E-book
20.58
drukowana A5
46.5
Pięćset mil do domu

Bezpłatny fragment - Pięćset mil do domu


5
Objętość:
243 str.
ISBN:
978-83-8273-177-4
E-book
za 20.58
drukowana A5
za 46.5

Rozdział I — Szwindel Czarodzieja

Merlin, adekwatnie do swej uroczej ksywy, był czarodziejem.

Miał dryg do drobnych przekrętów, ale i dość oleju w siwym łbie, by nie wpierniczać się w nic grubszego niż obwoźne dilowanie ziołem czy obrabianie niewiele znaczących miejsc. Żadnego handlu bronią, sprzedaży kurew czy wymiany ich na twarde dragi. Żadnego palenia chałup z ludźmi w środku i chlastania parobasów maczetami. No dobra, bez przesady. To ostatnie się czasami zdarzało.

Zaryzykować można więc stwierdzenie, że czarodziej Merlin znał umiar i nigdy swego dzbana nie przelewał. Nic zatem dziwnego, że jego bandzie przypięto etykietkę „pizdowatej”. Merlin jednak wykładał na to fujarę. Walił to. Miał inne spojrzenie na świat.

Wiekowy nie był, choć z twarzy mu stało inaczej. Wszystko przez wrażenia, jakich nabawił się w Afganistanie i hektolitry wódy, którą wyżłopał, by o owych wrażeniach móc zapomnieć. Niestety. Ciągle budził się w zupie z własnego potu, w takim stanie, że lepiej nie trzymać giwery w zasięgu rąk. O tak. Te cholerne brudasy nie zdołały go usiec, ale rozorały mu psychę po całości.

Febra, szczanie pod siebie, nerwica oraz inne syndromy weterana, dumnie nazywane zespołem stresu pourazowego, były jego towarzystwem od wielu lat. Towarzystwem, z którym bez pomocy procentów ciągle nie umiał się zżyć.

Jeździł z Oil Brothers.

W przeszłości, kiedy jeszcze mu się łapy tak nie trzęsły, startował do MC Bandidos, ale tam żyło się po prostu za grubo. Dzień nie miał prawa dobiec końca, jeśli się komuś nie ukręciło łba albo nie zerżnęło w czterdziestu jakiejś dziewuchy. Także handel kwitł innej wielkości.

Merlin przez prawie rok starał się dotrzymać kroku swym popieprzonym braciom, lecz wymiękał. Pękał w środku od tego całego pędu, a krzyki zarzynanych pastuchów wracały do niego w nocy i odchodziły dopiero bladym świtem, niwecząc szansę na sen.

W owym czasie sporo lunatykował.

Ukrywał wszystko, ile tylko mógł, lecz w końcu szydło przegryzło pieprzony worek i taki jeden pojebaniec go nakrył, jak płacze w nocy. Jak zanosi się od spazmów, machając konwulsyjnie kopytami i wtula mordę w stary, zaszczany koc. Jak łka, wyrzucając z siebie nazwiska, o których nigdy nie powinien wspominać. Jak się stacza.

Szczęściem Merlin (wtedy jeszcze reagujący na dźwięk imienia Henry) podglądacza przyuważył i ubił. Chwilę później wpakował trupa pod wyro, zawinął cały hajs i poszedł w długą. Od tamtej pamiętnej nocy MC Bandidos z Merlinem nie bardzo mają po drodze.

A Oil?

Oil to tylko przyczółek. Chwilowy port, w którym niechcący zakotwiczył na zbyt długo. Tak długo, że nie wiedzieć właściwie kiedy, zaczął całym tym dziadostwem dowodzić. Pięknie losy się plotą. Wczoraj pionek u wielkich, dzisiaj władca prowincji. Nie ma co.

Szły ciężkie czasy i wszyscy o tym wiedzieli. Młodsi nawiali, przywdziewając kurtki MC Mongols albo MC Pogans, a najbardziej szaleni próbowali nawet sił u Sons of Silence. Tyle że nie Merlin. O nie. On był na to stanowczo zbyt wyniszczony. Przejął więc stery w Oil, lecz tylko dlatego, że nikt się specjalnie nie garnął, by to zrobić. Nikt nie chciał brać na swe barki tych wszystkich podśmiechujek — kpin o ekipie, której się własne maszyny nie słuchają. O paralitach, co to spadają na mordy z cholernych skarp.

Tak więc padło na niego, a raczej wziął to na siebie, bo inaczej wszystko trafiłby szlag. I tak już ledwie dychali zredukowani do czterdziestu paru głów. Jak jakieś dinozaury na półtora miesiąca przed wymarciem.

Więc kiedy Henry Legowsky złapał stery tego chylącego się ku zatonięciu statku, okazało się coś naprawdę niezwykłego. Wyszło na to, że jeśli chodzi o drobne wałki i handel na małą skalę, jest on najprawdziwszym cudotwórcą. Cholernym, pierdolonym czarodziejem.


*

Tego dnia słońce oblało drogę najprawdziwszym żarem. Tłusta wskazówka nie wyminęła jeszcze nawet dziesiątki, a pozamykana w termometrach rtęć już osiągnęła temperaturę dziewięćdziesięciu pięciu stopni Fahrenheita i ciągle nie miała dość.

Pruli w szóstkę, przemierzając puste drogi Arizony. Dosłownie niczym nóż Bowie obierający ze skóry głupiego, rzecznego bobra. Szybko i bezlitośnie.

Pomimo niekomfortowych warunków, to jest kurzu dostającego się do oczu, słonecznych oparzeń i innych, cholernych otarć, ich prędkość miała pełne uzasadnienie, a jęki i narzekania należało odłożyć na inny czas. Wszystko dlatego, że środowisko, przez które się przebijali, emanowało wrogością, jednak ani skorpiony, których dziesiątki spacerowały po piachu w poszukiwaniu ukojenia przed skwarem, ani koralowe węże mogące wstrzyknąć toksynę paraliżującą nerwowy układ człowieka, nie oznaczały najprawdziwszych kłopotów. W dziedzinie: „niechętni obcym” dalej numerem uno był homo sapiens.

Tak więc szóstka mężczyzn wyciskała z maszyn pełną moc, mając nadzieję na uniknięcie kłopotów. A, jako że od Nowego Meksyku dzieliło ich jeszcze minimum pięćset mil drogi, ciągle nie mogli być pewni.

Sprawy w Tucson przebiegły całkiem pomyślnie i pozostało tylko dostać się do domu. Na tych terenach prymat wiedli MC Mongols, którzy, co prawda, głównie nienawidzili Angelsów, lecz i do innych nie pałali entuzjazmem. Zwłaszcza do tych, co podkradają kupców, robiąc wałki na ich własnym podwórku. Z takimi rozprawiali się szybko.

MC Mongols to nie były takie zwykłe paparuchy, które można bezkarnie walić w rogi. Ich trzon składał się z motocyklistów, którym kiedyś odmówiono wstępu do Hell Angels i samo to było doskonałą wizytówką. Odrzuceni, stworzyli własny klan, Mongols Brotherhood, na obszar działalności wybierając zachodnią część USA. Na handlu bronią i koksie urośli w siłę. Nie brakowało głosów, że mają powiązania z Kanadą oraz Meksykiem.

Jakoś jednak żyć trzeba, a że ostatnio się po prostu farciło, Oil postanowili zaryzykować. Merlin znał te tereny jak wnękę we własnej dupie. Znał też kilku chłoptasiów, którzy cenili dolar bardziej od lojalności. Spieniężyli więc wszystko, inwestując w coś, przed czym do tej pory się wzbraniali. W wysokiej jakości pył.

I tak to się w sumie zaczęło.


*

Towaru sprzedali tyle, że gdyby zostali złapani, każdy dostałby poczwórne dożywocie. Oczywiście, jeśli by ich na miejscu nie zabili.

W takich sprawach to prawie jak przy odstrzeleniu głowy durnemu glinie. Jeśli wieziesz proszek w dużej ilości, musisz liczyć się z tym, że poczucie humoru stróżów prawa gaśnie w piekielnym tempie. Większość ma przecież dzieci i nie bardzo chce, aby łaziły one naćpane. Ryzyko równoważyły plusy. Przynajmniej dwa. Jeden malutki i jeden obleśnie gruby. Ten drobny to reputacja, która — kiedy w końcu się wyda, kto wywinął ten szwindel — poszybuje momentalnie w górę i zakończy wreszcie gadki o ich partactwie. Nikt już nie będzie zarywał beki ani opowiadał dowcipasów. Kiedy doprowadzą operację do końca, wszystko zniknie. Cholerne drwiny się skończą.

Ale nie dlatego zdecydowali się działać. Impulsem, który przechylił szalę, były rzecz jasna pieniądze. Stare, wysłużone prostokąty z podobiznami Ulyssesa Granta i Benjamina Franklina miały o wiele więcej mocy sprawczej i to one nadawały ton. A trzeba przyznać, że demony zrodzone z chęci posiadania dobrze wiedziały, jak prosperuje świat. Ten zaś w obecnej chwili jawił się Oil Brothers znakomicie. I tylko jednej małej rzeczy brakowało. Należało dojechać do swego domu.

Za pieniądze, które mieli przy sobie, mogliby opłacić topowemu koszykarzowi tygodniową pensję, wliczając w to jego zachcianki i fanaberie. Pocili się przeto podwójnie.

Stawali rzadko i tylko wtedy, kiedy naprawdę musieli. Merlin nalegał, aby przed Nowym Meksykiem w ogóle nie zsiadać z motorów, ale jak wiadomo jeść i pić trzeba. A nawet jeśliby można owe kwestie załatwić podczas jazdy, to z maszyny pędzącej dobre sto mil na godzinę trudno w locie się zesrać czy odeszczać. Przeto krótkie przystanki się zdarzały.

Zestresowany Polip upamiętniał podróż rzygowinami. Jimmy Bon Jovi przy każdym postoju sprawdzał, czy torby z kasą są należycie spięte i powiązane, czy aby żaden studolarowy banknot nie wyfruwa. Gdyby dano mu szansę, pewnie gotów byłby stanąć i wszystko jeszcze raz dokładnie zliczyć. A potem ponownie zliczyć.

Nie mieli jednak czasu na pierdoły, bo wiadomość pewnie już dotarła do T-Rexa i niebawem rozpocznie się polowanie. Imigranci, Martwe Kwiaty, Mc Pogans albo Free Souls. Wszyscy ruszą na żer, chętni zarobić tak pokaźną gotówkę. Każdy pojebaniec w zasięgu czterystu mil będzie wył do księżyca i zanosił modły o ich śmierć. Każdy samotny jeździec czy zatraceniec. Spod kamulców wypełzną najgorsze zakapiory, wiedząc, że to ich jedyna szansa na lepszy los. Prywatnie świecąca gwiazda. I jak Bóg świadkiem, drugiej takiej nie będzie.


*

Numer przygotowywali długo i drobiazgowo, ale efekt był bardziej niż zajebisty. Sześciu ludzi i milion czterysta tysięcy do przewiezienia. To się odbije naprawdę szerokim echem. Odbiorcy towaru zapewne już wisieli do góry kopytami w jakimś opuszczonym magazynie, a T-Rex miażdżył ich jelita pod butem. To pewne jak amen w pacierzu, że już ten czy tamten nie wytrzymał torturowania i pękł. Nawet jeśli nie dał dupy w starciu z gwoździami i młotkiem, to z prądem już raczej tak.

Podduszenia, bambusowe drzazgi pod paznokciami, wiertła w kolanach czy kwas. Coś na pewno otworzyło już komuś gębę i trzeba stąd wypierniczać póki czas. Dojechać szybko do domu i zaszyć się bardzo głęboko. Jak najgłębiej. Trzeba przepaść jak kamień pośrodku rzeki, bo tamci nie przestaną ich szukać. O nie. Granica stanu nie będzie żadnym hamulcem.

Wszystkich to ogromnie stresowało. Karki aż cierpły od ciągłego odwracania się i zerkania przez ramię. Łby napuchły od cholernego rozmyślania. Bycie piekielnie bogatym to bardzo zły czas, by umierać.

Więc wszyscy walili w gacie poza Saracenem, który prawdopodobnie nie nauczył się bać. Gdy go poznawałeś, miałeś pewność, że jest zwykłym pozerem, chcącym jedynie udawać zimnokrwistego. Tak o nim myślałeś, gdy nagle ciął maczetą pięciu czy sześciu nygusów na kawałki, by dwie godziny później w jakiejś obleśniej budzie, bez najmniejszej żenady wsuwać stek. Wszystko z tym samym brakiem zainteresowania na ciemnej twarzy i beznamiętnym wzrokiem wpatrzonym w dal.

