W hołdzie kobietom,
które opowiedziały mi swoje
bolesne historie.
Patolka skrywa się w każdej z Was.
Pora ją odnaleźć i obdarzyć szczerą miłością.
Rozdział 1
Ty zawsze różniłaś się od sióstr
Nie byłam absorbującym dzieckiem, lubiłam swoje towarzystwo, a gdy tylko nadarzyła się okazja, podsłuchiwałam rozmowy dorosłych. W przeciwieństwie do Oli i Hani — młodszych sióstr bliźniaczek — nie narzekałam ciągle, że się nudzę. Już jako mała dziewczynka znajdowałam dla siebie jakieś zajęcie o każdej porze dnia i nocy. Bawiłam się ludzikami z kasztanów, kolorowymi kamieniami, patyczkami po lodach i tym, co akurat znalazło się w zasięgu rąk. W domu się nie przelewało, dlatego zabawki pozostawały w sferze marzeń. Zresztą nie tylko zabawki… Chyba nigdy nie zapomnę zdarzenia, które na długi czas wyleczyło mnie z dziecięcych zachcianek.
Tego dnia słońce przygrzewało, zapraszając do beztroskiej zabawy, a jednocześnie był to jeden z najbardziej szarych dni w moim ówczesnym, niespełna sześcioletnim życiu. Pamiętam, że weszłyśmy z mamą do sklepu obuwniczego, gdzie ujrzałam białe kalosze w czarne kropki.
— Mamo, jakie śliczne! — zapiszczałam z radości.
— Przyszłyśmy po kapcie. Przypominam ci, że za miesiąc idziesz do zerówki.
— Proszę… — walczyłam nieugięcie o wymarzone buty.
— Powiedziałam: nie.
Dostrzegłam dwie bruzdy na jej czole, a ten nerwowy grymas zawsze zwiastował tarapaty.
— Tak bardzo proszę — nie ustawałam w błaganiach.
Rodzicielka niespodziewanie złapała mnie mocno za warkocz i pociągnęła w kierunku drzwi wyjściowych, jakby obchodziła się z agresywnym zwierzęciem zaprzęgowym. Wszystkie osoby obecne w sklepie biernie przyglądały się temu zdarzeniu, ludzie kierowali wścibskie spojrzenia na mnie i matkę, ale nikt nie zareagował. Zrobiło mi się gorąco. Chciałam zniknąć, rozlecieć się na miliony kawałków o wielkości ziarnka piasku, aby pozbyć się balastu upokorzenia, który przygniótł moje wątłe ciałko. Wstyd palił mi wnętrzności i skórę, ale wtedy nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Bałam się i powiedziałam o tym matce, ale jej oschła odpowiedź jeszcze bardziej utwierdziła mnie w przekonaniu, że uczyniłam coś bardzo złego, przez co należało siłą wyprowadzić mnie ze sklepu, w dodatku trzymając za włosy.
— Boisz się, bo nabroiłaś. Nigdy więcej nie zachowuj się w ten sposób, to przestaniesz się bać.
„Nigdy więcej o nic nie proś” — pomyślałam wtedy.
Tamtego dnia matka po raz pierwszy i ostatni zadała mi ból fizyczny, choć jej dalsze poczynania okazały się znacznie gorsze niż ciągnięcie za warkocz w tłumie gapiów. W późniejszych latach pastwiła się nade mną w białych rękawiczkach, bo wymierzanie kar cielesnych powierzyła ojcu. Rodzice wyznawali zasadę, że manto jest najlepszym lekarstwem na wybicie dzieciom głupot z głowy. Nienawidziłam pasa, dlatego robiłam wszystko, by na niego nie zasłużyć, ale choćbym nie wiem jak się starała, czasem popełniałam błędy. Żadne potknięcie nie mogło się obyć bez kary. Scenariusz zwykle był ten sam. Matka z obojętnym wyrazem twarzy przyglądała się, jak ojciec wymierzał razy na moje chude pośladki, przyjmowała rolę jednej z ciekawskich osób w sklepie obuwniczym, niewzruszonej widokiem dziecięcego upodlenia.
Po incydencie z kaloszami pojęłam, że jeśli nie mogę mieć upragnionych butów, to tym bardziej nie wolno mi prosić o zabawki. Gdy rozpoczęłam naukę w pierwszej klasie, zaczęłam robić lalki ze starych skrawków materiału. Nie pokazywałam tych kukiełek koleżankom ze szkoły w obawie, że mnie wyśmieją. Szmaciane laleczki wyglądały bardzo oryginalnie, ale nie przypominały sklepowych piękności w kolorowych ciuszkach. To zadziwiające, że dzieci z taką łatwością godzą się na bylejakość.
Pielęgnowałam w sobie nadzieję, że młodsze siostrzyczki nie podzielą mojego losu i nie poczują na własnej skórze, jak ciężka jest ojcowska ręka i jak palący jest ojcowski pas, ale wrodzona zbuntowana natura dziewczynek sprawiła, że poznały okrutny ból kar cielesnych znacznie wcześniej niż ja. W przeciwieństwie do mnie bliźniaczki uparcie walczyły o swoje potrzeby. Wyglądały jak dwie krople wody, ale na tym nie kończyło się ich podobieństwo. Obie lubiły postawić na swoim. Cena, jaką płaciły za nieposłuszeństwo, pozostawiała piekącą skórę i trudno gojące się rany psychiczne. Nauczyły się jednak walczyć o marzenia, czego im szczerze zazdrościłam, bo ja wciąż odkładałam pragnienia na później.
Pierwszego września tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku Ola i Hania rozpoczęły naukę w zerówce. Z tej okazji dostały od rodziców okazały worek używanych Barbie. Otrzymały coś, co kiedyś śniło mi się po nocach, a o czym mogłam jedynie pofantazjować. Mimo wszystko nie czułam zazdrości, bo dla mnie lalki przestały istnieć jakiś czas temu. Uczyłam się już w szóstej klasie i wielbiłam piosenki Spice Girls i Backstreet Boys. Wytapetowałam cały pokój plakatami z „Bravo” i wierzyłam, że w przyszłości zostanę piosenkarką.
Kilka tygodni po rozpoczęciu roku szkolnego podsłuchałam wymianę zdań między rodzicami. Ojciec bardzo często znajdował powód do złości, dlatego nie dziwiło mnie jego ciągłe „kurwa mać”, podniesiony ton głosu czy trzask rozbitych talerzy. Tego dnia nie usłyszałam żadnego przekleństwa ani krzyku. Słowa rodziców sprawiły jednak, że mój nastoletni świat legł w gruzach. Matka i ojciec na jakiś czas stali się dla mnie najbardziej obcymi ludźmi na świecie, choć nigdy nie byli mi w pełni bliscy.
— Niepotrzebnie wzięłaś te lalki. Teraz widzisz, że nie ma nic za darmo. Ludzie wypomną ci wszystko — odezwał się ojciec nerwowo.
— To było tak dawno… — tłumaczyła się matka.
— Przez jakieś durne lalki Kryśka nie chce ci teraz oddać kasy.
— Nie protestowałeś, jak przyniosłam te durne lalki do domu.
— Nie protestowałem? Nigdy nie lubiłem brać od innych.
— Przypominam ci, że chciałam sprzedać ten plastikowy kicz. To ty wpadłeś na pomysł, żeby zostawić zabawki. Paulinka wychowała się bez tego badziewia.
— Paulinka nie miała pojęcia, że to badziewie jest na strychu.
— Chyba zapomniałeś, że to ty schowałeś lalki przed Pauliną.
— Wyszło jej to na dobre.
Niedługo po tym, jak rodzice skończyli rozmowę, zapytałam ojca, dlaczego mi to zrobił — dlaczego nie chciał sprawić, abym poczuła się szczęśliwa. W obawie przed karą rzadko zadawałam pytania, wtedy jednak zaryzykowałam, bo ciekawość przezwyciężyła strach.
— Ty zawsze różniłaś się od sióstr — oświadczył. — Bez przerwy cię szukaliśmy, bo lubiłaś chować się w różnych zakątkach domu. Nasza cichutka Paulinka. Nigdy nie lubiłem tych całych Barbie. Przypominają mi tanie dziwki. Wolałem, żebyś się nimi nie bawiła. A bliźniaczki… sama wiesz. Jak mają lalki, to jest chwila normalności.
Moje młodsze siostry dziurawiły rajstopy, gubiły czapki, wybrzydzały, co mają zjeść lub w co się ubrać. Gdziekolwiek się pojawiły, tam fruwały w powietrzu zabawki i trzeszczała podłoga. Bezustannie musiały mieć jakieś zajęcie, w przeciwnym razie torturowały otoczenie hałaśliwym usposobieniem. Żywiołowe temperamenty przyniosły im jednak wielką korzyść. Codziennie po pracy ojciec pozwalał im na zabawę lalkami — tymi samymi, które kiedyś ukrył przede mną. Zyskiwał wtedy przynajmniej godzinę upragnionego spokoju. Nagle kolorowe Barbie przestały być złymi, plastikowymi kościotrupami przypominającymi tanie dziwki.
Każdy wokół mnie czegoś pragnął. Ojciec — ciszy, matka — ciepłego słowa, bliźniaczki — nieustannej atencji. Moje pragnienie zamknięto na strychu.
Wydawać by się mogło, że jeśli dziecięce tęsknoty ciągle napotykają na gruby mur obojętności, z czasem tracą dawny blask — są degradowane do poziomu kapryśnych życzeń i pozbawiane statusu wyjątkowych zachcianek. Nic bardziej mylnego. Większość moich dziecięcych i nastoletnich marzeń się nie materializowała, ale nie zniechęciło to bujnej wyobraźni do wytężonej pracy. Pogrzebane i niespełnione fantazje działały jak paliwo napędowe. Im mniej rzeczy miałam, tym częściej bujałam w obłokach i poszerzałam listę celów do zrealizowania.
Rozdział 2
To wszystko moja wina
W życiu zwykle sprawdza się porzekadło, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Gdyby prawda o lalkach na strychu nie wyszła na jaw, pewnie długo jeszcze wierzyłabym, że wszelkie zmartwienia ludzkości biorą się z braku pieniędzy. Matka i ojciec na własnym przykładzie udowodnili jednak, że jest inaczej. Uzmysłowili mi, że zło tego świata nie wylęga się z ubóstwa materialnego, tylko duchowego.
W ostatnią sobotę października dziewięćdziesiątego dziewiątego w moim życiu nastąpił przełom. Rodzice z samego rana kazali, bym pojechała z nimi na lokalny targ. Pomyślałam, że będą chcieli sprzedać stare graty z garażu. Zawsze zabierali mnie z sobą, gdy mieli taki zamiar. Mówili, że przynoszę szczęście i dzięki mnie mają lepsze zyski. Z perspektywy czasu uważam, że chodziło o dodatkową parę rąk do taszczenia zakurzonych książek, garnków z odzysku czy dziwacznych obrazów. Bliźniaczki chyba nie przynosiły szczęścia, bo rodzice nie jeździli z nimi na targ. Woleli zostawiać je pod opieką sąsiadek.
Często widziałam, jak matka lub ojciec zabierali różne graty spod cudzych śmietników. Zastanawiałam się, po co to robią, dopóki po raz pierwszy nie pojechaliśmy na targowisko. Tam wszystko stało się jasne. Rodzice poprosili, bym pomogła ułożyć rupiecie na sprzedaż na kilku starych kołdrach. Ten asortyment przypominał totalny miszmasz. Sprzedawaliśmy używane maskotki, narzędzia, talerze, filiżanki, płyty CD, komiksy i wiele innych niepowiązanych ze sobą rzeczy.
Tej soboty nie pojechaliśmy na bazar, aby zarobić parę groszy. Rodzice postanowili zrobić mi niespodziankę. Jeszcze zanim wysiedliśmy z naszego starego fiata, mama założyła mi opaskę na oczy.
— Tylko nie podglądaj. — Ojciec jak zwykle dodał krótką reprymendę.
Rodzice chwycili mnie za obie dłonie, bo zupełnie nic nie widziałam. Droga w tych ciemnościach wydawała się całą wiecznością. W pewnym momencie przystanęliśmy. Poczułam w nozdrzach zapach grillowanych kiełbasek, który kojarzył mi się z targowiskiem.
— Będziemy jeść coś z grilla? — zapytałam nieśmiało.
Nie odpowiedzieli na pytanie. Po chwili poczułam pod opuszkami palców coś włochatego. To coś się ruszało. Moje serce kołatało, a nogi trzęsły się tak, że nie mogłam ich uspokoić. Obawiałam się, że jak tylko otworzę oczy, czar pryśnie i włochata niespodzianka okaże się maskotką na baterie.
Gdy matka ściągnęła mi opaskę, ujrzałam jedną z najpiękniejszych istot na ziemi. Ojciec trzymał w swoich masywnych dłoniach żwawego szczeniaka.
— Jest twój — oznajmił z uśmiechem.
— Naprawdę? — zapytałam z niedowierzaniem.
— Tak. Zawiedliśmy cię. Zasługiwałaś na te Barbie. Musimy ci to jakoś wynagrodzić — odrzekł ojciec.
— Urwis. Tak będzie się wabił — oświadczyłam z dumą.
— Obawiam się, że będziesz musiała wymyślić jakieś inne imię. To dziewczynka — wtrąciła matka.
— Jeśli to dziewczynka, to będzie Gwiazda. Jest prześliczna i powinna nazywać się wyjątkowo — odparłam.
Kobieta, od której rodzice kupili Gwiazdę, szczegółowo opisała, w jaki sposób należy dbać o owczarka szwajcarskiego. Wiedziałam, że czekają mnie długie spacery, bo psy tej rasy potrzebują się wybiegać. Nie interesowało mnie, skąd rodzice zdobyli pięćset złotych na najdroższy prezent, jaki kiedykolwiek dostałam. W domu na okrągło powtarzano mi, że na nic nas nie stać, dlatego postanowiłam milczeć, gdy się nagle okazało, że możemy sobie jednak pozwolić na zakup horrendalnie drogiego psiaka. Bałam się, że jak poruszę temat pieniędzy, wybuchnie dzika afera, która zakończy się oddaniem Gwiazdy do handlarki i żądaniem zwrotu pięciuset złotych. Wybrałam zatem ciche radowanie się swoim szczęściem.
