Wstęp
Gdyby ktoś się mnie kiedyś pytał, dlaczego nie utrzymuje kontaktów w rodziną, unikam ich albo utrzymuje je sporadycznie, będzie wiedział po przeczytaniu tej książki. Książki to mało powiedziane. Po przeczytaniu tej krótkiej historii. Wszystko rozgrywało się w okolicy Świąt Wielkanocnych. A było tak…
Wielkanoc
Odkąd sięgam pamięcią od zawsze Wielkanoc u nas była kością niezgody, zmorą i jednym wielkim stresem, hałasem o nie wiadomo o co. Mimo, że to święta, powinno być rodzinnie i uroczyste i kojarzyć się z miłością, dobrocią, spokojem i ogólnie z ich celebracją ja na samą myśl o jakichkolwiek świętach robiło mi się niedobrze. Każdemu powinno zależeć, by się spotkać, pogadać. Podzielić się jajkiem, czy opłatkiem. Nie u nas. U nas był to dramat. I to przez wielkie, wielgachne, ogromniaste „D”.
Zaczynając od tego, że kiepsko wychodziło mi udawanie zadowolenia z faktu, że musiałam usiąść do stołu z osobami, którymi na co dzień mówiąc delikatnie nie lubiłam to jeszcze uśmiechać się sztucznie też nie umiałam. Gdy widziałam pewne osoby, ich udawanie dobrych i kochanych gdy za plecami obrabiali ci dupę doprowadzało mnie do szewskiej pasji. I ta obłuda i drwiące spojrzenia. Gdyby mogła utopiłaby cię w łyżce wody, bo z nożem w plecach już chodziłam dawno.
Zamiast uśmiechu wychodził mi raczej grymas jakiegoś niezadowolenia, obrzydzenia lub po prostu jakiegoś potwornego zażenowania. Porównać go można było do siedzenia na kiblu podczas nieregularnego stolca.
Zresztą nie tylko Wielkanoc była dla mnie i Roberta dość stresująca pod względem spotkania się z rodziną i tek całej otoczki z nim związanej. Każde święta czy to Boże Narodzenie, urodziny bliźniaków czy Kacpra. Stres omijał mnie 28 sierpnia i 9 sierpnia w urodziny moje i Roberta, bo ich po prostu nie wyprawialiśmy. Nie obchodziliśmy ani urodzin, ani imienin. I było mi z tym dobrze, bo nie musiałam przed nikim niczego udawać. Byliśmy ze sobą już ponad trzynaście lat, leciał rok czternasty odkąd ślubowaliśmy sobie miłość, wierność i uczciwość małżeńską. Śmieszyły mnie pary, które wrzucały na portale społecznościowe zdjęcia jak się całują czy z podpisami „mój misio”, „mój pysio” czy przerobione zdjęcia pod wierzą Eiffla. Ele!! Rzygać mi się chciało jak na to patrzyłam, bo wiedziałam, że u niejednej z tych z pozoru szczęśliwych par na co dzień życie pisze inne scenariusze. Miłość się okazuje na co dzień, a nie od święta by coś, komuś udowodnić.
Z reguły starałam się chronić naszą prywatność. Mieliśmy co prawda blog podróżniczy na Instagramie pokazujące życie rodziny w podróży kamperem, ale to traktowałam jako swego rodzaju hobby. Pokazanie jak rodzina może wspólnie spędzić czas, gdzie pojechać, jak funkcjonować inaczej niż w wielkim mieście w czterech ścianach. Ale na prywatnym profilu Facebooka bardzo rzadko mogło się znaleźć jakieś prywatne nasze zdjęcia. Wychodziłam z założenia, że nie muszę nikomu nic udowadniać na siłę. Nasze wspólne zdjęcia dodawałam tylko z reguły wtedy, gdy wkurzyła mnie siostrzyczka lub była męża, ale niedługo to kasowałam, pukając się w głowę jak ja mogłam dać się sprowokować. Dziecinada.