Doszło nawet do tego, że po całym tym handlu, kiedy wszystkich stres aż rozrywał, Saracen zasugerował, by przed wyjazdem odwiedzić cmentarzysko samolotów, które w Tucson jest nie lada atrakcją. Na całe szczęście inni byli mądrzejsi i pomysł się nie przecisnął. Inaczej pewnie by już wisieli w rzeźni.

Saracen miał w połowie indiańską krew, ale nie zdradził, z jakiego plemienia pochodzi, co dziwne, bo kolorowcy zazwyczaj są bardzo dumni. Prawdopodobnie spokrewniony z Hopi, nigdy jednak nie powiedział tego wprost.

Jeśli chodzi o motor, nie był przesadnie gramotny. Kiedy należało się spiąć i przyładować w pedał, Indianin najczęściej obstawiał tyły, ale w maczecie nie znajdziesz większego kota. Prawa czy lewa ręka, jeden wuj. Chlastał upiornie. I gdyby miał trochę bardziej medialną mordę, mógłby trafić ze swymi popisami do telewizji. Mordę miał jednak więcej niż niepapuśną, więc na paradowanie przed dumnym okiem kamery jak na razie raczej się nie zanosiło.

Do południa zostało mniej niż pięć minut, kiedy w oddali dostrzegli zabudowania.

Rozdział II — Różnice zdań

Merlin nakazał ręką i przystanęli, wzniecając tumany kurzu oraz dezorientując włochatego pająka wielkości pięści. Jimmy Bon Jovi od razu skoczył do toreb i zaczął poprawiać troki w mocowaniach. Polip wsunął do gęby brudne paluchy, ale nie miał już co z siebie wyrzucać, więc tylko się cały zaślinił. Ukrop, rozpinając w biegu galoty, pobiegł srać.

— Czemu stajemy? — zapytał Wiwat, prostując kości w bliżej nieokreślonej gimnastyce. Czarna kurtka ze wzorem przewróconej beczki ropy, nad którą krzyżowały się w braterskim uścisku dłonie, odbiła refleksy świetlne.

Przywódca nawet nie zerknął, zajęty czyszczeniem okularu starej lornetki. Kiedy uznał, że styka, przyłożył przedmiot do oczu.

— Na chuj stajemy, się pytam?

Od strony drogi doleciał warkot silnika, który już dawno powinien być w renowacji. Saracen dobił do grupy.

— Opierdalasz nas na każdym kroku, a sam się tera jopisz, chuj wie na co. Co jest?

— Muszę pomyśleć — odparł Merlin bardziej na odczepnego, niż gdyby pragnął dialogu. Nic z tego. Kiedy Wiwat się uparł, śmiało mógł być synonimem wrzodu na dupie.

— Podczas jazdy nie możesz?

Wiwat nawet w swej grupie nie był szczególnie lubiany. Takich band nie tworzą jednak skauci. W podejmowaniu naprawdę trudnych decyzji bywał pomocny.

— No więc? Komunikuj się facet. Wiesz, że cisza mnie kurewsko irytuje.

Herszt odstawił lornetkę, przecierając zapoconą twarz rękawem kurtki.

— Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda normalnie — stwierdził, co kompan odebrał jako ewidentne zaproszenie do rozmowy.

— A jak ma wyglądać? Toż to tylko pierdolona stacja, jakich pełno. Może mają promocję i jeśli zatankujesz pod korek, to cię poczęstują wiśniowym ciastem bez wiśni? A ta przybudówka, po prawej, ma pewnie specjalny pokoik, gdzie jakieś przechodzone przez tirowców ruchadełka pomagają dobić ojczulkowi do średniej, kurwa, krajowej. Nic, co wymaga podchodów.

— Mówisz?

— Pewnie, że tak.

Saracen nie wyglądał najlepiej. Twarz jednocześnie blada i purpurowa. Długie włosy jak wykąpane w pocie.

Pewnie się ostro najebał, chcąc dotrzymać kroku reszcie grupy — pomyślał Merlin. Albo jakieś choróbsko w niego wlazło. Paru chłopaków już kilkukrotnie go przekonywało, by w końcu puścił ze skarpy tego trupa i sprawił sobie maszynerię z krwi i kości. Nic z tego. Przywiązywał się do martwych rzeczy jak martwe dzieci do swych martwych szczeniątek. Merlin miał niemal pewność, że kiedy wszystko się skończy, docisną go mocniej i Indianiec ustąpi. A jeśli jest tak bardzo do tego grata przywiązany, niech założy sobie minimuzeum. Jego upór nie był dla grupy dobry. Coraz bardziej godził w ich mobilność.

Indianin wskazał zabudowania, rozkładając w pytającym geście wielkie dłonie. Polip ponownie spróbował pożreć palce i ponowie nie przyniosło to skutku.

— Jak widzisz — skwitował Wiwat — bawimy się, kurwa, w Alamo.

Saracen go zignorował, wlepiając swe jedyne oko w szefa.

— Hee-nry. Co-o tam?

Kiedyś, podczas zwykłej szarpaniny, jeden kizior trafił go dwucalową rurką w prawą skroń, kasując oko i wywalając na ciepły asfalt dwanaście zębów. Indianin półtora miecha przeleżał w śpiączce i co bardziej zapalczywi robili już zrzutkę na kwiaty. Mimo że w końcu cudem śmierci umknął, od czasu do czasu lubił połykać słowa. Bywały dni, że bez pomocy metalowego kapturka nie mógł uchwycić najprostszej nawet myśli.

Twarz przywódcy tonęła w wątpliwościach.

— Nie jestem do końca pewny. Chyba git.

— Chryste. Co ma nie być git? Toż to tylko przydrożna stacyjka, gdzie…

— Wiem. Gdzie przechodzone przez tirowców ruchadełka pomagają dorobić ojcu do średniej. Tak?

— Zgadza się — rozpogodził się Wiwat. — A do tego jakaś wulgarnie podmalowana czterdziecha przyrządza dla gości steki. Ale wiecie, co myślę? Przypala je.

Czarodziej wyszczerzył zęby. Ile już tych historyjek w życiu słyszał? Wiwat kontynuował:

— Myślę, że je przypala, bo w ogóle nie jest skoncentrowana. Nie myśli o tym, jak dogodzić tym ćwokom. A przynajmniej jak im dogodzić kulinarnie. Obserwuje tylko znad garów, jak jej córuchny zjeżdżają z wieśniakami na bocznicę i jest coraz bardziej wkurwiona na swoją metkę. Na to, że wywodzi się z cholernych lat sześćdziesiątych i już żaden z nich na nią nie zerka. Nie łypie okiem i nie posyła całusów. Stary kobitę szturchnie z raz na cztery miesiące, gdy jest tak napierdolony, że przez przypadek pomyli ją z którąś z córek, ale to wszystko. Dlatego przypala te steki. Na dwieście procent.

Wrócił Ukrop, pokazując coś żółto-brązowego na końcu noża. Coś, co się wiło pod ostrzem.

— Patrzcie, jakiego gościa nakryłem gównem. Szczęście, że mnie w dupę nie ukąsił.

Merlin wrócił wzrokiem do Wiwata.

— Czy w twojej wizji świata jest telefon?

— Telefon?

— Tak. W miejscu, które opisujesz. Czy jest tam telefon?

Motocyklista zmrużył oczy przed słońcem.

— Pewnie, kurwa, że tak. Mają telefon. Bo niby czemu mieliby go nie mieć? Nie żyjemy przecież w trzynastym wieku.

— Ok. To coś już mamy. Powiedz mi jeszcze, jak przędą?

Zakapiorowi twarz wykrzywił grymas, jaki nieraz można spotkać na końcu filmu, który nie miał szansy zakończyć się happy endem. Zmrużone oczka przeszły w spizgane szparki.

— A co? Chcesz ich pierdolnąć po drodze? Mnie tam jest wszystko jedno, ale za dużo szumu też niezdrowo. Nawet jebany pająk nie żre czterech much naraz.

— Nie, Wiwat. Nie mam chęci ich skubać. Pytam, jak się utrzymują na powierzchni?

Coś w słowach przywódcy nie grało. Jakby miał mu lada moment przywalić w rogi. Wiwat był tego pewien. Nie wiedział jeszcze tylko, z której strony.

— Co to, kurwa, ma być? Teleturniej?

— Po prostu powiedz, co myślisz? Każdy burak w promieniu stu mil wie, że na tym zadupiu stacja to żyła złota. No, bez przesady, ale na pewno pozwala zawiązać koniec z końcem. A wiesz, jak powiadają, nie? Na bezrybiu i rak może być rybą.

— Czyli co, bo się chyba kapkę pogubiłem?

— Nie wiem. Ty mi opowiedz. A zacznij na przykład od tego, czemu ich małe przedsięwzięcie nie spłonęło?

Polip od prób wymiotnych nabawił się czkawki i co jakieś dziesięć sekund głośno czkał. B.J. Jimmy ciągle grzebał przy torbach.

— Aaaa. — Twarz Wiwata przyozdobił uśmiech. — Pewnie się po prostu opłacają.

— Bingo. Komu?

— Chryste na niebie. Ciemny. Siedem stóp wzrostu. Lubi wypalać oczy stalowym prętem.

— Komu, Wiwat?!

— No, T-Rexowi, do chuja!

— Bravissimo. I jak sam przed chwilą powiedziałeś, mają telefon.

— Nie bardzo rozumiem, po co te całe… — rozpoczął Wiwat i zamilkł. Uśmiech zgasł. Nabrzmiałe usta przykryły popsute zęby.

— Więc już się lampeczka pali, po jakiego wacka stanęliśmy?

— Taaa. Już tak. Po co tyle pieprzenia?

— Skoro kojarzysz, to daj mi chwilę pomyśleć.

— Pewnie. Myśl. Kombinuj szefie, a ja tymczasem sprawdzę, ile moja dziecina ma jeszcze ropy. Nie przeszkadzam.

I Merlin faktycznie myślał.

Coś, jakiś dawno niesłyszany głos, mówił mu, że nie bacząc na to, jak fatalnie stoją teraz z paliwem, powinni to miejsce ominąć. Ruszyć na pełnym gazie, szukając szczęścia gdzie indziej. Tylko że wilcze oddechy wciąż dyszały im w karki. A motor bez benzyny to jak kutas bez pizdy. Fakt, można go jakiś czas prowadzić ręcznie, ale na dłuższą metę nie da rady. Statek musi mieć morze, a spluwa kule. Na inne rozwiązania nie ma szans.

Merlin niejako przeciwko sobie i swym wewnętrznym przeczuciom postanowił, że jednak podjadą i trochę się rozejrzą. Jeżeli zajdzie potrzeba, najwyżej kogoś przekupią. A jeśli już naprawdę nie będzie innego wyjścia, rozwalą gdzieś po drodze kilka głów. Słowem, po prostu spróbują, nie bacząc na miejsce i czas. Co jednak z tego wyniknie, to jak mawiał jego ziomek w Afganie: „Jeśli ktokolwiek raczy wiedzieć, to tylko Bóg”.


*

Na przestrzeni kilku ostatnich lat różne akcje zgrywały ich ekipę. Jedne całkiem komiczne, inne do granic przyzwoitości pojebane. Wszystkie jednak miały wspólną cechę — były logiczne i nie wymykały się racjonalnym wyjaśnieniom.

Co prawda, raz kasowali gościa na zlecenie, który ani myślał odejść w piach i nawet po szóstej kuli ciągle wierzgał, ale pomimo tego incydentu, reszta zdarzeń plasowała się w kategorii: „zrozumiałe”.

Ale nie dziś.

Dzisiaj świat się pojebał po całości.

Sześciu motocyklistów nie jest w stanie nigdzie cicho podjechać, więc po prostu porzucili ten pomysł, stawiając na stare i sprawdzone metody, takie jak przekupstwo i zastraszenie. Jeśli kolesiowi tam w budzie zaświeci się japa na widok pliku z kapustą, to w porządku. W innym przypadku trzeba będzie robić dym.

Tylko że „robić dym” jest bardzo śliskim pojęciem. Może oznaczać zwykłego prztyczka w nos albo piekielną rzeźnię, gdzie jucha spływa wiadrami. Wszystko zależy od szczęścia i nastawienia. W tym konkretnym przypadku było ono bardzo mocno na nie. Wręcz kurewsko. I tak jak w starych, zakurzonych komiksach z Jonahem Hexem, tak i tu. Akcja przyspieszyła ostro z następną stroną.

Rozdział III — Wiadra krwi

Już z daleka dostrzegli, że ktoś wyszedł na zewnątrz. Wiwat od razu wsadził łapę pod siodło, ale przywódca pokręcił przecząco głową.

Jeszcze za wcześnie — zdawały się mówić jego brązowe oczy. — Na bycie skurwielami zawsze znajdziemy czas.

