E-book
1.58
drukowana A5
15.53
Płaczem wznoszę modlitwę

Bezpłatny fragment - Płaczem wznoszę modlitwę


5
Objętość:
55 str.
ISBN:
978-83-8221-315-7
E-book
za 1.58
drukowana A5
za 15.53

„Coraz to z ciebie, jako z drzazgi smolnej,

Wokoło lecą szmaty zapalone;

Gorejąc, nie wiesz, czy? Stawasz się wolny,

Czy to, co twoje, ma być zatracone?

Czy popiół tylko zostanie i zamęt,

Co idzie w przepaść z burzą? — czy zostanie

Na dnie popiołu gwiaździsty dyjament,

Wiekuistego zwycięstwa zaranie!…”


Cyprian Kamil Norwid

***

Pamięci tych, którzy ponieśli ofiarę życia w związku z zamachem na World Trade Center 11 września 2001 roku.


Od autora

Krótko po wydarzeniu, jakie miało miejsce 11 września 2001 roku, nosiłem się z zamiarem napisania wiersza poświęconego tragicznie zmarłym w wyniku zamachu na World Trade Center. Czas biegł naprzód, a ja, ilekroć zbliżała się rocznica tych wydarzeń, obiecywałem sobie, że taki wiersz powstanie. Dopiero po dekadzie podjąłem się trudu spisania strof oddających hołd tym, którzy zginęli tragicznie i to w tak niezwykłych okolicznościach. Tym bardziej że przypadała dziesiąta rocznica tych wydarzeń. Minęło już tyle lat, ale pamięć o tym dniu ciągle powracała. Przy tym chcę powiedzieć, patrząc przez pryzmat filozofii życia, że śmierć każdego człowieka rodzi w nas ból, ale odejście tak dużej liczby osób w odniesieniu do tragicznych wydarzeń wyzwala oprócz cierpienia protest i jest wielkim okrucieństwem zadanym przez drugiego człowieka. To zdarzenie skłoniło mnie do wyrażenia słowami bólu i potępienia takiego czynu.


Niniejszy tom poezji powstał z potrzeby serca, a zbliżająca się dziesiąta rocznica tamtych wydarzeń zainspirowała mnie do twórczości. Postanowiłem więc poświęcić te strofy tragicznym losom ludzi, którzy odeszli, i cierpieniu ich rodzin.


Dziś został ból i wspomnienie. Tym, którzy zginęli, składam hołd, tym, którzy cierpią z tego powodu, przekazuję moje współczucie. Niech ten tom wierszy będzie tego wyrazem.

11 września

Pękły czasu zegary. Świat żaglem

niepokoju wstrzymał oddech tak nagle

i niespodziewanie — w czas uśpienia —

nikt jeszcze nie pojął — nie uwierzył.

A tu jak z wbitym sztyletem dwu-wieży

World Trade Center płonął w zagubieniu.

Czyżby to słońce nagle spadło na ziemię

i struną świetlną rozkrwawiło tarczę?

Czy raczej piorun nieba runął na ciszę —

w horyzont naszych oczu błyskawicę wdarł.

Piołunem oczy zmieszały tę łzę,

co wyrwana trwodze runęła w otchłań

wielką, zapomniana snem. Tylko trwoga

trwa. Trwoga, co serce dzieli na struny

i potrąca je kalekim palcem nienawiści,

jak żelazną lutnią wojennej pożogi,

spłynie kalekiej myśli przestrzenią zdrady,

jak tłumiony śmiercią opętania oddech.


Horyzont łamie się i zawęża nam patrzenie,

jakby oczy utkwione były w jednym punkcie

obrazu, który przykuwa i daje niewiarę,

a może tylko sen — niedowierzanie.

Tak świat zawęził patrzenie, utkwił

w otchłani źrenicy martwej ciszy huk,

jakby ktoś oczy uwięził w zwierciadle

i wpatrzył się w bezkres jak ten, co zawisł

na niewidzialnej świata szubienicy.

Żal usta wykrzywia jak łuku napinanie,

co wyrzuca strzałę cierpienia zanurzoną we krwi.

O! smutku na ramieniu. O! smutku,

co w mych oczach zastygły,

jak gdybyś tam wieczną lawą był.