Zwykle robiliśmy sobie romantyczną kolację, oglądaliśmy film w telewizorze i szliśmy spać. Nigdy nie afiszowaliśmy się w Internecie, że randki spędzamy w tanich hotelach z jeszcze tańszym winem ze szczurem w środku. To było niesmaczne. Można powiedzieć, że małe święta robiliśmy sobie codziennie. W tygodniu, gdy chłopcy byli w szkole rano jechałam z mężem do pracy a po południu szliśmy na obiad, kawę czy lody. I rozmawialiśmy. Rozmawialiśmy o wszystkim, zarówno o tym co nam dokucza i nas boli, ale i o naszych wspólnych planach. O błędach przeszłości i jak te błędy wpływały na nasze obecne życie. Obgadywaliśmy wszystko i wszystkich i było nam z tym dobrze. Obecnie nie mogliśmy się doczekać naszego wielkiego wyjazdu. Nazywałam to wyjazdem życia. Planowaliśmy na trzy miesiące przenieść się do kampera i z dziećmi zwiedzić Włochy i Sycylię. Byliśmy tym podekscytowani i to było teraz naszym priorytetem. Szykowanie kampera, pakowanie, załatwianie formalności. Zdarzały się jednak takie dni, gdy wychodziliśmy sami do głupiej kawiarni i cieszyliśmy się sobą.
Niestety nie zawsze mogliśmy żyć tak beztrosko. Gdy przychodziły święta zamieniałam się w kłębek nerwów. Zresztą jak każde święta w naszej rodzinie.
Wielkanoc zawsze wypadały w kwietniu. I na tym plusy się kończyły. Nie chciało być inaczej. Telewizja zalewała nas reklamami świątecznymi już pod koniec lutego. Na ekranie latały króliki, jajka, margaryny, oleje i na każdym kroku w przerwie tabletek na zgagę, refluks potencję czy bieliznę. Pojawiały się reklamy kredytów i pożyczek a ja zastanawiałam się, czy ludzie powariowali, czy przypadkiem nie pomyliły im się miesiące. Albo może już tak im na dekiel padło, że nie byli w stanie ogarnąć rzeczywistości i musieli brać kredyty na święta, by pokazać się z jak najlepszej strony?
Pogoda też ostatnio była na opak. W grudniu było ciepło i słonecznie a w kwietniu padał śnieg. Niech żyją zmiany klimatyczne. Już kilkakrotnie chowałam i wyciągałam zimowe rzeczy z dna szafy klnąc niemiłosiernie na kolejny śnieg w kwietniu. Marzyłam o ciepłych Włoszech i wybrzeżach Sycylii i odliczałam czas. Kiedy? Kiedy? Jeszcze trochę. Wytrzymaj — powtarzałam sobie w duchu.
Nie lubiłam świąt Wielkanocy. To znaczy nie tak jak Bożego Narodzenia, które zawsze wolałam. Od najmłodszych lat zawsze wyglądałam tej pierwszej gwiazdki. I śniegu. Dopóki w grudniu można było liczyć na śnieg i była faktycznie zima, Boże narodzenie napawało mnie radością, optymizmem i takim wewnętrznym podnieceniem. Nawet gdy już byłam mężatką, czułam się jak mała dziewczynka, czekając na te Wigilijną kolację i pieczołowicie ją przygotowywaliśmy. Ganiałam z kuchni do pokoju, nosząc to talerze, to widelce. Oczywiście, dopóki ktoś i coś nie zaczęło mi tego nastroju psuć. Z roku na rok zaczęłam traktować święta jak dłuższy weekend zwracając uwagę tylko na to, by dzieciaki jako tako te święta pamiętały. A ja? Jako mała dziewczynka zawsze lubiłam ten bożonarodzeniowy zgiełk, szum, te przygotowania do świąt. Ale i teraz łapie się na tym, że czekam na Wigilię Bożego Narodzenia. By usiąść przy tym wspólnym wigilijnym stole, ale gdy już przy nim siadam czuje się tak zmęczona przygotowaniami, że zapominam, po co to wszystko.
Gdy szłam na świąteczne zakupy, naprawdę czuło się święta. Ludzie byli jacyś tacy życzliwsi, każdy się uśmiechał, przeprosił gdy cię szturchnął czy popchnął. W głośnikach słychać było świąteczne piosenki i kolędy. Teraz jest inaczej. Nie dosyć, że pogoda robi nam numery, to jeszcze ciężko jest żyć i się utrzymać nie mówiąc już o tym, że ludzie zachowują się jak debile i półgłupki. Wielkanoc stała się swoistą maszynką do zarabiania pieniędzy dla przedsiębiorców i handlowców a my na podstawowe produkty wydawaliśmy więcej a kupowaliśmy mniej.