Koleżka ze stacji nawet na nich nie zerknął, jakby tuman kurzu nie robił na nim wrażenia. Zupełnie zero spinki. Tylko w kółko chodził i czegoś szukał. Wtedy spostrzegli, że nie wszystko jest z tym gościem w porządku.

Facet nosił szary T-shirt na ramiączkach, na którym w tym momencie krzepła krew. Przynajmniej z przodu. Gość był nieproporcjonalnie chudy do swego wzrostu. Wzrostu, który prawdopodobnie bez problemu pozwoliłby mu na zaglądanie przez okno pierwszego piętra. Do tego dyndające niczym gałęzie wyschniętego drzewa ręce. Każda długości przynajmniej czterech stóp. W jednej z nich, równie abstrakcyjnie podłużne palce ściskały młotek. Z prawego boku obcego wystawał nóż.

Ciszę rozerwał Ukrop.

— Kurwa. Podrzuciliście mi jakieś dropsy, kiedy srałem?

Dziwoląg stanął, jakby dopiero teraz ogarnął, że nie jest sam. Nie zakłóciło to jednak jego działań i po chwili ponownie zaczął chodzić i czegoś szukać. Wpierw zajrzał pod brezent zdezelowanego pick-upa bez kół, a później pod sam samochód. Następnie podważył ocementowany właz i przysiadł.

— Gdzie ty, Kanati?! — krzyknął do ciemnej dziury. — Kanati, tam?!

— Jezu — szepnął Bon Jovi. — Wpierw myślałem, że ten pojebaniec jest na szczudłach. Że jakiś cyrk tu zajechał.

— Kanati ukoi mały ból! — krzyknął do wnętrza. — Szybki ból. Dla Malsuma i w jego imię. Kanati, wiem, że ty tam.

Wiwat podrapał się po zapuszczonej brodzie.

— Kiedyś po grzybach uroiło mi się, że całą gębę mam z toffi. Wkrętka tak sugestywna, że naderwałem sobie, kurwa, prawe ucho. Ale to? Zbiorowy halun nie jest chyba możliwy?

— Nie — odparł Merlin. — Nie jest.

— Aaaa. Zły chowaniec! — wrzasnął chudzielec, wstając. Potem pogroził palcem i zaczął nerwowo krążyć nad dziurą w ziemi. — Selu ranić pazury. Rozcinać. Rozpłatać. Szarpać. W imię jego szachrajów. Dla Malsum i w imię Malsum. Zły Kanati! Chowaniec!

— Co on odpieprza za teatr?

— Po mojemu typ się przećpał niefiltrowanym pyłem. Takie rzeczy plus słońce są możliwe.

— Albo spierdzielił ze strefy pięćdziesiąt jeden — wtrącił B.J. — Jak kiedyś ten kolo z Roswell.

— Czyli UFO?

— Nie wiem, Ukrop, ale patrz. On nie ma zielonego pojęcia, że tu jesteśmy. Cholerny zmutanciały pojebaniec.

Merlin nie podzielał tych myśli. Zwłaszcza ostatniej.

Był pewien, że są pod ciągłą obserwacją. Że stworek łypie na nich spod swego dziwnego łba. Tylko, póki nie wpierdzielają się do jego świata, ma ich głęboko w dupie. Wszystko w myśl starego, doskonale działającego układu: „Moje sprawy to tylko moje sprawy”.

Kolejną porcję ciszy przerwał Wiwat.

— Dobra, jebać mutanta. Bierzem paliwo i drogę!

— Chcesz odjechać?

— Nie, Polip. Usiądę w kucki i uklecę mu, kurwa, jakiegoś wiersza! Chryste. Przecież T-Rex depcze nam po kopytach. Nie pamiętata?

— Chyba, po piętach — sprostował Polip. — Mówi się „deptać po piętach”.

— Ciekawe, czy będziesz tak filozofował, jak cię kiziory T-Rexa będą dzielić na części. Szefie, spadamy, czy jaki chuj?

Merlin oprzytomniał i już miał rzucić, że tak, pewnie, już się na to cudo napatrzyli i najwyższa pora uderzać w długą. Odwrócił się nawet, by owe słowa wygłosić i zamarł ze zdaniem w gardle. Oto bowiem dostrzegł coś, co w jakiś sposób spersonalizowało jego wcześniejsze obawy, a nienazwane do tej pory lęki znalazły imię. Stojący samopas rupieć Indiańca był na to żywym dowodem.

— Kurwa — zaklął Czarodziej. — Saracen, znowu?


*

Kiedy Merlin pokapował się w sytuacji, Indianin stał już piętnaście jardów od chłopaka i przyczajony za winklem przybudówki próbował go nakłonić do opuszczenia kryjówki. Nic z tego. Wciśnięty pomiędzy beczkę a elektryczną skrzynkę dzieciak był przerażony.

Saracen dostrzegł chłopaczynę natychmiast, kiedy tylko zrozumiał, że stwór go szuka. Po części dlatego, że wzrok w swym jedynym oku miał naprawdę niezwykły, ale głównie na poziomie intuicji. Motocyklista nigdy nie zgłębiał tego, czemu nieraz wie coś, czego nie wiedzą inni. Po prostu przyjmował to za fakt i z tego czerpał. Tak też było tym razem.

Chłopakowi napieprzało serducho i Indianina dziwiło, że poczwar niczego nie wyczuwa. Już pomijając fakt, że w swojej marnej kryjówce był doskonale widoczny. Zapachy, jakie dzieciak wydzielał, każde żyjące stworzenie powinno wyczuć bez trudu. Tego rodzaju wiatr odbijał specyficzne feromony i wystarczyło dobrze się zaciągnąć, by je pochwycić.

W każdym razie Saracen czuł wkurzenie, bo wydawało mu się, że powinien to stworzenie kojarzyć. Znać je. Na swój nie do końca odgadniony sposób było mu ono znajome. Każdy ruch jakby wcześniej widziany. A słowa, zwłaszcza one, zasłyszane.

Niestety. Ten, co mu rurą przypieprzył, musiał chyba trafić w cholerną skrzynkę skupiającą fakty i wydarzenia. Z reguły życie nie odstawiało żadnych hec, jednak trafiały się dni, że jeszcze przed południem chłopaki musieli mu przypominać, co też jadł na śniadanie lub czemu ma łapy we krwi. Takie kalendarzowe kartki koloru mleka nie napawały szczególnym entuzjazmem.

Ale nie miało teraz znaczenia, czym jest chuda istota, ani jaką rangę mają wypowiadane przez nią słowa. Nie miał znaczenia jej nieprawdopodobny wzrost ani to, że zupełnie nie zwraca uwagi na tkwiący w swym ciele nóż. Ważne natomiast było, że kiedy tylko dzieciaka znajdzie, rozszarpie na kawałeczki i to zupełnie nie zważając na nich wszystkich.

Tylko że na pewne sprawy (takie jak: rozrywanie dzieci i rozrzucanie ich części po całym polu) Indianin był szczególnie uczulony. I, mimo że nie do końca wiedział, co tak naprawdę chce zrobić, zsiadł z motoru i ruszył. Wraz z jego krokami szansa na bezkrwawy dzień uleciała ku słońcu.


*

Trzykrotnie szeptał, lecz dzieciak nie reagował.

Albo nie słyszał, albo za bardzo się bał. Może po prostu nie wierzył, że ktoś z tak pokiereszowaną jałopą może mieć czyste intencje. Saracen o relacjach z dziećmi nie wiedział wiele. Szepnął więc po raz czwarty i głośniejszy.

Powiodło się po całości. Tym razem usłyszeli go obaj.

Chłopak wyskoczył ze swego gniazda jak kociak z pieca, rozrywając o coś podkoszulek. Chyba szacował, czy nie rzucić się pędem przez pustynię, ale tylko dobiegł do Indianina i stanął za jego plecami. Potargany, osmolony, a przede wszystkim doszczętnie przerażony.

Poczwar też nie próżnował i momentalnie ruszył w jego kierunku, dając mu dwie sekundy, by zrobić ruch.

— Wypier-dalaj! — warknął Saracen, oddzielając chłopaka od maszkary. Kątem oka dostrzegł, że dzieciak zmarniał, kuląc się mocno w sobie. Zupełnie jak mały jeżyk, gdyby go ukłuć ostrym końcem patyka.

Poczwara wyhamowała sprint, ale wciąż szła, więc Saracen sięgnął po maczetę. Reszta chłopaków już zeskoczyła z motorów.

— Eee, pojebańcu! — Dało się słyszeć z tyłu. — Kuniec tego ganiania! Zrobisz jeszcze kroczek do mego ziomka, a przefiltruję ci cybuch! Kumasz to?

Podziałało. Tamten się odwrócił i rozejrzał, a widząc półkole jawnie wrogich mu istot, wykrzywił ryj. Potem przemówił. Pierwszy raz nie do siebie:

— Kanati musi trup, wy gupie człeki. Kanati i Selu. Dla i w imię Malsum. Teraz iść!

Herszt wysunął się naprzód.

— Wysoki Jasiu, przestań się, kurwa, wygłupiać. W tej chwili w twoją mordę mierzy pięć pistoletów, a i to jest ledwie dziesięć procent przy maczecie, która czeka za tobą. Jeśli chcesz zobaczyć, jak tam miewa się jutro, to przybastuj.

Dryblas zmierzył go wzrokiem.

— Gromowładne mnie wysłali, bo pierwsza i pierwszy to błąd. Wolna wola, błąd. Pierwszy strączek fasoli, błąd. I pierwsze Słońce. Ja naprawiam. Kanati i Selu, błąd.

Merlin przeczuwał, jak to się zakończy. Wymienią może jeszcze z trzy uprzejmości, a potem ktoś zapalczywy strzeli chudemu w pysk. Zbyt długo już siedział w tej branży, by jeszcze pokładać wiarę w jakichś pseudohippisowskich rozwiązaniach. Za góra czterdzieści sekund będzie po sprawie. Tamten nie spasuje, a kiedy ruszy, chłopaki nie utrzymają ciśnienia i go rozpieprzą. Ziemia zbyt twarda, by jeszcze kopać w niej doły, więc zostanie wyżeruchą dla sępów. Scenariusz prawdopodobny.

Mimo wszystko spróbował jeszcze raz.

— Posłuchaj. Naprawdę nie wiem, co ten chłopak ci zrobił. Nie neguję twych pokrętnych racji. Wiem też, że w dzisiejszych czasach wszystko staje na głowie i dzieciaki są często gorsze niż krosta na czubku chuja. Mamy bardzo dużo własnych spraw i raczej nie zwykliśmy się wpierdzielać jeszcze w cudze. Jednak cokolwiek ci ten mały wywinął, ganianie go, kurwa, z młotkiem to przesada. Może, gdyby miał lat dwadzieścia, a nie dziesięć, dwanaście, olalibyśmy to wszystko ciepłym moczem i pozwolilibyśmy ci go tu na miejscu zakatrupić. Ale popatrz na niego. Połowa rzeczy, jakie robi, są pierwsze w życiu. Chyba, cokolwiek zmalował, można to załatwić jakoś inaczej, nie? Rozpieprzenie mu głowy młotem do ubijania kotletów to dosyć radykalne rozwiązanie.

Potworek splunął.

— Kanati błąd i Selu takoż błąd. Malsum, imię tego, co mówi na tak. Ja ręka jego spraw. Basta!

— Próżny twój trud, szefie. Ten kolo wylazł z epoki, gdzie dopiero węglem szkicują koło. Nie skuma takiej mądrej pogadanki. Wywalmy w nim dziurę i jedźmy.

Herszt zgromił Wiwata wzrokiem i ten chwilowo odpuścił. Sądząc jednak po minach pozostałych, w pokojowe rozwiązanie konfliktu nie wierzył nikt.

— Widzisz tego koleżkę? W tamtym miesiącu odpierdolił sprzedawcę, bo mu źle wydał resztę z dwóch hamburgerów. Aż się cały świeci, by cię odjebać. Nie wiem czemu. On chyba po prostu taki jest.

Ta część historii nie była akurat prawdą, ale przed nadciągającą egzekucją Merlin chciał mieć pewność, że spróbowali wszystkiego. To coś jak chemia u typa, co to go rak już opierdzielił w połowie. Każdy wie, że nic to typowi nie da, ale chociaż sumienia będą czystsze.

— Więc jak? — ponowił pytanie, swym najbardziej pojednawczym tonem. — Jak będzie, mój ty nietypowy przyjacielu? Będziesz umiał odpuścić?

Chwilę później zrozumieli, że nie umiał.


*

Wszystko wydarzyło się szybko i o wiele bardziej pojebanie niż zazwyczaj.