Gdy wróciliśmy do domu, modliłam się w duchu, żeby rodzice nie dostrzegli mokrej plamy na dywaniku samochodowym. Nie mogłam przewidzieć, jak zachowa się ojciec, kiedy wyleję mleko, dostanę gorszą ocenę ze sprawdzianu lub na prośbę „wynieś śmieci” odpowiem „zaraz”. Czasem rozmawiał ze mną spokojnie, innym razem za to samo przewinienie kazał mi wynosić się do swojego pokoju. Nieumyte naczynia, w zależności od doświadczanego nastroju, stanowiły zarówno dobry powód do żartów, jak i wściekłości uruchamiającej najmroczniejsze aspekty ludzkiej osobowości. Poziom cierpliwości ojca rósł wprost proporcjonalnie do ilości wypitego alkoholu. Najbardziej kochałam go pijanego, choć miłość ta podyktowana była pragnieniem spokoju, a nie szczerymi uczuciami. Odurzony ojciec nie wpadłby w szał na widok zabrudzonego dywanika. Trzeźwy mógł stracić panowanie nad sobą i zamienić te piękne chwile w koszmar. Wolałam oszczędzić Gwieździe krzyku, tym bardziej że telepała się ze strachu. W końcu przebywała pośród obcych ludzi w nieznanym miejscu.
Gdyby to matka spostrzegła mokrą plamę w samochodzie, pewnie przeprowadziłaby ze mną moralizatorską rozmowę w stylu „Chciałaś psa, to teraz o niego dbaj”. Znając jej usposobienie, nie zabrakłoby gróźb w rodzaju „Jeśli nie będziesz zajmowała się Gwiazdą, oddamy ją do schroniska”. We wszystkim stale radziła się ojca, jakby ktoś odebrał jej rozum i zdolność samodzielnego podejmowania decyzji. Sprawę mokrego dywanika i dalszych losów Gwiazdy też na pewno skonsultowałaby z nieomylną i wszystkowiedzącą głową rodziny. Brakowało mi silnej matki, która tupnie nogą w obronie ogniska domowego, będzie niczym czuła kwoka dbająca o nieporadne pisklęta albo ofiarna samica pelikana, która w obliczu głodu gotowa jest karmić młode własną krwią. Brakowało mi rodzicielki chroniącej mnie przed pasem i wrzaskiem.
W latach dziewięćdziesiątych zjawisko przemocy domowej należało do tematów tabu. Dominował patriarchat pozbawiający kobiety i dzieci prawa do składania reklamacji na pana męża i ojca. Należało się cieszyć, że w domu jest ktoś, kto nosi spodnie. Sprzyjało to zatajaniu rodzinnych dramatów, a ofiary raczej nie szukały pomocnej dłoni. Uwierzyłam w mit świętości ogniska domowego. Rodzice nieustannie powtarzali, że nie wolno rozmawiać z innymi o tym, co dzieje się w czterech ścianach. Przekonywali mnie, że ludzie są podli, nie warto mieć przyjaciół, a rodzina jest jedyną pewną i bezpieczną przystanią. Dochowywałam lojalności wobec matki i ojca; milczałam, gdy ktoś się interesował, co u nas słychać; odpowiadałam ciszą nawet wtedy, gdy o sprawy rodzinne wypytywały koleżanki. Nigdy jednak, jak radzili rodzice, nie wyłączyłam innych ludzi ze swojego życia, bo potrzebowałam ich jak powietrza. Tylko przyjaciele sprawiali, że jakoś znosiłam rozchwiane dzieciństwo. A bliźniaczki? Czasem napomknęły komuś, że dostały lanie, ale opowiadały o tym w taki sposób, jakby chodziło o lekkie klepnięcie w pośladki, które w tamtych latach uchodziło za skuteczną metodę wychowawczą. Nie umiały ubrać w słowa tego, z czym się mierzyły prawie każdego dnia. Klapsem zwały mocne uderzenia pasem, krzykiem określały ataki furii z wyzwiskami w tle, a o ciągłej krytyce nawet nie wspominały, bo nie wiedziały, że to rodzaj poważnego nadużycia.
Choć rodzice ranili moje dziecięce serce, nigdy nie odważyłam się wykrzyczeć im tego bólu w twarz. Wiele razy pragnęłam wyrzucić z siebie wszystko, wzbudzić w nich wyrzuty sumienia za każdą wylaną łzę i nieprzespaną noc, ale powstrzymywała mnie jakaś niewidzialna siła. Dziś wiem, że pokonywał mnie wstyd. Dopiero dorosłość uzmysłowiła mi, jak wiele przeszłam i jak bardzo brakowało mi miłości.
Kiedy Gwiazda uzyskała status nowego członka rodziny, ofiarowała mi poddaństwo i mianowała swoją panią. Gdyby nie szkoła, spędzałybyśmy ze sobą chyba całą dobę, bo sunia spała ze mną, leżała obok biurka, gdy kułam do sprawdzianów i czytałam tasiemcowe lektury szkolne, a nawet chodziła ze mną do toalety. Przez pierwsze tygodnie Gwiazda nie potrafiła opanować zasad czystości i załatwiała potrzeby, gdzie popadło. Pilnowałam, żeby rodzice nie natknęli się na jakąś niemiłą śmierdzącą niespodziankę. Nadawałam się do roli sprzątaczki psich odchodów, bo nie pozostawało po nich śladu, gdy wracali z pracy. Po miesiącu solidnej tresury sunia nauczyła się załatwiać poza domem, a ja się przestałam zamartwiać, że psia kupa lub siuśki przesądzą o dalszych losach mojej pupilki.
Moja czworonożna przyjaciółka uwielbiała zabawy na świeżym powietrzu. Rzucałam stare szmaciane lalki, a ona rozszarpywała je na strzępy. Nauczyłam ją aportować, podawać łapę i jeść tylko z lewej ręki. Nie umiałam jedynie sprawić, aby poskromiła psią ciekawość i nie uciekała za każdym razem, gdy nadarzyła się ku temu sposobność.
Wiosną dwutysięcznego roku Gwiazda czmychnęła z podwórka przez dziurę w ogrodzeniu. Ojciec nie załatał rozerwanej siatki, tylko zasłonił ją kawałkiem starej płyty OSB. Tego dnia Ola i Hania wpadły na pomysł, że użyją jej do zabawy w sklep. Nie pytając nikogo o zgodę, zabrały spróchniałą wiórówkę i zrobiły z niej ladę. Gwiazda nie byłaby sobą, gdyby nie wykorzystała takiej okazji. Pech chciał, że uciekła akurat wtedy, gdy oglądałam ulubiony serial i nie myślałam, jak kreatywne są moje młodsze siostry i jak wiele szkód ich pomysłowość już wyrządziła. Na podwórku leżał stos starych płyt wiórowych, ale bliźniaczki wybrały akurat tę, która nieudolnie zasłaniała dziurę w ogrodzeniu. Kilka razy wrzasnęłam z całych sił: „Gwiazda, do domu!”, ale uciekinierka wróciła dopiero po dłuższej chwili. Od pewnego czasu bardzo żywo reagowała na psie serenady wyśpiewywane przez Borysa — rasowego owczarka niemieckiego państwa Zielińskich, dlatego gdy uciekła, podejrzewałam, że pobiegła wprost do ich luksusowej posesji. Niestety, bramka do niej często pozostawała niedomknięta.
Wieczorem przyszedł do nas Waldemar Zieliński. Rzadko wpadał w odwiedziny, dlatego domyśliłam się, że powodem tej wizyty musiała być Gwiazda. Nie pomyliłam się.
Mężczyzna plasował się na pierwszym miejscu mojej listy najmniej lubianych mieszkańców okolicy. Stale zaganiał swoich synów do roboty przy domu, ale chłopcy ciągle znajdowali jakieś wymówki. Solidaryzowałam się z Kamilem i Grześkiem, bo mi się wydawało, że wszyscy ojcowie na świecie są tacy sami jak mój — bezduszni i agresywni. Dopiero po latach zrozumiałam, że podniesiony ton głosu może być przejawem rodzicielskiej troski, a nie tylko zapowiedzią karczemnej awantury.
Pan Zieliński nie przybył z dobrymi wieściami. Od samego początku ukradkiem przysłuchiwałam się rozmowie między nim a moim ojcem.
— Cześć, Romek. Kaśka chyba udusi cię gołymi rękami — oznajmił pan Zieliński.
— Co się stało? — zapytał poruszony ojciec.
— Gwiazda zdemolowała nasz ogród. Kaśka widziała wszystko przez okno, ale nic nie zrobiła. Mówiłem ci kiedyś, że panicznie się boi obcych psów.
— Ach, ta głupia suka… — wycedził przez zęby ojciec.
— Taka psia natura. Kiedyś mieliśmy podobne incydenty z naszym Borysem, ale zrobiliśmy dla niego kojec.
— Z psem sobie poradzę. Martwi mnie wasz ogród.
— Dla mnie bez różnicy, czy przed domem rosną badyle, czy nie, ale Kaśka ma obsesję na punkcie tych swoich tulipanów.
W tamtej chwili zamarłam. Rodzice od pewnego czasu kłócili się, kto ma zapłacić za chleb i masło, a teraz doszło im kolejne zmartwienie.
— Posadzę nowe.
Odważyłam się wyjść z cienia, choć liczyłam się z tym, że mogę zostać skarcona za podsłuchiwanie.
— Lepiej powiedz, jakim cudem ta głupia suka zwiała!
— To wszystko moja wina — skłamałam, bo chciałam oszczędzić bliźniaczkom ojcowskiej frustracji. Tego wieczoru był trzeźwy, a więc z szerokiego repertuaru kar mógł wybrać kazanie, szlaban, klapsy, a w najgorszym wypadku pas. Poza tym uważałam siebie za jedyną pełnoprawną właścicielkę Gwiazdy i chciałam wziąć na swoje barki konsekwencje jej wybryku. — Potrzebowałam tej płyty, bo…
Już chciałam wymyślić na poczekaniu jakieś kłamstwo, ale niespodziewanie do naszej rozmowy wtrąciła się matka.
— Już lepiej nic nie mów — powiedziała. — Hania z Olą do wszystkiego się przyznały.
— Posadzę te tulipany. Mama może potwierdzić, że się na tym znam. — Postanowiłam, że uczynię wszystko, aby zły występek psiny szybko poszedł w niepamięć. — Mam pełną skarbonkę pięciozłotówek. Odkupię kwiaty.
— Mądra ta twoja córa — oznajmił pan Zieliński. — Mój Kamil pewnie nie dałby ani grosza, gdyby to Borys stratował cudzy ogród.
— Zawsze uważałem, że pas to najlepszy nauczyciel, ale ten pomysł z sadzeniem kwiatów nie jest wcale głupi — stwierdził ojciec.
— Pogadam z Kaśką, co myśli na ten temat. Za tydzień ma termin operacji kręgosłupa. Będzie musiała na jakiś czas zapomnieć o zabawach w ogrodzie — zwierzył się pan Zieliński. — A jeśli chodzi o pas, to ty tak na poważnie?
— Mnie pas pomógł, moim córom też pomoże.
— Nic tak nie działa na dzieciaki, jak stanowcze rozmowy i konsekwencja. Powinieneś spróbować.
— Ty wiesz swoje, a ja wiem swoje. Gówniarze muszą czuć nad sobą bata, bo inaczej na głowę nasrają.
Pan Zieliński nie wszedł w dalszą polemikę na temat kar cielesnych. W porę dostrzegł, że każdy argument kierowany do ojca trafiał na gruby mur zbudowany z uporu i głęboko zakorzenionych stereotypów.
W tym momencie znów wtrąciła się matka.
— Czy aby na pewno tutaj zawiniła Paulina? — zapytała. — Ola z Hanką się przyznały, że zabrały wiórówkę do zabawy w sklep. Gdyby tego nie zrobiły, Gwiazda nie uciekłaby z podwórka.
— Nie zapominaj, że za sukę odpowiada Paulina — odparł stanowczo ojciec.
Matka jak zwykle nie powiedziała nic więcej. Prawo do ostatniego słowa oddała głowie rodziny.
***
Po moich długich namowach pani Kasia zgodziła się na nowe kwiaty w ogrodzie. Nie pozwoliła tylko, bym wydała choćby złotówkę ze skarbonki. Uzgodniłyśmy, że zajmę się tym w przyszłym tygodniu, kiedy będę miała nieco mniej nauki.
Nie przypuszczałam, że pomysł odkupienia win niesfornej Gwiazdy przyniesie mi tyle radości i tyle kłopotów.
Rozdział 3
Nie przeszkadzaj mi
Pani Kasia zawsze odpowiadała na moje „dzień dobry” i często pytała przy tym o samopoczucie. Spędzała długie godziny w otoczeniu drzewek ozdobnych, tulipanów, lilii, piwonii, margaretek, mieczyków, słoneczników, róż i dziesiątków innych gatunków roślin. W przeciwieństwie do pozostałych mieszkańców nie zadawała wścibskich pytań. Kilka razy chciała podarować mi ciuchy, które na pewno pasowałyby na mnie jak ulał, bo obie należałyśmy do grona filigranowych kruszynek. Oczyma wyobraźni widziałam siebie w jej supermodnych sukienkach i cieniowanych jeansach. W pamięci szczególnie utkwił mi kapelusz z czerwoną kokardą i aksamitne ogrodniczki w róże — strój idealnie pasujący do luksusowego życia.
