzymali papierowe sienniki wypchane wełną drzewną. Wszędzie przepełnienie i pośpiech. Na umycie się i skorzystanie z latryny ledwie kilka minut. Nie każdy zdążył, ponieważ należało biec po porcje żywnościowe — nadpleśniały chleb z domieszką trocin, łyżkę margaryny, twarogu lub marmolady, czasem odrobinę kiełbasy; do tego pół litra wody ledwie zabarwionej kawą, albo wywarem z ziół. Na obiad serwowano zupę z brukwi, ziemniaków, niewielkiej ilości kaszy z dodatkiem przyprawy „Avo”. Głód, smród i brud. Wszędzie pełno szczurów, a zimą niedogrzane baraki. Nękała mdława woń dymu z krematorium. Nie znano metody walki: ze świerzbem, pluskwami, wszami, głodową biegunką, flegmonami. Epidemie czerwonki lub tyfusu plamistego zabijały więźniów tysiącami; podobnie praca ponad siły. Z karabinem gotowym do strzału przechadzał się po obozie morderca i gwałciciel Gerhard Palitzsch. Nikt nie chciał oglądać kamiennego wyrazu jego twarzy. Esesmani i więźniowie funkcyjni znęcali się nad więźniami dla przyjemności. Brudny drelich, źle nałożona czapka, naderwany trójkąt wskazujący kategorię więźnia, rozmowa ze współtowarzyszem niedoli, wszystko to mogło być powodem do bicia, do zabicia. Bytowanie za drutami oznaczało nieustanne narażenie na pogardę, wyzwiska, upokorzenie. Do tego dochodziły selekcje. Esesman wskazywał laską osoby, które nie mogły pracować. Wywożono je na śmierć do Birkenau. Mniej odporni psychicznie, najczęściej nocą, tykali drutów kolczastych pod napięciem. Powietrzem targał wtedy metaliczny zgrzyt.
Jak radził sobie wujek Zysio? Zaryzykował. W sobie wiadomy sposób zdobył pasiak z literą „F” w trójkącie. Podawał się za Francuza. Galowie nie wydali. Przyjęli jak swojego. Dzielili się zawartością paczek otrzymywanych z domu. Lepiej mu było niż innym Polakom. Od czasu do czasu przemycił coś i dla ojca. Któregoś dnia Jean-Pierre złapał kota. Nosili go na zmianę w chlebaku. Karmili konserwami, a potem zabili i upiekli w winie. Wujek wziął kawałek dla ojca. Prześlizgnął się do polskich baraków, lecz nigdzie go nie spotkał.
— Co z Woźniakiem? — dopytywał.
— Nie ma go tu.
— Może uciekł? — badał z resztką nadziei. Wiedział, że ojciec, chociaż nie stary jeszcze, to na ucieczkę by się nie zdobył.
— Eee, nieee! — tłumaczył ktoś racjonalnie. — Rwetes byłby! Szukaliby przecież!
— Najpewniej zagazowany i spalony.
— Może wywieziony do innego obozu?
Nikt nie widział, nie wiedział. Wujek popatrzył dookoła osowiałymi oczami. Wcisnął komuś w wychudzoną rękę ten kawałeczek mięsa i odszedł. Chwilę potem zastanowił się, co będzie, jeśli ktoś widział i wyda, jeśli sam obdarowany coś komuś powie? Przyspieszył kroku.
Do obozu dotarły wiadomości, że w Normandii wylądowały wojska amerykańskie, angielskie, kanadyjskie. Są tam też i dywizje polskie. Teraz wojna nie może już trwać długo, bo i na wschodzie Niemcy cofają się na łeb, na szyję. Nazywało się to skracaniem oraz wyrównywaniem frontu. Dochodziły także wieści o dużych stratach zadawanych wrogowi przez polskich partyzantów, którzy rozwalają tory kolejowe; niszczą pociągi z żywnością i uzbrojeniem.
— Oho! Niemcy zrobią w Moskwie defiladę — roześmiał się Jean-Pierre. I przedrzeźniając znienawidzony język dodał — Aber als Kriegsgefangene.
Nadeszła bardzo śnieżna i mroźna zima. Dęły świszczące wichry. Którejś nocy nagle błysnęło światło i wrzask blokowych uderzył w uszy:
— Levez-vous! Évacuation!
— Évacuation! Avec énergie!
— Jean-Pierre! — wołał wujek do gorączkującego kolegi. — Jean-Pierre! Se lever!
Na placu formowała się kolumna. Chłód przeszywał ciała przez znoszone łachmany. Ostre płatki śniegu cięły po oczach, zatykały usta. Ruszyli w stronę bramy. Na drodze, za drutami, widać czarną wstęgę maszerujących już więźniów. Rozpoczął się marsz śmierci.
— Schneller! Schneller! — przynaglali esesmani z karabinami gotowymi do strzału. Szli oni szpalerem wzdłuż człapiącej kolumny. Wiatr gnał kłęby śniegu. Trudno oddychać. Patrzyli tylko przez szparki przymkniętych powiek. Ktoś upadł. Sucho trzasnął wystrzał. Krótki krzyk konającego. Za chwilę to samo i znów to samo, i znów… Nikt już tych strzałów nie liczył. Brnęli skuleni pod kłującym lodowym wiatrem. Czasem stali na śniegu pod gołym niebem. Trasy zajmowała uchodząca niemiecka ludność cywilna i cofające się jednostki Wehrmachtu. Wzdłuż drogi leżeli podobijani przez esesmanów z poprzednich kolumn.
— Oświęcim idzie! — podawali sobie z ust do ust Ślązacy. — Ładują ich w Wodzisławiu na odkryte wagony węglowe i wywożą w głąb Rzeszy. Chcą mieć nadal darmową siłę roboczą. A i zacierają ślady swojej zbrodniczej działalności. Palą dokumenty. Wysadzają krematoria! Zdrożonym dokuczał głód. Ludzie wysypywali kawałki chleba lub ziemniaki, i uciekali oglądając się, czy maszerujący zdążyli złapać. Wujek raz podniósł. Nadgryzł. Resztę wcisnął do ust słaniającemu się Jean-Pierre’owi. Ujrzał to jakiś esesman. Podszedł, zamachnął się i uderzył kolbą karabinu w głowę Francuza. Mężczyzna zachwiał się, jęcząc. Niemiec odszedł. Uderzony ukląkł na jedno, potem drugie kolano, nie bacząc, że wujek ciągnie go za rękaw i coś perswaduje. Zaraz potem upadł rozpościerając nagie, chude, poranione dłonie.
— Jean-Pierre — nie dawał za wygraną wujek mówiąc tak głośno, jak tylko mógł. — Jean-Pierre.
Ktoś z kolumny pchnął go, żeby nie zatrzymywał się. Ruszył niemrawo dalej. Za plecami szczęknął zamek karabinu. Huknął wystrzał.
Esesmani zapędzili ich do stodół na odpoczynek. Wymęczeni padali na klepiska ledwie przyprószone słomą. Zasnęli ogarnięci lękiem. Wnet podniosły się krzyki. Trzeba ruszać dalej. Poranione, fioletowe od mrozu nogi odmówiły posłuszeństwa. Wujek nie poruszył się. Leżał pomiędzy wychłodzonymi ciałami. Zacisnął zęby. Nie wydał jęku, gdy Niemiec kopnął go sprawdzając, czy żyje. Kolumna powlokła się. Wujek wstał powoli i ostrożnie. Kompletnie wyczerpany sztywno szedł przed siebie na obolałych nogach; obdarty, głodny, ledwie żywy. Nagle zaszczekał jakiś kundel. Przed wujkiem Zysiem stanął nocny stróż z kijem.
— Rany Boskie! — zawołał. — Cicho piesku, to następny! Pierony jedne! Tak zabiedzić ludzi!
Podbiegło dwóch chłopaków. Jeden objął wujka w pół, drugi chwycił za nogi. Ponieśli do jakiejś chałupiny.
— Pochwalony — rzekli do gospodarzy. — Macie tego, a my lecimy!
Zakrzątnęli się. Obmyli, obandażowali, spalili pasiaki, dali cywilne ubranie, gorącego mleka. Nasłuchiwali przy tym niespokojnie zerkając na drzwi. W każdej chwili mógł wejść esesman.
Nie! Nie był jeszcze ocalony. Musiał kryć się po stodołach, po stogach. Tu i ówdzie kręcili się niemieccy żołnierze. Natknął się na dezerterów. Teraz i oni byli zbiedzeni, głodni, brudni, zarośnięci; mundury i buty zdarte. Prosili go o kawałek chleba. Usprawiedliwiali się przed nim za nieludzkie czyny. Wujek zadawał sobie pytanie: dostać się do Francji czy wracać do Przewodowa? Po co? O bratowej nie powiedział inaczej jak tylko śmalcówa.
Zdecydował się wracać. Gdzieś w drodze spotkał innego uciekiniera z kolumny śmierci. Wyruszyli obaj. Błąkali się, aż dotarli do miejscowości, w której mieszkał towarzysz podróży. Zatrzymał się tam i wujek Zysio. Kolega miał kilka sióstr. Ładne to były dziewczyny. Wujek Zysio spodobał się im. Jedna z nich zwierzyła mu się w tajemnicy, że jest w ciąży z partyzantem. Nie mogą pobrać się; partyzant i w dodatku żonaty.
— Niech mnie Zysio ratuje i ożeni się za mną! — zakończyła.
Uratował. Żona nie była jednak ciężarna. Zareagował na to kłamstwo urazą. Powrócił do Przewodowa. Po jakimś czasie przyjechały szwagierki. Przepraszały. Tłumaczyły się. Szukały wsparcia u rodziny. Lamentowały.
— Zysio nie gniewa się! Zysio wróci! My Zysia tak kochamy! — błagały jedna przez drugą.
Powiedział, że namyśli się. Dziewczęta odjechały z płaczem.
W tym samym czasie, z robót w III Rzeszy, wrócili brat i bratowa. Widok bratowej bardzo wujka przygnębił. Coś komuś dał. Z kimś na coś się wymienił. Zabrał kilka rzeczy. Wyjechał. Mówiono, że do żony. Myślano, że tak właśnie jest. On jednak znalazł się aż na Dolnym Śląsku, w Kamiennej Górze. Zawsze miał sentyment do Ślązaków. Do emerytury pracował jako krawiec. Alkoholu za kołnierz nie wylewał. O Bogu nie rozmawiał, lecz cieszył się, że Polak został papieżem. Bolał nad losem ks. Jerzego Popiełuszki. Rozprawiał o wybuchu w elektrowni jądrowej w Czarnobylu. Od czasu do czasu do kogoś napisał list. Przyjeżdżał. Przywoził mi zabawki. Do dzisiaj pamiętam dużą lalę w stroju krakowskim, którą bardzo lubiłam czesać, aż straciła wskutek tego zabiegu wszystkie jasne włosy. Do domu rodzinnego nie zaglądał. Pobył trochę tu, trochę tam. Chodził pieszo po tutejszych stronach. Opowiadał. Bywało, że koloryzował. Śmiał się przy tym i płakał. Coś komuś obiecał. Nie dotrzymał. Tego pochwalił. Temu przyganił. Jemu przyganiono. Obrażał się. Wyjeżdżał zwykle bez pożegnania. Wiadomość o śmierci przyszła dopiero po jego pogrzebie. Taki to już był, ten wujek Zysio.
Postpamięć: Młodzi ludzie piszą o Holokauście na swój sposób
Fascynacja złem, prowokacja, czy próba własnej pamięci? Jaka jest wrażliwość współczesnej młodzieży? Z czego wynika? Może odpowiedzią wobec pamięci historycznej będą zamieszczone w tym dziale dwa, krótkie wiersze studentki.
***
Zawstydzam, siebie.
Jestem w Auschwitz. Umiem się wcielić.
Czuć.
Auschwitz jest.
Drut, zapach śmierci.
Jestem pasiastą rosą krwi
w drucie elektrycznym.
Szokuję? Nie sadzę.
Taki jest mój świat. Taka jest moja pamięć,
którą przeżywam i jaką kreuje mój umysł.
Dziś jest jak wczoraj.
To mogło zdarzyć się i mi.
Zdarzyło się moim przodkom.
***
Jestem z obozu, łapanki.
Zdarzyła się noc, głęboka, najciemniejsza.
Jestem w obozie.
Oczy mam jak gwiazdy próżne.
Jakaż jest w nich rozpacz.
Jakaż jest moja nagość.
Jestem w epicentrum cierpienia.
Jakże dławi mnie rozpacz niewypowiedzianego bólu.
Każdy pamięta i współczuje jak potrafi.
Agnes
Pozwólmy sobie na smutek i radość w życiu. Smutek nie musi oznaczać od razu depresji. Smutek czasem pojawia się i znika, jako naturalna emocja
Smutek czy radość w poezji? A może smutek i radość — Danuta Błaszak w filozoficznej rozmowie z Dorotą Szumilas
Smutek i radość w poezji
Danuta Błaszak
Dorota Szumilas
Szkic literacki
Dorota Szumilas: ur. w 1967 r.; teolog, bibliotekoznawca, bibliotekarz; autorka art. naukowych, pisarka, poetka.
Danuta Błaszak: ur. 1961, pisarka, poetka, wydawca, mieszka w USA. Związana z niezależnym pismem artystycznym „Enigma” i Konfederacją Poetów Niezdecydowanych. Należała także do Warszawskiego Klubu Młodej Sztuki i pisywała do „Magazynu Literackiego”. Prowadzi własny portal poetycki „Miasto Literatów 2000++”. Oprócz publikacji własnych ma na koncie także liczne tłumaczenia z języka angielskiego.
Parę słów wstępu
Do podjęcia tematu smutku i radości w poezji namówiła mnie Danuta Błaszak. Wynikło to z naszej różnicy zdań na ten temat. Ja jestem autorką raczej smutnych wierszy, Danka jest za tym, by w poezji polskiej pojawiały się wiersze radosne. Nasza rozmowa poruszyła przy okazji kilka głębszych zagadnień dotyczących m.in. prawdy w twórczości poetyckiej, odbioru wierszy przez Czytelników i oczywiście myśli przewodniej: smutku i radości.
W niektórych punktach byłyśmy zgodne, w innych miałyśmy zupełnie odmienne zdanie. Zastanawiałyśmy się, w jakiej formie przedstawić nasze refleksje. Czy w postaci wymiany zdań, czy jednolitego szkicu literackiego. W pierwszym przypadku można bowiem bardziej uwypuklić różnice w poglądach na ten temat, w drugim — zdecydowanie trudniej.
Sam temat wydaje się bardzo ciekawy, czy wręcz pasjonujący. Podczas całej naszej rozmowy omawiałyśmy m.in. takie szczegółowe zagadnienia jak: co poezja daje Autorowi i Czytelnikom, problem interpretacji wiersza przez Czytelnika (i odniesienie do szkolnego powiedzenia „co poeta miał na myśli”). Zastanawiałyśmy się czy poezja manipuluje ludźmi. Jeżeli tak to kiedy i czy powinna. Poruszyłyśmy kwestię prawdy w poezji. Do tego rozmawiałyśmy wśród zieleni i ścieżek Pól Mokotowskich w Warszawie!
Rozmowa
Danuta Błaszak: Jest dużo teorii manipulowania ludźmi, są i takie, które nie patrzą tylko negatywnie na ludzi, a rozbudzają w nich pozytywne cechy, jak np. motywację. Mają swoją moc, ale nie do końca mogą i muszą być prawdziwe.
Dorota Szumilas: Czy wówczas ktoś nie sprowadzi poezji do manipulowania? Ja bym się „bała” odnosić poezji do psychologii.
DB: Uważam, że my zawsze manipulujemy, jeżeli coś robimy; każda nasza akcja powoduje jakąś reakcję.
DSz: Tylko to wg mnie nie zawsze jest manipulacja. Manipulacja ma miejsce wówczas, gdy coś się robi z intencją odpowiedniej reakcji u innych osób. Jak nie ma się świadomości złej intencji, to nie może to być manipulacja.
DB: Poezja sama w sobie, wiersz — manipuluje, bo jest słowem. Powinno się mieć świadomość tego, czy się manipuluje, czy nie. Człowiek ma „część świadomą, podświadomą i nieświadomą”. W poezji wychodzi faktycznie dużo tej „nieświadomej”, wówczas nie ma mowy o manipulowaniu.
DSz: My szukamy odbioru, chcemy, by ten odbiór był pozytywny. Miło nam, gdy komuś się nasze wiersze podobają. Szukamy Czytelników, ale to nie jest manipulacja.
DB: Jak piszę wiersz, to tworzę go w podświadomości; po jakimś czasie robię jego korektę i wówczas patrzę na wiersz świadomie; w momencie pisania wiersz mi przychodzi z serca, wówczas nie ma manipulowania ani troszkę.