Od początku było w zasadzie pewne, że tego rodzaju fanatycznego uporu nie będą w stanie ujarzmić nawet najbardziej barwne ze znanych słów. Przekonywania, zapewnienia czy inne prośby i groźby nadawały się do potrzaskania o kant dupska. Jakiekolwiek pojednania i kompromisy zupełnie nie rokowały. Ich stanowiska były po prostu zbyt odległe.

Czarodziej nie wierzył w Stwórcę, ale na wszelki wypadek go szanował. Uważał, że gdy nadejdzie moment, kiedy już będzie musiał się zawijać, nie zaszkodzi chociaż takie małe coś. A nuż niebo istnieje i wtedy co? Chyba lepiej leżeć na plaży i walić wódę bez kaca, niż się gotować w jakiejś jebanej balii do rytmu przebojów Abby?

Więc Merlin Boga szanował. A jako tako, szanował i każde życie.

Jeśli nie musiał, nie rozjeżdżał skorpionów. Nie ucinał paluchów za to, że ktoś tylko krzywo na niego spojrzał ani pod żadnym pozorem nie gwałcił kobiet. Choćby i tych, które były tak naszprycowane, że można było wylądować w ich dupach wahadłowcem i nazajutrz nic by nie zajarzyły. Inni jak najbardziej. On nie.

Nawet za czasów swego najbarwniejszego żywota w afgańskich górach Hindukusz nie splamił się wymuszeniem usług seksualnych na miejscowych. Ni wuj. Do tego typu zachowań miał ostry dystans.

Oczywiście bycie przywódcą to ciągłe balansowanie. Nie wystarczy tylko dryg do małych wałków. Czasem trzeba zagryźć wargi i patrzeć, jak jakiś pastuch otwiera się na współpracę pod naporem palnika albo wariuje od pajęczego jadu dostarczanego bezpośrednio od tarantul. Bywają momenty, że trzeba umieć odpuścić i pozwolić reszcie bandy spuścić emocje z kija albo samemu nawet kogoś zaszlachtować.

Wszystko musi mieć jednak uzasadnienie. Jakiś sens. Sama przewaga liczebna czy wredny nastrój nie upoważniają do tego, by gnębić innych. Świat może i zapiernicza tym pojebanym ekspresem szaleństwa i upodlenia, ale Oil Brothers nim nie jadą. O nie. Nie, kiedy on trzyma ster.

Toteż, mimo beznadziejnej sytuacji, Merlin wierzył, że może bydle ustąpi. Policzy ich, jeśli umie i skuma, że ma przed sobą szóstkę zakapiorów, którzy aż się palą do mordowania. Może to przemyśli i spasuje. Wrzuci, kurczę, na luz.

Takie miał Merlin nadzieje. Tak by chciał. Ale nic takiego się nie stało.

On nie ustąpił. Oni się nie cofnęli.

Rozdział IV — Stacja

Później, po całym zdarzeniu, nikt nie pamiętał, kto je właściwie rozpoczął. Myśleli i kombinowali, ale zgodności nie było. Każdy zapamiętał to inaczej. Ukrop uważał, że pierwszy wystrzelił, wywalając w plecach potwora ogromną dziurę. Nie zabijając, o nie. Po prostu robiąc w nim dziurę.

Wiwat miał inne zdanie.

— Kiedy ty ładowałeś w porcięta, ja go zrobiłem na sito — wygłosił z dumą, udając, że nierealność wydarzeń nie odcisnęła na nim żadnego piętna. Bujda na wątłych resorach. Cały się trząsł.

— Nie trafiłbyś nawet w pustynię, narkomanie — odparł Ukrop, który z kolei wcale nie tłumił nerwów. — W tym ścierwie są moje kule.

„Obaj kłamiecie” — chciałby powiedzieć Polip, lecz nie mógł, bo tak naprawdę nie zapamiętał niczego. Ciągle rozmyślał o tym, jak niewiele brakowało, by to on teraz leżał nieprzytomny, a nie Jimmy. Cała pula szczęścia i przypadku zaklęta w odległości jednego jarda.

Boże, gdyby stał tylko jeden malutki kroczek po prawej stronie, jemu by łeb rozpieprzyło. Zatrważające jak czasami ważny jest zwykły fart.

Saracen obejmował chłopaka, próbując mu jednocześnie zasłonić oczy. Dzieciak był jednak żywotny i ciągle się z tych pieszczot wyślizgiwał. Wyglądało to na swój sposób komicznie i surrealnie. Zupełnie jak pastisz rodzicielskich czułości zmieszany z duszeniem od tyłu. Raz wielka łapa przesłaniała chłopakowi widok, a chwilę później ten się wyswobadzał, oglądając całe pobojowisko.

Merlin przeczuwał, że to, co przed chwilą zaszło, zostanie z dzieciakiem do śmierci, ryjąc kryjówkę w głowie i zamieszkując w niej na resztę pieprzonych dni. Nawet kiedy smarkacz będzie już tak stetryczały czy spruty, że nie skojarzy własnego imienia, wydarzenia chwil, jakie się przed minutą rozegrały, będzie mógł opisać szczegółowo. I to przez pryzmat każdego ze znanych zmysłów. Zbyt pojebana akcja, by zapomnieć.

Stał więc Czarodziej, chłonąc to przedstawienie i zastanawiając się, co dalej. Odcięte łapy maszkary ciągle łaziły po piachu, fascynując i przerażając zarazem, a bezgłowym, poszatkowanym korpusem co kilkanaście cholernych sekund wstrząsał skurcz. Nie mając na to najmniejszego pomysłu, zafrasowany wódz powiódł wzrokiem po innych.


*

Polip wyglądał, jakby go przed sekundą postrzelił bazyli wzrok, zamieniając w kawałek skamieliny. Nic tylko stał i kręcił przecząco głową. Robił to jednak nieznacznie. Jakby ze strachu przed tym, że gdy będzie zbyt głośno, maszkara go usłyszy i jakoś zdoła się poskładać. Po tym, co tu zaszło przed paroma zaledwie sekundami, Merlin takiej możliwości nie odrzucał. Czort jeden wie, czym to w ogóle było i jakie mogło posiadać moce. Tak. Nie inaczej. Jakie mogło posiadać, cholerne, moce. Zawahał się, czy nie dać Polipowi chwili, by ten się z tematem oswoił. Uznał jednak, że gówno ta chwila da.

— Eee, dziki wilku! — zawołał. — Jak z tobą jest?

Zupełnie nic to nie wniosło. Polip stał i z każdą kolejną minutą purpurowiał. Jedna z odciętych łap wdrapała się jakoś na korpus i tam zastygła. Po chwili długie paluchy zaczęły bębnić o ciało, wystukując jakiś pieprzony rytm. Polip wykrzywił usta do tego stopnia, że sam przypominał potworka. Oczy zwężone, usta ponad dwukrotnie rozszerzone, ze spuchniętego kinola wyciekał śluz.

— Polip, do kurwy nędzy. Ogarnij się!

— Jak? — odparł tamten, nie odrywając wzroku od tego, nieumiejącego się pogodzić z prawami śmierci, ścierwa. Obok jego nóg leżał skulony B.J. w pozycji psa, którego ktoś wypierdzielił z pędzącego pełną mocą samochodu. Z głowy wyciekała mu krew, niemal natychmiast wsiąkając w gorący piach. Polip nawet nie zauważył, że w niej stoi.

— Kurwa! Jak cię tak hipnotyzuje, to nie patrz. Nie wiem, zajmij się czymś, czy coś? Zobacz, jak ma się Jimmy!

— Ciebie to nic nie rusza?

Merlin chciał odpowiedzieć, że rusza, jednak po chwili wahania zaniechał dalszej konwersacji. Polip najwyraźniej potrzebował kilku chwil, by wszystko samemu poskładać i żadna gadka-szmatka nie miała na razie sensu. Zostawił go więc w spokoju, szukając szczęścia gdzie indziej. Wpierw spojrzał na Indianina, który w końcu poradził sobie z dzieciakiem i z tym samym obojętnym wyrazem twarzy czekał, co będzie dalej. Chociaż jeden przytomny.

Kłótnia Wiwata z Ukropem także utknęła w martwym punkcie i teraz obaj skupiali wzrok na poczwarze, a raczej na jej ciągle spacerujących resztkach. Ukrop podchwycił wzrok szefa.

— Wielki wodzu — zagaił. — Jakieś pomysły?

— Najpierw zobacz, co z Jimmym, a potem odmul Polipa. Stoimy jak prostytutki zaskoczone ogromnością kutasa. W takiej hipnozie byle pizda skosi nas jedną serią.

— Nie zamuliło mnie — odparł Polip zupełnie bez przekonania. — Po prostu nie kojarzę, co się dzieje.

— Nie ty jeden, kwiatuszku. Sam łamię sobie beret, aby cokolwiek połapać i jak na razie nic z tego. Nic a nic. Nawet najmniejszego zaczepienia. W każdym razie, takie stanie w transie gówno da.

— Ale widziałeś, jak go odjebałem? — spróbował Ukrop. — Jak wypieprzyłem w nim osiem cholernych dziur? Widziałeś to wodzu, nie?

— Taaa, jasne. Przecudnie. Znowu się licytujesz? Wezwij se i na świadka samą świętą panienkę na białym koniu, ale rzeczywistości nie zakrzywisz. Pogódźże się z tym wreszcie i przestań gadać głupoty. Kto rozumny widział przecież, jak było. Ja broń w dłoni, a ty kaban w galotach. Toć to proste, jak cztery zmnożyć przez dwa.

Ukrop szczerze się zaśmiał.

— Jedyne, w czym jesteś szybki, to we wstrzykiwaniu heroiny. Jak narkomaństwo będzie na olimpiadzie, będziesz musiał wynająć jakiś garaż, żeby gdzieś pokitrać odznaczenia.

— Ściągnij lepiej rękawiczkę, niedojebku, bo żonce jest za gorąco. Szefie, wyjaśnij, jak było i miejmy to już za sobą. Powiedz głupkowi, kto rozpierniczył paskudę.

— Ano właśnie, wodzu. Powiedz, kto.

Czarodziej nie był pewien, który wypalił pierwszy, ale wiedział, że żaden z nich nie odpuści. To nic, że byli ścigani przez większość zakapiorów Arizony, a jeden z ich kumpli leżał z pękniętą czaszką i być może trzeba będzie kopać dół. W tej chwili nie miało znaczenia, że wiozą kasę mogącą przyprawić o najprawdziwszy ból głowy. I to skradzioną komuś, kogo miejscowe męty nazywają starszym kuzynem diabła. Nic to. Szczeniackie spory znowu doszły do głosu.

Zaczerpnął zatem powietrza, by obu przygłupom wygarnąć. Krzyknąć, że chuj go obchodzi, który wystrzelił pierwszy, skoro strzały nie wyrządziły żadnej szkody i dopiero maczeta Saracena doprowadziła sprawy do porządku. Że jeśli się natychmiast nie uspokoją i nie zaprzestaną tych durnych, gówniarskich gierek, obu ich tu na miejscu zakatrupi.

Miał zamiar, gdyby któryś z nich rozwarł jeszcze mordę w tej durnej sprzeczce, podnieść jedną z pełzających po piachu łap i podejść do delikwenta. A jeśli będzie mało, umorusa im ryje w tej żółtej cieczy, którą monstrum krwawiło. Może to ich obudzi. A jeśli nie, miej ich Boże w opiece. T-Rex i całe jego zastępy nie będą dla nich większym utrapieniem od tego, co też im zrobi. Nierealność wydarzeń nierealnością, ale dość już tego pieprzonego waflowania, bo naprawdę się to zaraz skończy źle. Dość już cholernych kpin i tych wszystkich licealnych przepychanek. Zaczerpnął nawet powietrza, jednak kiedy ubierał myśli w słowa, usłyszał to:

— Kanati musi trup, wy głupie, wy. A takoż, Selu. Malsum mówi, błąd. Kanati, błąd. Selu i strączek fasoli. Pierwsza gwiazda, błąd. Wy takoż, błąd.

Wtedy zrozumiał, że to będzie bardzo niezwykły dzień.

Rozdział V — W palącym słońcu

Stali tak dobrą minutę, słuchając narzekań głowy — jej gróźb, wyrzeczeń, no i pierdzielenia o Kanatim. To nic, że nie łączyła się z ciałem nawet jedną niteczką. Nie przeszkadzało jej to nadal mieć pretensji i obiecywać wyrównania rachunków.

W końcu poziom szaleństwa osiągnął taki pułap, że nie szło dalej wyrobić. Merlin skinął głową na Saracena. Ten przekazał dzieciaka Polipowi, następnie dwoma mocnymi uderzeniami rozłupał łeb na dwoje. Nastała cisza.

— A więc, kurwa mać, co? Terminator? Mały, jak ty się w ogóle nazywasz? John Connor?