Niestety nigdy się nie przekonałam, czy ubrania pani Kasi skrojone zostały także na moją miarę, bo ojciec wciąż nie mógł wybaczyć matce, że koleżanka od Barbie nie oddała pożyczonych pieniędzy, i zabronił wszystkim domownikom przyjmować prezenty od obcych. Dyspensa od tej reguły obowiązywała tylko w dniu urodzin.
Rodzice lubili zaglądać do cudzych lodówek, portfeli, a nawet łóżek. W trakcie rodzinnych niedzielnych obiadów wymieniali spostrzeżenia o sytuacji w kraju i na świecie. Nie znosiłam, gdy dyskutowali, bo najczęściej kończyło się wylewaniem jadu na różnych ludzi, rzekomo odpowiedzialnych za pasma ich kłopotów. Dokopywali słownie politykom i wpływowym biznesmenom. Nie szczędzili też osób z najbliższego otoczenia. Często pastwili się nad Zielińskimi, nazywając „nowobogackimi świniami”. Ojciec nieustannie rzucał oskarżeniem, że pan Waldemar dorobił się na samochodowych przekrętach. Matka mówiła o pani Kasi, że jest utrzymanką bez ambicji, bo nigdzie nie pracuje, tylko wciąż się kręci po tym swoim ogrodzie, gdzie albo czyta książki, albo sadzi kwiaty.
Mój ówczesny dziecięcy świat kłócił się z logiką dorosłych. Zupełnie nie rozumiałam, dlaczego matka prawiła kobiecie komplementy, a kilka godzin później wyrażała się o niej jak o najgorszym wrogu. Poza tym lubiłam panią Kasię, a czasem nawet fantazjowałam, że jestem jej córką. W Dzień Dziecka tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku pokłóciłam się z matką, bo zabroniła mi chodzić w swoich szpilkach. Wykrzyczałam wtedy, że pani Kasia na pewno nie miałaby nic przeciwko temu, na co rodzicielka odpowiedziała, że zamiast butów na obcasie przydałby mi się surowy ojciec pokroju pana Waldemara. Jej słowa zabrzmiały tak, jakbym nigdy nie zaznała srogiego wychowania, podczas gdy moje dzieciństwo upłynęło pod znakiem mocnego stresu związanego z karami. Należał mi się tytuł najbardziej pokrzywdzonej nastolatki w okolicy, bo rodzice potrafili zgotować mi piekło na ziemi, ale wiedzieli też, jak sprawić, bym się poczuła najważniejszą osobą na świecie… Dlatego mimo wszystko nie zamieniłabym ich na żadnych innych.
Odkąd sięgałam pamięcią, z całych sił starałam się zaimponować ojcu. Gdy się to udawało, chodził dumny jak paw i wychwalał przed innymi moje osiągnięcia. Przyzwyczaiłam wszystkich wokoło do wzorowego zachowania i świadectw z czerwonym paskiem, przez co coraz wyżej stawiano mi poprzeczkę i z większym trudem zdobywałam ojcowskie uznanie. Kiedy wpadłam na pomysł posadzenia kwiatów w ogrodzie państwa Zielińskich, obiecałam sobie, że stworzę najpiękniejszą rabatę w okolicy. Chciałam, by ojciec usłyszał od sąsiadów choćby najdrobniejszą pochwałę na mój temat. Pragnęłam też utwierdzić go w przekonaniu, że się nie pomylił, kiedy powierzył mi opiekę nad psem. Od kiedy zostałam właścicielką Gwiazdy, jej przewinienia stały się moimi przewinieniami.
Odwiedziłam panią Kasię w dzień poprzedzający jej przyjęcie do szpitala. Niemal na własnej skórze czułam przerażenie kobiety. Z niepokojem obserwowałam jej drżące dłonie i krople potu u nasady włosów.
— Naprawdę nie musisz tego robić. Na początku byłam wściekła, ale już mi przeszło. Wiem, jak bardzo psy potrafią napsocić — oznajmiła, po czym usiadła na eleganckiej skórzanej sofie.
Państwo Zielińscy wprowadzili się do luksusowej willi nieopodal jesienią tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego i od razu uruchomili machinę spekulacji na temat pochodzenia ich okazałego majątku. Moja wiedza dotycząca dostatniego życia sąsiadów opierała się głównie na spostrzeżeniach matki i ojca. Rodzice ironicznie twierdzili, że tylko złodzieje mogą się uczciwie dorobić w tym kraju. Nie potrafiłam jednak myśleć o pani Zielińskiej w tych kategoriach. Postrzegałam ją jako miłą osobę o bardzo wrażliwej duszy.
Zapewniłam panią Kasię, że znam się na uprawie tulipanów, na co zareagowała uśmiechem. Nic dziwnego, jeśli usłyszała od samozwańczej mistrzyni ogrodnictwa, że cebulki sadzi się wiosną. Prędko dotarło do mnie, że palnęłam gafę, bo przypomniałam sobie, że ta pora przypada na jesień.
Gdy nie umiałam jeszcze czytać, matka czasami opowiadała mi przed snem różne bajki własnego autorstwa. Uwielbiałam historię o pewnej pięknej królowej, która dostała w prezencie od holenderskiego hrabiego kilka cebulek czarnych tulipanów. Mężczyzna nie złożył tego daru osobiście, ale za pośrednictwem gońca. Za kilka dni ów młody arystokrata miał przyjechać na wielki bal organizowany przez władczynię i się jej oświadczyć. Niestety zakochany hrabia nie dotarł na miejsce. W drodze do zamku zginął z rąk wrogich wojsk, które zamierzały przejąć terytorium królowej. Młodzieniec odszedł, a wraz z nim tajemnicza receptura uprawy tulipanów. Gdy strażnicy zamkowi powiadomili jej wysokość o okolicznościach śmierci lubego, zrozpaczona kobieta postanowiła prędko ukryć najcenniejsze skarby królestwa. Nie zapomniała również o cebulkach. W popłochu zakopała je w ziemi nieopodal zamku, a działo się to właśnie jesienią. Ocaliła zamek przed najeźdźcami, przez co zyskała ogromne poszanowanie u poddanych, ale w obliczu ogromnej rozpaczy za ukochanym zupełnie zapomniała o jego podarunku…
Wczesną wiosną ujrzała, że w miejscu, gdzie zakopała cebulki, wyrosły przepiękne czarne tulipany. Słynęła z wielkiej mądrości i prędko zrozumiała, że w smutnych okolicznościach i przez zupełny przypadek odkryła tajemnicę sadzenia holenderskich piękności. Pewnie sama nigdy nie wpadłaby na to, że cebulki wsadza się do ziemi tuż przed pierwszymi mrozami. Od czasu tego wielkiego odkrycia mocarstwo już zawsze otaczały kolorowe dywany czerwonych, żółtych i czarnych tulipanów.
Taka piękna historia, a ja zupełnie zapomniałam, jaka była puenta. Pani Kasia chyba dostrzegła moje zakłopotanie, bo wstała z sofy i zarządziła wspólne wyjście do ogrodu.
— Kupiłam wczoraj na targu nasiona nagietka lekarskiego. Znasz tę roślinę?
— Nie — odparłam nieco zawstydzona.
— Ma takie dość drobne kwiatuszki, żółte lub pomarańczowe, zależy dla kogo. Moim zdaniem z nagietka można stworzyć najlepszy krem pod słońcem. Uwielbiam domowe nagietkowe mazidełko. Może dam ci trochę tego specyfiku dla twojej mamy?
— Jutro posadzę kwiaty — zmieniłam temat.
Zignorowałam propozycję pani Kasi z oczywistych powodów. Ojciec z pewnością zorientowałby się, że złamałam żelazną domową zasadę i przyjęłam drobny podarunek. Nigdy nie mogłam pojąć, dlaczego niemal zawsze się dowiadywał, gdy ktoś z domowników wyłamał się ze sztywnego kanonu zakazów. Musiał być po prostu bardzo czujny.
Uwielbiałam poznawać nowe rośliny, choć wymagało to niewyczerpanych pokładów cierpliwości. W końcu ziarenko potrzebuje co najmniej kilku tygodni, by wyłonić się na powierzchnię ziemi i zachwycić otoczenie świeżym, nieskalanym pięknem. Nauczyłam się stoickiego spokoju, bo efekt zawsze wynagradzał mi dłużący się czas oczekiwania.
Pożegnałam się z panią Kasią i zapewniłam, że zmówię paciorek za pomyślny przebieg operacji, na co kobieta tylko uśmiechnęła się pobłażliwie. Uzgodniłyśmy, że gdy jutro przyjdę, pan Waldemar przygotuje dla mnie gumowe rękawice i małą motykę. Odpowiadało mi, że moja mentorka podeszła do sprawy poważnie i od razu wyobraziłam sobie, że gdybym wpadła na pomysł posadzenia kwiatów w naszym ogrodzie, dla rodziców pewnie nie miałoby większego znaczenia, czy grzebałabym w ziemi rękoma czy motyką. W dodatku, jeśli zadawałabym jakieś pytania, zrugaliby mnie, że zajmuję się nie tym, co trzeba, i sieję niepotrzebny zamęt. Dlatego nigdy się nie zabierałam do pielęgnowania ogrodu w pojedynkę, tylko czekałam, aż matka poprosi o pomoc — a prosiła zawsze. Kiedy jednoczyłyśmy siły do walki o dobry wizerunek przydomowego zielonego imperium, wszystkie rośliny posłusznie poddawały się naszym rozkazom. Ogród był jedynym miejscem, które czyniło matkę naprawdę szczęśliwą. Tylko tam nie narzekała na utrudnienia w pracy, brak pieniędzy i zmarszczki. Jeśli ojca najbardziej kochałam pijanego, to uczucia do matki osiągały apogeum wczesną wiosną, gdy ziemia budziła się do życia.
Niechętnie przekroczyłam próg domu. Gdybym tylko mogła, odwiedzałabym panią Kasię codziennie, a najchętniej zamieszkałabym u niej, bo w przeciwieństwie do moich wiecznie zabieganych rodziców potrafiła słuchać. Matka ciągle powtarzała, że jest zajęta, a chciałam jej tak wiele powiedzieć. Ojciec też poświęcał mi niewiele czasu, ale przynajmniej potrafił niekiedy miło zaskoczyć, ofiarowując niewymuszoną uwagę. Miewał dni, kiedy był łagodny jak baranek. Wtedy interesował się moimi bolączkami. Milczał do momentu, aż wyrzekłam ostatnie słowo — cierpliwie słuchał bez zbędnych ocen, bez moralizatorskich wtrąceń, bez agresji, w dodatku bez grama alkoholu. Zdarzało się to na tyle rzadko, że nie zdążyłam się przyzwyczaić do tej lepszej wersji ojca. Całe szczęście, bo nie ma nic gorszego od tęsknoty za dobrymi chwilami i małymi gestami miłości. Człowiek jest wtedy na ciągłym głodzie i odczuwa w środku pustkę, której nie umie niczym zapełnić.
Przez wiele dziecięcych lat z niepokojem analizowałam zachowanie ojca, aby nie przegapić minuty, godziny, dnia, kiedy mogłam liczyć na trochę trzeźwej miłości. Wykańczało mnie to. Czasem się bardzo myliłam i błędnie odczytywałam jego nastroje. Te pomyłki słono kosztowały, ale przynajmniej wyleczyły mnie z przekonania, że ojcowska miłość jest czymś oczywistym, co mi się należy w największej dawce i w każdych okolicznościach. Zaczęłam traktować ją jak dodatkowy dar od losu, rodzaj niespodziewanego bonusika, który pojawia się w życiu znienacka. Kiedy przestałam nerwowo łaknąć tego uczucia, życie stało się łatwiejsze. Poza tym zawsze pozostawała pijacka miłość, która w porównaniu z tą trzeźwą była bardziej przewidywalna.
Gdy wracałam do domu ze szkoły, w pierwszej kolejności zajmowałam się obowiązkami, okradającymi mój codzienny grafik z beztroski. Nie ma jednak tego złego, bo chociaż mycie naczyń, odkurzanie, prasowanie i wyprowadzanie Gwiazdy każdego dnia zajmowało sporo czasu, to przynajmniej nauczyło mnie, czym są pracowitość i odpowiedzialność. Zawsze jako ostatnia dołączałam do grupki zbuntowanych nastolatków władającej lokalnym boiskiem. Uskarżaliśmy się na niesprawiedliwy los i surowych rodziców. Potem wracaliśmy do naszych czterech ścian, niby takich podobnych do siebie, a tak bardzo różnych. Koleżanki narzekały, że znów będą robiły kanapki dla młodszego rodzeństwa, podczas gdy ja się bałam, że powiem coś nie tak i rozpętam domowe piekło. Wieczorami zamykałam się w swoim pokoju i zatapiałam w otchłani książek, notatek i grubaśnych lektur, bo należałam do grupy nielicznych uczniów traktujących zdobywanie wiedzy jako hobby. Nauka koiła moje strapienia i nieodpłatnie leczyła poranioną duszę.
***
Zgodnie z obietnicą nazajutrz około piętnastej zapukałam do drzwi pana Zielińskiego. Gdy otworzył, wyglądał na zdezorientowanego, jakby zupełnie zapomniał, po co przyszłam.
— Dzień dobry, ja w sprawie tych nagietków — przywitałam się uprzejmie.
— Ach, zupełnie wyleciało mi to z głowy — odparł rozkojarzony.
Miał na sobie tylko obcisłe bokserki. Speszył mnie ten widok, dlatego spuściłam wzrok i w myślach zaczęłam liczyć płytki podłogowe. Pan Zieliński chyba dostrzegł moje zakłopotanie, bo przymknął drzwi i pozostawił mnie samą przed domem. Wrócił po chwili w sportowym dresie.
— Wiesz, co robić? — zapytał.
— Pani Kasia wczoraj wszystko mi wytłumaczyła. Mam tylko wziąć od pana rękawice i motykę.
— Zaraz ci wszystko dam. Jestem dziś bardzo zajęty. Nie przeszkadzaj mi, proszę.