Święta Bożego Narodzenia w 2022 roku były to pierwsze święta w niepełnym składzie. Przy świątecznym stole oprócz mojej mamy, która zresztą jak zwykle nie przyjechała do nas, bo miała „jak zwykle coś”, mimo iż zawsze ją zapraszamy, zabrakło taty Roberta, który umarł w lipcu 2022 roku. Ja czułam się jak taka sierota. Na co dzień nie brakuje mi bliskich tak bardzo, bo się o tym nie myśli. Nie mam czasu na zastanawianie, się czy rozważania. Na myśl, że mama czy tata mogli, by być ze mną. Czułam się sierotą nie ze względu na śmierć teścia. Zazdrościłam Robertowi relacji z matką. Relacji, której ja nie miałam. Moja matka zawsze była daleko. Nawet jak mieszkałam z nią w domu rodzinnym miałam wrażenie, że jest, ale jej nie ma. Niby miałam też siostrę i brata, ale kontakt z nimi miałam praktycznie zerowy. Nie by mnie to jakoś obchodziło. Przyzwyczaiłam się do tego, że większy kontakt miałam w przyjaciółkami i je właśnie traktowałam jak siostrę. Co do brata to nigdy jakoś nie było nam po drodze. Trzymaliśmy się raczej na dystans. On żył w swoim świecie gier komputerowych ja miałam swoje życie. Bardziej za młodu trzymałam się z młodszą siostrą, wiadomo jak to dziewczyny. Niestety, kontakty zaczęły się psuć gdy poznałam swojego męża. Zawsze do związków podchodziłam bardzo poważnie i chciałam, by ten, z którym się spotykałam był już na zawsze i na wieczność. Może dlatego właśnie mój mąż był moim drugim poważnym mężczyzną i partnerem do łóżka. Od pierwszego spotkania wiedziałam, że on jest ten jedyny. I tak zostało. Mówię to oczywiście o dorosłym życiu.
W szkole podstawowej miałam chłopaka, który był ministrantem w kościele. Wtedy kościół był trochę inny. Chciało się tam chodzić. Jako dziewczynka chodziłam śpiewać do scholii a jako dwunastolatkę ksiądz zatrudnił mnie jako organistkę. I stamtąd też go znałam. Tam się poznaliśmy. Ale szybko z nim zerwałam. Nie pamiętam, jakie były tego przyczyny. Może różnica wieku? To było przecież tak dawno temu. Po raz pierwszy zakochałam się w liceum, ale znów okazało się, że to jeden wielki niewypał. Jak to bywa w liceum. On chciał seksu a ja nie. Nie byłam po prostu na to gotowa i nie chciałam się spieszyć. Skończyło się, że przespał się z moją najlepszą kumpelą z klasy. Anka chciała sprawdzić, czy Marcin będzie mi wierny. I stało się jak się stało. Suka się wypięła a pies wziął. Dla mnie było jasne. Zawiodłam się na jednym i drugim bardzo, ale nie rozpaczałam długo. Zerwałam z nimi całkowity kontakt. Nie było to trudne, ponieważ w tym samym roku zmieniałam szkołę z przyczyn rodzinnych. Przeniosłam się do liceum w Ursusie i tam skończyłam szkołę i zdałam maturę.
Zmieniłam towarzystwo, poznałam nowych ludzi. Byli też inni chłopcy. Ale z żadnym z nich nie wiązałam dalszej przyszłości. To było liceum. Kto w liceum myśli o poważnym związku? Raczej o zabawie i szaleństwach. Dyskotek nie lubiłam za to w tamtym czasie miałam ważniejsze sprawy na głowie. Kończyłam liceum, zdawałam maturę, pracowałam w kościele i zarabiałam na tym niezłe pieniądze. I nie ukrywam, że lubiłam to robić. Zawsze do tamtych wspomnień wracam z nostalgią. Gdy myślę o dzisiejszym kościele wiem na pewno, że pracować tam bym nie poszła. Kościół bardzo się zmienił. I księża też. Przynajmniej ci, z którymi miałam do tej pory do czynienia.
