Kotwice na wichry epoki
Mdlący zapach kotwic wydobytych z mułu stulecia,
na dnie pozostały czaszki bohaterów,
po tamtej stronie epoki ich losy.
Morze wyrzuciło kolor nieba,
niepotrzebny wrak statku
z napisem „MS Zemsta” na burcie
i posągiem pogańskiej bogini wojny na pokładzie
oraz zardzewiałego kapitana z wąsem sumiastym.
Te kotwice historii na wichry epoki,
całe w glonach i omułkach,
stały się symbolem walki o suwerenność
każdego człowieka morza wolności.
Marnie się czułem
Towarzyszyłeś mi w ciemnej kaplicy
pod betonowym baldachimem
postmodernistycznej śmierci.
W ciemności przed Twoim Boskim Sercem
wpatrywałem się modlitwą w siebie,
we własną marność — cóż za pokuta —
marnie, marnie się czułem.
Pokrzepiony prywatnym rozrzewnieniem,
podbudowany stabilnym głazem miłosierdzia
wydobytym z sumienia i wiary,
wziąłem na siebie ten przeciążony grzechami kościół
i całą jego historię.
Cały czas czułem na sobie Twój wzrok,
tak jak kiedyś znów trzymałeś mnie za rękę
przez czterdzieści lat na Górze Tabor
w tym właśnie kościele.
Z tyłu na chórze rozległy się kroki,
ktoś otworzył drzwi, zapalił światło,
zszedł po schodach na dół.
Nagle święty Paweł przeszedł obok mnie,
skinął ręką na mnie.
Powiedziałem: — Marnie się czuję…
Ale powstałem z klęczek,
poszedłem za nim do Afuli.
O modlitwę Jana Kowalskiego
Modlitwą i pracą
wizje się tłumaczą
na język Padołu,
między Indianami na język Manitou,
między jałowcami i kolumnami Edypa
na przesiadywanie w beczkach.
Modlitwą pospołu
jak mnogie zastępy bogatą
w aniołów,
w ludzi,
w zadumanego młodego człowieka,
który musi umrzeć
zaraz.
Pożądania się tłumaczą
w społeczeństwie nastawionym
jak tokarka albo dziennikarz.
Modlitwa dzierżyć może prym
w środkach przekazu nakazów,
w wewnętrznej potrzebie Jana
nie musi zwyciężać Kowalski
pędzący autostradami najszybszym samochodem
na polowanie na dziewczyny.
Gdy modlić się zacznie nie tylko ustami,
spuścić racz, Panie, odrobinę łez
na Padół, ten Padół w czasie deszczu —
niekoniecznie powodzi,
niekoniecznie wichru —
zwykłego dżdżu.
Odrobinę łez
z powodu sąsiedzkiego krzywopatrzenia,
z powodu pomyłki kosmetyczki.
Odrodzi się prawdziwa modlitwa wówczas
w każdym Janie Kowalskim —
ja akurat jestem w to
wierzący.
Wino na Poniatowskim
Czemu tego nie powiesz… jemu?
Jego pies tak łasi się do ławy,
lewy tytoń z Bałkanów dał ci
na drogę dzisiaj,
a ty kryjesz przed nim konieczność
wycięcia suchych drzew,
które zasadził w młodości.
Skuteczne korespondencje lotnicze
są pierwowzorem demokracji,
kulawa czereśnia spadła z dinozaura,
ale na szczęście to nie był
jego dinozaur.
Jaki chleb, jaki schab, jaki joker?
Przeplatane psy, przeplatane powroty,
przeplatane wszystko.
No, czemu, czemu, no, czemu?
Szmaty, butelki i tektura — temu!
Polak buduje sobie dom,
a niech te żółwie Madagaskaru
wreszcie dojdą do imperium.
Ural — jaki Ural?
Zimno — jakie zimno?
Następna rewolucja Pana Miszki zwali
już wszystkie cokoły
i wreszcie skończy nieopłacalną
produkcję suszu i korków z czereśni.
Zgrzebne banki w paski niebiesko-zielone,
kłusownicy eksportujący zasady moralne
i wnyki do puszcz pełnych sitowia.
Kierbedź na winie,
wino na Poniatowskim,
luksusowy temat na wieczór w Bydgoszczy.
