„Coraz to z ciebie, jako z drzazgi smolnej,
Wokoło lecą szmaty zapalone;
Gorejąc, nie wiesz, czy? Stawasz się wolny,
Czy to, co twoje, ma być zatracone?
Czy popiół tylko zostanie i zamęt,
Co idzie w przepaść z burzą? — czy zostanie
Na dnie popiołu gwiaździsty dyjament,
Wiekuistego zwycięstwa zaranie!…”
Cyprian Kamil Norwid
***
Pamięci tych, którzy ponieśli ofiarę życia w związku z zamachem na World Trade Center 11 września 2001 roku.
Od autora
Krótko po wydarzeniu, jakie miało miejsce 11 września 2001 roku, nosiłem się z zamiarem napisania wiersza poświęconego tragicznie zmarłym w wyniku zamachu na World Trade Center. Czas biegł naprzód, a ja, ilekroć zbliżała się rocznica tych wydarzeń, obiecywałem sobie, że taki wiersz powstanie. Dopiero po dekadzie podjąłem się trudu spisania strof oddających hołd tym, którzy zginęli tragicznie i to w tak niezwykłych okolicznościach. Tym bardziej że przypadała dziesiąta rocznica tych wydarzeń. Minęło już tyle lat, ale pamięć o tym dniu ciągle powracała. Przy tym chcę powiedzieć, patrząc przez pryzmat filozofii życia, że śmierć każdego człowieka rodzi w nas ból, ale odejście tak dużej liczby osób w odniesieniu do tragicznych wydarzeń wyzwala oprócz cierpienia protest i jest wielkim okrucieństwem zadanym przez drugiego człowieka. To zdarzenie skłoniło mnie do wyrażenia słowami bólu i potępienia takiego czynu.
Niniejszy tom poezji powstał z potrzeby serca, a zbliżająca się dziesiąta rocznica tamtych wydarzeń zainspirowała mnie do twórczości. Postanowiłem więc poświęcić te strofy tragicznym losom ludzi, którzy odeszli, i cierpieniu ich rodzin.
Dziś został ból i wspomnienie. Tym, którzy zginęli, składam hołd, tym, którzy cierpią z tego powodu, przekazuję moje współczucie. Niech ten tom wierszy będzie tego wyrazem.
11 września
Pękły czasu zegary. Świat żaglem
niepokoju wstrzymał oddech tak nagle
i niespodziewanie — w czas uśpienia —
nikt jeszcze nie pojął — nie uwierzył.
A tu jak z wbitym sztyletem dwu-wieży
World Trade Center płonął w zagubieniu.
Czyżby to słońce nagle spadło na ziemię
i struną świetlną rozkrwawiło tarczę?
Czy raczej piorun nieba runął na ciszę —
w horyzont naszych oczu błyskawicę wdarł.
Piołunem oczy zmieszały tę łzę,
co wyrwana trwodze runęła w otchłań
wielką, zapomniana snem. Tylko trwoga
trwa. Trwoga, co serce dzieli na struny
i potrąca je kalekim palcem nienawiści,
jak żelazną lutnią wojennej pożogi,
spłynie kalekiej myśli przestrzenią zdrady,
jak tłumiony śmiercią opętania oddech.
Horyzont łamie się i zawęża nam patrzenie,
jakby oczy utkwione były w jednym punkcie
obrazu, który przykuwa i daje niewiarę,
a może tylko sen — niedowierzanie.
Tak świat zawęził patrzenie, utkwił
w otchłani źrenicy martwej ciszy huk,
jakby ktoś oczy uwięził w zwierciadle
i wpatrzył się w bezkres jak ten, co zawisł
na niewidzialnej świata szubienicy.
Żal usta wykrzywia jak łuku napinanie,
co wyrzuca strzałę cierpienia zanurzoną we krwi.
O! smutku na ramieniu. O! smutku,
co w mych oczach zastygły,
jak gdybyś tam wieczną lawą był.
I zastygł skałą krzyków wylanych bez sił,
w ogniu dusz pochodni, bez ciał —
z nich tylko pył — duszący dymu wrzask.