DSz: To jest tzw. nasza wena twórcza… Jak ja natomiast napiszę wiersz, to cieszę się, kiedy ten wiersz ma pozytywną reakcję. Nawet gdy jest smutny. Wtedy Czytelnik mnie pozytywnie nastraja. Czuję, że komuś się podoba to, co ja wytworzyłam.
DB: Ze smutku wyszło coś pięknego.
DSz: Czytelnik nastroił mnie pozytywnie, a ja wówczas czuję się podniesiona na duchu. Istnieje poeta, który pisze smutne wiersze i jest Czytelnik, który je akceptuje.
DB: Trzeba mieć jednak świadomość, że pewne nasze czyny powodują reakcję innych ludzi.
DSz: A to zawsze tak jest. Człowiek żyje w społeczeństwie; jego zachowanie, jego słowa oddziaływają na innych.
DB: Niektórzy ludzie zachowują się tylko dla zwrócenia uwagi i jedną z metod reakcji jest ignorowanie, oczywiście w przypadku, gdy ich zachowanie nam się nie podoba. Wówczas, nie widząc reakcji, przestają zachowywać się w taki, a nie inny sposób.
DSz: Człowiek szuka tego odbioru, czy tak, czy inaczej.
DB: Ignorancja zatem też jest jakimś manipulowaniem, którego pewną świadomość w tym wypadku się ma.
DSz: Nie pasuje mi słowo „manipulacja” odnośnie poezji.
DB: Jak jest wiersz napisany z serca, to nie może być żadnego manipulowania.
DSz: Zgadzam się. Jeżeli ja piszę wiersz z serca, a jest smutny, to nie chcę nikim manipulować.
DB: Ale jeżeli się robi korektę to już jest jakiś element manipulacji. Jak poprawiasz wiersz, to masz pewną świadomość, jak to będzie działało na ludzi.
DSz: Ja nie wiem, jak moje wiersze będą działały na Czytelników. Jeżeli robię nawet korektę wiersza to nie ma u mnie żadnej intencji manipulacji. Cieszę się, jeżeli wiersz trafia do odbiorców i cieszę się z każdej — innej — interpretacji mojego wiersza. A jeżeli Czytelnik go interpretuje to nie jest z mojej strony manipulacja. Nie miałam takich odgłosów, że np. mój smutny wiersz spowodował smutek czy wręcz płacz Czytelnika.
DB: Wszystko sprowadza się do tego, że wiersz musi być szczery. Jeżeli nie pochodzi z głębi serca, to jest to zawsze wyczuwalne. Jeżeli coś się mówi, czy robi z serca, to przekaz idzie na wszystkich poziomach do odbiorców.
Dorota Szumilas
Czy jest jakaś wartość smutku? Czy ludzie, którzy cierpią są lepsi? Na to pytanie będą na pewno różne odpowiedzi. Jeżeli ktoś nie cierpi, to nie wie, co to znaczy. Nie wie też jak cierpienie może wpłynąć na inne jego spojrzenie na świat.
Faktem jest, że smutni ludzie nie przyciągają i nie zachęcają swoją postawą do towarzyszenia im. Smutek odstrasza innych, radość przyciąga. To fakt. Nie wiadomo też jak podejść do ludzi smutnych. Jeżeli tak, to w jaki sposób, by ich nie urazić…
Często też smutek jest kojarzony z pewną postawą porażki życiowej w jakimkolwiek aspekcie. Ludzie sukcesu są pewni siebie, nie pokazują żadnych słabości w postawie ani słowach, z twarzy nie schodzi im postawa obojętności, najwyżej pewien uśmiech. Ale czy tacy są w środku? Jeżeli kamuflują swoją prawdę, to czemu nie akceptują tej prawdy smutku, który inni odważą się pokazać. Czy smutek, nostalgia i refleksja — muszą od razu skazywać człowieka na życiowe niepowodzenie? Czy muszą go klasyfikować po stronie tych, którym się w życiu nie udało? Jestem przeciwna takiemu spojrzeniu na problem smutku — w tym szerszym i węższym aspekcie.
A jak to się ma do poezji?
Poezja musi być prawdziwa, żeby trafiła do Czytelnika. Słowo „musi” też niezbyt tu pasuje, gdyż nikt nikogo do niczego nie zmusza. „Musi” w znaczeniu „powinna”, jeżeli chce wyrażać prawdę i chce trafić do Odbiorców. Jaki jest bowiem sens poezji, która nie jest tworzona „od serca”. Jeżeli poeta jest smutny to nie może pisać wierszy radosnych. Jeżeli ma inny, pogodniejszy stan ducha i widzi iskierkę nadziei, to ta nutka optymizmu będzie widoczna w jego wierszach.
Nie zmusza się także nikogo do czytania wierszy smutnych i radosnych. Wolność wyboru tego, co chce się czytać powoduje, że jest miejsce dla różnego rodzaju twórczości. Świat byłby nudny, gdyby wszystkim podobał się np. jeden gatunek wierszy, powieści, czy sztuki szeroko pojętej.
Otaczający świat wówczas budzi w nas różne skojarzenia. Do tego świata należy przyroda, inni ludzie, architektura. Jesteśmy twórcami, ale i odbiorcami. Tworzymy, kreujemy swój świat, gdyż bez tego trudno byłoby nam żyć. Jak tu żyć bez tych, których kochamy; bez wzorców, które podziwiamy; bez piękna tego świata, zarówno w smutkach, jak i radościach.
Poezja to piękna refleksja, zaduma. Jest wynikiem stanu ducha poety, ale także refleksją nad pięknem otaczającego świata, którego częścią jest przyroda. Piękno przyrody natomiast jest w pewien sposób uzależnione od pogody. W słońcu i tle błękitnego nieba przyroda promienieje swoim pięknem. Otaczający nas wówczas świat budzi najczęściej pozytywne skojarzenia. Gdy natomiast pada deszcz i jest zimno — nie wszystko można wówczas zobaczyć. Np. patrząc na góry — albo ich w ogóle nie widać, albo — w chwilach trochę lepszej pogody — widać ich majestat, potęgę czy nawet pewną grozę. Gorsza pogoda nastraja często melancholijnie, refleksyjnie. Nie widać daleko realnie, ale refleksja pozwala daleko spojrzeć duchowo.
Smutek w poezji ma swoje miejsce. Przygotowuje miejsce na nadzieję i radość. Smutek nie wyklucza radości, tak jak radość nie wyklucza smutku. Napisałam taki wiersz:
Naprzemiennie
Radość i smutek
Uśmiech i łzy
I tak…
ciągle
I tak…
naprzemiennie
ale
za to…
Pięknie!
Życie przeplata się radością i smutkiem. Nikt, jak mi się wydaje, nie szuka specjalnie smutku. Któż nie chciałby być szczęśliwy, niech podniesie rękę… Jeżeli smutek już się pojawił, to coś z nim trzeba zrobić. Poezja, tak jak wszelka twórczość, ma działanie terapeutyczne i tego zaprzeczyć się nie da. Ale czy do końca zwiększoną wrażliwość osoby, która tworzy, można nazwać „potrzebującą terapii”? Drugi raz zapytam: niech podniesie rękę ten, który nigdy nie był smutny i szukał jakiegoś ujścia swojego smutku: we łzach, przygnębieniu itd.
Czy na osoby, które są szczególnie wrażliwe, należy patrzeć poprzez pryzmat psychoterapii? Czy świat, który nie potrafi zrozumieć często takich osób, przygarnąć — i przez to mają cierpieć, że świat nie jest tak wrażliwy? Ale cierpią i piszą, ale też i się śmieją, cieszą życiem — jeżeli jest możliwość.
Danuta Błaszak
Rok temu miałam zaszczyt poznać osobiście Dorotę Szumilas, poetkę, publicystkę, bibliotekarkę.
Na spotkaniu literackim w Bibliotece Narodowej mówiłam o tym, że warto w życiu i w poezji szukać radości. Dorota pisała o smutku. Podjęłyśmy dyskusję. Temat — jak chyba większość filozoficznych tematów — mimo bogactwa odkryć, nie został zakończony.
Smutek i radość istnieją. Odnalazłyśmy wspólne wartości, bowiem pewne wartości stały się dla nas granicą, poza którą poznanie, zrozumienie świata, wyrażanie emocji, traci szczerość, uczciwość.
Można oczywiście znaleźć wyjątki. Uważam jednak, że wiersze, które są tylko zabawą słowem, ale zabawą w tym negatywnym znaczeniu (które mają na celu coś nieuczciwego) mają małe szanse stać się dobrą poezją. Obszar uczciwości, który czujemy jako dobrą poezję, jest znacznie większy i wyczuwalny dla Czytelnika. Nie mam tu na myśli tego, że poezja powinna być uczciwym zapisem faktów, własnych przeżyć. W poezji używamy bogatych środków stylistycznych, kreujemy obraz, bohaterów. Trudno zdefiniować uczciwość, ale jeśli poeta chce zakpić z ludzi, najczęściej to się jakoś czuje.
Dawno temu, jak opublikowałam pierwsze wiersze, pytałam krytyków, który wiersz jest dobry. Przepisu na dobry wiersz nie dostałam. Powiedzieli mi natomiast, że jeśli poeta chce przekazać wiadomość, to się wyczuwa. A na konkursach często okazuje się, że oceniający niezależni krytycy wybrali tych samych laureatów. Czasem poeta myśli, że bawi się słowem, tymczasem zabawa może wyzwalać w nim prawdziwe emocje — i tu przekraczana jest granica szczerości poety w znaczeniu pozytywnym. Te wartości wiersza, być może w jakiś sposób połączone z pewną „nieświadomością” czy „podświadomością”, można określić jako poetycką wenę twórczą. Wena to „kawałek serca”, nazwany przez nas szczerością w poezji.
Człowiek wrażliwy, głęboko odczuwa smutek, ból pisze o tym. Z bólu powstało wiele bardzo pięknych wierszy. Szczerość smutku, głębia bólu prowadzą do wartościowej poezji. Człowiek nieszczęśliwy często szuka wsparcia, zrozumienia. Można się zastanowić, czy mocniej czuje potrzebę przekazania swoich emocji niż człowiek szczęśliwy?
Myślę, że szczęście częściej łączy się z aktywnością życiową, a wtedy często okazuje się, że po prostu nie ma czasu na poezję. Człowiek szczęśliwy, kochający i kochany, spełniony, chce jak najwięcej czasu spędzać w „szczęśliwym otoczeniu”. Więcej czasu poświęca drugim, dba o ich dobro, po prostu kocha. Czy wtedy jest czas na refleksję poetycką? I okazuje się, że i tu są wyjątki. Powstają wiersze, które towarzyszą szczęściu.
Nasza kultura trochę za bardzo łączy się ze smutkiem. Na przykład piosenki południowych krajów dla mnie często mają melodię szczęścia, której nie spotykam w polskiej poezji śpiewanej. Jakoś przyzwyczailiśmy się, żeby wszędzie szukać smutku. Niektórzy myślą, że to nawet nie wypada mówić o radości i jeśli już trzeba mówić o szczęściu, to należy dodać ostrożnie, że jest to „śmiech przez łzy”… Czyżby śmiech, bez tego dodatku o łzach, nie miał wartości?
Zawsze ktoś może zarzucić, że ten czas krótkiej radości to nie jest szczęście. W istocie, po chwili radości często pojawia się tęsknota, czekanie… wzbudzające wspomnienia, a te z kolei wywołują refleksję. Tęsknota za kolejnymi chwilami szczęścia.
Anna Jantar śpiewała piosenkę pt. Nic nie może wiecznie trwać (muz. Romuald Lipko, sł. Andrzej Mogielnicki), w której refrenie słuchamy:
Nic nie może przecież wiecznie trwać, co zesłał los trzeba będzie stracić. Nic nie może przecież wiecznie trwać, za miłość też przyjdzie kiedyś nam zapłacić.
Za każdą radość przyjdzie nam zapłacić… Słowa piosenki są bardzo piękne, ale sugerują nam, że możemy na przyszłość bać się ceny odrobiny szczęścia w życiu… Nie odbieram „cennika” w ten sposób, gdyż radość promieniuje. „Opłata za szczęście”, nawet jeśli uznamy, że istnieje, może być dobrą inwestycją, wydatkiem, który zwróci się z dużym procentem. Każda chwila radości jest nasza. To jest coś, co dostajemy na zawsze. A nasza przyszłość może być bogata w takie chwile, które będą w nas… właśnie na zawsze. Każda chwila radości jest nasza. Świat, w którym przyszło nam żyć jest darem dla nas, a z każdego daru powinniśmy się cieszyć, a nie dziwić i zastanawiać, czemu go otrzymaliśmy…
Smutek istnieje, tak jak i wielkie tragedie życiowe.
Ale jeśli czujemy smutek, to czy chcemy w takim momencie kiedyś zobaczyć tęczę? Czy zatem pisanie wierszy jest drogą od smutku do radości? Pojawiają się kolejne pytania, np. czy poezja jest ratunkiem w bardzo trudnych chwilach i sposobem na ich przetrwanie, zanim przyjdzie radość? Wydaje mi się, że ludzie bardzo nieszczęśliwi nie zawsze wiedzą, ze radość istnieje. Chciałabym pokazać im tęczę na niebie…
Na zakończenie słów parę…
Wracając na chwilę do manipulacji… Kojarzy się ona zdecydowanie bardziej negatywnie, co kłóci się z prawdą poety zawartą w jego wierszach. Doszłyśmy do wniosku, że będziemy używać innego pojęcia: „kreowanie świata”.
Dlaczego problem smutku i radości w poezji tak nas zainteresował… Pisanie wierszy łączy się przeważnie ze zwiększoną delikatnością, uduchowieniem i wrażliwością ich twórcy. Wrażliwość natomiast kojarzy się ze zdolnością do refleksji, zadumy. A te z kolei — ze smutkiem.
Na gruncie poezji jest to wrażliwość na dobro słów, brzmienie wiersza, wybór akcentów i powtórzeń, a także przeniesienie do poezji nastrojów poety: subtelnych odczuć i wzruszeń.
Poeta ma wyczucie słowa, muzyk — dźwięku, a malarz — obrazu, koloru. I każdy z nich jest osobą o dużej wrażliwości, którą wyraża na swój własny sposób.
Wiersz to słowa i chyba właśnie słowa najbardziej kojarzą nam się z przekazywaniem pewnych „wiadomości”, treści.
Dlatego też nawiązujemy do smutku… Tkwi on bowiem w każdym z nas bardzo głęboko, jest w pewien sposób nieodłącznym towarzyszem zwiększonej wrażliwości, wyrażającej się w subtelnym zdziwieniu, zadumaniu nad życiem, światem…
Zaduma to pewnego rodzaju pytanie, na które może nie być odpowiedzi tu i teraz. Odpowiedzieć na nie może spróbować każdy, kto po wiersze sięgnął. Mówimy tu o pewnego rodzaju wolnym dla Czytelników (też osób wrażliwych) obszarze interpretacji. I na tym polega piękno poezji. Nie można bowiem narzucić interpretacji wierszy, bo to byłaby manipulacja w pełnym tego słowa znaczeniu!
Poeta, widząc np. promienie słoneczne, zastanawia się, skąd i dokąd one biegną, na co padają. Jeżeli coś oświetlają, to w tym samym czasie coś innego musi pozostać w cieniu. Promienie się przesuwają, a za nimi idzie nieodłączny cień. Zmienia się wygląd świata, bo inne rzeczy się dostrzega…
Widząc łzy — poeta zastanawia się, czemu one płyną, co takiego je spowodowało? Jakie przeżycia: ściśnięcie serca, krzyk duszy, smutek życia? Czy wszystko razem…
Można zadać tu pytanie: czy poecie łatwiej żyć, jeżeli pisze smutne wiersze?
Trudno w dzisiejszych czasach mówić o swoich przeżyciach, szczególnie tych smutnych. Wydaje się, że w formie wersów można łatwiej te smutne treści „przemycić”. Nie oznacza to wcale, że poeta piszący smutne wiersze musi być na co dzień bardzo smutnym człowiekiem. Istniejący smutek ubrany w słowa nie wyklucza wcale faktu, że w jego dorobku twórczym nie znajdą się w przyszłości wiersze pogodniejsze!
Poeta w swoich wierszach powinien być szczery, prawdziwy. Będąc zatem smutny — nie może pisać czegoś sprzecznego ze stanem swojej duszy, jeżeli chce oczywiście w danej chwili wiersz napisać.
Prawda poety tworzy prawdę jego poezji.