Zapal już tego papierosa
i idź na spotkanie,
jego otwarcie kiszek nie jest oczekiwane
przez skrzydlatego.
Szatan pytał dziś o duszę słabego,
nie otrzymał jednoznacznej odpowiedzi
ze strony środowiska trucicieli.
Czemu tego wszystkiego nie powiesz… jemu?
Moja dzikość ucieka
Pocałuj tego pająka,
w sieci go odnajdź.
To zaczarowany pająk —
obdarzy cię złotą rybką,
korytem i legitymacją,
gdy zmieni się w wodza z wąsami.
Liny, trakcje, przewody —
muska je jaskółka wiatru,
uciekając od opola do opola,
pospiesznie moja dzikość
nurkuje w lata dziecięce
przerażająco.
Ty nadchodzisz z gór cienia,
chcesz do światła,
nie widzisz sieci,
to i nie boisz się pająka
i jego pułapki.
Tak i nie
Maryja znad brzegu Galilei —
czyż mogła Bogu samemu powiedzieć „nie”?
Chrystus znad brzegu pustyni Judzkiej —
czyż mógł szatanowi powiedzieć „tak”?
Czy ja mogę powiedzieć „tak” lub „nie”
proboszczowi w czarnym jaguarze
pozującemu do zdjęć przy molo w Sopocie?
Gdy stanę na klifie jerozolimskiej świątyni,
przy Jezusie i Maryi,
pomacham mu ręką,
przelatującemu obok nas na skrzydle spadochronu,
by zniknąć za Jordanem
z wykupionym karnetem na sporty ekstremalne.
Na falach
Czuję, że duch kołysze się we mnie
jak mewa na falach.
Wewnętrzne skłonności
zagłębiają się w moje ja
jak grotołaz w jaskinię polską,
duch niespokojny polatuje
i siada na falach,
nurkuje w odmętach,
nawiedza kopalnie podwodne,
bryłę węgla lub soli
albo rybę wydobywa.
Mój duch karmi się
dwutysiącletnią rybą,
żyje prawdziwie to boskie stworzenie
lotne i drapieżne,
udając gołąbka pokoju,
pozwala mi cieszyć się
wodnym światem błyszczącym w słońcu,
za przyczyną samego Boga
rozkołysanym jak ludzkie „jestem”.
Czy zauważę, że jestem w Niebie?
Wybacz, Panie, moją nieufność.
Ty zawsze ulegasz mi,
a ja nie zawsze to zauważam.
Ty zawsze wysłuchujesz moich próśb,
a ja nie zawsze to zauważam.
Wczoraj kotka powiła młode
na moim strychu —
jeszcze ich nie widziałem.
Wczoraj zakwitła jabłoń na mojej działce —
jeszcze w to nie uwierzyłem.
Zmieniły się pory roku,
zmieniły wieki,
nawet tysiąclecia —
wpatrzony cały czas w kalendarz,
nawet tego nie zauważyłem.
Moim marzeniem jest tulić miłość
jak młode kocięta,
wdychać zapach wonnego kwiecia
obcowania z Tobą —
ale czy zauważę to, że jestem
już w Niebie?!
Opuszczone groby
Panie, Twój Grób w Jerozolimie
ponad moim grobem,
ponad grobem ludzkości.
Przenosimy, my, ludzie, swoje groby
w nowe miejsca bitew,
zapełniamy je w nieskończoność
ciałami nieprzyjaciół i ludzi, których kochamy.
Twój Grób, Panie, wciąż ten sam,
jedyny, u stóp Golgoty,
na Miejscu Czaszki Adama.
Twój Grób pusty jak grób Adama,
cała Jerozolima jest cmentarzem
królów, narodów, państw i mitów,
pod jej murami spoczywają
wszyscy herosi od czasów Ewy,
w jej Dolinie Jozafata czekają oni na sąd,
na Twój sąd, Panie, który jesteś stąd.
Którą wykarmiła Kolebka Jezreel
walczącą o trony ludzkość, zrównują groby,
zabijających w imię religii jednoczy ziemia,
która przyjmuje ich prochy jak zbędne kadzidło.
Kiedy nastanie pokój pod tym
wciąż czynnym wulkanem cywilizacji,
wtedy nastąpi pokój na Ziemi.