— Dobrze. Jak skończę, to dam panu znać.
— Jak skończysz, idź do domu. Nie lubię odrywać się od roboty.
— Czy jest Kamil?
— Gdyby moi chłopcy byli w domu, mógłbym pomarzyć o pracy. Wiecznie się o coś kłócą. Będą po piątej.
— Chciałabym pożyczyć od niego „Bravo”.
— Powiem, że pytałaś o gazetę, ale nie daję gwarancji, że znajdzie dzisiaj chwilę dla ciebie, bo wieczorem jedziemy odwiedzić Kasię — odparł niecierpliwie.
— To ja się zabieram do sadzenia.
Po chwili pan Zieliński przyniósł mi motykę i rękawice.
— Miłej pracy — powiedział. — I jeszcze raz proszę, uszanuj, że mam dziś sporo na głowie — dodał stanowczo.
Rzadko powtarzano mi polecenia po kilka razy. Pochodziłam z domu, gdzie charaktery kształtowano za pomocą surowej dyscypliny, i jeśli usłyszałam, żeby nie wchodzić dorosłym w drogę, to można się było spodziewać, że będę grzeczna jak trusia. Pan Waldemar dał mi jasno do zrozumienia, że lubi pracować w skupieniu, zastanawiało mnie więc, dlaczego zaraz po tym, gdy zostawił mnie samą w ogrodzie, usłyszałam głośną muzykę płynącą z domu. Pomyślałam wtedy, że rozpraszali go ludzie, a nie hałas.
Gdy ujrzałam nasiona nagietka lekarskiego, które pani Kasia zostawiła dla mnie w czerwonym wiaderku w zielone liście, poczułam się jak właściwa osoba na właściwym miejscu. Grzebanie w ziemi, podobnie jak ślęczenie nad książkami, działało na mnie terapeutycznie. Gdyby koleżanki zobaczyły, jak szaleńczo okładam ziemię motyką, a później brudzę paznokcie czarną mazią, spojrzałyby z politowaniem. A ja naprawdę to kochałam.
Tego dnia rozpierał mnie zapał do pracy. Pogrążona w ogrodniczym transie, prędko zabrałam się za wyrywanie pierwszych wiosennych chwastów. Po chwili usłyszałam donośny, męski głos.
— Jest Waldek?
Obejrzałam się i przed wejściem na posesję ujrzałam muskularnego mężczyznę o bardzo ciemnej karnacji. Wyglądał jak obcokrajowiec. Raczej nie należał do grona częstych gości państwa Zielińskich, bo Borys zareagował nerwowo na jego widok.
— Pan Waldemar jest w domu, ale bardzo zajęty — odpowiedziałam.
— Zawołaj go — rozkazał mężczyzna.
— Nie mogę. Pan Waldemar powiedział, żeby mu nie przeszkadzać.
— Posłuchaj, mała. Jak dorośli o coś proszą, to trzeba się słuchać.
Znalazłam się między młotem a kowadłem i nie wiedziałam, co robić. W podjęciu decyzji dopomógł mi muskularny typ. Spojrzał wzrokiem surowego nauczyciela, nie pozostawiając żadnego wyboru.
Weszłam do domu państwa Zielińskich i zaczęłam się rozglądać za panem Waldemarem. Wołałam go, ale mój głos nie zdołał się przebić przez głośne rockowe brzmienia. Zajrzałam do wszystkich pomieszczeń na parterze, lecz nikogo tam nie znalazłam. Udałam się na piętro, gdzie muzyka wybrzmiewała jeszcze głośniej. Nie znałam wszystkich zakamarków tego domu, mimo że Kamil często zapraszał mnie do siebie. Państwo Zielińscy nie wystawiali życia prywatnego na widok publiczny. Nikomu nie pozwalali wchodzić do swojej sypialni, co wydawało się trochę dziwne, bo w naszym domu rodzice spali na kanapie w dużym pokoju, który w ciągu dnia pełnił funkcję jadalni, salonu i pokoju zabaw dla bliźniaczek. Mieszkając w takich warunkach z trójką dzieci, mieli bardzo mało przestrzeni dla siebie. Byłam największą szczęściarą spośród wszystkich domowników, bo to mnie przypadła w udziale maleńka sypialnia po babci i dziadku. Biurko i łóżko zajmowały połowę tej niewielkiej izdebki, ale przynajmniej miałam do dyspozycji małe królestwo, gdzie mogłam pobyć w samotności i schronić się przed całym światem. Gnieździliśmy się w pięcioro na niewielkiej przestrzeni, podczas gdy trzy pokoje na piętrze świeciły pustkami i pachniały stęchlizną. Rodzice nigdy nie zaczęli ich remontować, bo wciąż brakowało pieniędzy. Moja mała kanciapa na piętrze tętniła życiem pośród martwych i zapomnianych pokoi. Tylko dzięki niej domownicy nie zdążyli odzwyczaić się na dobre, że dom składał się z dwóch kondygnacji.
Pamiętam lato dziewięćdziesiątego dziewiątego, kiedy Kamil Zieliński zaprosił mnie do siebie po raz pierwszy. Nigdy wcześniej nie widziałam takiego przepychu. Ciekawił mnie każdy zakamarek luksusowej willi. Pokój Kamila, tak jak mój, znajdował się na piętrze i na tym należałoby zakończyć dalsze porównania, bo dzieliła nas ogromna przepaść pod względem statusu materialnego. Zapytałam wtedy Kamila, czy mogłabym otworzyć białe dwuskrzydłowe drzwi — najpiękniejsze, jakie dotąd widziałam. Odpowiedział, że nie, i napomknął, że nawet on nie może wchodzić do pokoju rodziców, kiedy nie ma ich w domu.
Błądziłam po ekskluzywnej rezydencji w poszukiwaniu pana Waldemara, ale on jakby zapadł się pod ziemię. Gdy weszłam na piętro, mój wzrok od razu podążył w kierunku tamtych dwuskrzydłowych drzwi. Zapukałam, choć podejrzewałam, że w takim hałasie raczej nikt mnie nie usłyszy. Nie pomyliłam się. Nikt nie otworzył. Weszłam więc do środka i ujrzałam sypialnię przypominającą alkowę tureckich władców. Nigdy wcześniej nie widziałam równie wielkiego łóżka z baldachimem zdobionym złotymi frędzlami. Poczułam się jak mała księżniczka z baśni tysiąca i jednej nocy. Przepych tego wnętrza przytłoczył nastoletnią wyobraźnię. Spodziewałam się, że będzie pięknie, ale nie przypuszczałam, że tak bajkowo i intrygująco. Zaspokoiłam jedną ciekawość, aby wzbudzić kolejną, bo okazało się, że wewnątrz sypialni znajdowały się jeszcze jedne dwuskrzydłowe białe drzwi. Musiałam się dowiedzieć, co kryją.
Stało się. Pociągnęłam za klamkę, a moim oczom ukazał się widok, który przez kolejne kilka miesięcy przyprawiał mnie o mdłości. Pan Zieliński siedział na skraju wanny, a jakaś blondwłosa kobieta klęczała przed nim i poruszała gwałtownie głową na wysokości jego krocza.
Seks, który znałam z komedii romantycznych i seriali telewizyjnych, wyglądał trochę inaczej — subtelnie. Zbliżenia intymne kojarzyłam z pocałunkami, spoconymi ciałami i przyspieszonym oddechem. W jednej chwili wizja intymności zbudowana na kanwie młodzieńczych wyobrażeń runęła niczym domek z kart. Mój prawie trzynastoletni świat musiał przetrawić myśl, że ludzie mogą robić „to” w dziwnych pozycjach, a ponadto niekoniecznie z osobą, której ślubowali wierność przed ołtarzem. Wtedy coś we mnie pękło. Zrobiło mi się żal pani Kasi, a niechęć wobec jej męża wezbrała jak nigdy dotąd.
Pan Zieliński, kiedy tylko mnie ujrzał, jedną dłonią odsunął blondynkę, a drugą zasłonił penisa.
— Wyjdź stąd! — krzyknął.
Wystraszyłam się. Wybiegłam stamtąd jak szalona, a gdy znalazłam się na zewnątrz, zauważyłam, że muskularny koleś nadal stoi przed posesją.
— Co tak długo? — zapytał opryskliwie. — Gdzie Waldemar?
Nie odpowiedziałam, tylko otworzyłam bramkę i szybko minęłam niesympatycznego mężczyznę. Pobiegłam prosto do domu. Marzyłam tylko o tym, by jak najprędzej wymazać z pamięci to, co ujrzałam. Nikt nie lubi nosić w sobie takich tajemnic, a tym bardziej nastolatkowie. Szkoda tylko, że złe wspomnienia rozpychają się łokciami w ludzkiej pamięci i nie pozwalają o sobie zapomnieć.
Rozdział 4
Dlaczego łżesz?
Gdy wbiegłam do domu, matka krzątała się już w kuchni, bo wcześniej wróciła z pracy, a bliźniaczki oglądały kreskówkę w tv. Brakowało tylko najmocniejszego ogniwa w składzie rodziny. Ojciec miał wrócić za około dwie godziny, które musiały mi wystarczyć na otrząśnięcie się po tym, co zobaczyłam. Z jednej strony dziecięce serce rwało się do ujawnienia prawdy, ale z drugiej strony dotychczasowe życie nauczyło mnie, że szczerość nie w każdym przypadku popłaca. Postanowiłam milczeć.
Jako dziewczynka z patologicznego domu wzorowo opanowałam sztukę ukrywania rodzicielskich win. Bez mrugnięcia okiem karmiłam otoczenie bajeczkami wyssanymi z palca. Dbałam, by dla osób trzecich mój ojciec nigdy nie był pijany, tylko chory lub zmęczony. Jeśli nietrzeźwy spał na kanapie, obcy mieli myśleć, że odpoczywa po pracy. Gdy zawalił obiecaną fuchę, niezadowolony klient miał uwierzyć, że mocny ból kręgosłupa przykuł go do łóżka na kilka dni. Jako listonosz ojciec zarabiał marne grosze, dlatego dorabiał w niektóre weekendy, sprzedając stare graty na targowisku lub wykonując drobne naprawy jako pan „złota rączka”. Wiedział jak pić, żeby zarząd poczty nie wręczył mu dyscyplinarki. Od poniedziałku do piątku pozwalał sobie na kilka piw po pracy, wlewał więc w siebie „bezpieczną” dawkę alkoholu, po której rano nie pozostawało już śladu. W weekendy odreagowywał ciężki tydzień przy butelce wódki. Na targowisku nikt nie dbał, czy mówił składnie i stał prosto na nogach. Trzeźwość nie miała też większego znaczenia dla klientów zlecających fuchy, bo gdy chodziło o naprawę kranu czy pomalowanie płotu, był najtańszym „złotą rączką” w okolicy. Poza tym nie partaczył roboty, bo znał się na majsterkowaniu jak nikt inny. Solidna robota nie przekładała się jednak na finanse. Zdarzało się, że pracował za butelkę wódki.
Nauczyłam się kłamać, aby tuszować pijaństwo i inne brudy. Ojciec był z tego dumny, bo tę umiejętność postrzegał w kategoriach obrony miru domowego. Niestety we wszystkich innych obszarach życia wymagał ode mnie bezwzględnej szczerości. Nazywał mnie idealnym dzieckiem, a jednocześnie karał za prawie każde przewinienie. Oczekiwał szczerości, a przy tym uczył kłamstwa. Wciąż chciałam sprostać jego oczekiwaniom, ale czułam się niewystarczająco dobra, a ojciec nie próbował wyprowadzić mnie z tego błędnego myślenia.
Tego dnia koło siedemnastej usłyszałam charakterystyczne skrzypienie starej podłogi na parterze. Znałam ten dźwięk na pamięć. Przyprawiał mnie o szybsze bicie serca. Ojciec ważył ponad sto kilogramów i miał ponad dwa metry wzrostu, dlatego jego ciężkiego, głośnego chodu nie dało się pomylić z żadnym innym. Gdy wracał z pracy, prędko zjadał obiad, oglądał serwis informacyjny, a potem się zabierał do majsterkowania. Lubiłam, kiedy tuż po przyjściu sięgał po mocne piwo. Na rauszu wyznawał ojcowską miłość, głaskał mnie po głowie i zapewniał, że zawsze mogę na niego liczyć. Kiedy wybierał trzeźwość, schodziłam mu z drogi, bo wszystko mogło się stać powodem jego irytacji, a żona i dzieci w szczególności.
Miałam szczerą nadzieję, że tego dnia nie będzie chciał ze mną rozmawiać, ale przewrotny los zrobił mi na przekór. Koło dziewiętnastej ojciec zapukał do drzwi, a ja powiedziałam, by wszedł. Od razu zauważyłam jego rozcięty łuk brwiowy. Wyglądał, jakby dopiero co stoczył walkę bokserską. Nie zapytałam, co się stało, bo pytania o sprawy dorosłych uchodziły w naszym domu za przejaw braku wychowania. Najpierw ojciec złożył mi na czole powitalny pocałunek, a potem zapytał, co słychać. Odparłam, że jestem zmęczona i mam sporo nauki. Wierzyłam, że w ten sposób pozbędę się jego towarzystwa przynajmniej na jeden wieczór. Ta taktyka okazała się jednak nieskuteczna. Spojrzałam na ojca wnikliwie i zauważyłam coś nietypowego. Jego oczy nie mieniły się szklistym blaskiem, a na twarzy nie płonęły różowe rumieńce. Był trzeźwy, a mimo to chciał ze mną rozmawiać, co rzadko szło ze sobą w parze.
— Jak kwiaty? Posadziłaś wszystko? — zapytał surowo.