Jeżeli wiersze są przepełnione prawdą, to każdy Czytelnik, który po nie sięgnie, znajdzie coś dla siebie. Odbiór tych słów, wyrażeń, metafor — jest zależny od jego stanu ducha. Czy będąc smutnym woli czytać smutne wiersze, by w nich znaleźć bratnią duszę? Czy woli sięgnąć po te radośniejsze, by o swoim smutku zapomnieć? To jest ta przestrzeń, do której Czytelnik ma prawo.
Poeta ma zatem swoją przestrzeń tworzenia, a Czytelnik — interpretacji.
Smutek przeplata się z radością… Takie jest życie. Posiadanie przez poetę swojej „niedopowiedzianej” do końca przestrzeni smutku jest ważne, bowiem może to być droga do szukania radości. Naturalne przecież dla człowieka jest dążenie do bycia szczęśliwym, radosnym. Tego szuka każdy z nas!
Jeżeli przydarzy się smutek, to pojawia się także nadzieja na jego przeminięcie. Zatem smutek nie jest tu „na siłę”…
Poezja kontra zło
Wioletta Ciesielska: Porusza mnie pierwotyzm zła, coś, co potencjalnie drzemie w każdym z nas
Wioletta Ciesielska, rocznik 80 w poezji, publikowała w wielu pismach, redaktorka „Babińca Literackiego” — tworzy poezję unikatową, ze swoim wymiarem i wydźwiękiem. Jej wiersze oddychają swoim rytmem i wrażliwością, są wyraziste i odważne. Pokazują nieoczywistą osobowość oraz perspektywę kobiety, pisarki. Zapraszamy do przeczytania rozmowy traktującej o istocie poezji poetki i do lektury kilku jej wierszy oraz naszej refleksji o twórczości autorki.
Katarzyna Lisowska: Myślę, że poezja ma misję. Taka poezja, jaką Pani tworzy — sądzę, że właśnie ma misję. Widzę, że poszerza Pani świadomość społeczną przez swoje wiersze, wnikanie w pojęcia, pokazywanie logiki, która nie jest prosta i nie jest łatwo wyczuwalna. Czy taki proces tworzenia jest kwestią wrażliwości na określone tematy? Co jest ważnego dla Pani w pisaniu wierszy, co chce Pani przekazać?
Wioletta Ciesielska: Jestem obserwatorem, posiadam łatwość „wchodzenia” w postać. Rezonuję, łapię emocje w sieci i uwalniam w tekście. Moje podmioty liryczne to połączenie zdarzeń, osób biorących w nich udział, wysłuchanych historii. Porusza mnie pierwotyzm zła, coś, co potencjalnie drzemie w każdym z nas, wybory jakich dokonujemy codziennie oraz efekty tych wyborów.
KL: Czy owo zło, w Pani mniemaniu może być obezwładniane przez poezję? Przez sam fakt, że poezja dociera głębiej i obnaża to, co złe w człowieku, pogłębiając świadomość?
WC: Uważam, że poezja na pewno pogłębia świadomość, zasiewa pytania, na które odpowiedzi czytelnik znajduje w sobie. Nie ma we mnie zgody na prymitywne powielanie archetypów — w ten sposób krążymy, bez spoczynku, po stworzonym przez siebie spacerniaku, nie chcąc uciec, choć brama jest otwarta. Pisząc, mam nadzieję, że komuś uda się wyjść, z godnie podniesioną głową.
KL: Zwraca uwagę, że Pani poezja nie ma w sobie nic z obojętności, ale nie jest emocjonalna, rozproszona, tylko analizująca, wkraczająca w doświadczenie. Chciałabym po prostu zadać Pani pytanie, jaka jest dla Pani poezja? Jaka jest dziś poezja? To pytanie nie przypadkowe, redaguje Pani stronę „Babińca Literackiego”. Interesuje mnie szczególnie, jaka dziś poezja kobiet wyłania się z Pani obserwacji?
WC: Współczesna poezja kobiet to wielkie plemię, które głośno bije w bębny — każda z nas w swoim rytmie, według muzyki, która w niej drga, ale razem tworzymy melodię, która jednoczy. Jednoczy nas byśmy były nie tylko widzialne, ale przede wszystkim, aby nikt nie mógł przejść obojętnie obok naszego głosu.
KL: Myślę, że głos Pani jako poetyki jest bardzo indywidualny, a zarazem bliski nam wszystkim. Pani twórczość ma bardzo ciekawą metaforykę. Artyści są mniej, bardziej świadomi procesu tworzenia, czasem występuje przewaga intuicji. Jak rodzą się u Pani tak zaskakujące metafory?
WC: Na początku była to jedynie intuicja, pismo automatyczne, podświadomość chcąca dojść do głosu. Do tej pory wystarczy mi zasłyszany wyraz, zdarzenie — wszystko skrzętnie zapisuję i czekam, aż przemówi w odpowiednim czasie. Obecnie jestem na etapie subtelnej samodyscypliny, pracuję nad tekstem, tak by stał się czytelny nie tylko dla mnie.
Wioletta Ciesielska
boli mnie świat
chciałabym pisać o smaku mentolowych papierosów,
o dymie mającym kształty smoków i rycerzy.
pod skórą płynie rtęć.
mogłabym już nauczyć się odwracać wzrok,
czesać grzywy koniom i zgrzebłem drapać się
po plecach (w miejscu, gdzie uwiera stanik).
nie pisać o zawijaniu ludzi w dywany i rosole z człowieka.
a tak, drapię się za każdym razem do krwi,
patrząc w niebo, jak z obrazów chełmońskiego.
przed językiem
za zębami, okrągłymi sylabami i wyraźnie
wszyscy mówić do mnie, bo ja jestem nietutejsza.
#biczowaniepokrzywamipołydkachjestdobre
na krążenie jest dobre, jest dobre na ukrwienie,
na ogólny ład (pod kiecką, żeby głupoty do łba nie przychodziły).
wieczorem paciorek i lulu spać. wy podłe dziewuchy,
co wy se myślita, żem ja taka owaka, jak wy?
mnie mateczka kąpie w mleku, za mną kawaliery
ustawione w równiusieńkim rzędzie.
jak na grzędzie, bujam się, bujam i z tym i z tamtym,
halka w górę — raz, dwa i po robocie.
szastam nogą — brud spod laćka ino trzaska.
#tamgdziestrzelająniemusiszbyćprzytem*
patrzą niby na mnie, a na dziurę (z tyłu głowy)
zerkają zachłannie. ja wiem — to nie do pomyślenia,
dlatego myśli lecą spod grzebienia i rozgniatam je paznokciem.
strzelają.
* cyt. Encyklopedja gospodarstwa domowego oraz najnowsza kosmetyka, 1934 — E. Bisanz.
nie mam czystej krwi
są w niej domieszki (patrz jak wrze
w garze). każda próba zdjęcia z ognia
może skończyć się tym, że stanę się
zbyt jednolita w poglądach,
wezmę ze stojaka w kuchni warząchew
by mieszając, w imię ojca i syna,
rozchlapywać na gości obelgi,
niczym czulent, na wigilijny obrus.
chów klatkowy
obudzisz się którejś niedzieli i znowu nie będzie Teleranka. Tylko u drzwi stanie Załoga G… i miś Kolabor
Kabaret Tey „Na chorobowym”
ockniemy się w chomątach,
z nogami przykutymi do krzesła ginekologicznego,
z przyciętym dziobem, pazurami,
będziemy wkręcać żaróweczki osram,
póki nie wysiedzimy ostatniego rodaka.
Debiutowała w „Breg Art”, następnie w „Wytrychu”. Teksty publikowała m.in. w „Helikopterze”, „Obszarach Przepisanych”, „Cegle”, „Inter” (antologia „Globalne wioski”), „PKP — zin”, „Tlenie Literackim”, „Drobiazgach”, „Akancie”, „Pisarze.pl”, „PoeciPolscy.pl”, „Wydawnictwoj”, „PKPZin”, „Śląskiej Strefie Gender”, „Kurierze Poetyckim” oraz „Babińcu Literackim”. Laureatka I Wojewódzkiego Konkursu Poetyckiego im. Krzysztofa Kamila Baczyńskiego oraz III Ogólnopolskiego Konkursu Metafizycznego. Wyróżniona w I i II Ogólnopolskim Konkursie Metafizycznym, Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „Małpa zabrała mi szalik” oraz w Turnieju Jednego Wiersza “O Puchar Wina”.
Mowa oczywiście o Wioletcie Ciesielskiej. Trudno identyfikować jej nurt poezji z jakimś, bo on jest swój, posiada bardzo cechy własne, które są potrzebne w twórczości, aby głos jednostkowy został dostrzeżony, osobista perspektywa w poezji i wrażliwość, by ją przekazać jest kluczowe na współczesnym etapie tworzenia. Taka jest poezja poetki, a mianowicie jest nieoczywista, ale traktuje o tym, co widoczne dla każdego, tylko poetka ma zdolność wnikania bardzo głęboko w tematy społeczno-kulturowe. Z pojedynczych sytuacji życia i obserwacji czyni filozofię naszej wspólnej egzystencji. Odczytuje z łatwością absurdy, zakłamania, paraliżuje zło. Jej język jest konkretny i bardzo barwny, zarazem precyzyjnie techniczny i operujący wyżynami metaforyki. Mamy do czynienia z bardzo ważnym zjawiskiem poetyckim, głosem Kobiety w przestrzeni świata XXI wieku. Kobiety zdecydowanej, ukazującej bez kompromisu prawdę, która przekazuje ją odważnie.
Niewidzialny dramat ciała kobiety
Dominika Ciechanowicz
„The Chronology of water” Lidii Yuknavitch” — „Ciało w wodzie”
Na początku był wstrząs, bo dotarło do mnie, że oto czytam jedną z najważniejszych książek mojego życia. Jedną na sto, pięćset, tysiąc, jedną z tych kilku, do których będę wracać już zawsze, bo jest w niej wszystko to, czego szukam w literaturze. Zdania, które czytałam po trzy razy, a potem powtarzałam w myślach, zamykając oczy. I bezradność — że nie jestem w stanie nikomu o tym opowiedzieć. Bo dotyka mnie, osobiście, zbyt głęboko, dotyka czegoś w samym rdzeniu mojego jestestwa. I wszystkie słowa wydają się nieadekwatne. Za małe.
Jest kilka poziomów, na których trafia do mnie pisanie Lidii Yuknavitch. Pierwszy z nich jest organiczny. Ten pierwszy poziom to wściekła dziewczyna mówiąca do ukrytej we mnie wściekłej dziewczyny. Wściekłość, którą rozumiem nie głową, a trzewiami. Wściekłość, którą ona pisze ciałem, a ja czytam ciałem; wściekłość, która w całej swojej dzikiej furii jest żeńska. Wściekłość ciała wypchniętego poza nawias.
I tu pierwszy poziom mojego rozumienia pisania Lidii Yuknavitch przechodzi płynnie w drugi, bo oto dzieje się coś, co nie do końca potrafię wytłumaczyć. Nagle to moje organiczne, fizyczne, cielesne rozumienie przechodzi w rozumienie intelektualne. I z jakiegoś tajemniczego powodu wiem, że jest takie miejsce, na styku cielesności i wściekłości, które jest tylko żeńskie, z którego rodzi się najlepsze kobiece pisanie i z którego rodzi się też depresja. Że jest taki splątany twór wewnątrz kobiecego ciała. Cielesność/wściekłość/pisanie/depresja. Vide: Virginia Woolf. Vide: Sylvia Plath. I że jak z tego miejsca piszesz, to trafiasz w samo sedno.
Potem jest poziom kolejny, na którym czuję potrzebę, żeby jakoś teoretycznie rozmontować pisanie Lidii Yuknavitch, bo przecież widzę, co ona robi, widzę, że robi to świadomie. Że uprawia w praktyce écriture feminine, że u samych fundamentów jej języka słychać wyraźnie śmiech Meduzy. Hélène Cixous tak oto definiuje pisanie kobiece:
„…przez pisanie kobieta znów zaistnieje ciałem, które jej więcej niż odebrano, bo sprawiono, że było dziwnie obce jej samej, stało się jakby chore lub martwe, podszeptywało złe myśli, było ciągle przyczyną lub miejscem wstydliwych zakazów. Cenzurując ciało, cenzuruje się też oddech i mowę”.
Lidia Yuknavitch nie cenzuruje ani ciała, ani mowy — jej nieokiełznana seksualność wdziera się w tekst i pełnym głosem domaga rozpoznania: „Spałam z trojgiem swoich profesorów — dwoma mężczyznami i jedną kobietą — próbując, zdaje się przywrócić dyskursowi ciało. HEJ! A co z ciałami? Co z hałaśliwym, mokrym, łamiącym zasady ciałem, jakby wymazanym przez całą tę wzniosłą myśl”. Lidia nie pozwala „odebrać” sobie ciała. Przeciwnie, seksualność jest dla niej areną niekończących się doświadczeń — fizycznych i metafizycznych. Jedna z bardziej pamiętnych scen przedstawia sesję BDSM, podczas której Lidia — za sprawą dużo starszej od siebie kobiety — doświadcza terapeutycznego oczyszczenia: „wszystkie próby ogniowe mojego życia stały się znów dostępne na powierzchni mojego własnego ciała”. Yuknavitch nie stawia własnej seksualności żadnych granic, nie używa dookreślających terminów, takich jak hetero czy homoseksualna. Pożąda w sposób dziki i nieujarzmiony, pożąda mężczyzn i kobiety, pozwala by pożądanie niosło ją wciąż na nowe wody.
I dalej Hélène Cixous: „Tekst kobiecy nie może, nie może być niczym innym niż aktem wywrotowym: jeśli się go pisze, to tylko wylewając się jak wulkan, spod starej nieruchomej skamieliny”.
Te wulkaniczne erupcje tekstu to w przypadku Lidii coś więcej niż katharsis czy akt autoterapii — to „dziki, niepowstrzymany powrót stłumionego. Jak pęknięty skrzep krwi. Oszalałe dłonie. Słowa z całego mojego ciała, z całego mojego życia i z życia innych kobiet i dziewcząt, którym własne historie ugrzęzły w gardłach, wypłynęły ogromną rzeką (…). Były słowa i było moje ciało i widziałam przez skórę. Wypisałam z siebie własne wnętrzności. Aż stały się książką”.
Wszystkie traumy, które Lidia Yuknavitch przekuwa w literaturę są tak czysto cielesne, że sam pomysł oddzielenia cielesnego doświadczenia od intelektualnego oglądu wydaje się absurdalny. Molestowanie seksualne. Urodzenie martwego dziecka. Nie ma tu miejsca na intelektualny dystans. Ciało doświadcza. Ciało płonie. Ciało pisze.
Tyle tylko, że do napisania siebie ciało z konieczności musi używać języka, który dostępny jest tu i teraz, ze wszystkimi jego logocentrycznymi ograniczeniami. I jest u Lidii Yuknavitch cały ten wewnętrzny konflikt kobiety piszącej. Bo kobieta pisząca opanowuje język, który ją wyklucza, stawia w opozycji do umysłu i światła, w jednym rzędzie z księżycem, ciemnością i uczuciem. Kobieta pisząca opanowuje wrogi jej język, język ojców, którego potem będzie używać do demontowania systemu od środka. Jeszcze raz Hélène Cixous: „kobieta funkcjonowała zawsze wewnątrz mowy mężczyzny, oznaczając zawsze odesłanie do przeciwnego znaku, który zarazem niszczył jej specyficzną energię”. Tak więc kobieta pisząca musi wejść w język ze świadomością, czym ten język jest. Ze świadomością, że pewne słowa — jeśli nie użyje się ich świadomie, z zamiarem rozsadzenia od środka prawideł języka — zostaną wykorzystane do zachowania status quo.
U Lidii Yuknavitch ten konflikt języka i ciała prowadzi do niezwykłego, obrazowego rozdwojenia: „…kobieta we mnie, której nigdy nie spotkałam. Wiecie, kim była? Moim intelektem. Otworzyłam drzwi i stała tam, z zadziornymi, czerwonymi okularami na nosie, w dobrze leżącej spódniczce i ze skórzaną torbą na książki pod pachą. A ty to kto do cholery, pomyślałam (…). Na co odpowiedziała: jestem Lidia. Mam pragnienie języka i wiedzy, które rozsadzi ci umysł (…). Przychodzę od twojego ojca”.
To dość paradoksalne, że właśnie od ojca. Od ojca w sensie dosłownym — „którego intelekt nosiłam w strumieniach własnej krwi”. Ale też od ojców w sensie przenośnym: krytyka literacka — ta nauka białych mężczyzn — pozwoli Lidii znaleźć narzędzia umożliwiające pisanie o ciele i przemocy. I właśnie o tym będzie jej doktorat. A jednak — żeby już całkiem zapętlić paradoks Akademii — kiedy w efekcie romansu z jednym ze studentów (który później zostanie jej trzecim z kolei mężem) Lidia zajdzie w ciążę, społeczność uczelni znów spróbuje wypchnąć jej ciało poza nawias. Na co ona odpowie podziwu godnym oporem: „Zadawałam sobie sporo trudu, żeby wciskać się do wind pełnych wywyższających się kolegów. A w głowie kołatała mi się myśl: jestem tą kobietą, o której uczycie na zajęciach z literatury. Ale tym razem nie uczcie o mnie jak o pozbawionej głosu. Tym razem krzyczę (…). Nie jestem Hester Prynne.”