Ty, schodząc znów z Góry Oliwnej,
wejdziesz przez Złotą Bramę do miasta pokoju,
mijając w szpalerach salutujące groby
i nas, synów człowieczych,
błagających o miłosierdzie,
błagających wreszcie o jedność w Tobie,
rzucających liście palmowe, ścielących płaszcze,
składających dary i kadzących jak zawsze —
mijając w milczeniu.
Czerwony sztandar
Wyrwany z koszmaru tuż przed świtem,
porwałem się na komunę,
po jakiejś pile wchodziłem,
by zerwać czerwony sztandar.
Poraniłem kolana, poraniłem ręce,
sztandar splamiła moja krew
i jak śnieg wybielał,
ale nadal łopotał dla ludzi
bez nadziei.
Słowa wyrwane z kontekstu
Słowa wyrwane z kontekstu
lecą ponad łąką historii,
jak ptaki szybują ponad miastem,
osnuwają jak mgła więzienia, pałace i sądy,
osadzają szronem na chłodnych marmurach pomników.
Słowa wyrwane z kontekstu
wylatują przez okna szpitali,
strzelają jak race z trybun stadionów,
startują jak rakiety z grobowej ciszy cmentarzy.
Słowa wyrwane z kontekstu —
Ratunku! Pomocy!
Kocham sąsiada
Porozumiewam się z moim sąsiadem
wyłącznie za pomocą ulotek wyborczych Krzaklewskiego.
Ja wieszam je na klatce schodowej,
on zdziera i targa to w strzępy,
ja je wieszam codziennie, on je codziennie zrywa.
Wybrałem się wczoraj na wieczorny różaniec,
przed wyjściem zawiesiłem zdjęcie Mariana.
W kościele spotkałem sąsiada,
obok mnie klęczał i modlił się w skupieniu,
gdy wracał po nabożeństwie, znów potargał
ten spłachetek kolorowego kartonu
i rzucił pod moje drzwi.
Domyśliłem się, że bardziej niż diabła
nienawidzi Solidarności i Mariana,
a ja znów rano zawieszę nową ulotkę,
bo kocham sąsiada-katolika, bo chcę go uratować
z lewiatana Kwaśniewskiego paszczy okropnej!
Hieroglify nienawiści
Zachód słońca nad koronami drzew
przypomina mi czerwień wzgórz Galilei,
lecz tam w oddali nie widać jeziora za lasem,
tylko światła Krakowa.
Nad lasem, który oglądam z balkonu,
nie szybują lotniarze jak nad Górą Tabor,
co najwyżej ledwo dostrzegalne
dusze rozstrzelanych przez Niemców —
to one kreślą smugi na niebie jak odrzutowce,
białe krechy układają się w krzyże.
Galilea podzielona dziś pomiędzy Żydów i Arabów,
a moją ziemię najechali przed tygodniem —
tym razem Hunowie z koszalińskiego.
Zadomowili się tu szybko i wrośli w glebę,
spłodzili potomstwo ze Słowinkami,
które wolą żyć niż zostać rozstrzelanymi przez biedę,
które wolą poniżenie niż skazanie na poniewierkę w Saksonii,
przepustkę na sąd ostateczny Słowińców.
Już rośnie następne pokolenie,
które będzie profanować świątynie wolności
i stawiać gontyny przemocy,
a na niebie zobaczymy —
hieroglify społecznej nieufności.
Ameba nad Zachętą
Cień ameby nad Zachętą,
animatorka mieni się jak witraż antykościelny.
Przed ołtarzem całopaleń autorytetów,
ołtarzem na cześć Lenina,
nikczemny cień ameby
wyliniałej, choć podmalowanej,
z kredką na wargach,
z leśnej głuszy,
z Bitwy pod Grunwaldem.
W Muzeum Narodowym Kordian
wymachuje halabardą nad głową afiliantki,
halabarda frunie do wyspy magnetycznej
wyrwana z ręki,
ścina po drodze przypadkowo głowę Lenina,
a wolny kat Jaruzelski przemawia w telewizji
znów w symbolicznym dniu 13 grudnia 2000 roku.
Polska Akademia Nauk zastanawia się
nad wnioskami o tytuły naukowe dla byłych esbeków,
kobiety odmawiają różaniec
pod kinem „Wanda” w Krakowie
przed premierą filmu o wypaczeniach Chrystusa.