Sądziłam, że zdążył już zapomnieć o umowie z panią Kasią, bo nie zaprzątał sobie głowy — jak sam mówił — „takimi bzdurami”. Tymczasem okazało się, że sprawa zniszczonego ogrodu wciąż go interesowała. Nie mogłam pozwolić, by się dowiedział, co zaszło w domu państwa Zielińskich. Gdybym przyznała uczciwie, że nie dokończyłam naprawiania szkód wyrządzonych przez Gwiazdę, bo przyłapałam pana Waldemara na miłosnych igraszkach, ojciec na pewno zaciągnąłby mnie do tamtego domu, żeby się upewnić, czy powiedziałam prawdę. Często kwestionował moje wersje wydarzeń, gdy różniły się od wersji dorosłych, dlatego nie wierzyłam, by tym razem zachował się inaczej. Choć z prawdą zawsze było mi po drodze, od pewnego czasu coraz bardziej sympatyzowałam z kłamstwem, które kilka razy ochroniło mnie przed surową karą. W moim świecie nieszczerość popłacała. Ojciec musiał mi uwierzyć.
— Posadziłam — odpowiedziałam, patrząc mu prosto w oczy.
Podobno jeśli ktoś kłamie, to ma niespokojne spojrzenie, ale ja dzięki wytrwałym treningom przyswoiłam umiejętność łgania i jednoczesnego utrzymywania kontaktu wzrokowego. Sztukę blefowania opanowałam do perfekcji.
— Tulipany?
— Nie, nasiona nagietka lekarskiego. Za wcześnie na tulipany.
Ojca nigdy nie interesowały tego rodzaju informacje, dlatego niepokoiła mnie jego dociekliwość.
— Pewnie trochę ci to zajęło — drążył temat, a mój niepokój narastał.
— Około godziny.
— Dlaczego łżesz? — wycedził przez zęby niespodziewanie.
— Mówię prawdę.
Brnęłam w kłamstwo, bo nie wyobrażałam sobie, aby sekret pana Zielińskiego ujrzał światło dzienne. A jeśli ta tajemnica miałaby zostać ujawniona, to na pewno nie przeze mnie.
— Byłem dziś u tego złodzieja. Zieliński twierdzi, że nic nie robiłaś w jego ogrodzie, bo kazał ci iść do domu. Matka też twierdzi, że szybko wróciłaś.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Czułam, jak grunt pali mi się pod nogami. Walczyłam ze sobą, bo nie umiałam wybrać jednego z dwóch przeciwstawnych biegunów. Powiedzieć prawdę czy nie? Postanowiłam, że będę konsekwentna. Za żadne skarby się nie przyznam, co robi pan Zieliński, kiedy jego żony nie ma w domu.
— W sumie to wykopałam tylko dołki. Nasiona posieję jutro.
— W sumie to mnie okłamałaś. Wiesz, że kłamstwa słono kosztują. Waldek powiedział, że zleci pracę ogrodnikowi — oznajmił surowo.
Pan Zieliński nie uczynił nic, aby przekonać mnie do trzymania języka za zębami, a przecież mógł się posłużyć jedną z dwóch dość skutecznych, choć przeciwstawnych metod sprawiających, że ludzie nabierają wody w usta. Nie zastraszył mnie ani nie przekupił, musiał się zatem liczyć, że jego romans w każdej chwili może wyjść na jaw. Szczęście mu sprzyjało, bo na schadzce z kochanką przyłapałam go ja, a nie żadna z moich młodszych sióstr. Gdyby do łazienki weszła któraś z bliźniaczek, zła sława pana Waldemara rozniosłaby się po całej okolicy. Tymczasem trafił na mnie — nastolatkę ślepo obdarowującą dorosłych lojalnością i wierzącą, że starsi zawsze kierują się dobrymi intencjami.
Poległam na polu bitwy. Ojciec patrzył na mnie i milczał. Następnie odwrócił się plecami, zrobił dwa kroki naprzód i już myślałam, że wyjdzie z pokoju, kiedy nagle się zatrzymał. Przez kilka sekund stał nieruchomo. Zastanawiałam się, czy nad jego brwiami wyostrzyły się dwie nieregularne zmarszczki zwiastujące szaleńczy gniew. Intuicja podpowiadała, że powinnam się spodziewać najgorszego. Przeczuwałam, co się może za chwilę wydarzyć. Wydawać by się mogło, że długie lata doznawanych upokorzeń powinny przystosować mnie do funkcjonowania w rodzinie wierzącej w argumenty siły. Nic bardziej mylnego. Strach przed ojcowską złością odczuwałam wciąż od nowa, jak gdybym za każdym razem doświadczała jej po raz pierwszy. Żadne obelgi, groźby i kary cielesne nie były jednak wystarczająco mocne, bym nazwała siebie „ofiarą”. Nienawidziłam tego słowa.
Intuicja mnie nie zawiodła. Spełnił się czarny scenariusz. Ojciec nie wyszedł z pokoju, tylko znów do mnie podszedł. Niejednokrotnie widziałam obłęd na jego twarzy, ale tym razem ujrzałam oblicze człowieka, który sprzedał duszę diabłu. Zaczerwienił się i zacisnął mocno szczękę, tak że żuchwa wysunęła się do przodu. Zmarszczył czoło, przez co jego oczy przyjęły nienaturalny, lekko skośny kształt.
Po raz pierwszy w życiu mnie spoliczkował. Zdziwiłam się, bo strefa wymierzanych przez niego kar nigdy nie objęła tej części mojego ciała. Bardzo się starał, by trafiać pasem w okolice pośladków. Czasem uderzał w stopy. Ciało się zawsze broniło przed bólem i poniżeniem. Kiedy ojciec bił, mimowolnie przyjmowałam pozycję embrionalną, jakby atakowało mnie jakieś dzikie zwierzę. Gdy się zwijałam w kulkę, czułam się bezpieczniej. Zawsze to jakaś obrona na wypadek, gdyby pewnego dnia nieokiełznana furia doprowadziła ojca do przekroczenia świętej granicy pośladków. Bałam się, że kiedyś to może nastąpić. I nastąpiło. Nie spodziewałam się tylko, że to będzie twarz. Moja głowa odbiła się od ojcowskiej ręki tak mocno, że straciłam równowagę i się przewróciłam. Gdy leżałam na ziemi, nagle poczułam ciepło między nogami. Posikałam się ze strachu. Na chwilę straciłam panowanie nad ciałem. Dostrzegłam żółto-brunatną kałużę tworzącą coraz większą plamę na zniszczonej podłodze.
— Boże, co ci się stało? — zapytał ojciec, jakby zapomniał, że to, co mnie spotkało, to wyłącznie jego wina.
— To ze strachu — wyznałam, łkając.
— A ta krew? Zraniłaś się?
— Nic mi nie jest. Po prostu mam okres.
— Okres?
Zabrakło mi słów. Spoglądałam na siebie z obrzydzeniem. Chciałam jak najprędzej zrzucić mokre spodnie i zmyć z podłogi ślady przerażenia, ale ojciec wciąż stał obok. Od ponad dwóch lat ukrywałam przed rodzicami, że zaczęłam miesiączkować. Krępowałam się o tym powiedzieć. Opornie radziłam sobie ze zmianami zachodzącymi w moim ciele, bo psychicznie nie byłam na nie przygotowana. Zaczęłam dojrzewać znacznie wcześniej, niż opisywały to podręczniki do biologii. Nie otrzymywałam kieszonkowego, dlatego podpaski podkradałam mamie. Bywało, że ratowałam się papierem toaletowym, ale zawsze jakoś sobie radziłam.
Nie wiem, co bardziej wstrząsnęło ojcem pamiętnego wieczoru — widok córki leżącej w mieszaninie moczu i krwi czy konfrontacja z faktem, że nie była już małą dziewczynką, tylko młodą kobietą. Nie dbałam, co tak naprawdę poruszyło jego stalowe serce. Liczyło się tylko, że więcej mnie nie bił. Ola i Hania też uwolniły się od jego ciężkiej ręki. Nie oznaczało to, że nasza gehenna się skończyła. Słowa często bolały bardziej niż piekące pośladki. Łatwiej jednak znosiło się słowne ciosy bez surowego akompaniamentu kar cielesnych. Skomlała wtedy dusza, ale przynajmniej ciało zachowywało godność.
Rok dwutysięczny zrewolucjonizował moje dotychczasowe życie. Historia z udziałem Waldemara Zielińskiego stanowiła jedynie wierzchołek góry lodowej nastoletnich komplikacji. Wszystko, co najgorsze, dopiero miało się wydarzyć.
Rozdział 5
Wiem, co jest dobre dla Pauliny
Kwiecień i maj dwutysięcznego roku upłynęły mi pod znakiem solidnej nauki i znajomej ławeczki na boisku, niezmiennie pełniącej funkcję terapeutycznej kozetki. Tematy ławkowiczów nadal sprowadzały się do skarg na „starych” i na brak zrozumienia z ich strony. Tylko ja wciąż nie pisnęłam złego słowa o matce i ojcu. Pałałam do nich mocnym i bezwarunkowym uczuciem, które bardziej przypominało akt ślepego, fanatycznego zawierzenia niż miłość. Prawie zawsze się zgadzałam z ich zdaniem i nie protestowałam, gdy się kłóciło z moimi potrzebami. Usprawiedliwiałam każdy ich błąd, poszukując coraz to nowych okoliczności łagodzących podłe występki. Milczałam, gdy z ust powinien się wydobyć krzyk złości; wymazywałam z pamięci obrazy, które mogły naruszyć dobre imię rodziny; negowałam każde słowo, myśl i uczucie przeciwko czwartemu przykazaniu. Rodzice ciągle dawali mi do zrozumienia, jak bardzo jestem niezbędna, a mnie się wydawało, że tak właśnie wygląda miłość. Im bardziej ojciec z matką mnie potrzebowali, tym bardziej się czułam przez nich kochana.
Majowe troski leczyłam widokiem i zapachem pulchnych bzów. Zatapiałam dłonie w delikatnych kwiatostanach i poszukiwałam pięciopłatkowych okazów, a gdy takowe odnajdowałam, co zdarzało się dość często, prędko wymyślałam jakieś życzenie. Na końcu zrywałam kwiat i kładłam na sam czubek języka, aby jak najszybciej poczuć niebiańską słodycz lilaka. Setki razy raczyłam podniebienie tym rozkosznym smakiem. Byłam niepoprawną romantyczką — zamkniętą w hermetycznej wiejskiej enklawie rządzącej się swoimi prawami. Mieszkaniec wioski obok wydawał się obcym przybyszem, a co dopiero człowiek o odmiennym kolorze skóry. Moja codzienność ograniczała się do małej społeczności liczącej kilkaset osób, podczas gdy liczba ludności Indii w milenijnym roku przekroczyła miliard. Z wiadomości telewizyjnych dowiedziałam się, że Bill Gates ciągle był najbogatszym człowiekiem na świecie, choć dla mnie jego fortuna jawiła się tylko jako abstrakcyjne cyfry — dziesięć zer poprzedzonych szóstką. Te fakty w żaden sposób nie wpływały na mój los. Jedynie dwudziestego siódmego maja serce zabiło mi szybciej na wieść, że pewien francuski nurek wydobył z morza wrak samolotu, w którym zginął mój ukochany pisarz. Dzięki cytatom z Małego Księcia pielęgnowałam wiarę w ludzi.
Dwa dni po odkryciu szczątków maszyny, skończyłam trzynaście lat i niepewnie kontynuowałam żmudny proces dojrzewania. Denerwowały mnie pryszcze na nosie i tłuste włosy. Nie nadążałam za zmianami nastroju. Dzika radość w sercu ciągle się mieszała z egzystencjalnym smutkiem, co sprawiało, że każdy dzień przypominał jazdę kolejką górską. Ludzie z najbliższego otoczenia utwierdzali mnie w przekonaniu, że jestem dojrzała emocjonalnie, co w ich słowniku oznaczało bycie posłuszną. Ojciec i matka uczynili wszystko, bym uwierzyła, że sztywne podporządkowanie autorytetom to nie tylko recepta na uwolnienie się od życiowych zawirowań, lecz także — i przede wszystkim — obowiązek uczciwego człowieka. Wymagali, bym zawsze słuchała dorosłych, ale nigdy nie powiedzieli, że za ślepe posłuszeństwo płaci się czasem wysoką cenę. Przyswoiłam sobie, że nie warto odzywać się w niewłaściwym momencie, jeśli nigdy nie wiedziałam, który okaże się dla moich rodziców tym niewłaściwym.
Myślałam, że grzeszny występek pana Zielińskiego bardzo szybko ujrzy światło dzienne, bo wierzyłam dorosłym, którzy ciągle powtarzali, że każde kłamstwo ma krótkie nogi. Życie jeszcze nie zdążyło mnie nauczyć, że niektóre sekrety przez lata pozostają w uśpieniu i oczekują na moment, kiedy zostaną wybudzone. Wspomnienia się nie przedawniają, ukryte i przyczajone, żeby od czasu do czasu powracać jak pozornie zapomniany bumerang.
Marzyłam, by ta tajemnica pozostawała w letargu już na zawsze. Przez całą wiosnę dwutysięcznego roku czyniłam wszystko, by schodzić z drogi panu Zielińskiemu, ale ani ja, ani on nie byliśmy niewidzialni i kilka razy się minęliśmy na ulicy. Mówiłam mu „dzień dobry” i zachowywałam się, jakby nic się nie stało. Mężczyzna nie próbował rozmawiać o wydarzeniu z nagietkiem lekarskim w tle. Miałam nieodparte wrażenie, że wierzył w moje milczenie i lojalność. A jeśli nawet mi nie ufał, to przecież znał stosunek moich rodziców do córek. Wystarczyło zamienić kilka słów z matką i ojcem, by się przekonać, że między zdaniem swoich dzieci a kłamstwem często stawiali znak równości.
Czas to sprzymierzeniec zatajania niewygodnych sekretów, bo z upływem dni, miesięcy i lat sekrety się starzeją w ludzkich umysłach, wydają się odleglejsze, bardziej mgliste i zapomniane. Tajemnica z każdym kolejnym dniem stawała się coraz bardziej powszednia i mniej frapująca. Myślałam o niej coraz rzadziej.