The Chronology of Water Lidii Yuknavitch to pamiętnik, jakkolwiek nieadekwatne wydaje mi się to słowo. Pamiętnik złożony z ponad pięćdziesięciu opowieści, które przeplatają się ze sobą i wirują, jakby unosiły się na wodzie. Pamięć jest płynna i płynna jest też narracja Yuknavitch, niektóre wspomnienia wyskakują wciąż na powierzchnię jak korek, inne przepływają obok niesione własnym nurtem. Układa się to jednak w całość, rządzoną jakąś własną chronologią. Chronologią wody.
Woda zresztą łączy wszystkie te opowieści. Niekoniecznie metaforycznie. Młoda Lidia jest zawodową pływaczką, której dzięki stypendium sportowemu udaje się wyrwać z przemocowego domu, uciec przed molestującym ją ojcem i pogrążoną w depresji matką-alkoholiczką. I choć przez uzależnienie od alkoholu i narkotyków prędko straci stypendium, przestanie trenować, a w końcu też — studiować, pływanie będzie towarzyszyć jej przez całe życie, a woda pozostanie na zawsze jej bezpiecznym miejscem.
Płynąc za Lidią przez historię jej życia, zastanawiam się, jak to jest w ogóle możliwe, że przeżyła. Nie ma jakiegoś limitu złych doświadczeń i nieszczęść, po osiągnięciu którego pęka serce? Przemoc seksualna. Nałóg. Depresja. Więzienie. Dwa rozwody. Martwa córka. Nie za dużo tego na jedno — jakkolwiek silne by ono nie było — ciało?
Aż nagle wiem, o co chodzi, co jest w tym wszystkim najbardziej pociągające, dlaczego ta historia, krwią na ciele pisana, wydaje mi się tak cholernie piękna. To jest, w gruncie rzeczy, historia stara jak świat: historia o gównianym dzieciństwie, które udaje się przetrwać dzięki książkom. I o pisaniu, które — zupełnie dosłownie — ratuje życie. I o tym, że jest jakieś dalej. Po upadku, po stracie, po wszystkim, co przeżywasz i co może wydawać się końcem, po tym jak budzisz się pod wiaduktem w kałuży własnych wymiocin albo wysypujesz do oceanu prochy własnego dziecka. Jest jeszcze ciąg dalszy: „Można zmieścić życie i śmierć w tym samym zdaniu. W tym samym ciele (…). A co, jeśli jest w tym nadzieja”.
The Chronology of Water: a memoir, Lidia Yuknavitch, Hawthorne Books and Literary Arts, Portland — 2010.
Książka The Chronology of water nie doczekała się jak dotąd polskiego wydania. Wszystkie zamieszczone w tym artykule fragmenty zostały przetłumaczone autorkę artykułu.
Booker dla Bernardine Evaristo za „Girl, Woman, Other”. Nadeszły dobre czasy dla innych…
Dominika Ciechanowicz
W słynnym przemówieniu The Danger of a Single Story (https://www.youtube.com/), nigeryjska pisarka Chimamanda Adichie przekonuje: „Pojedyncza opowieść tworzy stereotypy, a problem ze stereotypami polega nie na tym, że są nieprawdziwe, ale na tym, że są niekompletne. Sprawiają, że pojedyncza opowieść staje się jedyną opowieścią” (tłum — D. C.). Następnie przywołuje swoją rozmowę z amerykańskim studentem, który po przeczytaniu jej powieści, w której jedna z męskich postaci jest sprawcą przemocy, wyraził głębokie ubolewanie, że nigeryjscy mężczyźni to sprawcy przemocy. Adichie błyskotliwie odpowiedziała, że przeczytała ostatnio książkę pod tytułem American Psycho i bardzo ubolewa, że młodzi amerykańscy mężczyźni to seryjni mordercy.
Publiczność, oczywiście, w tym miejscu wybucha szczerym śmiechem, bo absurdalność tego rodzaju uogólnienia sama rzuca się w oczy. Wszyscy znamy tak dużo amerykańskich historii (filmów, seriali, książek), że raczej nikomu nie przyszłoby do głowy uznać pojedynczego psychopatę za reprezentanta całej grupy społecznej. Niestety, nie można powiedzieć tego samego o historiach nigeryjskich…
Dużo ostatnio zastanawiałam się nad tym, ile grup społecznych i etnicznych, mniejszości, nacji, krajów, kontynentów nawet, wciąż narażonych jest na niebezpieczeństwo pojedynczej opowieści. I nad tym, ile takich pojedynczych historii musi zostać opowiedzianych i usłyszanych, żeby stworzyć obraz głębszy i pełniejszy niż płaska karykatura stereotypu?
Tak się szczęśliwie złożyło, że te moje kulturowo-filozoficzne rozważania zbiegły się w czasie z przyznaniem nagrody Bookera pierwszej czarnej kobiecie w historii tej nagrody. Bernardine Evaristo uhonorowano za powieść Girl, Woman, Other* i co można o tej książce powiedzieć na pewno, to że jej dwunastu bujnych i różnorodnych bohaterek nie da się upchnąć w jednym worku z napisem „czarna kobieta”.
Jest więc Amma, politycznie zaangażowana reżyserka teatralna i poligamiczna lesbijka, której najnowsza sztuka wchodzi na deski londyńskiego National Theatre. Jest jej wybitnie inteligentna i ambitna córka, Yazz, wychowana na niezależną feministkę i odrzucająca tę etykietkę jako coś kompletnie przebrzmiałego. Jest Megan, która poprzez internetowy research odnajduje własną tożsamość płciową i określa się jako niebinarna Morgan. Jest Carole, goniąca za mainstreamowo rozumianym sukcesem w bankowości i seniorka wielkiej rodziny, Hattie, która większość życia spędziła na farmie w północnej Anglii. Najstarsza bohaterka ma lat 93, najmłodsza — 19. Kilka pokoleń czarnych Brytyjek, splątane korzenie, często sięgające Afryki lub Karaibów, różne wybory życiowe, poglądy, orientacje seksualne i tożsamości płciowe. Ich historie łączą się w skomplikowaną i pięknie brzmiącą polifonię.
Struktura tej polifonicznej narracji jest dokładnie przemyślana i świetnie poprowadzona. W pierwszej scenie widzimy Ammę tuż przed wielką premierą, która ma być przełomem w jej karierze. Kolejne dwie historie koncentrują się wokół jej córki i wieloletniej przyjaciółki. Następne trzy — wokół trzech kolejnych bliskich sobie kobiet. Marginalna postać z jednej z tych historii staje się osią kolejnego trio. Aż w końcu czytelnik zaczyna się orientować, że wszystkie te opowieści jakoś się na siebie nakładają, zazębiają, by wspólnie dotrzeć do tego samego punktu — w epilogu widzimy większość bohaterek w teatrze na premierze spektaklu Ammy.
Słowo „Other” w tytule nie daje mi spokoju. O tym, że kobieta w kulturze jest Innym wiemy od czasów Simone de Beauvoir (szczerze mówiąc, kiedy pierwszy raz usłyszałam tytuł Girl, Woman, Other, byłam niemal pewna, że mowa o jakiejś pozycji z zakresu teorii feministycznej). Większość postaci Evaristo może się jednak określić jako „Inny/inna” na więcej niż jednej płaszczyźnie. Jako osoby czarnoskóre. Jako kobiety. Niektóre — jako lesbijki. „Inny/inna” staje się więc pojęciem tak obszernym, tak otwartym, tak inkluzywnym, że właściwie gubi gdzieś po drodze swoje pierwotne znaczenie. I w którymś momencie lektury zaczęłam zadawać sobie pytanie: ale właściwie inny niż co? Co było kiedyś tą normą, odstępstwa od której należały do tej kategorii — biały, heteroseksualny mężczyzna? (Panie dzieju, kiedy to było?!). Więc jeśli praktycznie wszystkie postacie można określić jako „inne”, to może Inny wcale nie jest już taki inny?
Ta optymistyczna myśl współgra z istotnym faktem dotyczącym przedstawienia powieściowej Ammy, której twórczość przez całe dekady traktowano jako awangardową, niszową i nazbyt radykalną. I nagle National Theatre wystawia jej sztukę o Amazonkach-lesbijkach z czarnoskórą obsadą. Zmieniły się czasy, zmieniły się gusta, publiczność domaga się Innych. Mało tego: publiczność składa się z Innych. Czy to tylko mi się wydaje, że nadeszły dobre czasy dla Innych?
Duże uznanie — z jednym małym „ale” — należy się Bernardine Evaristo również za wplecenie w narrację dialogu różnych feminizmów. Dialogu rozumianego dosłownie, bo niektóre z bohaterek odkrywają dla siebie feminizm pod wpływem rozmów z innymi kobietami. I dialogu w rozumieniu szerszym, pokoleniowym, bo to co ważne w politycznej batalii starszego pokolenia, zupełnie nie przystaje do rzeczywistości ich córek. To jedno małe „ale” dotyczy negatywnej wizji feminizmu separatystycznego — nie będę wchodzić w szczegóły, ale jedyna z bohaterek, która zahacza o ten nurt nie wychodzi na tym najlepiej. I myślę sobie, że to wielka szkoda, bo powieść o takim feministycznym rozmachu mogłaby potraktować i ten odłam z uwagą i zrozumieniem.
W kwestii formalnej: z jakichś powodów Bernardine Evaristo zdecydowała się napisać ponad czterystupięćdziesięciostronicową powieść bez użycia kropek i o ile nie jestem zwolenniczką tego typu zabiegów, to w tym przypadku zupełnie mi to nie przeszkadza. I tak widzę i czuję, gdzie kończy się jedno zdanie, a zaczyna kolejne, więc po kilku stronach przestałam na to nawet zwracać uwagę.
Proza Evaristo utrzymuje świetne tempo i rytm, zdania zalewają kolejne kartki bogactwem tak formy jak i treści. To wszystko razem sprawia, że powieść czyta się znakomicie, nawet jeśli historie niektórych postaci wydają się ciekawsze niż innych (o Ammie i Yazz chętnie przeczytałabym osobną książkę).
Wspaniale, że ludzie od Bookera zdecydowali się nagrodzić Girl, Woman, Other (ex aequo z Testamentami Margaret Atwood — ale o tym w następnym odcinku), bo nie wiem, czy inaczej udałoby mi się kiedykolwiek odkryć tę autorkę. Żadna z jej ośmiu książek nie ukazała się dotąd w Polsce. Szkoda, bo to naprawdę wartościowa literatura.
* Bernardine Evaristo, Girl, Woman, Other, Wydawca: Hamish Hamilton, UK 2019, str. 464. Książka niepublikowana dotychczas w języku polskim.
Bycie społeczne i bycie sobą
Milena Morajda: Co to znaczy być sobą?
Prezentujemy Państwu filozoficzny esej Mileny Morajdy oraz kilka jej wierszy. Mielna jest uczennicą szkoły średniej, ma zaledwie 16 lat i bardzo ciekawe spojrzenie na świat. To młoda erudytka, która zadziwia wrażliwością kreacji filozoficzno-poetyckich. Sądzimy, że ma już bardzo dużo do zakomunikowania jako przedstawicielka najmłodszego pokolenia, świadoma artystka.
Esej:
„Czym jest uzupełnienie? Małym modelem transcendencji, ofiarowanym komuś, kto, gdyby tego prezentu nie dostał, byłby tylko sobą. A to jest mało, być tylko sobą. Jakie to nieciekawe, być wyłącznie sobą”.
Adam Zagajewski, W cudzym pięknie
Sposób identyfikacji naszej tożsamości ulega transformacji na skutek rozwoju jednostki, spowodowanego relacjami z otaczającymi ją ludźmi. Adam Zagajewski poruszył ten wątek w W cudzym pięknie, pisząc: „Czym jest uzupełnienie? Małym modelem transcendencji, ofiarowanym komuś, kto, gdyby tego prezentu nie dostał, byłby tylko sobą. A to jest mało, być tylko sobą. Jakie to nieciekawe, być wyłącznie sobą”. Autor podkreśla fakt, że kontakt interpersonalny jest pierwotną potrzebą ludzką. Wpływ innych osób na eskalację odczuć emocjonalnych persony jest zjawiskiem pożądanym, proces ten zachodzi zazwyczaj podświadomie, znacząco wpływając na podejmowane przez nas decyzje.
Współczesna psychologia uwydatnia konflikt między dążeniem do pogłębiania relacji z innymi ludźmi a konkurencyjną potrzebą autonomii, indywidualizacji. Czyż nie jest tak, że te dwie cechy — chęć separacji od reszty społeczeństwa i dążenie do dobrze rozbudowanej sieci kontaktów międzyludzkich — przenikają się i któraś z nich uwydatnia się w danym człowieku? Mamy do czynienia z zaburzeniami, wynikającymi z nieprawidłowego pojmowania „ja”, uzależniania każdego wyboru od otoczenia. Erich Fromm nazwał to określenie psychiczną więzią symbiotyczną, oznacza ono skrajne przywiązanie do drugiej osoby, ciągłe poczucie lęku przed utraceniem jej i opieraniu na jej działaniach wszystkich wyborów. Jednak większość społeczeństwa chce zachować swoją unikatową osobowość, jednocześnie wchodząc w głęboką relację z drugim człowiekiem.
Można rzec, iż bez wdawania się w interakcję z otoczeniem nie jesteśmy w stanie poznać siebie — widzimy jedynie marny cień swojego charakteru. Inni ludzie otwierają nasz umysł na nowe, dotychczas nieznane sposoby myślenia, przez co następuje rozwój osobisty. Bywa, że odkrywamy cechy, które istniały w nas od zawsze, lecz uaktywniły się dopiero na skutek konkretnych przeżyć, stąd też porównanie Adama Zagajewskiego do transcendencji — przedmiotu poznania istniejącego poza umysłem.
Co to znaczy być sobą? Czy jest to w ogóle możliwe? Jak mawiał filozof Michel de Montaigne — „Najważniejsza rzecz na świecie to umieć być sobą”. Cytat ten nie podlega jednoznacznej interpretacji, bowiem każdy z nas ma inne wyobrażenie tego, jak powinniśmy się zachowywać, by być sobą. Nie uważam, aby oznaczało to zamknięcie się na nowe możliwości, wręcz przeciwnie, ciągły rozwój pozwala nam dotrzeć do głębi swojej psychiki. Jak bardzo monotonny musiałby być brak bezustannych zmian w charakterze jednostki…
Samotność nas przeraża, próbujemy od niej uciekać na wszelkie możliwe sposoby. Jedynym z nich jest konwersacja z ludźmi, oni nas dopełniają. Nie wszyscy artyści zgadzają się z tą wizją świata. Choć w W cudzym pięknie Zagajewskiego czytamy „Tylko u innych jest zbawienie, choćby samotność skalowała jak opium”, zapoznając się z wywiadami spisanymi w Rozmowach na koniec wieku, poznajemy stanowisko Olgi Tokarczuk, która uważa, że „jesteśmy samotni, bo jesteśmy świadomi”. Jak jest naprawdę? Czy jesteśmy z góry skazani na odosobnienie? Czy spotkania z istotami ludzkimi są jedynie „odbiciem się” od siebie? Bezsprzecznie wnoszą one wyraźne zmiany w naszym światopoglądzie i nas kształtują, ale czy sprawia to, że jesteśmy mniej wyizolowani od rzeczywistości? Może jest to tylko złudna iluzja, ponieważ nigdy nie będziemy w stanie wejść z odrębną osobą w tak dużą interakcję jak ze sobą. Pomimo pewnego rodzaju samotności odgórnie przypisanej gatunkowi ludzkiemu, kontakt między jednostkami uzupełnia tę pustkę, sprawiając, że czujemy się spełnieni.
Warto zwrócić uwagę na fakt, że Adam Zagajewski w W cudzym pięknie nie miał na myśli tego, by stać się kimś innym pod wpływem presji społecznej. Nie wydaje mi się, aby tak duża transformacja była możliwa, natomiast mnóstwo ludzi ulega zbiorowym wpływom i udaje kogoś, kim nie jest, mamy wówczas do czynienia z brakiem autentyczności. W „uzupełnianiu osobowości” relacjami z ludźmi trzeba wiedzieć, do jakiego stopnia jest to faktycznie korzystne dla rozwoju, a kiedy przybiera postać patologiczną.