Po Jaruzelskim występuje w telewizji wściekła krowa
z loży Propaganda 2 i oskarża Wielki Wschód o skażenie paszy.
Teatralna kłótnia w gronie animatorów,
ameba niepolska stoi w Sukiennicach
na dwóch nogach i na jednej ręce,
wymachuje pawim piórem jak czapką,
śmieje się i rzuca oskarżenia wprost w Kordiana —
oskarżenia przyklejają się do jego twarzy,
on stara się je zdzierać i odrzucać na bok,
jednak bardzo kaleczy tym twarz.
Niespodziewanie Leszczyński klęka
obok Kościuszki na Rynku,
coś szepce mu do ucha.
Animatorka rzuca macewę i meteoryt,
który leci przez historię
i upada do stóp Karola Wojtyły,
nie czyniąc mu krzywdy.
W Kalwarii Zebrzydowskiej
Szatan kusi papieża —
daremnie.
Szatan kusi naród —
nie nada.
Naród kusi młodych artystów —
…
Bankructwo
Jasne miecze jak rozchlapywana lawa
lecą na miasto,
jak spadające gwiazdy nadlatują grzechy
tego stulecia.
W strzechy i drewniane dachy blokowisk
wbijają się płomienne sople,
deszcz nieczystości i śmierci niewinnych dzieci
uderza w domy i stajenki urzędów,
miasteczka pasterzy pogórskich
dosięgają wyroki spóźnione.
Dzieci widzą koniec świata
swoich rodziców,
dzieci przeżywają sprawiedliwość Opatrzności,
uświęcają się, płonąc w Pompejach Republiki.
Wioskę w skansenie spopiela kara.
Dziś to nie Swarno Chmielnicki ani Ugedej Teleboga,
dziś to nie strzały Amora ani miecz Michała —
dziś to lecące z nieba jak deszcz
pozostałości sowieckich sputników
i stacji kosmicznych,
bankructwo sowietyzmu w sercach
wywołuje ten kataklizm.
Człowiek godzien Matriksa
Znamię rewolucjonisty na czole,
w oczach błysk pioruna,
aura wokół niesamowitości —
oto wielki człowiek Stalin.
Jego imię zna cały świat,
o nim dzieci śpiewają pieśni,
on zna serce człowieka jak nikt —
oto wielki człowiek Stalin.
Wiele uczynił dla ludzkości,
wyzwolił ją z odwiecznych okowów,
pozwolił śmiało popatrzeć w przyszłość,
małym dzieciom darował radość.
I choć działalność dla ludzkości prowadził pod pseudonimem,
możemy odważnie głosić na dachach, że Stalin
„To nasz Wielki Odwieczny Brat!”
godzien Nagrody Nobla,
godzien statuetki Oskara,
godzien statuetki Feliksa,
godzien statuetki Matriksa,
godzien statuetki Urbana,
godzien diamentowej spinki,
godzien czerwonej gwiazdy z szarfą,
godzien szarfy i fartuszka,
godzien młota i sierpa,
godzien młotka i kielni,
godzien ekierki i cyrkla,
godzien Orderu Uśmiechu,
godzien Medalu Drogi Mlecznej,
godzien wszystkich brzęczących medali,
godzien nagrody polityka roku w Europie i Azji,
godzien nagrody Gospodarza Roku,
godzien nagrody Gościa Wyczekiwanego,
godzien nagrody Przedsiębiorcy Miasta i Wsi,
godzien nagrody sołtysa roku,
godzien nagrody kapłana roku,
godzien nagrody strażaka roku gaszącego o zmroku,
godzien nagrody samorządowca tysiąclecia,
godzien nagrody prezydenta tysiąclecia,
godzien nagrody stratega milenium,
godzien nagrody największego przywódcy ludzkości,
godzien nagrody filozofa wszech czasów w całym świecie,
godzien nagrody pisarza wszech czasów Pen Club,
godzien miana największego społecznika,
godzien miana Kosmonauty Uciskanych Zwierząt,
godzien Wielkiej Nagrody Leninowskiej,
godzien Nagrody Rewolucji i Postępu,
godzien Nagrody Kochających Wszelako,
godzien Nagrody Niosącego Światło
i wreszcie
godzien Wielkiej Nagrody Stalina,
i w końcu
godzien Wielkiej Nagrody Węgrzyna.