Na początku czerwca pan Zieliński niezapowiedzianie nas odwiedził. Po tym, jak nakryłam go na igraszkach z kochanką, nie gościł w naszym domu ani razu. Gdy ujrzałam mężczyznę, zrobiło mi się ciemno przed oczami i musiałam się oprzeć o najbliższą ścianę, żeby zachować równowagę. Rzadko odwiedzali nas jacyś goście, dlatego każde pukanie do drzwi przyprawiało mnie o szybsze bicie serca i dreszcz ekscytacji, bo nie wiedziałam, kogo się mogę spodziewać. Pan Waldemar uśmiechnął się na mój widok, co wprawiło mnie w zakłopotanie. W myślach próbowałam odkryć powód wizyty, ale wszystkie pomysły, które podsuwała wyobraźnia, sprowadzały się do naszego wspólnego sekretu.
— Dzień dobry, Paulinka — powiedział, jak gdyby nigdy nic.
Poczułam intensywny zapach męskich perfum. Ojciec nigdy tak nie pachniał. W naszym domu unosiła się przykra woń ubóstwa. Zapach wilgoci przesiąkał włosy, ubrania i skórę. Nie dawał o sobie zapomnieć.
— Zawołać tatę? — zapytałam nieśmiało.
— Zawołaj. Jest ładna pogoda, poczekam na zewnątrz.
Po chwili ojciec dołączył do pana Zielińskiego. Udali się w kierunku starej drewnianej ławki za domem. Los mi sprzyjał, bo stała tuż za maleńkim piwnicznym okienkiem. Nie znosiłam cuchnącej nory, gdzie matka przechowywała weki, ale gdy proszono mnie o słoik dżemu, ogórków kiszonych czy grzybków marynowanych, oczywiście zaciskałam zęby i wchodziłam do najciemniejszego zakamarka domu. Już na samą myśl, że znajdę się w piwnicy, wszystko mnie swędziało, bo wyobrażałam sobie włochate pająki z grubymi odwłokami.
Istnieją jednak głębokie morza prawdy i niespokojne oceany pragnień, wobec których suma wszystkich naszych lęków jest maleńką, nic nieznaczącą kroplą wody. Są cele, do których czołgamy się przez lata, a gdy dopniemy swego, satysfakcja ulatuje z nas z prędkością powietrza z przebitego balonika. Są rozmowy, które łamią serca i gruchoczą kości, po których usłyszeniu nie da się jeść, śmiać ani spać spokojnie. Tamtego dnia osiągnęłam cel. Rzuciłam się w otchłań prawdy i usłyszałam rozmowę, podczas której każde słowo, każda pauza, każda kropka nad „i” nadawały nowy bieg historii. Mojej historii. Niczego w swoim nastoletnim życiu nie byłam tak pewna, jak tego, że nasza rodzina jest nietykalnym świętym bytem, odpornym na zepsucie i rozpad, ale ta prawda runęła jak domek z kart.
Na paluszkach weszłam do piwnicy, subtelnie jak baletnica. Wewnątrz panował mrok, przełamywany cienką strugą światła. W ciepłe dni rodzice nigdy nie zamykali małego okienka, a do piwnicy docierał każdy najmniejszy szmer z podwórka. Na szczęście nie działało to w dwie strony, bo stara piwnica z masywnymi kamiennymi ścianami tłumiła dźwięki w zarodku, jakby chciała je zachować tylko dla siebie. Ludzkie ucho jest jednak bardzo wrażliwe na odgłos tłuczonego szkła, dlatego wolałam zachować ostrożność i nie zrzucić z półki jakiegoś słoika.
Stanęłam na palcach, ale się nie uniosłam na tyle, by ujrzeć, co się dzieje na zewnątrz. Zawdzięczałam to moim stu pięćdziesięciu centymetrom wzrostu, dzięki którym przez wiele lat nazywano mnie „małą”. Wyglądałam groteskowo na tle wysokich rodziców. Matka nieudolnie wspierała mnie ciągłymi zapewnieniami, że skok wzrostowy jest dopiero przede mną, a ja naiwnie wierzyłam w jej słowa. Kiedy w wieku szesnastu lat osiągnęłam sto pięćdziesiąt pięć centymetrów, przestałam rosnąć na dobre.
Przywarłam plecami do wilgotnej ściany i zamieniłam się w słuch. Przez około minutę uszy chłonęły mieszankę wiejskich szmerów pochodzących od kur, maszyn rolniczych i kosiarek ogrodowych. Niepokoiło mnie, że pośród tego zgiełku nie przewijała się basowa barwa głosu ojca. Coraz bardziej się niecierpliwiłam, bo weszłam do znienawidzonej piwnicy z nadzieją, że się dowiem, czy pan Zieliński przyszedł mnie pogrążyć, a tymczasem wszystko wskazywało, że nie poznam jego prawdziwych intencji. Uznałam, że ojciec wybrał jednak inne miejsce do rozmowy. Już chciałam wyjść stamtąd, żeby uciec od unoszącej się w powietrzu woni stęchlizny, kiedy nagle usłyszałam charakterystyczny ciężki chód, a zaraz po nim wybuch złości.
— Po co tu, kurwa, przyszedłeś? — zapytał ojciec dosadnie.
Po chwili skrzypnęła stara ławka, dźwięk tępy jak fałsz skrzypiec albo pisk opon przy nagłym hamowaniu. „Usiedli” — pomyślałam z przejęciem, bo przeczuwałam, że zaraz poznam powód wizyty pana Waldemara.
W naszym domu stale gościła pogarda wobec Zielińskich, ojciec jednak trzymał poglądy w ryzach i skrywał przed innymi zabójczy jad zawiści płynący w jego żyłach. Trzymał obcych na dystans i traktował z chłodną rezerwą, ale zachowywał granice pozornego szacunku. Tamtego dnia zdziwiłam się zatem, gdy usłyszałam wściekłego ojca. Tak mógł się zwrócić do matki, do mnie, do bliźniaczek… Ale do pana Waldemara? „Po co tu, kurwa, przyszedłeś” dźwięczało mi w uszach jak natręctwo. Nie byłam odbiorcą tych słów, a czułam się, jakby zostały skierowane wprost do mnie.
— Spokojnie, Romuś, bo ci ciśnienie skoczy — odparł mężczyzna łagodnie.
— Przestań pierdolić, tylko powiedz, o co ci chodzi — wysyczał ojciec.
— Wyluzuj trochę, sąsiad. Mam dla ciebie fuchę.
— Spierdalaj z tą swoją fuchą.
— Ochłoń, Romuś, trochę. Żadna cizia nie jest warta tylu nerwów. Gdybyś się postarał, mógłbyś bzykać kilka młodych dup naraz, ale do tego trzeba mieć jaja. Poza tym minęły prawie trzy miesiące, jak cizi nie ma. Czas ochłonąć.
— Skończ już pierdolić. Jolka nie była zwykłą cizią… — Ojciec głęboko westchnął. Z jego głosu wybrzmiała tęsknota za czymś, co było, a co już nie powróci.
Tamtego dnia odkryłam, że piwko i spokój po pracy nie należały do jedynych pragnień ojca. Zawartość jego portfela też się przedstawiała optymistyczniej, niż myślałam.
— Żadna kobieta nie rodzi się szmatą. Gdyby nie kasa, kobiety byłyby wierne jak psy — zawyrokował pan Zieliński.
— Gdyby nie taki skurwiel jak ty, Jolka nadal byłaby moja — wycedził ojciec.
— Odeszła w porę. Tacy jak ty dają się owinąć wokół palca młodym lalkom, a potem płaczą, że żonka się wyprowadziła.
— Planowaliśmy przyszłość. Jolka chciała dzieci. A ja chciałem się rozwieść z Lidką.
Pan Waldemar niespodziewanie parsknął teatralnym śmiechem.
— Dzieci? Chciałeś dla kochanki rozwalić rodzinę? Zostawić żonę, na której widok facetom cieknie ślina? Jolka szuka faceta z kasą, a nie miłości. Wiesz, dam ci dobrą radę. Jeśli z taką łatwością tracisz głowę dla młodych cipek, to lepiej uważaj na swój portfel.
— Mam w dupie twoje rady. Bylibyśmy szczęśliwi — westchnął ojciec.
— Co ty pierdolisz? Dałaby mi dupy już pierwszego dnia, kiedy nas sobie przedstawiłeś. Dostała cieczki na mój widok. Takie suki wyczuwają kasę na kilometr. Chciałeś kupić dla cizi prawie nowego malucha, a ona w podzięce zostawiła mi na biurku kartkę ze swoim adresem. Mogłem ci sprzedać wtedy tego fiacika. Cena była okazyjna, ale wiedziałem, co jest grane…
— Auta mi nie sprzedałeś, ale za moją kobietę zabrałeś się bardzo szybko. Mam ci teraz dziękować?
— Było, minęło. Daliśmy sobie po mordzie jak faceci i jesteśmy kwita. Ciesz się, stary, że twoja Lidka się o niczym nie dowiedziała.
— To ty się ciesz, że twoja Kaśka nie wie, z jakim skurwielem ma dzieci.
— Nie sądziłem, że Jolka była dla ciebie tak ważna. Myślałem, że to chwilowa odskocznia.
— Trzeba być ostatnim skurwielem, żeby się zabierać za cudzą kobietę.
— Faceci dbają o rodziny, Romuś. Prawdziwi faceci. Ciesz się, że Paulina przyłapała Jolkę ze mną, a nie z tobą.
— Paulina?
— Chcesz mi powiedzieć, że młoda nie puściła pary z gęby?
— A co miała mi powiedzieć?
— Nakryła mnie i Jolkę w łazience. Powinniśmy być ostrożniejsi. Najpierw Paulina, potem ty. Skończyłem romans jeszcze tego samego dnia, bo młoda cipka zaczęła odbierać mi rozum. Trzeba być idiotą, żeby wpuścić kochankę do własnego domu.
— Paulina nie pisnęła nawet słówka…
— Bała się.
— Nastraszyłeś ją, ty skurwielu — wysyczał ojciec.
— Opanuj się, Romek, bo ktoś nas usłyszy. Nigdy nie skrzywdziłbym dziecka. Powiedziałem młodej, że jestem zajęty i ma nie przeszkadzać. Jak na złość, przyjechał wtedy klient z forsą. Kazał mnie zawołać. Paulina się posłuchała, a potem to już sam wiesz, jak było… Powinieneś z nią pogadać. Dla mojego i twojego dobra Paulina musi siedzieć cicho, ale nie może się obwiniać za to, co się stało. Dzieciaki często biorą na siebie winy dorosłych. Sam wiesz, stary, jak to jest. Jak ostro nawalisz, to próbujesz potem zwalać winę na wszystkich wokoło, bo nie chcesz unieść wagi odpowiedzialności. A dziecku najłatwiej przypiąć łatkę winnego.
— Podebrałeś mi kobietę, a teraz próbujesz mnie uczyć, jak mam wychowywać własną córkę?
— Szkoda mi Pauliny. Nie zrobiła nic złego. Nawet gdyby weszła do łazienki z czystej ciekawości, byłaby to tylko ludzka ciekawość. To ja powinienem czuć się winny.
— Wiem, co jest dobre dla Pauliny. A teraz czas na ciebie.
— Gdybyś jednak potrzebował roboty, to daj znać. Nie będę się już dłużej naprzykrzał.
Stałam bez ruchu i czułam, jak łzy torują sobie ścieżkę na mojej twarzy i rysują na policzkach precyzyjną mapę bólu. Nie mogłam się ruszyć, jakby zmieniono mnie w sztywny odlew gipsowy albo figurę woskową o martwym spojrzeniu. Nie takiej prawdy się spodziewałam. Przez ułamek sekundy pomyślałam, że może to sen. Uszczypnęłam się mocno w ramię, ale upragnione przebudzenie nie nadeszło. Pewnie długo jeszcze pozostawałabym w tym bezruchu, gdyby nie nagły blask lampy jarzeniowej, który poraził mi oczy niczym promienie słoneczne. Po chwili poruszyła się klamka. Marzyłam, by była to któraś z bliźniaczek.
— Chrystusie Jezusie, co ty tu robisz?! — krzyknęła matka i odskoczyła do tyłu jak oparzona. — Tobie chyba już do reszty odbiło. Chcesz, żebym dostała zawału?
— Ja…
Nie przychodziła mi na myśl żadna sensowna odpowiedź. Matka wiedziała, że nie znoszę piwnicy i traktuję przynoszenie przetworów nie tylko jako rodzaj obowiązku, lecz także poniekąd kary.
— Zamiast zajmować się głupotami, lepiej chodź i zabierz się ze mną za obiad. Usmażymy kotlety na szybko, bo ojciec głodny po pracy. Miał kosić trawę, ale przyszedł ten Zieliński i dupę mu zawrócił.
Matka nie obeszła się bez przykrego komentarza na temat nielubianego mężczyzny. Tak jak i ojciec przesiąknięta była nienawiścią do świata i ludzi, a jej nadąsanie przejawiało się opadającymi kącikami ust i obrażonym tonem głosu. Ucieszyłam się, że nie drążyła tematu piwnicy. Bez żadnego marudzenia zgodziłam się pomóc przy obiedzie. Gdy weszłyśmy do kuchni, ujrzałyśmy ojca. Siedział przy stole i palił papierosa. Zapach dymu tytoniowego szkodził mi, odkąd pamiętam, ale w tamtych czasach palenie stanowiło normę, potrzebę pierwszorzędową niczym sen, jedzenie i picie, a więc nikt się zbytnio nie przejmował moim kaszlem i załzawionymi oczami. To ja byłam winna, bo podchodziłam do palaczy.
— Co chciał Zieliński? — zapytała matka.
— A, nic takiego. Chciał dać mi jakąś fuchę.
— No proszę, a co on taki dobrotliwy?