Myślałam też o studiach, ale że w domu się nie przelewało, matka nigdy nie miała pieniędzy i bym mogła swobodnie studiować musiałam sama na nie zarobić. Musiałabym pracować a uczyć się zaocznie. I tak właśnie robiłam. Ale chciałam jak najszybciej podjąć pracę zarobkową. Jak każdy młody człowiek chciałam dużo zarabiać, ale nie w jakiejś podrzędnej, mało płatnej pracy. Zawsze chciałam robić to co lubiłam i mieć z tego pieniądze. I kościół to mi właśnie dawał. Grałam na Mszach, ksiądz był zadowolony, wierni też a ja miałam pieniądze na swoje wydatki przy małym nakładzie sił, a ponieważ granie sprawiało mi dużo przyjemności, nawet się nie męczyłam. Do czasu gdy zauważył mnie pewien jegomość. Okazało się, że był to szef jakiejś kapeli coverowej, który zaproponował mi pracę w kapeli. I tak zaczęłam zarabiać na śpiewaniu do kotleta. Zaczynałam też studia. Chłopak, czy narzeczony był ostatni na mojej liście spraw i zadań do ogarnięcia. Gdy moja siostra zaszła w ciążę w wieku szesnastu lat, przede mną życie stało otworem. Nie mówię, że dziecko to koniec świata. Ale wolałam uważać. Zwłaszcza jak widziałam jak siostra żre się z ojcem dziecka non stop i o byle co i przede wszystkim jak szybko znudziło mu się bycie ojcem Jakoś nie chciałam tak skończyć. Miałam za dużo planów, marzeń, by wcześnie zostać mamą. Wszystko miałam poukładane w głowie i po kolei chciałam to realizować. Miałam plan. Skończenie szkoły i zdanie matury było na pierwszym miejscu. Chociaż szczerze powiedziawszy w obecnych czasach studia na nic mi się zdały. Ukończyłam co prawda prawo i bezpieczeństwo wewnętrzne, ale nie pracuje w zawodzie. Nigdy nie pracowałam i prawdopodobnie pracować nie będę. Ale wtedy te dwadzieścia lat temu matura nie była bzdura jak jest teraz a studia były prestiżem. Wtedy na studia szli wybrani. Teraz każdy łoś może zapisać się na studia, płacić czesne a pracę magisterską zlecić napisaniu jakiejś mniej lub lepiej znanej firmie. I każdy jest studentem. Gdy tylko dostałam się na pierwszy kierunek studiów byłam szczęśliwa. Było to zakończenie pewnego etapu w życiu i wejście na kolejny poziom.
Mimo to dopiero w wieku 25 lat poznałam miłość swojego życia i wzięłam ślub. Pierwsze dziecko urodziłam w 2012 roku i były to bliźniaki.
Dość szybko postanowiliśmy być razem. Bo skoro czuje, że to ten jedyny, po co czekać i na co czekać? Już po trzech miesiącach wprowadziłam się do męża wtedy narzeczonego, w lutym 2009 roku a w czerwcu tegoż samego roku ku niezadowoleniu rodzin wzięliśmy ślub cywilny. Niezadowolenie to wynikało z tego, że obydwoje byliśmy po nieudanych związkach. Ja mniej, mąż więcej. Ale komóż to oceniać. Każdy miał jakieś tam przykrości związane z byłymi partnerami i ostrożnie podchodziliśmy do kolejnych związków. Bliscy kazali nam czekać, poznać się. My nie chcieliśmy czekać.
Mąż dodatkowo miał dziecko z jak to się teraz ładnie mówi nieformalnego związku a jego babcia i matka wmawiały mu, że nie może być ze mą, a wręcz powinien być z matką dziecka, bo tak wypada. Ostatecznie jednak moja obecna teściowa przejrzała na oczy i chyba dotarło do niej, że gdyby został z tamtą, była by to wielka katastrofa. Nie dosyć, że był, by młodym rozwodnikiem to jeszcze z nerwicą i chorobą wrzodową. On jednak miał serdecznie dość. Zostawił ją dużo przed tym jakżeśmy się poznali. I była to słuszna decyzja. Nie mógł wytrzymać jej napadów złości, tego, że zawsze wszystko musiało być po jej myśli. Nie radził sobie z jej kontrolującym i zaborczym zachowaniem. Z tego, co mi opowiadał, była to dla niego niezwykle trudna decyzja, ale ostatecznie uznał, że dla własnego zdrowia psychicznego i emocjonalnego musi się od niej odciąć. Nawet za cenę braku kontaktu z dzieckiem, gdyż ten kontakt z córką skutecznie mu uniemożliwiała. Od czasu naszego spotkania zdał się odzyskiwać równowagę w życiu i zrozumiał, jak ważne jest dla niego budowanie zdrowych, opartych na zaufaniu i szacunku relacji. Wspólnie pracowaliśmy nad jego poczuciem własnej wartości i komunikacją, aby mógł lepiej wyrażać swoje uczucia i potrzeby w relacjach z innymi ludźmi. Gdy się oświadczył 14 lutego byłam wniebowzięta.