Moje klaustrofobie
Moje klaustrofobie w dorzeczu Wisły
okazały się cennym balastem.
Opadnięcie na dno Narodu
okazało się cennym doświadczeniem.
Przybyłem nad tamę, z której zrzucono ciało
Księdza Jerzego,
popatrzyłem na błyszczącą wodę rozlaną szeroko,
w której przebywał święty
z workiem kamieni przeszłości u stóp.
Moje serce zapałało wiarą i nadzieją,
ściśnięte serce nie uroniło krwi,
wody mętnej Wisły obmyły moje rany,
które były już tymi samymi
tysiącletnimi ranami Narodu.
Moje klaustrofobie przy ujściu czasów
okazały się cennym balastem,
który pozwolił mi opaść na dno sumienia.
Zaryłem w mule grzechu i rozpaczy
i zobaczyłem zmartwychwstałego Chrystusa
w delcie otchłani kosmosu.
Moje serce zapałało tym samym ogniem Księdza Jerzego,
z syczącej wody wydostałem się jak morska torpeda,
by poszybować do Warszawy parabolicznym lotem tęsknoty,
wyrwany z klatki światowej beznadziei,
znalazłem się w milionowym tłumie na Placu Piłsudskiego
naprzeciw krzyża i stuły — kotwicy narodu.
Moje klaustrofobie upuszczone w piruetach
na Karowej, znowu potoczyły się
w kierunku nadbrzeżnych zarośli, nie wytrzymując
presji niebieskiej kopuły nad bohaterskim miastem.
Wrzuciły w błogosławiony nurt nieśmiertelności
ten sam gejzer znerwicowanej nadziei,
by działał przez pokolenia
jak reaktor — źródło niezniszczalnej energii.
Wiosna wolna w negliżu
Lekki kwietniowy deszczyk
skrapiał czarną dermę
mojej dziurawej tureckiej kurtki,
gdy śledziłem tokujące czajki,
na łączce pośród wzgórz
rozczochrane wierzby
wypalone przez młodych pogan
zamiatały niebo naprędce,
gdy mijałem je, schodząc do ludzkich siedzib.
Skowronki — obywatele wiejscy — dzwoniły na nieszpory,
jeszcze nie w niebie, jeszcze w gałęziach drzew.
Pierwszy żonkil w ornym polu, eksplodujący jak wulkan,
zszokował mnie bardziej niż
skromne mlecze i zawilce na środku błotnistej drogi.
Jasnozielone, przykrótkie listki brzozy,
nieśmiałe nastolatki,
migocąc zalotnie, sprawiły, że odwróciłem wzrok,
wstydząc się patrzeć na wiosnę w negliżu.
Złamałem łodygę zeszłorocznego suchego ostu
raniącego dziewiczość wielkanocnego popołudnia
czystolicej pogórzystości.
Schodząc w oczerety życiodajnej narodowej rzeki,
mając przed sobą komin elektrowni w Połańcu,
musiałem ustąpić drogi motocyklistom
z warkotem wdzierającym się na Yamahach
w ostatni wolny lasek, w ostatni swobodny wąwóz,
w ostatni niepokalany, zawstydzony krajobraz.
Morwa zaczyna szaleć
Wiatr wieje,
leszczyna rozpędza się,
morwa zaczyna szaleć.
Zmierzwione witki wierzby
układają się w portrety
z okładek winylowych płyt,
moja głowa zmęczona porannym bólem
napina się od tęsknoty,
tężeje jak cięciwa łuku refleksyjnego
zatrzymana dla światowej energii
strzały miłosnej,
nakierowanej w kosmos.
W wietrze budzą się rude samochody
terkoczące jak cietrzewie i klekoczące jak bociany,
ostatnie z epoki przedpoduszkowej.
Ryby i pluszcze w chmurach,
pierwsi górale przytupują pod sklepami,
tam, gdzie krzątają się jeszcze
roratni sprzątacze i księża.