Przysłuchiwałam się tej krótkiej wymianie zdań i szorowałam dłonie pastą BHP. Poznałam nieznane mi dotąd, fałszywe i zdradzieckie oblicze ojca, o którym nie miałam pojęcia. Próbowałam sobie to wszystko jakoś poukładać w umyśle.
— Paulina, coś ty taka brudna? — przerwał moje dywagacje.
— Pewnie tak się ufajdała w piwnicy. Nie wiem, co ona znowu wymyśla. Poszłam przed chwilą po ogórki i omal zawału nie dostałam, jak zapaliłam światło. Stała tam jak jakaś zjawa — wtrąciła matka.
Podeszłam do dużego lustra w kącie kuchni, ale nie zauważyłam na sobie śladów brudu. Odwróciłam się, aby zobaczyć plecy. Wyglądałam, jakby ktoś obsypał mnie czarnym proszkiem, a potem wtarł go w ciuchy i ciało. To był miał węglowy, który niczym niechciany pasożyt osadzał się na wilgotnych ścianach piwnicy.
Ojcu brakowało empatii, towarzyskiej ogłady i dobrego wykształcenia, ale przejawiał troskę o własny tyłek. Mocno docisnął papierosa do nakrętki od słoika, a potem zrobił długi wydech. Doskonale wiedział, co porabiałam w piwnicy.
— Pomożesz mi w ogrodzie, Paulina? — zapytał.
Popatrzyłam na matkę, ale się nie odezwała, jakby nagle pomoc przy smażeniu kotletów przestała mieć jakiekolwiek znaczenie.
— Dobrze — odparłam potulnie. — Może najpierw się przebiorę.
— Nie ma sensu — zawyrokował ojciec. — W ogrodzie i tak się znów pobrudzisz.
W tamtym momencie przypomniałam sobie wieczór, gdy zostałam upokorzona w najgorszy możliwy sposób. Znów leżałam na starej podłodze spoliczkowana i brudna. Nade mną stał wystraszony ojciec — ten sam, który chwilę wcześniej wyglądał, jakby chciał mnie zabić. Poczułam ulgę, bo odnalazłam — może marne — ale zawsze jakieś usprawiedliwienie ojcowskiej agresji. Przekonałam samą siebie, że jestem tylko obiektem zastępczym, a nie prawdziwym powodem jego szaleńczej złości. Wierzyłam, że marzył, by dać w pysk panu Waldemarowi, a nie mnie…
Rozdział 6
Nie wiem, czy mogę ci zaufać
Nagle wszystko stało się jasne. Wyszedł na jaw prawdziwy powód coraz rzadszych weekendowych wyjazdów na targowisko od lutego tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego. Pewnie wtedy narodził się przeklęty romans z niejaką Jolką. Ojciec nie należał do grona rasowych flirciarzy. Powiedziałabym nawet, że bił od niego chłód, który nie zachęcał do bliższej znajomości. W dorosłym życiu zrozumiałam, że to właśnie ten dystans emocjonalny przyciągał do niego jak magnes. Idealnie się wpisywał w potrzeby kobiet z domów, gdzie nie brakowało alkoholu, krzyku, bicia, gwałtów i innych morderców miłości. Jeśli jakaś zdecydowała się na bliższą znajomość z kimś tak niedostępnym uczuciowo, to zapewne dlatego, że ten ktoś bardzo przypominał jej własnego ojca — nieczułego, wybuchowego i zupełnie nieprzewidywalnego mężczyznę.
Miałam pewność, że Jolka podjęła jedną z najlepszych decyzji w życiu, kiedy postanowiła zakończyć romans z ojcem. Zgotowałby jej takie samo piekło jak nam. To zadziwiające, że zamiast znienawidzić jego kochankę, współczułam jej. Dlaczego nie przeszło mi wtedy przez myśl, że odejście ojca wywróciłoby mój świat do góry nogami, ale okazałoby się też błogosławieństwem? Zawsze w pierwszej kolejności myślałam o innych, a gdy lista tych innych się kończyła, po omacku błądziłam w plątaninie zawiłych refleksji i zaniedbanych własnych potrzeb. Nie lubiłam skupiać się na sprawach wywołujących smutek.
Czerwiec rozpoczął się tropikalnymi upałami. Wiosenna aura jak dotąd nie rozpieszczała i wszyscy wokół z niecierpliwością czekali na ciepłe promienie słońca, ale chyba nikt nie tęsknił za ponad trzydziestoma stopniami w cieniu i suszą spędzającą sen z powiek lokalnym rolnikom.
Tamtego dnia poszłam za ojcem do ogrodu ze spuszczoną głową, jakbym się szykowała na sąd ostateczny. Kiedyś podsłuchiwałam dorosłych z czystej ciekawości, ale z czasem zaczęły kierować mną zupełnie inne pobudki. Podsłuchiwałam, bo tylko tak mogłam wyłuskać prawdę o mojej rodzinie i pozbyć się resztek złudzeń, które podtrzymywały wiarę w świętość ogniska domowego.
Ojciec chwycił wąż ogrodowy i kazał odkręcić kurek z wodą. Wykorzystał okazję, bo słońce chwilę wcześniej okazało gest łaskawości i ukryło się za chmurami, co w obliczu tropikalnej temperatury nie stanowiło żadnej ulgi, ale sprzyjało pracy w ogrodzie. Próbowałam odczytać nastrój z jego twarzy, ale w tamtym momencie przywdział maskę obojętności. Nie mogłam pojąć, jak wytrzymywał w tym straszliwym upale ubrany w farmerską koszulę z długim rękawem i jeansy. Uodpornił się na niedogodną aurę tak samo jak na ludzką krzywdę.
Powoli stąpał wzdłuż grządek i podlewał płody ziemi. Obchodził się delikatnie z każdym wątłym pędem, który dopiero co wynurzył się na powierzchnię. Jego ślamazarne ogrodnicze poczynania były dla mnie prawdziwą torturą, męką oczekiwania na jedną z najtrudniejszych rozmów w życiu. Chciałam mieć ją jak najszybciej za sobą, ale ojciec się nie spieszył. Milczał, jakby zapomniał, że obok stoi córka, która poznała bardzo niewygodną prawdę o nim samym.
— Co mam robić? — zapytałam, bo długotrwała cisza zaczęła mnie przytłaczać.
— Patrz i ucz się — odparł.
Chciałam się odgryźć, bo moja duma właśnie dostała pstryczka w nos. Spędziłam w ogrodzie znacznie więcej czasu niż ojciec. Ugryzłam się jednak w język, bo nawet najbardziej urażona ambicja to tylko urażona ambicja, a tajemnica ojca nie była tylko wstydliwym sekretem, ale przede wszystkim wyrocznią, od której zależały dalsze losy dwóch rodzin.
Przestępowałam z nogi na nogę, bo nie miałam pomysłu, co ze sobą zrobić, podczas gdy ojciec wciąż pozostawał pod wpływem ogrodniczego transu. W uszach dudniło mi wymowne zdanie „Chciałem się rozwieść z Lidką”. Zastanawiałam się, czy na liście niepotrzebnych osób ojciec uwzględnił tylko żonę, czy może poszerzył ten wykaz o imiona trzech córek. W końcu pragnął dzielić życie z inną kobietą, a tę miłość przypieczętować dzieckiem. Czy powiedziałby mi jeszcze kiedyś po pijaku „kocham cię”, gdyby historia z Jolką potoczyła się inaczej? Czy trzymałby mnie w ciasnym sercu, gdyby się tam zrobiło tłoczno od nadmiaru osób do kochania?
Toczyłam nierówną walkę z gonitwą myśli, odpierałam agresywny atak mnożących się pytań, umysł zmienił się w arenę, na której ścierały się dobro ze złem, ale ciało nie radziło sobie z tak monstrualną dawką stresu. Moje ręce pokryły się czerwonymi plamami, a szczęka zaczęła mimowolnie drżeć. Musiałam się prędko otrząsnąć, aby nerwy nie zaczęły odbierać mi rozsądku.
Niespodziewanie ujrzałam pana Czesia zmierzającego w naszą stronę. Szedł zygzakiem i nucił coś pod nosem. Kiedy się zbliżył, usłyszałam bełkotliwą wersję Szła dzieweczka do laseczka. Pan Czesiu też był listonoszem. Miał ponad pięćdziesiąt lat, ale wierności do grobowej deski nigdy nie ślubował żadnej kobiecie. Bezgraniczną wierność ofiarował wódce.
— Wi… aj f hronie besrobohnych — wydusił z siebie niewyraźnie.
— Czesiek, co ty tu za bzdury opowiadasz? Idź stąd. Pogadamy jutro — odpowiedział surowo ojciec.
Nasz dom nie zachęcał do dłuższych odwiedzin. Gdy ktoś przychodził na kawę i pogaduchy, matka napinała mięśnie twarzy, przez co wyglądała na przemęczoną i pozbawioną humoru. Ojciec nie dawał innym dojść do słowa, zawsze bronił tylko jednej prawdy — swojej prawdy. Pana Czesia nie zrażał styl bycia rodziców i wytrzymywał w naszym domu dłużej niż godzinę, co zdarzało się nielicznym. Zawsze roztaczał wokół siebie pozytywną energię. Rzucał żartami jak z rękawa, nie skąpił komplementów, a jego szklanka zawsze była do połowy pełna.
Tego dnia przyszedł jednak w roli posłańca niosącego złe wieści.
— Sfo… nili nas. Mje to sa kchlanie w robosie. Soś pierholili, sze ty u dupsi sieciaeś, zajast s torbom bjeać i lishy rohnojić. Kerofniszha wsiea mje na dyfa… jik. Juhro tfoa ko… ej — wybełkotał.
Bałam się, gdy ktoś obok mnie nie mógł ustać na nogach, bo przesadził z procentami. Chwiejny pijacki krok przyrównywałam do spaceru śmierci, utożsamiałam ze stąpaniem po cienkim lodzie w okresie odwilży lub jazdą na rolkach bez kasku. Pijacki krok prowadził do niefortunnych upadków, które raniły ciała, dziurawiły ciuchy, zabierały dzieciom ojców, a kobietom mężów. Pan Czesiu się chwiał, a ja w duchu zanosiłam modlitwę, by trzymał pion jak najdłużej, najlepiej aż do samego domu, do samego łóżka.
— Stary, tu jest moja córka — powiedział zdenerwowany ojciec. — A ty rzucasz mięsem na prawo i lewo — dodał.
Przyzwyczaiłam się do jego podwójnych standardów w komunikacji. Przy mnie bluzgał do woli, podczas gdy od innych wymagał trzymania języka na wodzy. Na własną modłę tworzył zasady, które nie podlegały stałemu porządkowi, tylko ulegały jego labilnym nastrojom. W tej sytuacji jednak przekleństwa stanowiły najmniej problematyczny aspekt pijackiego bełkotu. Pan Czesiu za pomocą kilku niewyraźnie wypowiedzianych słów poniekąd ujawnił romans ojca.
— Pa… linha, nie shucha… wujha Szesia.
— Idź już. Porozmawiamy jutro.
— Jah soś znahdziesz noeho, to pajentaj o mje.
Pan Czesio posłusznie nas opuścił, a ojciec uznał, że nadeszła wreszcie pora na rozmowę.
— Podsłuchiwałaś w piwnicy — stwierdził dosadnie.
— Tak — wyznałam i spuściłam głowę.
— Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, jak bardzo źle postąpiłaś… Dorośli mają swoje sprawy i dzieciom nic do tego — oznajmił spokojniej.
Znów założył maskę cierpliwego ogrodnika. Rzadko obierał taką taktykę konwersacji. Czułabym się pewniej, gdyby zaczął na mnie wrzeszczeć.
— Wiem, przepraszam.
— Historia z Jolką to przeszłość. Chyba rozumiesz, że matka i pani Kasia nie mogą się o niczym dowiedzieć. Musisz też skończyć z podsłuchiwaniem.
— Tak, wiem.
— Na pewno? Nie jestem przekonany, czy mogę ci zaufać. Tylko same problemy z tobą i bliźniaczkami. Matka też ciągle ma muchy w nosie.
— Obiecuję, że nic nikomu nie powiem i się poprawię — zapewniłam ojca, choć w głębi serca przeczuwałam, że dostosuję się tylko do pierwszego punktu obietnicy i nie ujawnię romansu ojca. Nie zamierzałam jednak przestać się interesować światem dorosłych, bo podsłuchiwanie, choć niosło ze sobą spore ryzyko, przynosiło też wiele korzyści.
— Gdyby matka poznała prawdę, nabawiłaby się histerii. Kocham całą waszą czwórkę i nie chcę was stracić. Pomyśl też o chłopakach Waldka. Chyba nie chcesz, żeby się wychowywali bez ojca. Lidka pewnie jeszcze jakoś by to zniosła, ale pani Kasia jest nadwrażliwa. Od razu pobiegłaby złożyć pozew rozwodowy.
W słowach ojca nie odnalazłam ani krzty poczucia winy. Zastanawiałam się, czy choć przez chwilę żałował, że zdradził żonę. Ciekawiło mnie, czy gdyby Jolka przyszła do niego z podkulonym ogonem i prośbą o kolejną szansę, zostałaby przyjęta z otwartymi ramionami. Pragnęłam wierzyć, że ojciec kochał nas szczerze, ale nie opuszczało mnie przeczucie, że nadal był zauroczony kochanką.
Rozmowa się nie kleiła głównie z mojego powodu. Prawie wcale się nie odzywałam, tylko przytakiwałam i z pokorą przyjmowałam argumenty przemawiające za tym, że powinnam dochować tajemnicy.
— Nie mów nic matce o moim zwolnieniu, bo jeszcze, nie daj Bóg, zacznie węszyć na poczcie. Powiem jej, że wysłano mnie na przymusowy urlop. Znajdę coś nowego, lepiej płatnego. Nam wszystkim wyjdzie to na dobre.
— Obiecałam, że nie powiem i tak będzie.