I zastygł skałą krzyków wylanych bez sił,

w ogniu dusz pochodni, bez ciał —

z nich tylko pył — duszący dymu wrzask.

Tam u obłoków, czarno-różowe wybuchały

kwiaty, cięte ciepłą brzytwą nieba w złoty łuk.

Niepojęty ten czas — w przestrzeni konanie.

I ten zły sen, co uwiera i ściska gardło,

i goni pod powieką cień motyla, wołanie.

I woła: gdzie jesteś? Gdzie jesteś, Panie?!


Powiedz nam, że to snu dziwadła.

I że nie jest prawdą — i że to obrazu iluzja.

Czyż pod nieba powłoką można tracić wiarę

i łzy daremnie połykać, stać odrętwiały

jak niewolnik u pręgierza ponoszący karę?

Dzień strzelał iskrami, gwiazdy wtórowały.


Kto zimnego kwiatu zerwie naręcza bukiet

i wyniesie wysoko, zaniesie obłokom,

by ostudzić to wrzenie u podstawy nieba?

Kto ostudzi ciała w pyle zatracone,

opuszczone tak nagle i duszy wyrwane?

Gdyby niebo gromami pierwej uderzyło,

w kruche podstawy piekła — w ten żar nienawiści —

pękłyby łańcuchy krzywdy — odwieczne cierpienia.

I nim człowiek zrozumiał czas goryczy,

ćwiekiem bólu przeszyty — marny sen się ziścił

i do krzyża konania samotność przytwierdził.


Nie uniosę ciężaru. On miażdży mi dłonie,

jak gałęzie łamie i obdziera korę myśli.

Rozpaczy wysoko nie słychać wcale,

tylko motyle w rozdartym powietrzu lecą,

tylko motyle bezsilne w tym wrzasku —

lecą jesienią ku ziemi na zawsze,

jak złotych liści wirujące tańce,

jak ogni gwiazd pochodnie

spadające z nieba — by ucałować,

spopielić kości — do ziemi schować.

A spłoszone anioły nożem skrzydeł

cięły powietrze w proste deski trumny

i w chaosie czasu runęły na ziemię.

Ze wstydu głowy w skrzydła pochowały,

nie chcąc oglądać, jak czas napełnia

prochu ludzkiego przeogromne urny.


Co teraz niebu powiecie, anieli?

Kto was uprzedził, że duszę-ciało

miecza ostrzem tak nagle rozdzielił?

Kto tym, co jeszcze w nadziei czekali —

połamał skrzydła i zepchnął na amen

w bezradność? — Tak by wiecznością płakali.


Krople mi scalać przyszło z wielu oczu

w rzekę miłości — w srebrne płynienie czasu —

kwiat rozpaczy poić, by wyrósł nowy,

a tamten spalić z grobowego lasu.

I przyszło mi aniołów zawstydzonych pocieszać,

wybielać pióra połamanych skrzydeł,

zanieść pieśń Bogu, bez winy i żalu.

Ręce rozplątać, krew roztętnić w żyłach

i zapomnieć o zdradzie — jeśli taka była.


Warszawa, 31.08.2011 r.

Sen nas ostudzi

Ziemia jęknęła od trzasku ruin —

betonu, stali i luster szkieł…

Tak się zamienia płomieniem — skały,

jak dzień w noc, a noc w sen.


Sen nas przemieni na nowy dzień.

Napnie w nas krzywdę, ostudzi spokój,

wybuchnie echem spalonych serc

i spadnie kwiatem na kości cień,

co gdy bieleją — przestają żyć.


W ścieżkę zamyśleń poukładam czaszki,

na spopielałych drogach ciężkich od win

i spojrzę w ich myśli — oczodołów blaski.

Z oczu tęczowych wyczytam sen.


Zwątpienie w nas — myśli krwawiące

spadają kroplami na rozdartego serca pień,

by go nasączyć, ożywić wiarę —

na skronie spadnie jego liścia cień.

Sen nas ostudzi. — Zabliźni czas.


Dojrzałych pędów zielony sok

wystrzeli w niebo — popłynie śpiew,

zgasi nabrzmiały od winy mrok,

wyrośnie kwiatem przyszłości drzew.


Warszawa, 1.09.2011 r.

Rozdarte rany

Rozdarte rany. Pył na powiekach

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 1.58
drukowana A5
za 15.53