Blady księżyc rozpływa się
nad stropami blokowiska
w chmurze gołębi,
puszczyk na kominie piekarni
wydaje ostatni ostrzegawczy pisk,
robotnicze myszy uciekają gdzie mąka nie rośnie,
zanim słońce wstanie,
wiatr wyczesze skwer z papierków po cukierkach
i pozrywa z drzwi wyborcze plakaty nienawiści,
morwa się znów zazieleni w październiku,
a moja głowa powróci od morwy do normy
nad gazetą z artykułami o wschodach słońc
na obcych planetach.
Między cierniami
Nastała światłość świata,
widzę lilię między cierniami,
w okolicach miasteczka pasterskiego,
w drodze na szczyt
pozostawiam smolne szczapy, drogowskazy
na swojej ścieżce nadpalonej
jak wątpiące serce.
Pan jest w gorejącym krzaku ciernistym,
widzę obok rozradowaną twarz dziecka
żebrzącego na ulicy miasta,
które buduje pierwszą linię metra.
Jeśli Pan nie powoła,
któż zdoła dojść na szczyt —
jaki budowniczy, jaki pasterz.
A to dziecko jest już na szczycie.
Myślenie tobą
Myślenie tobą,
nacinanie brzozowej kory,
skanowanie płócien Renoira,
ale tylko do miejsc niezabliźnionej wilgoci,
zwijanie na przekrwionym kciuku
prężącego się żagla
z tkaniny twego biodra nazbyt spierzchłej,
z łuszczącą się farbą.
Zabłąkany w tobie
w dźwięcznym mrowisku grudek
na odwrocie łydki,
zwiany z suchą watą przesilenia,
dostrzegalny w listopadach świateł,
wzbierający w sypką łachę
przyśnionego tobie mojego ciała.
Oboje powtórzeni w sobowtórach naszych ust —
niepowtarzalni,
wydobyci z ciepłych kropel snu —
niedocieczeni.
Przygarnięci w popielatej żywej wnęce —
czasu? Siebie? Snu?
Ogarniający wnękę w perspektywie
czasu–siebie–snu!
Pejzażu serca zawerniksowanego już.
Feniks
Z niebios doleciał
na czas
i zamknął mi usta,
płomieniem sparzył język.
Wcześniej
westchnąłem ogniem
i zamilkłem,
męki spadły na moje
trzewia
i właśnie wtedy,
w zupełnej ciszy,
Feniks wzbił się
na skrzydłach duszy
i poszybował we wnętrzu
ciała
jak w kosmicznej przestrzeni
kryształu wszechświata
do celu
mojego życia
uwitego na skale litej.
Dotarł
na czas zwątpienia,
ognisty język spoczął na mnie
w ostatniej chwili.
Ostrowy serc połączone mostem łaski
(Wszechczasowe, wszechprzestrzenne pary ostrowów wieczornych).
Dwie odnogi rzeki padające sobie co pewien czas w objęcia
na pożegnanie, na powitanie, na pożegnanie.
Dwie wielkie stopy Sokratesa smagane wilgotnym wiatrem,
pomalowane czerwonym sprayem przez prawnuków Bolesława.
Dwie zasuszone gałązki jemioły przywiązane do zielonego przęsła mostu Tumskiego,
kołyszące się w takt kroków zakochanych wchodzących na most.
Święty Jan Chrzciciel oblewający wodą z muszelki
beanki uczuć niespotykanych,
naprzeciw świętej nastoletniej Królowej rozdającej
indeksy, certyfikaty i dyplomy,
mężczyznom dzielącym wiek umysłowy przez wiek życia.
Ojciec grający na flecie pastuszka
obok swej córki wystukującej rytm na bębenku dawidowym,
przycupnięci na ławeczce przy nadbrzeżnej alejce.
Narzeczeni kręcący się jak bąk w kajaku na środku rzeki.
Siwobrody staruszek z gitarą w ciemnych okularach grający „Barkę”.
Czarnobrody zdezintegrowany aktor bez spadochronu,
za to w czarnej pelerynie,
przy fontannie Nepomucena uczący się roli na głos.
Zakonnice niemymi ustami szepczące rozgrzeszenia
wystraszonym kochankom wieszającym kolejną kłódkę na moście.
Transkrypcje Segovii dźwigające na sobie strofy Szekspira
ponad głowami spacerujących katedralnym traktem Bolesławowem.
Dwa rzędy nadbrzeżnych latarni
nurkujących za swoim światłem w ciemnobrązowej rzece.