Chłopak nie odpowiedział. Oczy zaszły mu łzami i wyglądało na to, że całe zajście zaczyna go doganiać. Wcześniej, walcząc o życie, działał na poziomie instynktu i nie miał czasu pomyśleć. Teraz wszystko wracało. Wspomnienie tego, że coś próbowało go zabić, zapewne właśnie torowało sobie drogę do wnętrza jego nastoletniej głowy. Merlin był pewien, że umości sobie w niej gniazdo na tyle głęboko, że już się nie da wykurzyć, a w przyszłości przepoczwarzy w traumę. Być może dla dzieciaka byłoby lepiej, gdyby naprawdę ominęli to miejsce.

Gdyby tak się stało, już pewnie byłoby po sprawie. On leżałby martwy, a oni uniknęliby spotkania z czymś, co za żadne skarby nie daje się wytłumaczyć.

A tak? Zabawili w tym pierdolniku dwadzieścia minut. Dość, by dojechać do najbliższego miasta. Czas zapierdziela, a oni tylko stoją i narzekają, zamiast spakować dupska i ruszać w drogę. Nie ma co, to się naprawdę może skończyć katastrofą.

Tymczasem na pierwszy plan ponownie przebił się Wiwat.

— No powiedz, mały. To cośmy ubili, to był robot, nie? Terminator?

— Uspokój się i zobacz lepiej, jak wygląda Jimmy. Jeden kutas, co to było za ścierwo.

— Jak jeden kutas, szefie? To istotne. Odcięte łby nie gadają. To musiał być, kurczę, robot.

— Też tak uważam, wodzu. Jak nie robot, to co? — wtrącił Ukrop.

— Cokolwiek by to nie było, od chłopaka się tego nie dowiemy. Spójrzcie na niego. Bardziej trzyma Polipa niż Polip jego. Tracimy czas, a Jimmy’emu już zleciało z ćwierć galonu krwi. Weźcie się, kurwa, w garść i go opatrzcie!

Ukrop pokiwał głową, jakby chciał powiedzieć, że na takie rzadkie gówno na pewno nie da się nabrać. Ruszył jednak z miejsca i przyklęknął przy B.J. Jimmym.

— Jeszcze oddycha — stwierdził.

— Świetna diagnoza. To może wyciągnij bandaż i opatrz go z łaski swojej! A ty mu pomóż! Dość już czasu nam zeszło.

— To na sto procent robot — podsumował własne myśli Wiwat. — Przewody zamiast żył i żółta krew. Niech mi kindybał uschnie, jeśli to nie była jakaś pojebana maszyneria. Niech już więcej nie rucham.

— Zaraz porządnie mnie wkurwisz tym pieprzeniem. Robot, czy co tam jeszcze, jeden wuj. Mamy pół godziny opóźnienia i tylko patrzeć jak zaraz się tu zlezą jakieś męty. Czymkolwiek był ten dziwoląg, już po nim. Jeśli musisz o tym ciągle rozmyślać, rób to w czterech ścianach swego pustego łba. A teraz pomóż Jimmy’emu!

— Dobra, dobra. Już idę — warknął Wiwat, również stając przy rannym. Widać jednak było, że coś mu nie daje spokoju. — To nie na mnie trza się boczyć, szefuńciu. Nie ja tu chciałem zajeżdżać. Mówiłem, żeby pierdolnąć w długą, a nie se dokładać roboty. Mieliśmy cisnąć w pedał, jak stało w planie, a nie skręcać na jakąś ochujałą stacyjkę. Jak byśta mnie posłuchali, całe gówno by się nie wydarzyło. Byśmy se, kurwa, żyli we własnym świecie, gdzie wszystko ma ręce i nogi. I gdzie cię nie opierdala odcięty czerep. B.J. by nie oberwał.

— Benzyyny by zbrakłoo. Choupak by już nie żył.

— Buhu-uhu-huhu, Saracen. A chuj z nim. Co się takie miękkie faje porobiliście? Może w ogóle oddajmy całą kasę na jakiś szpital albo wrzućmy do pobliskiego kościoła?! Ludziska drogie, tyraliśmy na ten szmalec pół roku, a tera się to wszystko rozpiernicza przez jakiegoś cholernego szczyla, którego chciał ujebać terminator. I nie mówta, że to moja wina, bo ja, do kurwy nędzy, chciałem jechać. Mieliśmy palić gumę i mielić mile pod kołem, a nie skręcać do jakiegoś pojebnikowa. A tera ło… moja, kurwa mać, wina.

— Przeudrzeźniasz mue?

Czerwonoskóry położył dłoń na klindze długiej maczety. W odpowiedzi Wiwat wsadził łapę pod kurtkę.

— Niech mnie kutas pedała obudzi w nocy, jeśli pragnę z tobą zwarcia, wielki wodzu. Wiem, co umiesz. Ale stoimy tera ze cztery jardy od siebie i za chińskiego luda nie zdążysz do mnie podlecieć. Serce mi krwawi, że tak się wszystko zjebało i brat nastaje na brata, ale swojego zdania bronić będę. Wiem, że jestem dla was niewygodny, ale pamiętajcie, jak już nieraz bywało. Jak parę razy była trwoga, to co? Do kogo żeśta przyleźli? Wiwat, zrób to, zrób tamto. Wiwat, utnij pastuchowi łapę. Wiwat, tamten brudas dalej nie chce gadać. Wyjmij mu oko. Co, nie pamiętacie? Tylko, jak się tera pojebało, to moja wina, tak? Nagle ja diabeł? Tylko że na mój gust, to wina tego, jak ten stworek wołał, tego Kanati. Jeśli trzeba z nim porządek zrobić, żeby wszystko znów miało ręce i nogi, to ok. Wiwat się może ubrudzić.

— Jezu — stęknął Polip, jakby dopiero teraz wybudził się z letargu. — Głowa do mnie mówiła.

— Chyba do wszystkich — odpowiedział Ukrop. — Też słyszałem, że mamy ponoć przesrane, ale nie pamiętam, żeby czerep jakoś cię specjalnie faworyzował. Z imion pasały jedynie Kanati, Selu i jakiś Mulstua. Nie usłyszałem, żeby mówił Polip.

Motocyklista nie zrozumiał szyderstwa. Spoglądał tylko wokół, jakby wszystko było dla niego nowe. Wyglądało na to, że jest z nim dużo gorzej, niż z dzieciakiem, który zaczął nabierać już kolorów.

— Co się stało z B.J’em?

— Pytanie za sto osiem punktów — odparł przywódca, po czym zwrócił się ponownie do Wiwata. — I jak będzie, pieniaczu? Spuściłeś kulę z wątroby, czy dalej mamy zamiar stać i tak to ciągnąć? Sytuacja się ociupinę pogmatwała, a my, zamiast starać się dojść w tym całym syfie do ładu, drapiemy się jak podtapiane koty. Może przybastujemy na razie te głupie kłótnie i przeniesiemy naszego ziomka w jakiś cień, zanim to cholerne słońce nie przemodeluje mu japy na czekoladę? Co ty na to? Możemy tak się dogadać?

Dopiero wtedy dotarło do Wiwata, że ma przeciw sobie ich wszystkich. No, może poza Polipem, który ciągle był jakiś nieobecny. Reszta grupy jednak wyglądała na wrogą. Skalkulował wszystko i poukładał skrupulatnie pod czaszką.

— Jasne, szefie. Przepraszam. Kurwica mnie ciśnie, bo nie do końca umiem skumać, co się stało, ale masz rację. Już nie robię kłopotów. A jeśli trzeba zostać sekundę z małym, idźta po prostu na spacer. Jak zwykle dam sobie radę.

Wtedy wydarzyło się coś, czego nikt się w zasadzie nie spodziewał, a dwóch dotychczas niemych bohaterów tego aktu zabrało głos.

— Nie nazywam się Kanati tylko Bix — oznajmił chłopak całkiem normalnym głosem.

— Woooody — wystękał ranny.


*

Jimmy zdołał z siebie wyrzucić tylko to i zaniemógł. Natomiast chłopak, kiedy już zaczął, nie za bardzo chciał przestać.

Opowiedział, jak to podróżowali w pięcioro starym kamperem Forda. Z wujem Hilbertem i jego młodą żoną, cioteczką Hildą oraz siostrzyczką Isobel.

Ukrop zapytał, kim była piąta osoba. W ogóle istniała, czy może chłopak jest tak niedouczony, że nie umie porachować do pięciu? Okazało się jednak, że potrafi.

— Była jeszcze z nami prababka Ifa, ale jej pomysły nie pokrywały się z tym, co mówił wuj i ciotka kazała ją ubić.

Nawet się nie zająknął, gdy o tym wspominał. Zupełnie, jakby zabicie człowieka było naturalnym elementem jego dzieciństwa.

Chyba źle go oceniłem — pomyślał Merlin. Kto wie, może dzisiejsze wydarzenia za bardzo się w niego nie wryją? Może takie klimaty w tej rodzince, to nic nadzwyczajnego?

— I co? — spytał, nieco zbity z pantałyku Ukrop. — Ubił ją?

Dzieciak pokręcił głową.

— Nie. Tylko jej kazał odjechać.

— Jak to? — dopytał Wiwat, który do spółki z Polipem właśnie kończył przeciągać rannego pod ścianę stacji. Opadający pod skosem dach dawał wystarczająco dużo cienia, by można to nazwać w miarę znośnym pomysłem.

— Co jak to? Czego pan nie rozumie, panie Wiwat?

— Noż kurwa, nie wytrzymam. — Ukrop rozdziawił gębę w czymś, co wedle niego było swoistym magnesem na panienki. — Synku, daj spokój. Gdyby ci skończył wymieniać, byłbyś starcem.

Wiwat wziął się pod boki.

— Ano wybacz, proszę, że nie jarzę. Przepraszam, że nie rozumiem, jak na takim zadupiu, gdzie wszystko jest w kutas daleko, jakiś facio oddaje starej babce ostatni środek transportu? Gdzie sens w popierdalaniu przez pustynię na piechotę?

— Nie, nie. Wujek jej nie oddał samochodu. Babcia po prostu miała problem z nogami i nie chodziła. Poruszała się na takim wózku, co miał koła.

Na szpetnej twarzy bandziora wyrósł uśmiech.

— No i widzisz. Kolejna zagadka za nami. Wypieprzyć rupiecia z wozu na taki skwar i odjechać. Nieźle. Miał chłopina całkiem po kucu pomysł.

Merlin zapytał, kiedy to dokładnie miało miejsce, zmuszając dzieciaka do rachowania na palcach.

— Przed tym dniem, co był wczoraj. Jeszcze wtedy, jak słońce stało nisko.

— Czyli, kurwa, przedwczoraj — skwitował Ukrop. — Przedwczoraj rano. Synku, wybacz, że pytam, ale ile ty tak właściwie masz lat? Z tuzinek chyba pierdyknął?

Chłopak powrócił do ponownego obliczania na palcach. Tylko tym razem trwało to nieco dłużej. Z wnętrza budynku wyłonił się Indianin i od razu było widać, że coś nie gra. Skinął głową. Merlin do niego podszedł.

— Za jeden będę miał dziesięć. Teraz mam dziesięć, minus ten jeden właśnie.

— Czyli dziewięć, nie? — skonstatował Wiwat nie bez wysiłku. — Bo jeśli tak, to jesteś w chu… w cholerę wyrośniętym gówniarzem. Mnie wyglądasz przynajmniej na jedenaście.

— Na jedenaście, to ty Wiwat wyglądasz, ale jeśli o intelekt chodzi. Daj dzieciakowi spokój. Zobacz, jak dzielnie się trzyma. Na pewno lepiej niż Polip.

— Toś mi bracie porównanie znalazł. Polip pojechał z nami tylko dlatego, bo szef uważa, że szóstka to dobra cyfra. Ale wisz co ja myślę, nie?

— Pewnie to samo, co ja — odparł Ukrop. — Ale już cicho, bo jeszcze będzie dym.

— Mam to w diabelskim oku. Zawsze gadam, co myślę. Zresztą, co mi ta cipucha może zrobić? Zemdleje na mnie?

Tymczasem Polip ciągle kucał przy Jimmym, ale tak naprawdę podsłuchiwał. Z tego, co już usłyszał, Saracen w środku znalazł od groma trupów. Wszystkie zaszlachtowane niczym prosięta w rzeźni albo starte na przecholerną miazgę.

Najgorsze w tym wszystkim było jednak to, że jeśli stan B.J’a nie ulegnie poprawie, niewykluczone, że trzeba będzie odpocząć przez jakiś czas. W obliczu tego, wyzwiska tamtych prostaków stały mu kantem zaś to, że go uważali za cieniasa, hmm… To nawet lepiej. Jak już się sytuacja uspokoi, przypomni się obu parówom. Ciekawe, czy będą wtedy tacy mądrzy. Tymczasem dalej opatrywał Jimmy’ego, próbując wyłapać jak najwięcej z toczącej się właśnie rozmowy. I o ile z tym, co mówił szef, nie miał większych kłopotów, o tyle mongoidalne sapanie Saracena było piekielnie trudne do odgadnięcia. Niemniej jednak główny zamysł tych jęków zdołał chyba wyłapać. Niestety. Z tego, co zrozumiał, naprawdę nie wyglądało to dobrze.