Zdecydowanie warto pozostawać otwartym na niezwykłe możliwości, jakie daje nam kontakt interpersonalny. Jednocześnie musimy pamiętać o tym, aby zachować swoją unikatową osobowość — co nie oznacza braku zmian! Indywidualność czyni nas niepowtarzalnymi jednostkami, jednak nie bylibyśmy nimi, gdyby nie doświadczenia emocjonalne i osoby, które wywarły wpływ na nasze postrzeganie siebie i całego uniwersum.
Poezja Mileny Morajdy
Trucizna
Napiłam się trucizny
z pustych szklanek,
była gorzka,
jak płytkie oddechy
na kamiennej posadzce.
Widziałam je
— prawdziwe zjawy
mówiące,
bym została przy nich
na zawsze.
Posłuchałam,
zauroczona odcięciem od rzeczywistości,
chciałam być kimś,
kim nigdy nie byłam,
musiałam spowolnić puls
— odkryłam, że zostałam zabita
przez coś, co sprawiało, że żyłam.
Glob
Świat umiera
a ludzie wciąż chcą brać,
bezwstydnie
spoglądają w malachitowe źrenice
swojej matki,
zbyteczni złodzieje uroku
nabywając, tracą.
Ratujmy
póki ciernie głogu
nie wyschną nam na wargach.
Munch
Choroba, szaleństwo, śmierć
— trzy czarne anioły,
ekstaza schowana pod piętnowaną brzydotą,
cóż za groteskowa dysproporcja krzyku,
niemej rozpaczy
zatopionej w szklankach trunków.
Obłęd, coraz więcej pasji,
wibracje myśli w chorym geniuszu
czterech wersji osobowości.
Jakież nowatorskie zagubienie,
wręcz celowy los skazańca własnej przeszłości.
Umierając będąc żywym
i ożyć przez to na wieki
nie każdy potrafi.
Może nie wszyscy chcą?
Mówią, że sztuka prowadzi do szaleństwa,
lecz czy to nie szaleństwo stwarza sztukę?
Wierzba
Świt,
płomienny rozbłysk światła,
szmer porannej rosy
— klepsydra odmierza czas od nowa.
Pojawia się architekt,
projektuje ornamenty świątyni,
na prowincji, z dala od hałasu.
W ogrodzie stoi wierzba płacząca,
długowieczna,
zniosła więcej cierpienia niż słowa.
Nadchodzi zima,
usychają błyski obietnic
i wierzba ginie w zamęcie samotności,
ogląda gwiazdozbiory, znikając,
krusząc wspomnienia ataków barwnych motyli,
wyrzeka się ruin tożsamości,
zawzięcie pływa w pustynnych strumieniach
i prosi o litość,
zbawienie zagubionego piękna.
Warsztat twórczy
Redaktorka: Zapytałam Milenę Morajdę jak tworzy, odpowiedziała fascynująco:
Najbardziej istotnym elementem mojego procesu twórczego jest impuls. Impuls ów może wywodzić się z wielu różnych podłoży, jak chociażby wydarzenia z przeszłości, które zaczyna się analizować z perspektywy obserwatora, pytania, często takie, które same w sobie są dla rozwoju człowieka cenniejsze niż odpowiedzi, wyimaginowane realia pozwalające opisać rzeczywistość niezwykle dogłębnie, przyglądanie się naturze, czy — jedno z moich ulubionych — fascynacja historiami, życiorysami artystów, poetów, często sponiewieranych w odmęcie dziejów minionych, zastygłych w dostojnych słowach, które za pomocą tworzenia poezji można wskrzesić. Osobiście lubię podchodzić do pisania poezji, przynajmniej w początkowej fazie powstawania wiersza, bardziej emocjonalnie aniżeli warsztatowo — są więc wiersze, do których kreowania wystarczy enigmatyczny, często pojawiający się zupełnie znienacka impuls. Takie wiersze zazwyczaj są w całości gotowe od razu po napisaniu i powstają pod wpływem bardzo silnego katharsis. Ów stan natchnienia, weny twórczej, który dla mnie oznacza nic innego jak przeładowanie emocjonalne i potrzebę przelania tego na papier, jest dla każdego twórcy momentem perfekcyjnym — nie tylko powstają wówczas najlepsze twory, lecz przychodzi to z niewyobrażalną łatwością i stanowi swego rodzaju doświadczenie metafizyczne. Nie zawsze dotyczy to jednak całości wiersza, znacznie częściej są to pojedyncze metafory, słowa lub fragmenty. Kiedy tylko w mojej głowie powstaje choćby najmniejsza koncepcja twórcza, od razu staram się ją spisywać. W ten sposób na kartkach widnieje mnóstwo wyrwanych z kontekstu słów, które składam w całość, tak, jak wydaje mi się to najbardziej spójne. Przystępując do pisania wiersza, nigdy nie myślę, co wykluje się z owej układanki refleksji, do czego zmierzam, itd. Uważam, że w przeciwnym razie poezja przybrałaby formę produktu marketingowego, tworzonego pod konkretną grupę odbiorców, zamiast subtelnej sztuki słów finezyjnie, ilustrującej tajemnice ludzkiej natury. Regularność powstawania poezji również jest niemożliwa do przewidzenia — zdarzają się miesiące, w których nie napiszę ani jednego wiersza, jak i dni, w których powstanie ich pięć. W skrócie swój proces twórczy opisałabym jako wyłapywanie ułamków blasków tożsamości emocjonalnej uniwersum i próba stwarzania z nich luster, w których każdy odbiorca dostrzeże zaginione lub nieodkryte cząstki swojej egzystencji.
Kobieta, literatura, świat biznesu
Literatura — to sumienie naszego świata.
Eugeniusz Iwanicki
Magdalena Koperska: Poezja to ciężka praca
MAGDALENA KOPERSKA, właścicielka poetyckiego (i rodzinnego) wydawnictwa Anagram, które istnieje na rynku od 1991 r. Wydaje miniatury poezji najwybitniejszych polskich i światowych twórców, między innymi: Adonisa, Frieda, Leśmiana, Pawlikowskiej, Poświatowskiej, Cwietajewy i wielu innych. Promuje także współczesnych utalentowanych poetów. Współorganizatorka wydarzeń: Kultura i Biznes. Szczęśliwa posiadaczka statuetki Business Woman Award (2020).
Agnieszka Osiecka pisała o poezji. Przymiotnik: męskie — kojarzy mi się z energią, prostotą i dzielnością. Przymiotnik dziewczęca — z wdziękiem, szczerością i elegancją. Podział nadal aktualny?
Magdalena Koperska: Nie lubię podziału na kobiecą i męską poezję. Poezja to wieloznaczeniowość i wielowymiarowość słowa, emocjonalność i warsztat, czyli natchnienie i ciężka praca. Pierwiastek kobiecy i męski jednocześnie. Dobra poezja nie ma płci i wg mnie, mieć nie powinna. Zachęcam do lektury wierszy Erica Frieda i Poświatowskiej. Emocjonalność poety i drapieżność poetki. I na odwrót. Poezja musi opierać się na warsztacie, ale bez nastroju i subtelnej chwili, owego błysku (jak u Hartwig) nie powstanie dobry wiersz.
Do pisania poezji potrzebne jest wykształcenie?
Przydaje się. Zachęcam do czytania poezji innych, również swoich kolegów po piórze. Dla rozwijania warsztatu warto sięgnąć po Poetykę Arystotelesa czy Ingardena i czerpać z ogromnego bogactwa światowej i polskiej poezji. Bez plagiatowania, rzecz jasna (śmiech). Przygotowanie warsztatowe jest bardzo ważne, szczególnie w czasach, kiedy publikować można wszędzie i nikt nie weryfikuje tego, co napiszemy. Ale historia literatury może być bezlitosna. Moim zdaniem, aby powstał dobry wiersz potrzebne jest obycie kulturowe, a poetyckie w szczególności. Poezja to coś nieuchwytnego, metafizycznego i jeśli się to zaburzy, to przestaje nią być.
Pisanie może być jednak po prostu potrzebą serca…
Pewnie tak. Często pisanie ma charakter autoterapii dla autora, gorzej, jak jest tylko tym. Często zadaję pytania autorowi, czy pomyślał o swoim czytelniku? Co ma do przekazania i dla kogo pisze. I czy jest gotowy na pracę nad wierszem.
Podasz przykład dobrego wiersza?
Nie ma tu dobrej odpowiedzi. Mogę powiedzieć, których poetów cenię najbardziej. Moje żelazne Top 10 to: Leśmian, Staff, Rilke, Gałczyński, Lipska, Fried, Adonis (wielokrotny kandydat do literackiej Nagrody Nobla), Słowacki, Czechowicz, Rimbaud, i ostatnia miłość Ashur Etwebi.
Jak czytać poezję, by odejść od tego, czego uczą w szkole: od analizy tego, co autor miał na myśli…
A w efekcie poeta wcale nie miał tego na myśli, bo są to tylko kolejne interpretacje np. nauczycieli. Kiedy czytasz Herberta wiesz, że miał ogromną wiedzę o starożytności i kulturze. Jak nie znasz historycznych odniesień, będzie ciężko zrozumieć jego Barbarzyńcę w ogrodzie. Jednak, czytając wiersze, najważniejsza jest wrażliwość, intuicja. I odrzucenie strachu, że nie rozumiem, nie umiem, nie podołam. Czytanie wierszy daje niezwykłą radość, wystarczy trochę skupienia. Oczywiście, warto wiedzieć, kiedy dany poeta tworzył, łatwej jest rozumieć jego poetycki świat. Możesz interpretować wiersz po swojemu, ale nie da się czytać np. trenów Kochanowskiego, odnosząc się jedynie do współczesnych wartości.
Właśnie skoro jesteśmy przy Panu Janie… po co dzieci mają go teraz czytać?
Kochanowski jest ojcem poezji polskiej. Jak dobrze się wytłumaczy dzieciom, o co chodzi w jego poezji i jakie emocje towarzyszyły artyście, to choć językowo będzie to dla nich odległy świat, zrozumieją, jak ważna jest tradycja literacka i kulturowa. To daje ciągłość kulturową i poczucie, że życie ma sens. Takie jest moje zdanie.
Współczesność, pośpiech, właśnie moda na życie tu i teraz zabija w nas ducha poetyckiego…
Współczesność nie musi zabijać w nas ducha poezji, to zależy od nas.
Piszesz wiersze?
Nie odważyłabym się! Tak wiele ich czytam, że bałabym się kalek. Wolałabym napisać powieść, nawet już zaczęłam po mojej wyprawie życia — do Indonezji. Niestety, brakuje czasu.
W poecie chyba łatwo się zakochać, tak pięknie piszą o miłości…
Wychowywałam się w domu pełnym poezji i poetów, mój tata też był poetą i cenionym animatorem kultury. Za dobrze znam to środowisko, więc na mnie to nie działa. (śmiech)
Spotkania literackie — cudna sprawa, ale to już chyba totalna przeszłość?
Kiedyś częściej spotykano się w kawiarniach, tam trwały długie rozmowy o poezji. Przy kieliszku wódki, no, może dwóch (śmiech) i papierosach, powstawały wiersze i często programy poetyckie. Były dyskusje i spory. To było cudne, to prawda. Teraz jest inaczej, świat poezji musiał dostosować się do współczesności. Internet, blogi poetyckie, warsztaty poetyckie drogą mailową. Ale wieczory poetyckie nadal przyciągają słuchaczy, i to jest bardzo optymistyczne.
Półki z książkami pękają w szwach. Większość z nich to bardziej produkty reklamowane niż książki…
Ciekawych propozycji trzeba szukać w dobrych księgarniach, których jest coraz mniej. Ale są! Warszawska księgarnia im. B. Prusa czy lubelska Między Słowami. O wartościowych książkach można dowiedzieć się słuchając dobrych audycji literackich (jak Moje Książki), czy czytając prasę literacką („Akcent”, „Wyspa”, „Odra”), przeglądać stronę Biblioteki Analiz.
Co polecasz przeczytać naszym czytelniczkom?
Poetycko? Wiersze Adonisa z tomiku Witając wiatr i drzewa (i nie dlatego, że miałam zaszczyt poznać poetę i wydać miniaturę jego poezji), Ashura Etwebiego z tomiku Znikające łodzie (moje cudowne odkrycie). Wiersze Ewy Lipskiej, Droga pani Schubert — majstersztyk!
Jeśli chodzi o prozę polecam:
Tajemnica pani Ming — Eric Szchmitt,
Podróż Teo — Catherine Clement,
Madame — Antoni Libera,
Żeby nie zgubić się w dzielnicy — Patric Modiano,
Myśl to forma odczuwania — rozmowa Susan Sontag i Jonathana Cotta.
To pędzimy do biblioteki po książki!
Rozmawiała: Katarzyna Kamińska z bloga o ludziach, którzy robią swoje
Wywiad był opublikowany w Onet — Styl życia (Damosfera).
Etyka szczegółowa
Nie jestem po to, by rządzić tym światem, ale by wziąć go w opiekę — człowiek… Profesor Dorota Probucka w obronie naszych Braci mniejszych
Przeciwko kulturze śmierci
Profesor Doroty Probuckiej myśli etyczne (uniwersalne) na współczesne czasy
Dorota Probucka: Zastępca Dyrektora Instytutu Filozofii i Socjologii Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, Kierownik Katedry Etyki Szczegółowej, Teorii Mediacji i Negocjacji. Filozofka i etyczka, aktywna obrończyni praw człowieka i zwierząt. Osoba obdarzona wielką wrażliwością, wiedzą, odwagą i mądrością, pełna determinacji na rzecz tego, by przemieniać destrukcyjne schematy zachowania człowieka, które są źródłem zniszczenia nie tylko rzeczywistości biologicznej, zwierząt, ale także nas samych (również w wymiarze aksjologiczno-duchowym). Wielka przeciwniczka zadawania bezsensownej śmierci istotom żywym, przemawia w ich imieniu, mówi o cierpieniu, empatii, upodleniu człowieka przez rekreacyjne zabijanie — myślistwo dla satysfakcji, zadawanie bólu słabszym i ich sadystyczne, okrutne, psychopatyczne unicestwianie.
Autorka poniższych myśli, kluczowych dla człowieka współczesnego jest także redaktorką naczelną czasopisma naukowego „Edukacja etyczna”, pomysłodawczynią i współzałożycielką dwóch naukowych towarzystw: Polskiego Towarzystwa Etycznego oraz Akademickiego Stowarzyszenia przeciwko Myślistwu Rekreacyjnemu, członkinią Rady Naukowej Centrum Etyki Chrześcijańskiej w Krakowie.
***
Niech za naszą postawą stoi przekonanie, że bycie człowiekiem, rozumiane w sensie etycznym, zawiera w sobie zobowiązanie do stawania się moralnie lepszym, duchowo szlachetniejszym, zawiera obowiązek pracy nad sobą celem przekraczania własnego egoizmu, okrucieństwa, moralnego bestialstwa, bezmyślności i głupoty.
***
Żaden człowiek, niezależnie od płci, nie może być pozbawiony prawa do bezpieczeństwa fizycznego, do cielesnej integralności i psychicznego dobrostanu.
***
To ochrona bezsilnych powinna być naszym podstawowym, moralnym obowiązkiem. Powinniśmy to również czynić w imię fundamentalnej wartości chrześcijańskiej, jaką jest miłość do bliźniego, a nie bycie strażnikiem patologicznego wzorca społecznego, którego praktykowanie z życia tego bliźniego uczyniło koszmar.
***
Ponoć tylko nieliczni ludzie mają zdolność do przewidywania i oceniania konsekwencji swoich decyzji i działań w aspekcie długoterminowym. Tego typu strategiczne myślenie promuje postrzeganie rzeczywistości w kategorii „większego obrazu”, wymaga wyobraźni i rozbudowanej wizji przyszłości. Ten rodzaj racjonalności jest również ważny dla refleksji etycznej, która obliguje nas do namysłu w kontekście skutków działań w wymiarze nie tylko bezpośrednim, ale również pośrednim, długoterminowym. Należy to podkreślić. Edukacja na rzecz myślenia w kategoriach długoterminowych następstw jest tym, co mogłoby zmienić dotychczasową, destrukcyjną praktykę w relacji człowiek — świat przyrodniczy.
***
Bezpośrednią konsekwencją eksploatacji świata przyrodniczego w ramach myślenia taktycznego jest maksymalizacja profitów w możliwie najkrótszym czasie. To właśnie atrakcyjność szybkiego zysku ma magnetyczną moc wciągania w pułapkę, którą określam za Philipem Zimbardo „grzechem wilczego gardła”. — „Jest to stan duchowy polegający na posiadaniu wewnętrznej czarnej dziury zbyt głębokiej by jakakolwiek ilość władzy czy pieniędzy mogła ją kiedykolwiek wypełnić”.