Dwaj chłopcy na drugim brzegu rzeki
spotykający się na muzealnej górce,
by rzucać gałęzie akacji do aportowania swoim psom.
Dwa łabędzie z pokrzykiem tęsknoty
przelatujące szybko nad wyspami.
Pięknie uformowany cisowy krzak w biskupim ogrodzie
i dziecięca czapeczka z włóczki kiwająca się na jego gałązkach
w rytm zielono iglastych podrygiwań.
Para młoda klęcząca w katedrze
przed świętym Janem Pawłem II udzielającym im ślubu
w kolorowych zonach witraży przepuszczających światło Wschodu
w kierunku kaplic i ołtarzy Zachodu.
Polski latarnik i latarnie gazowe
ze swym mistycznym światłem historii kluszczanej.
Wieże katedry smagane elektrycznością,
pulsujące jak atomowy reaktor,
katedry szykującej się do startu w ciemnogranatowe przestworza.
Załzawione, lekko zmrużone okna Uniwersytetu, prawie z iskierkami łez
podglądające stado kaczek przy kolacji na środku Odry,
szykujących się powoli do chybotliwego snu
na przewalających się, szumiących skibach.
Rzeczna toń dziewiczego falowania,
w której zagłębiają się świetliste słupy miasta.
Księżyc pod rękę z gwiazdą wieczorną pojawiający się nagle
jak przypomnienie żłóbka, jak wspomnienie Orientu, kolebki ludzi i ptaków,
sprawiające, że oczy świętych na nieruchomych cokołach
zwracają się nagle w jednym kierunku,
a ich spojrzenia otulają mężczyznę i kobietę
dotykających w tej czarownej chwili swoich bladych dłoni.
Dwa anioły pląsające na ceglanym murze łączącym
taflę wody z ławeczką w biskupim ogrodzie.
Dwie gotyckie dusze zachwycone sobą,
przelewające się powoli do jednego kielicha wspólnego życia
oraz
cienie poetów i rzemieślników
nawiedzających od tysiąca lat kamienne zaułki
ciągle żywej tumskiej starówki,
wyłaniających się z jej duchowego światła
jak nowo zrodzone nadzieje.
Ty i ja
Feniks górnych dróg powietrznych
sfrunął wieczorem w centrum
elektrycznych spraw wirtualnego megamiasta,
rozsypał iskry, a płomienie
pognały za jego zamiatającym ogonem.
W oknach domów
i na szklanych taflach wieżowców
zatańczyły pomarańczowe wstążeczki,
ruch serc i umysłów zamarł na ulicach,
zatrzymały się w locie pojazdy powietrzne,
twarze milionów zastygły.
Tylko ty i ja
szliśmy wciąż przed siebie
z odległych dzielnic
w kamiennej metropolii zatrzymanego czasu.
Feniks w kolejnym nawrocie
przeleciał tuż nad naszymi głowami,
gdy wyszliśmy na główną ulicę,
zobaczyliśmy wreszcie siebie z daleka —
z płomieniami we włosach,
z rozpalonymi oczami, idących jak roboty.
Zaczęliśmy biec do siebie,
miasto rozsypało się w popiół,
gdy padliśmy sobie w ramiona,
zapachniało akantem i mirrą.
Transcendentny kwiat
Transcendentny kwiat
zakwitł w świętojańską noc
pod jasnymi gwiazdami,
nagimi symbolami czasu.
Kwiat rozwinął pierwszy różany płatek —
czerwony — nostalgii i wspomnień.
Potem wzrósł drugi różany płatek —
żółty — pragnienia i rozdarcia.
Wreszcie pojawił się trzeci różany płatek —
purpurowy — podróży i namiętności.
Po chwili uniósł się w górę
płatek pachnącej lilii —
kremowobiały — prawdy i dziewictwa.
Za nim rozchyliły się nieśmiało dwa jęzorki lilii górskiej —
pomarańczowe, cętkowane — emocji i pieszczoty,
a wówczas począł wysuwać czubek noska
płatek lilii pachnącej jak cały Orient —
złoty — poznania i odnalezienia.
Z dna kwiatu w końcu wychynęło
wiele delikatnych płatków niezapominajek i bławatów —
niebieskich szalenie — jak podróż w górę zmartwychwstałej miłości,
by w końcu ukazać się mogły skłębione fale morskie
płatków najrzadszych ziemskich orchidei —
we wszystkich kryształowych kolorach tęczy —
tęsknot, oddania i zjednoczenia.