Rozdział VI — Twardą ręką

Cud się nie zdarzył i stan rannego nie uległ nagłej poprawie. Przywódca więc postanowił, że przynajmniej do wieczora tu zostaną. O dziwo odwieczny krzykacz tym razem nie protestował, choć Polip bardzo na to liczył. Mógłby nawet wesprzeć tego przygłupa, gdyby tylko ruszyli stąd w cholerę.

Niestety. Wyglądało na to, że nagle wszyscy mają jeden charakter i przemawiają tym samym, pieprzonym głosem. Żadnych sprzeciwów i tarć. Dosłownie, jakby z zabijaków o wysoce indywidualnym podejściu do stylu życia przeistoczyli się w mormońską rodzinę dętych frajerów i wszyscy byli żonami jakiegoś frędzla, żyjąc ze sobą w harmonii i zrozumieniu. To się naprawdę nie mogło dobrze zakończyć.

Tak Polip myślał, ale w przeciwieństwie do Wiwata i Ukropa wiedział, kiedy gadka nic nie wskóra. Przystał więc na układ, nie zdradzając, że cokolwiek wie o ciałach. Nie musiał. Merlin nie zamierzał nic ukrywać.

Kazał Saracenowi zabrać chłopaka na bok. Potem rzekł:

— Powiem wam w skrócie, co siedzi na rzeczy, ale pod żadnym pozorem nie przerywajcie. Nawet jeśli jakieś nagłe, mega ważne pytanie będzie wam wypalać dziurę w dupie, nie ważcie mi się, kurwa, wbijać w słowo! Kiedy skończę, możecie pytać do woli, lecz nie wcześniej! Ciężko jest ten temat poukładać, więc naprawdę weźcie to sobie do serca. Ukrop, Wiwat, Polip. Rozumiemy się?

— Słowo skauta — burknął Wiwat, ponownie demonstrując niekompletny uśmiech. — Będę cicho jak mysz.

— Ukrop?

— No pewno, szefie. Dyć ja spokojny jestem jak króliczek obsypany marcheweczką. Zresztą tak ładnie prosisz, że nietaktownie byłoby odmówić. Już zamykam buzię na kłódeczkę.

Przywódca jeszcze zerknął na Polipa. Nie, żeby akurat z jego strony spodziewał się jakichś zajść. Po prostu nie chciał, by tamci pomyśleli, że jest w jakimś stopniu faworyzowany, bo później na niego wsiądą i znowu nie będzie spokoju. Poczekał zatem cierpliwie, aż Polip się zreflektuje. Nie doczekał się.

— Polip. Dociera do ciebie, co mówię?

— Tak — odrzekł szybko zakapior. — Jak najbardziej.

— Git. Zatem słuchajcie.


*

— Ja tak w kwestii technicznej — wtrącił Wiwat, kiedy wyłapał w miarę przydługą pauzę. — Czy już można coś mówić?

Herszt skinął.

— No więc, ten, tego… — rozpoczął, drapiąc się po zaniedbanych włosach, które uważał za dredy. Jeden paluch strasznie się w nich zaplątał i przez dłuższą chwilę nie chciał wyjść. Kiedy się wyswobodził, zakapior wznowił myśl. — Taaaa… Więc, co by tu… Może, na początek: Ożeż kurwa, że go w dupę mać. Może być?

— Śliczne — odparł przywódca. — I zarazem bardzo merytorycznie. Jeszcze coś?

— Chwilowo mam tylko to.

— A reszta? Jakieś inne, równie światłe, przemyślenia?

— Ile tam jest tych ciał?

— Nie wiem, Ukrop. Osiem albo piętnaście. Mówiłem, że w większości są w kawałkach. To nie jest inwentaryzacja dla Walmartu, by ich teraz liczyć i segregować. Przyjmijmy po prostu, że sporo.

— Merlin, bez nerwów. Pytam, bo jak wpadniemy, pewnie trafimy na krzesło. Jeśli nas na miejscu nie odpalą.

— I myślisz, że liczba trupów wpłynie na ich decyzję?

— Z całym szacunkiem, szefie, ale nie powinniśmy się tu zatrzymywać. Bo ja wiem. Za bardzo stoimy przy trasie.

— To pierdolona stacja, drogi Polipku. Gdzie ma stać?

— Spokojnie. Mówię tylko, co myślę.

— Więc chyba ci to myślenie kijowo idzie, bo nie uwzględniłeś Jimmy’ego. No, chyba że uwzględniłeś. Ale jeśli w sposób, o jakim myślę, to lepiej wybij sobie ze łba, bo wejdziemy na bardzo cieniutki grunt. Rozumiesz mnie?

Polip bardzo długo dobierał słowa, czując, że przez nieroztropną wypowiedź prawie się wpieprzył pod tira. A jeśli w tym całym szaleństwie był czegoś pewien, to tego, że z hersztem bandy nie chciał mieć żadnych zatargów. Ukrop i Wiwat to tylko pustynne ścierwo, które więcej ryczy, niż mleka daje, ale Czarodziej to zbyt wysoka półka, by udeptywać z nim glebę i wyleźć cało. Być może nawet gorszy od Saracena.

— Niczego nie sugeruję, a już na pewno nie zostawienia B.J’a. Mówię tylko, że powinniśmy rozważyć przeróżne opcje.

Wiwat wyszczerzył zęby.

— Ukrop, patrzajże go. Szefuńcio ściągnął groźnie brew i już się zesrał. Aśmy se luda do kompanii dobrali.

Ukrop nie był od Wiwata mądrzejszy, ale miał jedną cechę, której temu drugiemu brakowało. Był taktowniejszy.

— Chciałbyś coś dodać? — zapytał Merlin. Głos miał spokojny i cichy, ale to właśnie zwiastowało kłopoty. Wiedział o tym Ukrop i wiedział Polip. Niestety nie wiedział Wiwat.

— W zasadzie chcę — odparł motocyklista, zupełnie nieświadom kolizyjnego trybu, w jakim właśnie rozpoczyna uczestnictwo. Bezchmurne niebo kontrastowało z zaczerwienieniem jego spieczonej twarzy, a niedbała poza wyluzowanego straceńca zapewne miała mu dodać pewności siebie, ale wszyscy wiedzieli, że nie dawała. Tak samo, jak wciśnięte w kieszenie przetartych dżinsów ręce wcale nie nadawały mu luzu. Co najwyżej opóźniały reakcję na postawienie gardy, gdyby nagle zaszła taka potrzeba. Nic to. Dalej zgrywał twardziela. — Uważam, że na poważniejsze akcje powinniśmy lepiej dobierać ludzi.

Herszt podszedł na odległość dwóch jardów i niemal każdy wiedział, co to oznacza. Polip profilaktycznie się cofnął, odwracając wzrok w kierunku drogi. Ukrop zaś, wiedząc, że ryzyko jest już stanowczo zbyt duże, przestał dawać kumplowi znaki i również odsunął się na bok. Wiwat nie skojarzył nic a nic.

— Lepiej dobierać ludzi, tak? — powtórzył wódz, zatapiając palce we własnej brodzie. — No, ale, cholera, jakich? Pełno jest przecież mętów i zakapiorów, którzy za ćwierć dolara gotowi cię utopić w łyżce wody. Jak odróżnić jednych od tych drugich? Poznać, kto jest w porządku, a kto jest tylko zwykłym paparuchem?

I wtedy nagle, trach. Stało się. Wiwat zrozumiał, co tak naprawdę się dzieje albo czego za sekundę będzie częścią. Spiął mięśnie i wyprostował ciało, zaś durny uśmiech w moment zjechał mu z gęby.

— Ja tam, szefuńciu, nie wiem. Nie moja brocha. Jestem na to ociupinę zbyt krótki.

— Nie no, Wiwat. Spokojnie — odrzekł przywódca, skracając dystans o krok. Zrobił to instynktownie, zupełnie nie mając pojęcia, że w niektórych bliskowschodnich systemach walki takie zachowanie nosi specjalną nazwę i ma na celu przejście z pozycji L, gdzie nie da rady zadać ciosu przed skróceniem dystansu, do pozycji M, gdzie taki cios jest już do wykonania. Kiedy taka akcja następuje, nawet ktoś inteligencji polnej myszy winien zachować ostrożność i przyjąć pozycję obronną. Tymczasem dłonie Wiwata ciągle były w kieszeniach. — No co tam, kołodzieju? Zmogło cię? Zawsze masz przecież mądrość do wygłoszenia. Nawet kiedy się tego od ciebie nie oczekuje, czyli, do kurwy nędzy, prawie zawsze. Śmiało. Podziel się.

Wiwat rzucił okiem na Ukropa i od razu skumał, że został sam. Pod niezbyt rozbudowanym płatem czołowym mignęły mu tylko dwie opcje.

Jeden. Zachować się jak jakaś miękka faja i przybastować, licząc na to, że Merlin się opamięta. Albo dwa. Podążyć dalej tą dróżką i czekać na rozwój wydarzeń?

Wybór był oczywisty.

— Po jakiego grzyba to pierdolenie? Chcesz mnie zastraszyć? Obaj wiemy, że dowodzenie tym burdelem to nie mój konik. Ja tu jestem od poważniejszych zagwozdek, a nie od kombinowania, co i jak.

— Taaak? Więc od czego tu jesteś?

— Co?

— Do czego jesteś potrzebny?

Wiwat osłupiał. Jego osadzone zbyt blisko wielkiego nosa oczy to błądziły, to ociekały wściekłością. Zapowietrzył się i zakrztusił. A dyszał tak, jakby przed chwilą zaniósł pół Brooklińskiego Mostu do skupu złomu. Trochę mu zeszło, zanim się w końcu ogarnął.

— Jak, do czego? — wydusił. — Merlin, jeśli chcesz mnie wyjebać z interesu przez durną sprzeczkę, to lepiej się jeszcze zastanów, bo to przestało być śmieszne!

— Pytam, od czego jesteś? Jakie są twoje supermoce, że wciąż się z nami kołyszesz? Co też takiego oryginalnego do nas wnosisz?

— Kurwa. Choćby to, że jak trzeba komuś odpiłować łapę czy popracować z jebanymi obcęgami, to nie pawiuję na chodnik. Może być?

— Aha… Znaczy, jesteś ten twardy? Prawdziwy Jasio zakapior, co nie zna strachu? Dobrze kombinuję, Albercie?

Przeszedł koło nich Saracen, prowadząc chłopca. Poza Ukropem, który naprawdę nie chciał, by jego jedyny kumpel narażał się na gniew herszta, nikt tego faktu nie skumał.

— Wiesz, że nie przepadam za swoim imieniem, Henry, ale chuj w to. Po jakiego grzyba mnie prowokujesz?

Czarodziej obnażył zęby, demonstrując obłąkańczy uśmiech.

— Ależ my sobie jedynie rozmawiamy, Albercie. Ustalamy, kto za co tu odpowiada. Jeśli się tym stresujesz, to jest to wynik zaburzeń pracy twojego mózgu. Znaczy, zaburzeń twego zjebanego łba!

Zakapior wyciągnął ręce z cholernych spodni. Saracen z dzieciakiem właśnie doszli do maszyn. Płynący z nieba gorąc roztapiał świat.

— Przez cały czas mnie obrażasz, ale to zbijam, bo wiem, że obaj stoimy już długo w słońcu, a ono może napierniczyć pod daszkiem. Wszystko ma jednak granice. Może po prostu skończymy się przekomarzać, zanim komuś nie pierdyknie żyłka?

— Chętnie — przytaknął wódz. — Jestem w stanie zakończyć tu i teraz, jeśli mi tylko odpowiesz.

— Chryste. To w końcu na co?

— Od czego jesteś?

Wiwat się nieco rozluźnił, wiedząc, że najgorsze ma za sobą. W duchu gratulował sobie sprytu, bo właśnie upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu. Nie dość, że wyszedł bez szwanku, to jeszcze pokazał, że ma jajca ze stali. To powinno dać tym poprzebieranym w męskie ciuchy ciziom do myślenia.

— Widzisz, szefie. Ty oczywiście dowodzisz, ale w każdym stadzie musi być jakiś wyjątkowo zły wilk. Taki naprawdę paskudny, co to się nie boi pójść na całość i nie lęka upierdolić sobie łap. Tylko wtedy stado będzie się liczyć. Może być?

— Może — odparł wódz.