***
Może się okazać, że to właśnie atawistyczne wzorce myślenia i działania, które kilkaset tysięcy lat temu służyły naszemu przeżyciu, obecnie przyczyniają się do naszej gatunkowej zguby i globalnej, środowiskowej katastrofy.
***
Myślistwo w obecnych czasach nie jest dyktowane biologiczną potrzebą przeżycia; to kulturowy archaizm, „demoniczna namiętność”, wobec czego „powinno tak jak niewolnictwo trafić do lamusa historii”.
***
Moim zdaniem, myślistwo rekreacyjne jest bezkarnym mordowaniem, czyli okrucieństwem praktykowanym pod ochroną prawa. Okrucieństwo to dozwolone jest tylko z tego powodu, że jego ofiarami nie są ludzie, ale istoty pozaludzkie, podkreślmy — o podobnej zdolności do cierpienia i odczuwania strachu, co ludzie. Niestety, ci, którzy w tym procederze uczestniczą, wiedzą, że nie tylko unikną kary, ale że kara w ogóle ich nie dotyczy, a zatem są bezkarni. Jest to sytuacja komfortowo optymalna dla człowieka o konstrukcji agresora. Znajduje on swoją ofiarę, w tym przypadku całkowicie bezbronne zwierzę, które ma wszystkie istotne cechy ofiary ludzkiej: ma ciało podatne na zranienie, jest słabsze, przerażone, cierpi, boi się i umiera, plus dodatkowa okoliczność — agresor wie, że nie zostanie ukarany, że ma pełną swobodę działania. I to zaczyna napędzać jego aktywność… Żeby coś takiego czynić, trzeba mieć obniżony poziom empatii i być moralnie upośledzonym. Cechą wiodącą moralnego niedorozwoju jest obniżony poziom wrażliwości na cudze cierpienie i niezdolność do wyobrażania siebie na miejscu ofiary.
Beata Rokosz: List otwarty do Kościoła katolickiego w naszym kraju dotyczący traktowania zwierząt
Beata Rokosz: zawodowo jest oligofrenopedagogiem i bibliotekoznawcą, ukończyła filologię polską w Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. W swoim środowisku podejmuje działania na rzecz ochrony środowiska i praw zwierząt.
Jest autorką wielu arkuszy poetyckich, publikacji książkowych, zbiorów opowiadań, wystaw artystycznych, a także ilustrowanego Słownika regionalizmów Dobczyc i okolic. Obecnie pracuje nad projektem zatytułowanym „Pasja kobiet”.
List ukazał się w „Gazecie Krakowskiej”.
APEL
Zwracam się z gorącą prośbą
do przedstawicieli Kościoła katolickiego w naszym kraju
DRODZY DUSZPASTERZE! Przygarniajcie, adoptujcie, otaczajcie opieką zwierzęta ze schronisk. Plebanie, a tym samym parafie, mogą być miejscem przyjaznym dla naszych „braci mniejszych”, a jednocześnie stanowić bezprecedensowy, budujący przykład dla szerokich rzesz wiernych. Niech za Waszą przyczyną zniknie raz na zawsze proceder maltretowania zwierząt, a pies przy budzie, z pomyjami w misce, stanie się jedynie wstydliwym wspomnieniem.
Poparcie podobnych inicjatyw, zwłaszcza jeśli nie wymagają one zmiany światopoglądu, naruszenia zasad sumienia, ani też nadzwyczajnych wyrzeczeń czy nakładów finansowych, wydaje się ze wszech miar zasadne. Najwyższy czas, abyśmy rozszerzyli pojęcie cierpienia na inne, niż naszego gatunku, istoty [zaznaczam, że nie chodzi o zrównanie człowieka i zwierzęcia w godności, lecz tylko w cierpieniu].Takie stanowisko jest wprawdzie powszechnie deklarowane, ale de facto rzadko praktykowane. Wszelkie zaniedbanie w tej sprawie przynosi nam, mówiącym coś o miłosierdziu i pokładającym w nim nadzieję, jak najgorsze świadectwo.
Kochani, jesteście ośrodkiem niezwykle opiniotwórczym, dla jakże wielu ostatnim autorytetem, z którego wskazaniami warto się liczyć. Wierzę, i dlatego odważyłam się na ten list, że zmiana postaw może zacząć się pod Waszym przewodnictwem. Kot w oknie plebanii, malutki piesek, który towarzyszy księdzu w spacerze mogą sprawić, że pewnych rzeczy po prostu nie będzie wypadało. Tylko tyle i aż tyle.
Łączę wyrazy szacunku,
Beata Rokosz
Ja, człowiek, jak poranione zwierzę…
Naszym Braciom w cierpieniu
Zwierzęcy los także nie jest bajką ani snem
Zwierzęcy los zawiera w sobie upokorzenie człowiecze
Zabijanie Braci
Bo „mniejsi”
Słabi
Bo człowiek jest silniejszy —
To wystarczy
Aby ofiarę złapać w sidła i zabić
A ona tak cierpi
Wykrwawia się sarna
W objęciach ziemi
Zając toczy głowę na polanie, której rosa krwawi
Jego niemymi oczami nie można wypowiedzieć nic
Dławi się w bólu
Czy serce pierwsze pęknie od strachu, czy to je kula rozkruszy?
A gdzie jest nasze serce?
Do świata, który Pan nam dał,
Byśmy się nim opiekowali,
Sobą, szczególnie tymi bez głosu,
Najbardziej bezbronnymi.
Oblaliśmy kolejne egzaminy z bycia sobą.
Kim jestem? — Pyta siebie człowiek.
Przecież nie chcę, by do mnie strzelano,
Urządzano pogoń za mną.
Nie chcę uciekać, bać się, cierpieć,
być zaszczutym psami dla uciechy,
rządzy mej katorgi.
Ale mój Brat mniejszy także jest jak ja.
On jest jak ja. Cierpi jak człowiek.
Umiera jak człowiek. Boi się jak człowiek.
Walczy o każdy oddech
I przepada w męczarniach bezpowrotnie.
KL
Polecamy najnowszą książkę pod redakcją Profesor Doroty Probuckiej, wybitną publikację opowiadającą się przeciwko rekreacyjnemu zabijaniu
Galeria fotografii: Magdalena Noskowska — w świecie małych bytów
dr hab. Danuta Ślęczek-Czakon: Jak myśleć o sprawach moralnych?
Danuta Ślęczek-Czakon: doktor habilitowana nauk humanistycznych w zakresie filozofii (etyki, bioetyki) — pracuje w Uniwersytecie Śląskim w Katowicach.
Jak myśleć o sprawach moralnych? Koncepcja Richarda Mervyna Hare’a
Słowa klucze: metaetyka, preskryptywizm, myślenie krytyczne, istota moralności
Richard Mervyn Hare (1919—2002) należy do reprezentatywnych przedstawicieli współczesnej filozofii moralnej. Hare jest przykładem autora, który próbuje uwzględnić różne teorie etyczne i wypracować metodę krytycznego myślenia o sprawach moralnych. W swych pracach: The Language of Morals (1952), Freedom and Reason (1963), Moral Thinking, Its Levels, Method, and Point (1981), Plato (1982), Essays in Ethical Theory (1989), Essays on Political Morality (1989), Essays on Religion and Education (1992), Essays on Bioethics (1993)[1], nawiązuje do poglądów wielu dawnych i współczesnych filozofów. Hare uważa, że formalna metoda myślenia krytycznego (badająca aparat logiczny procedury uniwersalnego nakazu) doprowadzi nas w rezultacie do wniosków, które wypowiedziałby ostrożny utylitarysta i które zaakceptowałby zwolennik Kanta. Intencją twórczości tego filozofa moralności było sformułowanie takiej etyki, która pomoże w usprawnieniu naszego myślenia o kwestiach moralnych i pozwoli odpowiedzieć na zasadnicze pytanie: co mam czynić?
Swoją koncepcję metaetyczną nazywał uniwersalnym preskryptywizmem[2]. Głosi ona, że sądy powinnościowe (te wyrażane w różnych teoriach etycznych i w wypowiedziach moralnych ludzi) cechują się:
1) nakazowością — są to przepisy postępowania, nakazy lub zakazy zobowiązujące do działania, bądź do jego zaniechania; jeśli akceptujemy jakiś sąd moralny, to tym samym mamy motyw do pewnego działania;
2) uniwersalizacją — wykraczamy w nich poza własny punkt widzenia i poza osobiste preferencje, uniwersalizujemy (uogólniamy) nasze stanowisko w przekonaniu, że jest ono dobre nie tylko dla nas, ale i dla wszystkich innych będących w takiej samej sytuacji;
3) nadrzędnością — każde społeczeństwo ma zasady, które ludzie uznają za słuszne i które służą im do wypowiadania i uzasadniania innych sądów wartościujących; sądy moralne, choć mają czasem znaczenie opisowe, nie dają się wywodzić z faktów pozamoralnych.
Te trzy cechy odróżniają sądy moralne od innych sądów, na przykład rozkazów, przepisów kulinarnych, rad praktycznych, w których także mogą wystąpić określenia „powinien”, „musi”, „należy”, „dobrze jest…”.
Teoria metaetyczna Hare’a wypracowana została w opozycji do głównych szkół w metaetyce — szczególnie naturalizmu, emotywizmu — choć czasami bliska jest intuicjonizmowi czy teorii dobrych racji[3]. Nie to jednak jest najważniejsze. Interesuje nas to, w jaki sposób Hare z poziomu rozważań metaetycznych próbuje ukazać ludziom zasadnicze elementy właściwego (słusznego) myślenia o sprawach moralnych i drogę dochodzenia do formułowania nakazów moralnych. Za podstawę prezentacji będzie mi służyć jego praca Myślenie moralne. Jego płaszczyzny, metody i istota.
Płaszczyzny i funkcje myślenia moralnego
Hare rozróżnia dwie płaszczyzny myślenia moralnego: płaszczyznę intuicyjną i płaszczyznę krytyczną. Czyni tak po to, by rozjaśnić pewne spory metaetyczne i bronić pewnej wersji utylitaryzmu.
Płaszczyzna intuicyjna zawiera proste i ogólne zasady moralne (intuicyjne i domniemane) nabyte w wychowaniu i doświadczeniu (typu: „nie zabijaj”, „nie kłam”, „nie kradnij”, „bądź uczciwy”, „dotrzymuj danej obietnicy”, „bądź wrażliwy na cierpienia innych”). Istnieje wiele domniemanych zasad moralnych, które słusznie podtrzymujemy, ale które mogą zmienić nas w fanatyków, jeśli będziemy się ich kurczowo trzymać. Proste zasady stosowane na płaszczyźnie intuicyjnej są warunkiem koniecznym myślenia moralnego, ale nie są warunkiem wystarczającym. Zasady, których się nauczyliśmy wcześniej, mogą nie stosować się do nowej sytuacji, szczególnie gdy dojdzie do konfliktu między przyswojonymi zasadami, na przykład w sytuacji, gdy nie możemy dwóch zasad jednocześnie przestrzegać. Odwołanie się do intuicji nie przynosi żadnego rozstrzygnięcia; intuicje nie uzasadniają się same przez się — może mogliśmy otrzymać lepsze wychowanie, może nasze decyzje nie były słuszne, więc czy możemy zasady na ich podstawie wypracowane stosować do nowej sytuacji?
Płaszczyzna krytyczna to poziom myślenia, które polega na dokonywaniu wyboru uwzględniającego fakty pozamoralne oraz logiczne własności pojęć moralnych. Funkcją myślenia krytycznego jest selekcjonowanie zasad domniemanych i rozwiązywanie konfliktów między tymi zasadami. Kwestionowanie czyichś zasad primafacie[4] w sytuacji stresu nie jest dobre, lepiej poddać je krytycznemu myśleniu. Rezultaty tego mogą być różne: na przykład wybór jednej z zasad jako ważniejszej w danej sytuacji, określenie warunków obowiązywania zasad.
Zasady domniemane są stosunkowo proste i ogólne (nieokreślone), zasady stosowane w myśleniu krytycznym (krytyczne zasady moralne) mogą być dowolnie szczegółowe. Oba rodzaje zasad mają charakter nakazów uniwersalnych. Ogólność to przeciwieństwo szczegółowości. Uniwersalność to logiczna własność, polegająca na tym, że sąd podpada pod uniwersalny kwantyfikator. Na przykład dwie zasady: „Ludzi nie wolno zabijać”, „Ludzi nie wolno zabijać, chyba że w obronie koniecznej i na wojnie”, są w równym stopniu uniwersalne, ale pierwsza jest ogólniejsza od drugiej. Teza o uniwersalności zakłada, że jeśli wypowiadamy jakikolwiek sąd na temat tej sytuacji, musimy być gotowi do wypowiedzenia go na temat każdej podobnej sytuacji (faktycznej, hipotetycznej, czy nawet wymyślonej). Aparat logiczny procedury uniwersalnego nakazu, uważa Hare, doprowadzi nas na płaszczyźnie myślenia krytycznego do wypowiadania sądów identycznych z sądami, które wypowiedziałby ostrożny utylitarysta.
Kiedy myśleć na jednym, a kiedy na drugim poziomie? Oba typy myślenia (intuicyjne i krytyczne) nie są konkurencyjne, jak się często wydaje. W celu zobrazowania relacji między nimi Hare rozważa skrajne (zarazem modelowe) przypadki ludzi:
1. Myślący wyłącznie krytycznie. To ktoś o nadludzkich zdolnościach myślowych i wiedzy, bez ludzkich słabości. To archanioł, przypomina jasnowidza. Postawiony w nowej sytuacji, od razu dostrzeże wszystkie jej aspekty i możliwe konsekwencje, przedstawi uniwersalną zasadę (może szczegółową), którą przyjmie bez względu na to, jaką rolę ma w niej odegrać. Myślenie intuicyjne jest mu zbędne — niepotrzebne mu zasady ogólne, dyspozycje czy intuicje.
2. Ktoś, kto opiera się na intuicjach i niewzruszonych zasadach domniemanych, ulega wszystkim słabościom, jest niezdolny do myślenia krytycznego. Zasady domniemane przejął od innych w wyniku kształcenia lub naśladownictwa. To robol.
Hare nie ma zamiaru dzielić ludzkości na archaniołów i roboli — cechy jednych i drugich mamy wszyscy w różnym stopniu i czasie. Kiedy powinniśmy myśleć jak archaniołowie, a kiedy jak robole? Nie ma filozoficznej odpowiedzi na tak postawione pytanie. Jedno jest pewne: nie możemy cały czas zachowywać się jak robole, skoro ma istnieć system zasad domniemanych — do selekcji zasad domniemanych i rozstrzygnięcia konfliktu między nimi konieczne jest myślenie krytyczne.
Funkcja myślenia intuicyjnego polega na dostarczaniu roboczego zestawu zasad (a także związanych z nimi preferencji dotyczących dóbr, cech charakteru i stanów emocjonalnych) ludziom, którzy w konkretnej sytuacji nie mogą myśleć jak archaniołowie. Tu, idąc śladem Platona i Arystotelesa, Hare podkreśla rolę wychowania moralnego, kształtowania w ludziach właściwej motywacji, przymiotów umysłu i charakteru, praktycznej mądrości. Jeśli chcemy zyskać jak największą zgodność z tym, co orzekłby archanioł, musimy spróbować zaszczepić sobie i wszystkim, na których mamy wpływ, zespół dyspozycji, motywacji, intuicji, zasad domniemanych, które taki skutek wywołają. Zrobimy lepiej, postępując w ten sposób i nie próbując myśleć jak archaniołowie wówczas, gdy nie mamy na to czasu ani nie wykazujemy odpowiednich umiejętności.
Wnioski, do jakich dochodzi Hare, rozpatrując pojawiające się konflikty moralne, są następujące. Jeśli poddajemy krytyce zasady domniemane, musimy się zastanowić, jakie konsekwencje przyniesie ich zaszczepianie nam i innym; badając konsekwencje, musimy porównać to, co dobre, i to, co złe w rozważanych przypadkach, w odniesieniu do prawdopodobieństwa ich wystąpienia. Zależność między dwoma typami myślenia polega na tym, że celem myślenia krytycznego jest wyselekcjonowanie najlepszego do zastosowania w myśleniu intuicyjnym zespołu zasad domniemanych. Można się do niego odwoływać także wtedy, gdy zachodzi konflikt per accidens między tymi zasadami. Może to prowadzić do ulepszenia samych zasad — zasady można uchylać, nie zmieniając ich. Najlepszy zbiór zasad to ten, którego przyjęcie owocuje działaniami, dyspozycjami itp. najbardziej zbliżonymi do tych, które zostałyby wybrane, gdybyśmy cały czas potrafili myśleć krytycznie. Tę odpowiedź dałoby się sformułować w kategoriach akceptacji i użyteczności (gdy jest się utylitarystą) lub zalecania stosowania zespołu maksym akceptowanych przez stosującego, imperatyw archanielski (gdy się jest kantystą). W ten sposób nastąpiłoby porozumienie trzeźwego kantysty z trzeźwym utylitarystą.