Tam u obłoków, czarno-różowe wybuchały
kwiaty, cięte ciepłą brzytwą nieba w złoty łuk.
Niepojęty ten czas — w przestrzeni konanie.
I ten zły sen, co uwiera i ściska gardło,
i goni pod powieką cień motyla, wołanie.
I woła: gdzie jesteś? Gdzie jesteś, Panie?!
Powiedz nam, że to snu dziwadła.
I że nie jest prawdą — i że to obrazu iluzja.
Czyż pod nieba powłoką można tracić wiarę
i łzy daremnie połykać, stać odrętwiały
jak niewolnik u pręgierza ponoszący karę?
Dzień strzelał iskrami, gwiazdy wtórowały.
Kto zimnego kwiatu zerwie naręcza bukiet
i wyniesie wysoko, zaniesie obłokom,
by ostudzić to wrzenie u podstawy nieba?
Kto ostudzi ciała w pyle zatracone,
opuszczone tak nagle i duszy wyrwane?
Gdyby niebo gromami pierwej uderzyło,
w kruche podstawy piekła — w ten żar nienawiści —
pękłyby łańcuchy krzywdy — odwieczne cierpienia.
I nim człowiek zrozumiał czas goryczy,
ćwiekiem bólu przeszyty — marny sen się ziścił
i do krzyża konania samotność przytwierdził.
Nie uniosę ciężaru. On miażdży mi dłonie,
jak gałęzie łamie i obdziera korę myśli.
Rozpaczy wysoko nie słychać wcale,
tylko motyle w rozdartym powietrzu lecą,
tylko motyle bezsilne w tym wrzasku —
lecą jesienią ku ziemi na zawsze,
jak złotych liści wirujące tańce,
jak ogni gwiazd pochodnie
spadające z nieba — by ucałować,
spopielić kości — do ziemi schować.
A spłoszone anioły nożem skrzydeł
cięły powietrze w proste deski trumny
i w chaosie czasu runęły na ziemię.
Ze wstydu głowy w skrzydła pochowały,
nie chcąc oglądać, jak czas napełnia
prochu ludzkiego przeogromne urny.
Co teraz niebu powiecie, anieli?
Kto was uprzedził, że duszę-ciało
miecza ostrzem tak nagle rozdzielił?
Kto tym, co jeszcze w nadziei czekali —
połamał skrzydła i zepchnął na amen
w bezradność? — Tak by wiecznością płakali.
Krople mi scalać przyszło z wielu oczu
w rzekę miłości — w srebrne płynienie czasu —
kwiat rozpaczy poić, by wyrósł nowy,
a tamten spalić z grobowego lasu.
I przyszło mi aniołów zawstydzonych pocieszać,
wybielać pióra połamanych skrzydeł,
zanieść pieśń Bogu, bez winy i żalu.
Ręce rozplątać, krew roztętnić w żyłach
i zapomnieć o zdradzie — jeśli taka była.
Warszawa, 31.08.2011 r.
Sen nas ostudzi
Ziemia jęknęła od trzasku ruin —
betonu, stali i luster szkieł…
Tak się zamienia płomieniem — skały,
jak dzień w noc, a noc w sen.
Sen nas przemieni na nowy dzień.
Napnie w nas krzywdę, ostudzi spokój,
wybuchnie echem spalonych serc
i spadnie kwiatem na kości cień,
co gdy bieleją — przestają żyć.
W ścieżkę zamyśleń poukładam czaszki,
na spopielałych drogach ciężkich od win
i spojrzę w ich myśli — oczodołów blaski.
Z oczu tęczowych wyczytam sen.
Zwątpienie w nas — myśli krwawiące
spadają kroplami na rozdartego serca pień,
by go nasączyć, ożywić wiarę —
na skronie spadnie jego liścia cień.
Sen nas ostudzi. — Zabliźni czas.
Dojrzałych pędów zielony sok
wystrzeli w niebo — popłynie śpiew,
zgasi nabrzmiały od winy mrok,
wyrośnie kwiatem przyszłości drzew.
Warszawa, 1.09.2011 r.
Rozdarte rany
Rozdarte rany. Pył na powiekach