Z czasem zaczęliśmy odkrywać, że mamy wiele wspólnych pasji i zainteresowań, które sprawiły, że staliśmy się jeszcze bliżsi. Mieliśmy naprawdę dużo wspólnego. Miłość do starych aut, do głupich seriali komediowych czy podróżowania. Dodatkowo on był DJ, ja śpiewałam w kapeli. I przede wszystkim to, że nigdy się nam nie zamykały gęby. Nie potrzebowaliśmy tabunu znajomych czy przyjaciół. On był moim przyjacielem, mężem i kochankiem. Zresztą on czuł to samo i tak zostało do tej pory. Nasza relacja opierała się na wzajemnym wsparciu, otwartości oraz chęci do rozwoju i wspólnego pokonywania przeciwności losu.
W międzyczasie jego była partnerka zdawała się nie potrafić pogodzić się z rozstaniem. Jej napady złości i kontrolujące zachowania przybrały na sile, a nawet zaczęła próbować nas zastraszać i wpływać na naszą relację. Zorganizowała napad na mojego męża i pobicie co skończyło się doniesieniem na policje. Było to dla nas wyzwanie, ale jednocześnie utwierdzało nas w przekonaniu, że wspólnie potrafimy stawić czoła trudnościom i chronić nasze szczęście.
Nękanie miało różne podłoża. Głównie kształtowała zły wizerunek ojca, bo „zostawił ją z dzieckiem i się nią nie interesuje” gdzie w ostateczności nawiązanie każdego kontaktu i próba spotkania jego z córką kończyły się niepowodzeniem. Zawsze gdy chcieliśmy dziewczynkę zabrać do siebie, czy gdziekolwiek indziej, wyłączała telefon, wywoziła dziecko na działkę do swoich rodziców czy w perfidny sposób wmawiała córce, że tatuś jej nie kocha, bo ma nową rodzinę. I krzyczała głośno, że chcemy jej zabrać dziecko! Nie wiedziałam, czy się śmieć, czy płakać.
Oczywiście nie obyło się bez kłótni o pieniądze. Alimenty płaciliśmy regularnie a te pieniądze nie szły na dziecko tylko na alkohol, zmiany kolorów włosów czy inne jej zabawy. Notorycznie też podglądała nasze życie w mediach społecznościowych. Niestety źle to się wszystko skończyło, gdyż mała nie miała z tatą kontaktów do 18 roku życia i dopiero gdy skończyła osiemnaście lat nawiązała z nami kontakt. Chciała znać naszą wersję wydarzeń, bo matka ją całe życie okłamywała.
Gdy urodziły się bliźniaki odpuściliśmy walkę o kontakty z nieślubną córką. Właściwie to postawiłam ultimatum. Bo jedną ciążę już poroniłam, a gdy lekarz obwieścił, że to bliźniaki i ciąża wysokiego ryzyka, stwierdziłam, że nie chcę już więcej słyszeć o tamtej rodzinie. Może to brutalne, ale po pięcioletnich przepychankach, o walkach w sądach, o komornikach, mimo że płaciło się alimenty, miałam dość. W domu nie mówiło się o niczym innym tylko o sytuacji panującej. Stwierdziłam, że moje zdrowie psychiczne i fizyczne jest ważniejsze niż wieczne awantury o coś, czego nie da się zmienić. Lepiej sobie odpuścić i dać bieg losowi a prawda obroni się sama. I znów miałam rację.
Robert tez odpuścił. Nie miał siły „bić się z koniem”. W końcu mieliśmy wspólne dzieci i mieliśmy dla kogo się starać i dla kogo żyć. W 2015 roku urodził się Kacper i nasze głowy zaprzątały kolejne sprawy i kłopoty.