Kwiat transcendentny zachwyca,
kwiat transcendencji pachnie,
kwiat miłości odwiecznej
oddanej ludziom,
nieupadłej pomimo grzechu,
na zawsze w nim zaklętej jak absolut,
wciąż się rozwija,
wciąż rodzi nowe kształty, kolory i zapachy,
gdy zakochani prawdziwi poza czasem
patrzą sobie w oczy
w kolejną świętojańską noc.
Bicie serca
Mój anioł zwiastowania podpowiedział —
popatrz w te dwa nieba,
to twoje przeznaczenie.
Popatrzyłem, a potem
do jej ust moje usta zbliżyłem,
potem pocałowałem delikatnie w szyję,
musnąłem językiem guziczki mleczne,
by rozkosznie przylgnąć do białego łona,
i usłyszałem bicie serca
syna człowieczego.
Kompleta
Rozchwiane serce,
stary, zdezelowany rower,
rozkołysane serce łkające
jak pęknięty ze spiżu dzwon,
kościółek na wzgórzu z dziurawym dachem,
po którego zmurszałych ścianach
płyną strugi jesiennego deszczu,
jedyne serce ikoną świecącą w prezbiterium.
Ktoś klęczy,
ktoś pozostawił rower
pod drewnianym parkanem —
to staruszka przyjechała
z zapadłej wioski
w deszczu rozpaczy,
w błocie samotności.
Wezwana na nieszpory
z ruin swego wdowiego,
postsowieckiego życia
na ostatnią kompletę.
Ktoś powiedział
Ktoś powiedział —
wzgórza nieutulonego żalu,
delikatności, której
nie dotknęło wschodzące słońce obłudy,
nie spiekło zachodzące słońce zwątpienia.
Ktoś powiedział —
piramidy radości
kryjące szczątki ziemskich ograniczeń.
Dotknąłem twych piersi
opuszkami palców, wilgotnym językiem,
musnąłem łaskoczącymi rzęsami
bladoróżowe, drżące kuleczki życia,
wtedy nad doliną utulenia
zapłonęła tęcza naszej jedności.
My, wpatrzeni, zachwyceni,
przesunęliśmy spojrzenia w górę,
w zenicie odkryliśmy nasze oczy
oddane sobie na zawsze,
wpatrzone w siebie odwiecznie.
Ktoś powiedział —
to tylko zakochani nieśmiertelni,
lecz nie żałujmy im szczęścia.
Lorelei dzwoni do mnie co rano
Lorelei dzwoni do mnie co rano
ze swojej skały na Renie,
ja odbieram te telefony
za każdym razem w innym miejscu —
a to na Krywaniu Baców i Janosików,
a to w Grocie Króla Gór,
a to znów na statku Waza,
a to w karawanie do Petry.
Gdy właśnie byłem na kosmicznej stacji Alfa,
dostałem MMS-a wstrząsającego —
zobaczyłem ją, jak szlocha
nad przepaścią pośród burzy,
a jej włosy jak warkocze wszystkich komet
wplątane są we wzburzone fale rzeki.
Zamarłem z przerażenia.
Natychmiast zrobiłem słodką fotkę
z wiatrem słonecznym nadlatującym
od strony supernowej królów
i spróbowałem wysłać ją
mojej nagiej, drżącej Lorelei.
Nie udawało mi się to,
traciłem wciąż zasięg,
przelatując nad Syberią i Workutą.
W sumie to dobrze się stało,
jak się okazało po chwili —
na mojej fotce była jakaś kometa,
która w powiększeniu jawiła się
ogromną bryłą lodu,
a jej warkocz śniegiem białym.
Na ciemnej stronie komety
widniał wielki czerwony symbol —
skrzyżowany sierp i młot oraz broda starca.
Zasnąłem przy próbie skasowania foty,
telefon wypadł mi z rąk,
a potem z Alfy gdzieś nad Donem
poleciał ku ziemi pomimo braku grawitacji.
Przestraszony, wyciągnąłem moją
kilometrową rękę jak manipulator,
nie zdążyłem go złapać —
zniknął w atmosferze.