Ważną funkcją myślenia krytycznego jest (oprócz selekcjonowania zasad domniemanych) rozwiązywanie konfliktów między tymi zasadami. Jeśli zasady zostaną wybrane trafnie, do konfliktów dojdzie jedynie w sytuacjach wyjątkowych, konflikty będą tym głębsze, im głębiej zdołały się zakorzenić owe zasady. Rezultaty myślenia krytycznego mogą być różne:
1. W prostszych przypadkach możemy „z pewnością” stwierdzić, że pewna zasada czy cecha sytuacji w tejże sytuacji jest ważniejsza niż inne; dokonujemy intuicyjnej selekcji, na przykład uznajemy, że dotrzymanie obietnicy złożonej koledze jest ważniejsze niż dotrzymanie obietnicy złożonej dzieciom.
2. Sytuacja konfliktowa może zmusić nas do przebadania samych zasad domniemanych i być może zamiast uchylić jedną z nich, trzeba będzie określić warunki obowiązywania tych zasad (ludzie, którzy przeszli kryzys, często zaczynają inaczej zapatrywać się na niektóre podstawowe kwestie moralne — to znak, że doszło do głosu myślenie krytyczne, nawet jeśli nie zostało wyartykułowane). Pozwoli to na rozstrzygnięcie konfliktu, bo zasady, których warunki zostały określone, nie są już niespójne nawet per accidens.
3. Jest też rozwiązanie pośrednie:
a. W sytuacji konfliktu ktoś może nabrać pewności, że należy określić warunki którejś z zasad (albo obu), ale nie będzie wiedział, jak to zrobić. Może uchylić jedną z zasad, a refleksję na temat samych zasad odłożyć do następnego razu, gdy będzie czas na myślenie krytyczne.
b. W sytuacji konfliktu odstąpi od obu zasad i przeanalizuje dany wypadek, by przekonać się, co orzeknie myśl krytyczna. To ostatnie zalecają etycy sytuacjoniści i zwolennicy stanowiska utylitaryzmu czynów. Jest to procedura niebezpieczna, ale czasem możemy zostać w nią uwikłani.
Hare uważa, że myślenia krytycznego nie da się ująć w sposób uproszczony, ale pewien jest tego, że refleksja moralna przebiega mniej więcej tak, jak to opisał. Nikt nie jest ani archaniołem, ani tylko robolem. W trudnych sytuacjach intuicje wzmocnione przez dyspozycje popychają nas w jedną stronę, myślenie krytyczne — w drugą. Pewne jest także to, że osoba bogata w doświadczenie będzie miała pewne metodologiczne zasady domniemane, które powiedzą jej, kiedy uruchomić myślenie krytyczne, a kiedy nie jest to konieczne.
Sądy moralne cechuje uniwersalizacja i nakazowość. Ale to cechuje też inne sądy oceniające. Cechą odróżniającą sąd moralny jest nadrzędność, którą Hare próbuje wyjaśnić w zawiły sposób. Jesteśmy ludźmi, a nie aniołami, przyswoiliśmy lub odziedziczyliśmy intuicyjne myślenie moralne wraz z zasadami domniemanymi, wspieranymi potężnymi uczuciami moralnymi i związanymi raczej z ogólnym charakterem działania czy sytuacji. Zasady domniemane są proste i nieokreślone oraz dopuszczają wyjątki w tym sensie, że można je nadal respektować, przyjmując, że w szczególnych przypadkach możliwe jest ich naruszenie (można je uchylić). Ale mimo że są one uniwersalne (nie zawierają jednostkowych elementów, otwiera je uniwersalny kwantyfikator), to w innym sensie uniwersalne nie są — nie są uniwersalnie obowiązujące, dopuszczają istnienie wyjątków. Zasady domniemane nie mogłyby spełniać swej funkcji praktycznej, gdyby nie miały tych cech, które z teoretycznego punktu widzenia mogą uchodzić za wady. Ponieważ mają być użyteczne w edukacji moralnej i procesie kształtowania charakteru, muszą być proste i ogólne, a jeśli takie są, to zdarzy się, że ich przestrzeganie będzie się kłóciło z nakazami anielskiego myślenia moralnego. Zasady domniemane mogą być uchylone przez inne zasady moralne, a także mocą nakazów niebędących zasadami moralnymi, a mimo to pozostaną respektowane jako zasady. Przyjmując dwupłaszczyznową strukturę myślenia moralnego, moralność Hare pojmuje następująco: „Klasa zasad moralnych człowieka składa się z dwóch podklas: (1) uniwersalnych zasad będących nakazami, których naruszenia człowiek nie dopuszcza; będą to […] »krytyczne zasady moralne« — jako takie podatne na tego rodzaju uszczegółowienie i przystosowanie do konkretnych wypadków, tak że nie muszą być naruszane; (2) domniemanych zasad, które co prawda mogą zostać naruszone, zostają jednak wybrane […] w procesie myślenia krytycznego, podczas którego zastosowanie znajdują zasady moralne należące do pierwszej podklasy”[5]. Gdy chcemy się dowiedzieć, wyjaśnia Hare, czy ktoś traktuje jakąś zasadę jako moralną, musimy go zapytać, czy w jakichkolwiek okolicznościach pozwoli na jej naruszenie. Jeśli powie, że nie, to znaczy, że traktuje ją jako zasadę moralną. Gdy powie, że istnieją pewne okoliczności, w których pozwoliłby na jej naruszenie, mogłaby to być zasada należąca do drugiej podklasy. Musimy go wtedy zapytać, w jaki sposób uzasadniłby swój wybór — gdyby stwierdził, że odwołał się do myślenia krytycznego, byłaby to zasada, której akceptacja doprowadziła do działań i dyspozycji pokrywających się z rezultatami idealnie przeprowadzonego rozumowania krytycznego (z zasadami pierwszego typu), następnie ta zasada także uznana zostałaby za zasadę moralną (ale reprezentującą drugą podklasę).
Hare sądzi, że udało mu się podać tylko formalne określenie moralności (unika treści zasad moralnych, racji lub uzasadnień) — zasada jest moralna, jeśli ma pewnego rodzaju uzasadnienie, które też ma ogólny charakter. Dobrze przeprowadzona refleksja krytyczna przyniesie uzasadnienie wyboru zasad domniemanych na mocy tego, że ich ogólna akceptacja zaowocuje takim sposobem postępowania, który da w efekcie możliwie najmniej szkodliwe i zarazem najkorzystniejsze działanie.
Metoda myślenia krytycznego
Metoda myślenia krytycznego wymaga, byśmy zwrócili uwagę, jak postępować zgodnie z preferencjami ludzi (bo sądy moralne mają charakter nakazowy, a posiadanie preferencji oznacza akceptowanie nakazu), oraz na to, by zwracać jednakową uwagę na preferencje wspólne wszystkim, których sądy dotyczą (zasady moralne muszą mieć charakter uniwersalny). Inaczej mówiąc, musimy wiedzieć: jak to jest być takim człowiekiem w takiej sytuacji (co się z nim stało, co to dla niego oznacza, jakie ma preferencje)? Gdyby nie było doświadczenia cierpienia, nie byłoby przedmiotu i środków jego poznania. Cierpienie Hare rozumie jako doświadczenie faktyczne — jeśli cierpię, to wiem, że cierpię, jeśli wiem, że cierpię, to cierpię. Od razu dodaje, że istota pozbawiona samoświadomości może cierpieć, nie wiedząc o tym, można też cierpieć, nie wiedząc nic o naturze cierpienia, ale te przypadki pomija jako nieistotne dla prowadzonych rozważań.
Związek stanów kognitywnych i afektywnych sprowadza stany konatywne: jeśli cierpię, to mam motyw, by przerwać cierpienie. Nie należy mylić tego z tezą dotyczącą bólu — można odczuwać ból bez cierpienia albo nie mieć powodu, by bólu unikać. To samo dotyczy wiedzy na temat stopnia naszego cierpienia i jego jakości — sami dla siebie pozostajemy autorytetami w sferze tego, jak się czujemy, doświadczając cierpienia. Jeśli wiemy, co to znaczy być inną osobą w danej sytuacji, zdołamy sobie poprawnie wyobrazić, że te preferencje i doświadczenia stały się naszym udziałem w tym sensie, że będziemy umieli przedstawić sobie, co to znaczy je posiadać; to zaś oznacza, że mamy w podobnych sytuacjach jednakowe motywacje. Hare zakłada, że ludzkie doświadczenie cierpienia jest podobne i że podobna sytuacja wyzwala podobne, jeśli nie takie same, preferencje. Zaznacza także, że wybrał prostą drogę od wiedzy i preferencji dotyczących naszych obecnych doświadczeń do wiedzy i preferencji dotyczących tego, co musiałoby nam się przydarzyć w hipotetycznym przypadku, gdybyśmy się znaleźli w czyjejś sytuacji. To założenie pozwala także przyjąć, że kiedy uniwersalizujemy nasze nakazy, musimy wziąć pod uwagę tylko te cudze nakazy i preferencje, które zostałyby utrzymane, gdyby inni byli zawsze rozważni.
Nie istnieją różne etapy uniwersalizacji. Sądy moralne uniwersalizują się tylko w jednym sensie — pociągają za sobą identyczne sądy na temat wszystkich przypadków tożsamych pod względem własności uniwersalnych. Przechodzimy od nakazów, które akceptujemy w odniesieniu do własnych doświadczeń, do nakazów, które musimy zaakceptować, gdybyśmy się znaleźli w położeniu drugiego człowieka, mając jego preferencje i podobne doświadczenia. „Z możliwości uniwersalizacji wynika, że jeśli teraz mówię, że powinienem coś komuś zrobić, to zobowiązuje mnie to do poglądu, iż to samo powinno się zrobić mnie, gdybym znalazł się w dokładnie takiej sytuacji jak ten ktoś i miał te same cechy osobowe, a w szczególności takie same stany motywujące”[6]. Z wymagania uniwersalizacji naszych nakazów, sądzi Hare, rodzi się utylitaryzm. Za pomocą tej metody rozumowania można osiągnąć jednomyślność, gdy każdy w pełni przedstawi sobie położenie drugiej osoby, choć wymaga to niezbędnej (czasem dużej) wiedzy i złożonych procesów myślowych.
Musimy przestrzegać rozróżnienia myślenia intuicyjnego i myślenia krytycznego — zasady domniemane czy zasady intuicyjne należy wyselekcjonować ze względu na ich akceptowalność i użyteczność w rzeczywistym świecie. Nie można utrzymywać, że w przypadkach hipotetycznych — różnych pod względem swych własności uniwersalnych od tego, co prawdopodobnie wydarzyłoby się w rzeczywistym świecie — przyniosą one niefortunne skutki. Tu Hare ma na myśli abstrakcyjne, wymyślone, nierealne przykłady podawane przez utylitarystów bądź przez przeciwników utylitaryzmu. W myśleniu krytycznym, podkreśla, interesują nas tylko takie przypadki hipotetyczne, które co do własności uniwersalnych nie różnią się od przypadków rzeczywistych. Każda odpowiednio uniwersalna własność może być odniesiona także do przypadków nierzeczywistych (wymyślonych). Hare wyraźnie zaznacza, że nie chce się wikłać w spór metafizyczny o to, czy istnienie jest własnością, lub o to, jak odróżnić świat rzeczywisty od świata możliwego. Sądzi, że „etykę można uprawiać bez ontologii i jest to wtedy znacznie prostsze”[7].
Broniąc utylitaryzmu, Hare wskazuje, że zarzuty kierowane pod adresem tej koncepcji są niesłuszne, chybione. Utylitarysta nie musi przeprowadzać szczegółowego rachunku korzyści, by dokonać optymalnego wyboru. Trzymajmy się lepiej wypróbowanych i w miarę ogólnych zasad. Na intuicyjnej płaszczyźnie myślenia moralnego porównania interpersonalne nie stanowią problemu. Jeśli nasze zasady domniemane obejmują zasadę korzyści, to na płaszczyźnie intuicyjnej będziemy musieli oszacować ilość dobra i zła wyrządzanego różnym ludziom. Tak zresztą ludzie często robią, gdy odwołują się do ogólnych zasad dotyczących oszacowania skutków czynu — przecież nie stosujemy skomplikowanego rachunku szczęścia, by stwierdzić, że jeśli kogoś potrąci samochód, to ten ktoś zostanie zraniony i będzie cierpiał.
Na płaszczyźnie myślenia krytycznego problem się komplikuje, ale nie jest nierozwiązywalny. Archaniołom o nadludzkiej inteligencji nie sprawia kłopotu posiadanie wiedzy o stanach umysłu innych ludzi. Ludzie myślący krytycznie mogą się choć trochę zbliżyć do archanielskiego sposobu myślenia: mogą się odwoływać do przypadków hipotetycznych, zakładać, że mają odpowiednią wiedzę, by ją spożytkować w odniesieniu do świata rzeczywistego. Wprawdzie ludzie mogą zmieniać preferencje, zmieniać ich porządek, ale jakieś preferencje w danej chwili mają. Hare odrzuca sceptycyzm dotyczący dostępności stanów umysłu innych ludzi — mamy niekiedy prawo do pewności, na przykład gdy przedstawiamy sobie stany umysłu nasze i innych, przeszłe i przyszłe, gdy łączymy wspomnienia z indukcją i zakładamy, że przyszłe doświadczenia będą takie, jak mieliśmy; możemy też przewidzieć nasze doświadczenia na podstawie relacji innych o ich doświadczeniach. Na ogół przedstawiamy sobie doświadczenie innych przez analogię z doświadczeniem własnym — ludzie przeżywają podobne sytuacje, mają podobną fizjologię, przeżyli podobne doświadczenia, mają podobne preferencje. Możemy więc powiedzieć: jeżeli w pełni przedstawiam sobie siłę preferencji innych ludzi, to sam mam teraz własne preferencje dotyczące tego, co spotkałoby mnie, gdybym znalazł się na ich miejscu, mając ich preferencje.
W metodzie myślenia krytycznego istotna jest bezstronność. Oceniając preferencje swoje i innych, muszę wykluczyć moje poprzednie preferencje, nie mogę oddać się altruizmowi (przypisywać preferencjom innych większego znaczenia) ani egoizmowi (przypisywać własnym większego znaczenia). Wszystkich (siebie i innych) należy traktować tak samo, postępować z innymi tak, jak chcielibyśmy, by z nami postępowano (w ich położeniu i z ich preferencjami), kochać bliźniego jak (nie bardziej niż) siebie. Nasze preferencje zyskują znaczenie równe preferencjom innych ludzi, pod warunkiem że jesteśmy w równym stopniu zaangażowani w sytuacje, których preferencje te dotyczą. Na tym polega bezstronność myślenia krytycznego. Natomiast w myśleniu intuicyjnym moglibyśmy wybrać pewne zasady altruistyczne, bo one strzegą nas przed wadą samolubstwa, jak też przyjąć zasady wymagające pewnej stronniczości w ocenie postępowania naszych bliskich.
Formalizm metody zmusza nas do przyjęcia Benthamowskiej tezy — równe preferencje są jednakowo ważne, bez względu na ich treść. Nawet wtedy można utrzymywać, że „wyższe” preferencje zasługują na pewną ochronę, bo ludziom, którzy się nimi cieszą, sprawiają większą przyjemność (wielkość przyjemności wyższych i niższych nie jest równa). Co więcej, gdyby procentowy udział takich ludzi w populacji miał wzrosnąć za sprawą lepszej edukacji, wzrosłyby również korzyści przewidywane w przyszłości — lepiej wykształceni ludzie czerpią większą przyjemność, słuchając Bacha niż muzyki pop i z Bacha będą czerpali większą przyjemność, niż czerpaliby, gdyby nie znali nic oprócz popu.
Celem wywodów Hare’a jest wykazanie, że jeśli pewne preferencje, bez względu na swą treść, zyskują znaczenie proporcjonalne do swej siły, to rozsądny zwolennik myślenia krytycznego zaproponuje, by powszechnie stosowano zasady zgodne z większością naszych intuicji. Może nie ze wszystkimi, dodaje Hare, bo może ci, którzy uważają, że pragnienia homoseksualistów są z natury złe i należy je potępiać lub nadać negatywne znaczenie, myśląc krytycznie, będą musieli porzucić tę intuicję.