*

Saracen dostrzegł, jak Wiwat poleciał w piach, a Ukrop schował jedną z rąk za plecy. W innych okolicznościach już by pewnie zawracał, aby w razie potrzeby Merlina wspomóc, ale okoliczności nie za bardzo miały się teraz do normalności. Wsiadł więc na swego Indian Chiefa w stalowo-rdzawym kolorze, podając dłoń dzieciakowi, a gdy tylko ten wskoczył, odpalił motor. Pół godziny później skręcał już z autostrady w niewielką pustynną dróżkę, jednak w uszach ciągle dudniły mu słowa, jakimi się podzielił z nim Kanati.

„Selu w niebezpieczeństwie. Trzeba ruszać, nim wyznawcy Malsuma zawloką ją pod ziemię. Trzeba się spieszyć, bo gromowładne bliźniaki nie popuszczą. Trzeba gnać, nim kuglarz Gahe przywdzieje swą szarą maskę.

Trzeba się spieszyć.

Gnać”.

Rozdział VII — To tylko taka przejażdżka, prawda?

— Czy już rozumiesz, że to nie ty jesteś tym strasznym wilkiem? — zapytał Merlin, na co Wiwat z ociąganiem kiwnął głową. Następnie spróbował wstać, ale bucior herszta go powstrzymał.

— Ki kutas jeszcze chcesz? Zabieraj szkitę!

— Za chwilę. Wpierw mi powiedz, co zamierzasz z tym zrobić?

— Z czym? Z tym, żeś mi wyjebał z partyzanta? Nic. Przecież ci nie zasalutuję, do kurwy nędzy.

— Więc powrócimy do poprzedniego układu? Tego, w którym ja mówię, co trzeba robić, a ty to robisz, tak?

Motocyklista przeturlał się na brzuch, aby nie było widać, jak bardzo jest teraz wściekły. Przymknął oczy, zatapiając się w myślach.

Indianiec gdzieś przepadł, a Polip to rura bez kremu i na sto procent się do akcji nie włączy. Gdyby tylko Ukrop pokazał, że kuma bazę, można by tę sprawę tu rozwiązać. Tak raz, a w mordę mać dobrze.

Merlin nie był cieniasem, to na pewno. Miał jednak już swoje lata i na dwa nagie ostrza by najprawdopodobniej nie wyrobił. Pewnie by ich pochlastał, ale w końcu by go jakoś okiełznali. A jakby już wylał z siebie zgniłą krew, można by ujebać i tę cipę — Polipa, a kasą się podzielić pół na pół.

Chryste — pomyślał. Przecież to ponad siedemset tysięcy dolców na łeb. Kwota, która z powodzeniem pozwoliłaby rzucić te kowbojskie zabawy w pizdu i się stąd wynieść, a następnie przycumować gdzieś, gdzie jest rzec jasna ciepło, ale nie tak przekurewsko gorąco i spróbować życia jeszcze raz. Zrobić długie wakacje. Takie z cyckami, dobrą trawą i setką browarów wokół. A jak już się dusza wyszumi, jeszcze gdzieś dalej przeskoczyć. Może do Vegas? Życie przecież trzeba brać za pysk, nie? Inaczej, po wała żyć?

Z rozmyślań wyrwał go głos.

— Więc jak? Wracamy do tego, co przed?

Wiwat zacisnął zęby, jednak po sekundzie zdobył się na uśmiech.

— Co tam mamy nie wracać. Było, minęło, nie?

— Oto prawdziwy duch sportu — odparł Merlin, wyciągając rękę na znak tego, że burza jest już za nimi. — Było, minęło. Mi pasi.

Zakapior podciągnął się na niej, lecz kiedy wstawał, przeleciało mu przez głowę coś szalonego. Coś, czego z najzwyklejszego strachu nie spróbował, choć myśl o tym, jak niewiele brakowało, spowodowała, że aż się cały wzdrygnął. Na zakrwawione i usmolone piachem czoło wystąpiły wielgachne krople potu.

— Dobra, szefie. Co dalej?

— Zatankujemy motory. Następnie zejdziemy w cholerny cień i pomyślimy. Opracujemy na szybko jakiś plan.

Wiwat splunął krwią.

— Zawsze mam swoje zdanie. Sam dobrze wiesz. Taki żem się uchował i za to mnie przecież kochata. Nie zamierzam ci się wpierniczać do rządzenia, ale po mojemu, na szybko, to my powinniśmy stąd wypieprzać. Znaczy, zatankować, jak najbardziej, ale potem dali jazda w dal. Niebo niby błękitne, a jednak, jakby wisiały nad nami burzowe chmury. Zostawać tutaj to błąd.

Ukrop przytaknął.

— Również tak myślę, wodzu. Popatrz sam. Miał to być gruby numer i każdy wiedział, co za echo przyniesie. Nikt jednak nie wspominał o stacji pełnej trupów ani o dziesięciostopowej, niewrażliwej na ołów maszkarze. Nikt nic nie mówił o gadającym łbie ni ośmiolatku, który tak zauroczy Indianina, że ten da nogę. Do tego oberwał B.J. To się zaczyna wymykać spod kontroli

— Przyjąłem do wiadomości, moje panie. Polip?

Wysoki blondyn o twarzy czternastolatka i odstających, niczym nietoperze skrzydła uszach wstał. Widać było, że niepewnie czuje się na pierwszym planie i najchętniej by się zgodził z większością. Branie udziału w dyskusji na temat tego „co dalej” nie bardzo mu pasowało.

— Henry, sam dobrze wiesz, że nie zawsze się z Wiwatem dogaduję. Już nawet nie chodzi o przemoc, w której on się tak lubuje, a którą ja stosuję tylko z konieczności. Po prostu… — Na chwilę zamilkł, aby móc zebrać myśli. Niepotrzebnie. Wiwat już był cały purpurowy. — Kurde, jak to powiedzieć? Gdybyśmy byli radiowymi falami, a nie ludźmi, to pewnie byśmy byli skrajnie od siebie odlegli. I to krańcowo. Chodzi o to, że…

— No w pizdę! Jakimi, kurwa, falami? Merlin, co ta pudernica odpierdziela? Nie bardzo kminię, ale na oko, gnojek mnie ostro znieważa. I co to jest za słownictwo? Lubuję? Skrajnie? Krańcowo? Co to ma być? Bazar dla zbyt kumatych prostytutek, które wystają przy drogach z książkami w ręku? Po pelikana braliśmy tego przychlasta? Bo co? Bo umie odpalić motor? I co to za gadka o bezsensownej przemocy? Bez tej przemocy byśmy byli w ciemnej, murzyńskiej dupie. Co mam wyczyniać z typem, który nie ma chęci się wyspowiadać? Pogłaskać go, kurwa, piórkiem? Pobić poduszką? Jak ta ciota jest za dobra, by się z nami łajdaczyć, niech się ubierze w mundur skauta i idzie opierdalać ciasteczka emerytom albo sprzedaje lemoniadę przy trasie. Z tych syfów, co ma na mordzie, będzie wytwarzał z dwa galony w godzinę. A każdy wie, z czego takie syfy się biorą. Z nieruchania.

— Teraz już wiem, skąd się wzięła twoja ksywa — odparł Polip. — Pewnie matka tak wiwatowała, zostawiając cię w okienku dobrej nadziei i dając dyla z pierwszym lepszym kierowcą, który nie miał błota na mokasynach. Zresztą, nie ma co się kobicinie dziwić. Taki okaz. To już lepiej mieć bachora z trzecią nogą.

Wiwat parsknął.

— I mówi to koleś, co jak się robi gorąco, zaraz wskakuje szefuńciowi na plecy. Cholerny tchórz i dupoliz.

— Bluzgi od kogoś, kto ma intelekt kartofla, mają znaczenie jak przepocone slipy. Nawet nie usłyszałeś przygłupie, co chcę powiedzieć.

— Wiesz, czym się różnimy, Polip?

— Mózgiem? Zakresem wiedzy? Zapachem?

— Nie. Tym, że ja po dymaniu nie muszę wysrywać kondonów.

— Czyli czarnuchy muszą cię walić bez. Zresztą, nieważne. Drugi raz AIDS nie złapiesz.

— A ty…

Rozległ się huk, kończąc spory i powodując, że cała trójka przywarowała z nosami przy samej glebie. Było to cholernie ryzykowne, ale Merlin tylko takie rozwiązanie teraz widział. Chyba obaj chcieli coś powiedzieć, ale wystarczyło, że zerknęli na jego twarz i zamilkli. Zupełnie jak kochający się bracia.

Czarodziej zaczął mówić:

— Wiwat. To twoje drugie ostrzeżenie. Po trzecim, posiłkując się językiem bejsbolisty, zostaniesz wyautowany w pizdu. Jeżeli chcesz zobaczyć czy mówię serio, rozewrzyj ryj. Odpowiadając jednak na twe pytanie i zamykając temat tu i teraz: Polip jest w tym z nami, bo zna się na maszynach lepiej niż ty czy ja. Ty kombinujesz przy ludziach, on przy sprzęcie. Dla obu jest miejsce i czas. Polip. Teraz ty. Fakt, że znasz takie pojebane słowa, jak „wywnioskować” czy „insynuuję” nie upoważnia cię, byś rozpisywał prostą myśl na cały, cholerny kajet. Jak będziemy gadali z obsługą banku, to się przydasz, ale we własnym gronie proste myśli wygłaszaj przy pomocy prostych słów.

— Ok. Zrozu…

— Nie koniec, kurwa! Żadnych: „Ok, zrozumiałem”. Czy: „W porządku”. Żadnych: „Dobra, szefuńciu, kojarzę”. Ani: „Wporzo, wodzu”. Przechodzimy na awaryjny tryb.

— To jak mam się niby, kurwa, do ciebie zwracać? Proszę pana?

Kolejny wystrzał. Tuż obok głowy Wiwata.

— Kurwa mać, Merlin! Odjebało ci?! Mogę cię wołać nawet królem Szkocji, tylko przestań do chuja pana we mnie strzelać!

— Żadnych więcej opóźnień, mili państwo. Żadnych cholernych kłótni, rodem z college’u dla zblazowanych synalków filmowych gwiazd. Jeżeli jeszcze tego nie kojarzycie, w tej chwili ściga nas około sześciuset osób. I to tylko jeśli idzie o Mongolsów. Nie liczę samotnych wilków z maczetami lub wolnych strzelców od Olivera czy Mc Danny’ego. Każdy pojebaniec, który ma przy swoim siodle CB radio, wypala sobie oczy w pieprzonym słońcu, by nas zobaczyć. Spala ostatnią kroplę ropy, by na nas wpaść.

— Zara — zreflektował się Ukrop. — Ale ja się przecież nie kłóciłem.

— Świetnie. Więc wygrałeś bilet, by przynieść nam jakiś browar.

— Browar?

— Tak. Może być Budvar, ale nie pogardzimy Faxem albo Millerem. Nie, chłopaki? Sobie zresztą też skołuj czteropak.

Ukrop wstał i zniknął we wnętrzu stacji. Chwilę trwało, zanim przywykły do słonecznego dnia wzrok zdołał się zbratać z półmrokiem. Nie było go jednak nie dłużej niż trzysta sekund.

Kiedy wyszedł, przywódca wraz z Wiwatem kończyli tankować maszyny i wyglądało na to, że szykują się do wyjazdu. Polip zaś, klęcząc przy Jimmym, pakował sobie za pazuchę plik banknotów grubości stojącej sztorcem paczki fajek.

Stanął więc Ukrop z tymi wszystkimi wystającymi z kieszeni butelkami, oniemiały i mocno zdziwiony, że z całą sprzeczką tak szybko doszli do ładu.

— Pompuj się pod sam korek i dawaj w siodło! Wynosimy się stąd!

Nim wykonał polecenie szefa, rzucił okiem na kumpla. Ten jednak odwrócił wzrok, jakby go coś cholernie zawstydziło.

— A Polip? — spytał.

— Zostaje z Jimmym. Pompuj się! Nie będę mówił dwa razy.

Nie sprzeciwiając się, Ukrop podstawił czarnego Kawasaki ZZR 600 pod dystrybutor i z pietyzmem godnym nadopiekuńczej matki odprowadzającej jedynaka do szkoły odkręcił korek wlewu. Tymczasem Polip wciągnął B.J’a do sieni i wrócił po swą Yamahę, którą z kolei przykrył szarym brezentem. Wszystko bez choćby sylaby.

— Czyli co? Jedziemy tylko we trzech?

— A czy coś ci nie pasi?

— Tylko pytam.

— Spytasz po drodze! Wskakuj!

Więc Ukrop, pomimo tego, że czuł się zdezorientowany i obolały, wskoczył na motor. Merlin odpalił swój.

— Mogę chociaż zapytać, gdzie lecimy? W sensie, czy już do domu?