Konkluzja, do której dochodzi Hare, głosi: myślenie krytyczne prowadzi do takich zasad domniemanych, które umożliwiają wystarczająco ostre rozgraniczenie pragnień dobrych i pragnień złych oraz przyjemności wyższych i przyjemności niższych, nawet jeśli na płaszczyźnie krytycznej nie można przeprowadzić żadnego rozróżnienia w sferze treści. A to dlatego, że w świecie, jaki jest, pobudzanie dobrych pragnień i wyższych przyjemności doprowadzi w perspektywie do maksymalizacji preferencji, jakie żywi ogół ludzi (spełnienia się w życiu, szczęścia, pomyślności).
Prowadzone rozważania, wskazuje Hare, mają ogromne znaczenie dla kwestii praktycznych. Gdyby lepiej rozumiano te sprawy, bliżej byłoby do rozwiązania (lub choćby osiągnięcia kompromisu) wielu tak ważnych kwestii, jak prawa moralne ludzi czy zasady sprawiedliwości społecznej. Tu Hare, broniąc proponowanej metody myślenia krytycznego, ukazuje, że selekcja zasad intuicyjnych będzie ze swej istoty utylitarystyczna, ale wybrane zasady okażą się bliskie sercu deontologów i intuicjonistów, bo uwydatnią między innymi: niekaranie niewinnych, prawo do obrony, przestrzeganie procedur sądowych nastawionych na ustalenie prawdy. W ciekawy oraz przekonujący sposób ukazuje, że krytyczny wybór zasad sprawiedliwości ekonomicznej ma charakter umiarkowanie egalitarystyczny. Istnieją wprawdzie dobre argumenty przemawiające za niektórymi nierównościami (potrzeba zróżnicowania bodźców, patronat nad sztuką i edukacją, unikanie wielkiej koncentracji inwestycji), ale można przytoczyć argumenty przemawiające za umiarkowaną równością (na przykład zasada malejącej krańcowej użyteczności, ludzka skłonność do zazdrości). Istotą myślenia krytycznego jest to, by nie ufać nikomu (filozofowi, ekonomiście, politykowi), kto argumenty opiera wyłącznie na intuicjach. Przecież nie jest a priori prawdziwe ani oczywiste, że rodzaj wolności, o którym mówi Robert Nozick, to zasada nadrzędna. Ani wolność polityczna, ani równość ekonomiczna nie są same w sobie dobre — wszystko zależy od tego, ile osób ich pragnie, od tego, jakie interesy warte są poświęcenia, by tę wolność czy równość osiągnąć. Dla typowego społeczeństwa zachodniego Hare wybrałby umiarkowany egalitaryzm; ale zrobiłby to nie na podstawie samego filozoficznego namysłu, lecz na podstawie empirycznej wiedzy o tym, co członkowie takiego społeczeństwa lubią i jakie są ich preferencje. W tym miejscu, wydaje się, Hare nieco podważa sensowność swej koncepcji myślenia krytycznego, skoro uznaje, że takie myślenie nie jest konieczne — wystarczy znajomość preferencji społeczeństwa. Niemniej jednak Hare zakłada, że myślenie krytyczne jest niezbędne, by dobrze odczytać, ustalić preferencje ludzi.
Pochwała metody myślenia krytycznego
Korzenie fanatyzmu tkwią w intuicjonizmie i w niezgodzie na myślenie krytyczne bądź w niezdolności do takiego myślenia — o tym Hare jest przekonany. Nieodzowna część edukacji moralnej polega na przyswojeniu sobie postaw moralnych, to znaczy posiadaniu pewnych intuicji moralnych (z ich treścią i uczuciami moralnymi) oraz skłonności do zgodnego z tymi intuicjami postępowania. Zdarza się jednak, że w procesie wychowania zakorzenia się ludziom postawy nietolerancji rasowej, religijnej czy politycznej.
Dobrze jest, że mamy niechęć do zabijania i przemocy. Te proste zasady intuicyjne należy ludziom wpajać. Dzieci najpierw uczą się prostych zasad „nie kłam”, „nie kradnij”, dopiero później poznają, co jest kłamstwem dopuszczalnym, co jest, a co nie jest przemocą i jaką formę przemocy można usprawiedliwić. Łatwo jest zbłądzić, gdy zbyt mocno wpaja się zasady intuicyjne, zaniedbując myślenie krytyczne. Tak oto tłumaczy Hare radykalizm młodzieży z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX stulecia — młodzi wychowani byli w duchu liberalnym, przejęli zasady rodziców i stosowali je bardzo konsekwentnie. Rodzice nie zaznajomili dzieci z myśleniem krytycznym i tym samym wychowali wielu fanatyków lub narzucili dzieciom zasady tak sztywne i niedorzeczne, że dzieci zbuntowały się i przyjęły inne, także niekrytyczne zasady.
Przykładem fanatyka jest dla Hare’a pacyfista, który bezkrytycznie przyjął intuicyjną zasadę zabraniającą przemocy i trzyma się jej kurczowo, mimo że zmusza ona do nierespektowania wielu innych ważnych zasad. Konflikt między zasadami rozstrzyga on nie za pomocą myśli krytycznej, lecz w sposób irracjonalny — wynosząc jedną zasadę ponad inne. Sporu między pacyfistą a niepacyfistą nie można rozstrzygnąć na płaszczyźnie intuicyjnej, trzeba pytać, która z zasad w konkretnym przypadku powinna być nadrzędna.
Istnieje wiele domniemanych zasad moralnych, które słusznie podtrzymujemy, ale mogą zmienić nas w fanatyków, jeśli będziemy się ich trzymali kurczowo. Na przykład, słuszną zasadą jest nakaz ratowania życia, ale jeśli lekarz będzie go przestrzegał bez względu na oszczędzanie ludziom cierpienia, to okaże się fanatykiem. Mówiąc inaczej, to nie treść zasad intuicyjnych sprawia, że stajemy się fanatykami, lecz bezkrytyczny do nich stosunek. W pewnym momencie Hare pyta, czy to, że nawet dobrych zasad można bronić fanatycznie, może się obrócić przeciwko jego teorii. Uważa jednak, że byłby to zarzut chybiony. Posiadanie intuicji moralnych nie jest jeszcze przejawem fanatyzmu. Wprawdzie trudno jest odróżnić fanatyka od dobrego człowieka, który kurczowo trzyma się zasad intuicyjnych i boi się podjąć krytycznego namysłu, ale mimo to można wskazać między nimi różnicę. To, co wyróżnia fanatyka, to jego determinacja, by myśleć po swojemu (umieścić intuicje poza myśleniem krytycznym), nawet jeśli umie przeprowadzić krytyczną analizę — tak postępują „nie tylko naziści i inne obmierzłe typy”[8] — twierdzi Hare.
W tym miejscu teoria Hare’a staje się zawikłana. Wyróżnia on fanatyka „czystego” i fanatyka „nieczystego”. Obaj fanatycy trzymają się swoich intuicji — każdy z innych powodów. „Nieczysty” fanatyk myśli „po swojemu”, zgodnie z zakorzenionymi intuicjami; nawet jeśli umie przeprowadzić analizę, bo ma odpowiednią wiedzę o faktach, nie czyni tego, ponieważ nadmiernie ufa intuicyjnym zasadom. „Czysty” fanatyk może przeprowadzić analizę, chce i robi to, ale odrzuca utylitarystyczne konkluzje — takich ludzi fanatyków, uważa Hare, nie ma, bo człowiek dysponujący pełną wiedzą o faktach, które ma ocenić, i stosujący poprawną logikę myślenia krytycznego (inaczej — logikę uniwersalnej nakazowości sądów moralnych) nie może odrzucić konkluzji, do których myśl krytyczna go prowadzi, a te mają utylitarystyczny charakter. Tu podaje przykład lekarza, który fanatycznie trzyma się nakazu, by utrzymywać pacjenta przy życiu. Ten przypadek, dodaje Hare, nie jest wymyślony, takie sytuacje często zdarzają się w szpitalach.
Taki fanatyk nie jest amoralistą, nie może odrzucić ustaleń pojęciowych, do których doprowadzi go krytyczny namysł. Gdyby lekarz wiedział, że jego cierpiący pacjent, jeśli przeżyje, to nadal będzie cierpiał, sam posiadłby preferencję, która nakaże mu sądzić, że pacjent nie powinien cierpieć w ten sposób. Lekarz będzie musiał ustalić preferencję dotyczącą tego, jak powinno się postępować z nim w hipotetycznym przypadku, w którym sam jest pacjentem, wbrew preferencji opartej na przekonaniu, że nie wolno pozwolić, by pacjent umarł. Jeśli pierwsza z tych preferencji będzie silniejsza niż druga, to lekarz zaakceptuje uniwersalny nakaz, by w takich przypadkach pozwolić umrzeć pacjentowi (bo drugi nakaz zakłóca równowagę własnych preferencji lekarza). Gdyby lekarz chciał uniknąć takich konsekwencji, musiałby zwiększyć siłę swej preferencji utrzymania pacjenta przy życiu. Odwołanie się do nadrzędności drugiej zasady nic nie da, bo obie (zasada łagodzenia cierpienia, zasada utrzymania pacjenta przy życiu) są równorzędne. Odwołanie się do intuicji też nic nie zmieni, lekarz bowiem musiałby wykazać, że jego preferencje są silniejsze niż preferencje cierpiącego pacjenta, a to w życiu raczej się nie zdarza. Niechęć lekarza do przyzwolenia na śmierć może przezwyciężyć tylko myślenie krytyczne — jeśli uzmysłowi sobie silniejsze preferencje innych, sam je zyska (pomyśli: gdybym był na miejscu cierpiącego pacjenta, uznałbym, że nie powinien tak cierpieć) i zrezygnuje wtedy z fanatycznego działania. W tym przypadku lekarz stoi przed wyborem jednego z dwóch równorzędnych nakazów uniwersalnych, dwóch konfliktowych w danej sytuacji zasad moralnych. Na wybór jednej z nich pozwala myślenie krytyczne. Wybór ten nie jest łatwy — wymaga krytycyzmu, przełamania przywiązania do intuicyjnych zasad. Jest jednak możliwy i zgodny z utylitaryzmem, uważa Hare.
Pora zmierzyć się jeszcze z przypadkiem amoralisty, który powstrzymuje się od wypowiadania jakichkolwiek sądów moralnych albo wypowiada tylko sądy moralnie obojętne. Amoralista w ujęciu Hare’a to skrajny egoista (może lepiej powiedzieć — egocentrysta), który kieruje się wyłącznie swym jednostkowym interesem i nie ma uniwersalnych pragnień. Uniwersalnie amoralistyczne stanowisko jest możliwe, sądzi Hare, i logicznie spójne, jeżeli ktoś powstrzymuje się od wygłaszania sądów uniwersalnych na podstawie swych jednostkowych preferencji. Przyznaje też, że jego teoria nie potrafi się z takim przypadkiem uporać, ale on sam może podać pozalogiczne powody, by nie zajmować stanowiska amoralizmu.
Dlaczego mam być moralny? Czy utylitaryzm może uporać się z amoralizmem, czy zaprzecza poświęceniu, ofiarności i czynom nadobowiązkowym (supererogacyjnym)? Czy proponując konkretny system rozumowania, poprawiliśmy tym samym ludzką moralność? Na te pytania stara się odpowiedzieć Hare w dwóch ostatnich rozdziałach książki.
Preskryptywizm opiera się na założeniu, że między sądem moralnym mającym charakter nakazu a dyspozycją do działania na podstawie tego sądu nie ma rozziewu. Inaczej mówiąc, jeśli ktoś formułuje sąd moralny, ma tym samym motywację do spełnienia nakazu zawartego w tym sądzie. Może nie zawsze tak jest — dodaje Hare, bo przechodzenie od wiary w fakty pozamoralne do wykształcenia motywacji do działania nie zawsze zachodzi. Hare nie chce wikłać się w spór z deskryptywizmem, który utrzymuje, że istnieje przepaść logiczna między sądami moralnymi a dyspozycjami do działania, ale nie ma jej między przekonaniami dotyczącymi faktów a sądami moralnymi. Hare uznaje spór o przejście od „jest” do „powinno się” za mało znaczący dla jego rozważań, skoro żadna ze stron i tak nie potrafi wyjaśnić tej sprawy.
Amoralizm pozostaje opcją otwartą, preskryptywizm nie potrafi się z nią uporać, ale można podać pozamoralne powody, dla których tej opcji nie należy wybierać. Nie jest tak, że zrobienie tego, co podpowiada powinność moralna, oznacza zawsze działanie we własnym podyktowanym rozwagą interesie. Ten skrajny pogląd odrzuca Hare na rzecz poglądu umiarkowanego. W życiu potrzebujemy zasad domniemanych, które dyktuje rozwaga, jak i zasad moralnych — wiele cnót instrumentalnych jest niezbędnych do skutecznego egoizmu i do moralności (odwaga, opanowanie, wytrwałość, umiarkowanie). Wystarczy pogodzić — w warunkach, jakie panują w naszym świecie — moralność z rozwagą.
Bycie skutecznym niemoralnym egoistą wymaga zdolności, które nie są dane wszystkim, lecz jedynie wyjątkowo utalentowanym (taki człowiek stanowi przeciwieństwo archanioła, można go nazwać utalentowanym diabłem). Ludziom zazwyczaj, uznaje Hare, brak tych zdolności-antycnót, a i pewne fakty społeczne też przemawiają za tym, by nie być amoralistą — w społeczeństwie zbrodnia nie popłaca, ludzkość niejednokrotnie stwierdzała, że to moralność, ogólnie rzecz biorąc, popłaca. Najbezpieczniejszym i najlepszym sposobem wychowania dziecka jest zaszczepienie mu zespołu dobrych zasad moralnych oraz towarzyszących im uczuć, by zapewniły przestrzeganie tych zasad w zwykłych okolicznościach. Należy jednak uważać, by zaszczepione zasady i uczucia nie były ponad miarę silne, niewspółmierne do celu; chodzi o to, by dziecko nie miało nadmiernych wyrzutów sumienia z byle powodu, na przykład dlatego, że się nie umyło.
Najlepszy system zasad domniemanych (na poziomie intuicji) ma kilka poziomów:
1) zasady akceptowane powszechnie (uczciwość, prawdomówność), dające korzyść w postaci zaufania oraz zabraniające agresji i okrucieństwa (z tych samych powodów);
2) zasady zobowiązujące siebie i sobie podobnych, które nie mają obowiązywać wszystkich — zasady należy dostosowywać do tych, którzy według nich żyją, na przykład święty, bohater, ludzie powołani do pewnych czynów (także zawodowych);
3) zasady osobiste właściwe jednostkom.
Fatalne byłoby wychowywanie ludzi wyłącznie na świętych. Każdy musi zadać sobie pytanie, jaka jest miara świętości, do której sam może dojść. Do świętości, czy choćby do tego, by zostać umiarkowanie dobrym człowiekiem, prowadzi wiele dróg — podkreśla Hare.
Konkluzja, do jakiej dochodzi Hare, brzmi: Wychowując dziecko, by działało we własnym interesie, powinniśmy wpajać mu zasady domniemane pospolite i te bardziej wymagające. Wydaje się, że ludzie starający się osiągnąć wyższe moralne standardy są, ogólnie rzecz biorąc, szczęśliwsi niż ci, którzy nie sięgają tak wysoko. Tego sądu nie można poprzeć niezbitym dowodem, można się odwołać do własnego doświadczenia. Czasem, oczywiście, może być inaczej — postępowanie moralne może przynieść cierpienia, niekiedy samolubni żyją szczęśliwiej. Zazwyczaj jednak ludzie wychowani ku cnocie są szczęśliwi. Jest to świecki punkt widzenia, ale zgadza się z formułą: „wychowani po chrześcijańsku i w cnocie”.
Zakończenie
Pora na kilka uwag, które można wygłosić o teorii Richarda Hare’a. Hare, podobnie jak inny utylitarysta reguł Richard Brandt, uważa, że moralność jest zbiorem elementarnych, powszechnie akceptowanych zasad. Fakt, że zasady te są powszechnie akceptowane, ma źródło w racjonalności człowieka — jego zdolności do myślenia krytycznego. Hare jest więc rzecznikiem racjonalizmu etycznego, i to chyba w wersji mocnej, skoro zakłada, że myślenie krytyczne doprowadza do zaakceptowania lub odrzucenia zasady, a zarazem determinuje dyspozycje do działania. Cechy formalne zasad moralnych są takie, jak w etyce Kanta (nakazowość, uogólnialność, uniwersalność), treść i funkcje zaś są utylitarystyczne. Istota moralności polega na przysparzaniu szczęścia (szczęście jako nadwyżka przyjemności, korzyści, satysfakcji nad cierpieniem, krzywdą, niezadowoleniem) dzięki obieraniu racjonalnej metody rozstrzygania konfliktów. Myślenie krytyczne polega na zajęciu postawy rozsądnego, bezstronnego, zarazem przychylnego wszystkim ludziom obserwatora.