Przywódca nie odpowiedział, tylko przykręcił do oporu manetkę z gazem i odfrunął, rażony wyjątkowo silnym kopem. Wiwat także odpalił swoje cudo.

— Eeee… bracie — zawołał Ukrop, próbując przekrzyczeć wygłodniały świeżej ropy silnik. — Co tu się stało?

Tamten przytłumił obroty i podjechał. Następnie bez żadnej żenady skłamał swojemu jedynemu przyjacielowi prosto w twarz.

— Nie mam pojęcia, o czym mówisz, kochanie. Po prostu już na nas czas.

Ukrop chciał się dowiedzieć, co tutaj zaszło? Do czego doszło, kiedy on przeszukiwał ten zasyfiały sklepik. Wiwat jednak wyprzedził jego myśli, kręcąc głową. Wydawał się przy tym blady i umęczony. Zupełnie jak stary ciuch zbyt wiele razy przemielony przez pralkę.

— To powiedz przynajmniej gdzie?

— Za Indiańcem.

— A Polip? Dlaczego nie… — rozpoczął, ale na próżno, bo jego ziomek ruszył. Nie pozostało mu zatem nic innego, jak zrobić to samo. Chwilę później znowu byli na trasie. Znów w drodze lub, jak to mawiał Jimmy przed niefortunnym epizodem z lecącym młotkiem, znów byli w grze. Dosłownie niczym cztery asy ukryte w szulerskiej talii. Tylko że ich była szóstka, a nie czwórka. Przynajmniej na samym początku. Więc idąc dalej tym tokiem rozumowania, wychodziło na to, że przynajmniej dwa asy były fałszywe. Pytanie tylko które?

Merlin gnał, ile fabryka dała, wiedząc, że ci dwaj popaprańcy wyrzygają własne płuca i zedrą nogi, by tylko dotrzymać mu kroku. Wiwat, bo za nic w świecie nie chciałby przechodzić ostatniej rozmowy jeszcze raz. A Ukrop, bo pewnie by się zesrał ze strachu, gdyby musiał radzić sobie sam. Pędził przeto bez reszty, wyciągając z maszyny tyle mocy, ile tylko mogła wygenerować, a nasycona życiodajną energią, mogła naprawdę dużo. Zbyt dużo, by z takiego daru nie skorzystać.

Nie pomylił się. Dwaj straceńcy wypruwali sobie żyły, by dotrzymać mu kroku, gnając na złamanie karku i biorąc każdy z napotkanych zakrętów tak szybko, jak tylko się da. Tak, że gdyby tylko nadstawili uszu, mogliby pochwycić płytki dech śmierci, która im siadła na karki i tylko czeka, aby mieć nowy żer.

Nic to. Żaden z trójki nie pomyślał, by zwolnić.

Ukrop, bo pomimo etykiety drogowego gangstera naprawdę nie chciał być sam. A Wiwat z powodów, o których nie zamierzał opowiadać. Wiedział tylko, że jakkolwiek by się sprawy nie potoczyły, po tym, co dzisiaj zaszło, nie ma szans, by obaj wrócili do domu. Jeden kutas, jak ta sprawa się skończy. Przeżyć ją może tylko Merlin lub on.

Więc gnali w trójkę, jadąc tropem Indiańca, który po mniej więcej dwudziestu minutach drogi zmusił ich do odbicia na przełaj. Wtedy dopiero zwolnili, a raczej, zwolnił Merlin, pozwalając im się ze sobą zrównać. Dalej pojechali już wolniej i obok siebie, tworząc podwaliny pod nieistniejącą do tej pory drogę, przez środek prerii. Po jakimś czasie horyzont obsiały góry, za którymi skryło się małe słońce. Zrobiło się ciemniej i chłodniej zaś spod kamieni zaczęło wypełzać to, co w dzień zazwyczaj spoczywa, by w nocy wyleźć na żer. Preriowe jamy obrodziły gęstym półkolem obserwujących ich oczu. Raz czy dwa do uszu doleciał syk.

Godzinę później droga zrobiła się na tyle kamienista, że musieli zredukować do trzydziestu. Od zachodu uderzył zimny wiatr, bez problemu obchodzący nieszczelności przepoconych kurtek. Góry zaś wydawały się większe i postrzępione oraz czarniejsze od ropy, którą piły ich mechaniczne konie. Niestabilność terenu zwyciężyła i w końcu zsiedli, dalej idąc już pieszo. Maszerując, nie mogli zrozumieć, jak nieporadny Saracen na swoim rzęchu uzyskał nad nimi tak ogromną przewagę i czemu jego ślad nie został dawno wchłonięty. Nocne godziny wlokły się dużo wolniej niż te dzienne i ciepłe. Wzgórza rosły, przesłaniając ogromem każdy kawałek nieba, który nie znajdował się w prostej linii nad nimi. W końcu zabrały i to.

Przystanęli na skraju prowadzącej nie wiadomo jak głęboko jamy. Tu, pijąc gorący browar i paląc pety, czekali, aż oczy przywykną do ciemności na tyle, by nie potłuc sobie głów o ściany.

Nie wiedzieć czemu tranzystorowe, z reguły martwe radyjko Ukropa nagle ożyło, dzieląc się z nimi ochrypłym głosem Nicka Cave’a z utworu City of Refuge. I mimo że działało nie dłużej niż pół minuty, słowa „You better run” wypluło z siebie dobre piętnaście razy.

Właściciel radyjka splunął.

— I tera co?

— Co ma być? — odparł półszeptem Merlin. — Czekamy na ostrość i jazda.

Wystarczyło spojrzenie, by zrozumieli, że czas targów się skończył. Mimo tego Ukrop jeszcze spróbował.

— Merlin, z całym szacunkiem, ale jesteśmy jak te myszy w terrarium. Może się jednak chwilę zastanowimy.

Herszt obrzucił go wzrokiem, po którym Ukrop poczuł się niczym emerytowana cichodajka w swym ostatnim, heroinowym tangu. Kruche kości. Obwisła, plamiasta skóra. Strużki ropy cieknące z napuchłej twarzy. Najlepsze w tym wszystkim było jednak to, że Wiwat ciągle milczał, choć zazwyczaj tylko czekał na jakąś drakę. Teraz nic. Cholerna amba fatima.

— Widzę, że nic nie wskóram, choć tak naprawdę nie mamy nawet pewności, że to ślad Saracena. Ale ok. Wiem, kiedy gadka nic nie da.

Przywódca nie odpowiedział. Spoglądał jedynie w dal, jakby w środku czaiło się coś, co tylko on mógł dostrzec. Coś hipnotycznego i — sądząc po wyrazie jego twarzy — fascynującego. Ukrop myślał, że szef będzie tak stał, dopóki szlug nie przypali mu gęby. Ten jednak w końcu się ocknął. Nakazał ruszać i Ukrop mimowolnie pomyślał o swojej śmierci. O tym, jak będzie wyglądać i jakie ostatnie słowa zdoła rzec.

Z reguły takie myśli były mu obce, ale teraz, tak się po prostu złożyło. Splunął więc w dal i, by dodać sobie otuchy, potarł dłonie. Następnie zaczerpnął powietrza, jakby miał lada moment zanurkować.

Jebać to — powiedział do siebie w myślach. — Jak mawiał, ktoś tam i kiedyś. Co napisano, to będzie. Złotem się, drogi gościu, nie wykupisz.

Weszli i szli obok siebie, a kiedy tunel się zwęził, gęsiego. Przez całą drogę Merlin nie powiedział, co słyszy.

Rozdział VIII — Na ratunek

Układ naprawdę był prosty.

Dzieciak wypluwał słowa, a mózg Indianina podsyłał stosowne obrazy. Wypełniał luki w pamięci, która wedle pierdzielenia konowałów zawsze już miała szwankować. Gówno tam. Było dokładnie na odwrót.

Wyglądało na to, że mały Kanati jest jakimś pieprzonym cudotwórcą umiejącym naprawiać nienaprawialne. Niezwykłym przypadkiem krawca potrafiącym zszywać rozprutą tkaninę zgniłego mięsa. Mięsa, które wedle tych wszystkich mądrali w przydługich kitlach miało już nigdy nie urodzić zdrowej myśli. Gdzie tam. Właśnie płodziło ich całe kopy.

To zajebiście dziwne — myślał Saracen, kiedy tak pruli środkiem jednopasmówki. — Dziwne czytać książkę o sobie samym. Przewracać kartki, cofając się do rozdziałów, które konwencjonalna medycyna uznała już za stracone. Naprawdę dobry to deal odzyskać półtora roku życia w pół godziny.

Indianin odżył. Jego pracujący na najwyższych obrotach mózg konstruował ciągle nowe pytania, a chłopak je bez wysiłku uzupełniał, oddając zupełnie świeże. Dosłownie jakby usuwał z życia czerwonoskórego całą mgłę. Nawet tę najgęstszą zawiesinę, z którą nie poradziły sobie prochy kupowane po trzysta dolców z recepty.

To było jak cholerne zmartwychwstanie.


*

Kanati nie lubił wujostwa. Czuł, że mają przed nim tajemnice.

Wujas był jeszcze w porządku. Sporo im opowiadał o Stanach, które mijali. Jak choćby o Death Valley National Park, kiedy przemierzali Kalifornię czy też Trinity Test Site. A gdy cioteczkę zwalała z nóg migrena, pozwalał prowadzić wóz. Oczywiście tylko na prostej i nie dłużej niż moment, ale dla Kanatiego była to super sprawa. Jedno z niewielu fajnych wspomnień, jakie miał.

Z tego, co Saracen wywnioskował, ciotka Hilda miała naprawdę bardzo paskudny charakter. Kłótliwa, wiecznie niezadowolona stara zrzęda, jakich pełno rozsiał diabeł po świecie. Jedna z tych dewot lubujących się w luźnych kwiecistych sukniach. Zrzędliwa baba, która ma pretensje do całego świata o niemal wszystko, powodując, że chłop w domu marnieje, chudnąc z roku na rok. I w końcu pod pozorem naprawy fury idzie do garażu, gdzie dziurawi sobie cybuch z dwudziestki dwójki albo któregoś ranka wychodzi z domu po fajki i nie wraca, a babsko święcie przekonane, że jej chłopinę zamordowali kosmici, rozpacza w głos, wylewając morze sztucznych łez.

Saracen był zaskoczony, wręcz przerażony, z jaką prędkością funkcjonuje jego mózg. Jak zawiłe potrafi wytwarzać myśli. I jak każda z nich przywołuje do życia następne.

Kiedy pruli z dziką bandą przez drogę, zawsze obstawiał tyły, gdyż miał bardzo poważne zaburzenia percepcji. Bywały momenty, że dany zakręt widział naprawdę na sekundę przed wejściem. Defekt nie dotyczył, broń Boże, samego wzroku, bo ten pozwalał mu dostrzec z czterdziestu jardów skorpiona, tylko z zestawianiem tego, co widzi i z szybką reakcją na to. W walce tak się nie działo, ale w każdym innym aspekcie życia wymagającym błyskawicznej reakcji, tak.

Teraz wszystko uległo nagłej zmianie, więc skupił się i przyspieszył, czym w ogóle nie przestraszył chłopaka. Przeciwnie. Wyglądało na to, że dzieciak ma jazdę we krwi. Indianin rozbujał więc maszynę do prędkości, jakich nigdy wcześniej nie zaznała i delektował się tym, co najpiękniejsze — cholerną, czystą wolnością. Chłopak ścisnął go mocniej i tak pędzili, zostawiając za sobą cały szajs. W tej chwili te trzydzieści dwa, należne mu jak kutas dziwce, patyki zupełnie nie miały znaczenia. Liczyło się tylko tu i tylko teraz. Nie było granic. Otworem stał cały świat.

W pewnym momencie mały Kanati coś krzyknął, ale prędkość to oczywiście zagłuszyła. Saracen pewny, że dzieciak w końcu wymięka, zwolnił i poprosił go o powtórzenie.

— Musimy skręcić w pustynię! — wykrzyczał mały. — Tak, gdzieś, jakoś, zaraz. Może tu?

Pytania o to, skąd wie, były dobre dla białych niedowiarków. Indianin tylko zapytał, w którą stronę.

— Myślę, że w prawo — odpowiedział dzieciak. — W stronę gór.

Czerwonoskóry zwolnił, bo nagły zakręt przy tak szaleńczej prędkości by ich z całą pewnością rozsmarował. Następnie skręcił, a widząc, że przyjdzie im jechać bezpośrednio pod słońce, wrzucił na nos okulary. Jeszcze wczoraj, by się na taki gest nie zdobył, ale teraz nie stanowiło to problemu. Świat utonął w ciemnym odcieniu fioletu.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 20.58
drukowana A5
za 46.5