Po raz kolejny dałam ojcu słowo. Połowiczne słowo. Powoli robiło mi się niedobrze od ciągłego zapewniania o lojalności. Na tamtym etapie dorastania nie znałam mechanizmów szantażu psychicznego, dlatego ulegałam słownej manipulacji. Mój wewnętrzny świat przypominał chorągiewkę na wietrze. Po rozmowie z ojcem poczułam się winna całego zła, które spotkało naszą rodzinę. Uwierzyłam, że niesforne dzieci i marudna żona mogły popchnąć go w ramiona kochanki. Nienawidziłam ojca za to, że nas zdradził, ale kochałam go bezgranicznie, bo dał mi poczucie, że jeszcze będzie dobrze…
Rozdział 7
Menel i jego córka patolka
Tamtego czerwcowego wieczoru długo szorowałam brudne i lepkie ciało, aby się pozbyć czarnych śladów węgla. Najchętniej zmyłabym też z siebie poczucie winy, którym przesiąkła chyba każda komórka ciała. To zaskakujące, że ani przez chwilę nie pomyślałam, że zatajając romans ojca, krzywdziłam matkę. Zupełnie zapomniałam o jej uczuciach, jakbym odebrała im wolę istnienia. W obliczu zdrady miała prawo porozbijać talerze z domowej zastawy, zwyzywać ojca wszystkimi wulgaryzmami tego świata, wypłakać morze łez, a nawet złożyć pozew rozwodowy, ale ja odebrałam jej te prawa, bo uwierzyłam ślepo człowiekowi, którego wtedy zwałam tatą.
Spodziewałam się, że ojciec stanie na głowie, żeby odpokutować za swój grzech, ale nie miał takiego zamiaru i pierwsze, co zrobił, kiedy wrócił zmęczony z ogrodu, to napił się wódki. Matce się to nie spodobało i swoim zwyczajem zaproponowała mu zimne piwo. Nie skorzystał. Widziałam, co się święci, dlatego szybko czmychnęłam z areny rodzinnych starć. Ciemna kuchnia przez kilka lat pełniła funkcję miejsca egzekucji, gdzie ojciec kat wymierzał kary cielesne dzieciom. Jak się później dowiedziałam, karał również matkę.
W ciemnej jadalni latały szklanki, talerze i kubki, a także unosiły się ciężkie brzmienia inwektyw. Nauczono mnie, że dzieciom nie wolno wchodzić tam, skąd dobiegają podniesione głosy rodziców, ale zasadzie tej brakowało logiki. Gdy w domu rozpętywało się piekło, zamykałam się w swoim miniaturowym lokum, gdzie dochodziły wszystkie krzyki ojca. Cienkie ściany maleńkiego pokoju na piętrze dawały poczucie prywatności, ale nie chroniły przed nadmiarem decybeli. Docierały do mnie wyraźne słowa i obelgi, jakbym znajdowała się w samym epicentrum piekła. Tego wieczoru jednak rodzice kłócili się tylko chwilę, a to za sprawą ojca — głównego dowodzącego na polu bitwy. W końcu jego umysł rządził się „nietrzeźwymi prawami”, które zakrzywiały rzeczywistość i czyniły świat znośniejszym. Uratowała mnie żołądkowa gorzka. Jakkolwiek absurdalnie to brzmi, alkohol wybawił mnie od złego i pozwolił na chwilową ulgę.
Potrzebowałam trochę ciszy, bo chociaż zbliżały się wakacje, poprzeczka nauczycielskich wymagań nawet nie drgnęła. Nadal kładłam się spać późno, bo ślęczałam nad książkami do chwili, aż powieki zaczynały odmawiać posłuszeństwa. Warto było jednak zarywać noce dla czerwonego paska na świadectwie, bo dobre oceny owocowały licznymi pochwałami. Nauczyciele doceniali moje ambicje i nie kryli dumy, gdy zdobywałam nagrody za udział w konkursach z języków obcych.
Koleżanki i koledzy z klasy prędko się nauczyli, że warto żyć ze mną w zgodzie i nie przyklejać łatki kujonki, bo cóż zrobiliby bez wybawicielki zgłaszającej się do odpowiedzi zawsze wtedy, gdy w klasie zapadało grobowe milczenie, a uczniowie zastygali w ławkach ze spuszczonymi głowami — licząc, że nie zostaną wywołani do tablicy. Szkoła dawała mi coś, czego skąpiono w domu i co zwało się szczerym docenieniem.
***
Ojciec bardzo źle zniósł utratę pracy. Pił nieprzerwanie cały tydzień i piłby pewnie jeszcze dłużej, ale siódmego dnia jego alkoholowego ciągu, gdy całą rodziną wracaliśmy ze sklepu spożywczego z lodami i flaszką czystej żołądkowej, dostrzegł na tablicy ogłoszeń klepsydrę. Napisano na niej:
Z głębokim smutkiem żegnamy zmarłego w dniu 7 czerwca 2000 roku Czesława Kowalczyka. Msza żałobna w intencji zmarłego zostanie odprawiona w Kościele Parafialnym pod wezwaniem św. Marcina w dniu 9 czerwca 2000 roku. Pochówek odbędzie się na cmentarzu parafialnym w Małej Wsi.
Pogrążona w smutku rodzina
— Jaka, kurwa, rodzina? Chyba stary kundel Azor — wymamrotał ojciec pod nosem.– Dlaczego nikt mnie nie powiadomił? — pytał samego siebie.
Wiadomość o śmierci przyjaciela zadziałała jak zimny prysznic. Wyjął z torby butelkę wódkę i cisnął o asfalt. Na przystanku autobusowym stali ludzie, ale nikt nie zrugał go za ten akt chuligaństwa. Odeszliśmy stamtąd, pozostawiając za sobą odłamki szkła. Odetchnęłam z ulgą, bo ojciec na bezrobociu dosięgnął nizin ludzkiej przyzwoitości, na co nie byłam przygotowana. Kilka dni wcześniej narobił w spodnie, kiedy leżał bezwładnie na łóżku. Gdy po kilku godzinach wstał, część odchodów wyleciała przez zbyt szeroką nogawkę spodni. Zemdliło mnie na ten widok, ale nie zwymiotowałam. Po raz kolejny rozgrzeszyłam cudzą winę. Nie potrafiłam tylko odpowiedzieć na pytanie, czy za tą winą stał człowiek czy wódka.
Ale teraz w sercu znów zakiełkowała nadzieja. Wierzyłam skrycie, że odejście pana Czesia przypomni ojcu, że bliskich kocha się nie tylko na rauszu. Liczyłam, że trzeźwy ojciec będzie choć w połowie tak cierpliwy, czuły i empatyczny jak ten pijany. Dziwnie się czułam w gronie koleżanek żalących się, jak bardzo nieznośni są ich rodzice po alkoholu, podczas gdy dla mnie ojciec mógł nie trzeźwieć wcale. Odpierałam jednak tego rodzaju myśli, bo alkohol — oprócz tego, że zmiękczał jego twarde serce — rujnował też zdrowie. Broniłam się przed tęsknotą za „pijaną miłością”, bo wiedziałam, że procentowe uczucia bywają pełne fałszu, a ja pragnęłam tych prawdziwych.
Ostatnie pożegnanie pana Czesia odbyło się w małym gronie. W trakcie ceremonii pogrzebowej moją uwagę przykuła pewna kobieta w czarnej chuście na głowie. Pomyślałam, że noszenie takiego okrycia w tym upale musiało być prawdziwą katorgą. Kobieta szła na samym przodzie konduktu żałobnego, dlatego przypuszczałam, że była krewną zmarłego. Najwyraźniej pan Czesiu miał jakąś rodzinę, o której istnieniu ojciec nie wiedział.
Gdy obrzęd pochówku dobiegł końca, ludzie zaczęli się rozchodzić w swoje strony. Ojciec stał nieruchomo i wpatrywał się w bukiety tworzące kolorowy dywanik na szarej, smutnej ziemi. Wreszcie przy grobie zmarłego pozostały już tylko cztery osoby: ja, rodzice i kobieta w czerni.
— Pani jest kimś z rodziny Czesia? — niespodziewanie zapytał ojciec, przerywając nostalgiczną zadumę.
— Tak jakby, a co? — odpowiedziała zadziornie.
— Proszę przyjąć wyrazy współczucia — powiedział ojciec. — Czesiek był moim najlepszym przyjacielem, a ja nawet nie wiedziałem, że miał jakąś rodzinę.
— To pan jest tym pijusem, który rozpił mojego Cześka… Który zabił mojego Cześka — stwierdziła kobieta z ironią w głosie.
— Co pani wygaduje?
— Czesiek się zapił.
— A co ja mam z tym wspólnego?
— Piliście razem.
— Czesiek pił, bo lubił pić. Taka jest prawda. Kim pani jest? Jego córką? — zapytał ojciec niepewnie.
— Jaką córką!? Panu wóda zniszczyła już chyba wszystkie szare komórki. — Kobieta się zdenerwowała. — Jestem niedoszłą żoną — dodała po chwili. — Przez długie lata czekałam na jego powrót, ale przez takich żuli jak pan… Czesiu się stoczył.
Kobieta w czerni obraziła ojca, a ja zaczęłam się gotować ze złości i planować szybki odwet. Nigdy dotąd nie znalazłam się w sytuacji, w której ktoś tak bardzo obraził członka mojej rodziny. Zapałałam nieokiełznaną chęcią zemsty. Wyobraziłam sobie, jak zdzieram z głowy kobiety czarną chustę, a potem chwytam mocno kępki włosów i targam we wszystkie strony. Przecież na własnej skórze się przekonałam, jak bardzo boli ten typ kary.
Tamtego dnia czarna chusta pozostała jednak na swoim miejscu i żaden włos nie spadł z głowy kobiety. Złość rozładowałam w inny sposób.
— Suka — wycedziłam przez zęby.
— Paulina! — krzyknęła matka.
— Zuch dziewczynka — pochwalił mnie ojciec.
— Menel i jego córka patolka — skwitowała kobieta, uśmiechając się szyderczo.
Ojciec mnie pochwalił, ale nie rozpierała mnie duma. Nazwano mnie „patolką”, czyli kimś, kto kojarzył się z chlaniem, brudem i wulgaryzmami, a ja się brzydziłam tymi trzema skojarzeniami, z których każde pasowało do ojca. Tamtego dnia dotarło do mnie, że nie chcę stać się taka jak on. Obawiałam się tylko, że wszystko jest już przesądzone, że naturę patolki otrzymałam w genach. Modliłam się w duchu, aby strach miał tylko wielkie oczy.
Rozdział 8
Czego chcesz w zamian?
Ojciec zapisał się na kartach mojej pamięci jako swojski mężczyzna w poplamionych jeansach i wymiętym T-shircie. Kiedyś spotkałam go niedaleko gminnego boiska, jak roznosił listy w koszuli sygnowanej logo poczty. Zmieszałam się, widząc go w tak eleganckim wydaniu. On sam też wyglądał na spiętego, jakby sztywna koszula odbierała mu swobodę. Wiele razy wykrzykiwał do matki, że ma serdecznie dość posadki listonosza, a jedynym powodem, dla którego chodzi do pracy, są pewne pieniądze. Często się skarżył, że ludzie bywają upierdliwi i proszą o dziwne rzeczy; żeby wyniósł śmieci, przesunął mebel czy wkręcił żarówkę. Cierpiał prawdziwe katusze, bo każdego dnia stykał się ze zmorą w postaci drugiego człowieka. Podejrzewałam jednak, że ciągły kontakt z ludźmi nie był główną przyczyną frustracji. Nie znosił swojej pracy, bo miała nad nim władzę i decydowała o trzeźwości. Listonosz, który ryzykował piciem alkoholu w robocie, kończył jak pan Czesiu, z dyscyplinarką w ręku, a ojciec — pomimo całej swojej nienawiści do taszczenia skórzanej torby — potrzebował pieniędzy.
Gdy popołudniami wracał do domu, bez końca coś naprawiał, odnawiał i ulepszał. Prawie nigdy nie leżał na kanapie z pilotem w dłoni. Zastanawiałam się, jak to możliwe, że niektórzy ludzie bełkotali po wypiciu jednego piwa, a ojciec po opróżnieniu ćwiartki wkręcał śrubki prosto jak od linijki. Prędko zrozumiałam, że zasługiwał nie na podziw, ale potępienie. Na szczęście ojciec imponował wszystkim wokoło czymś więcej aniżeli mocną głową do picia. Robił coś z niczego, dzięki temu — pomimo wiecznego braku pieniędzy — mieliśmy grilla z bębna od pralki, huśtawkę ze starej opony czy kwietniki ze szklanych butelek. Nie usiedział dłużej w jednym miejscu. Jeśli nie wszczynał czasochłonnych chryj lub nie robił dla kogoś jakiejś fuchy, zamykał się w garażu z młotkami, piłami, wiertarkami i śrubami. Nie znosił siedzenia w domu i odhaczania kolejnych dni pod kreską, dlatego już tydzień po śmierci przyjaciela miał nową robotę, choć bezrobocie w kraju zmierzało w kierunku historycznych wyżyn. Zwołał naradę rodzinną, na której uroczyście poinformował wszystkich, że otrzymał lepiej płatną posadę. Powiedział też, że nie chce na razie zdradzać szczegółów, aby nie zapeszyć.
Od kiedy przyjął tajemniczy etat, często znikał popołudniami i wracał dopiero nad ranem. Umierałam z ciekawości, czym się zajmował, ale on sam nie rozmawiał ze mną na ten temat, a ja nie pytałam. Czasem tylko się zastanawiałam, czy przyjął propozycję pracy od pana Waldemara.
***
Pod koniec czerwca usłyszałam od ojca protekcjonalne „Paulina, sprawa jest”.
Zdanie to zwykle oznaczało kłopoty.
— Coś się stało? — zapytałam zaniepokojona.
— Idziemy na chwilę do Zielińskiego — nakazał.
„Czyli jednak coś się stało” — pomyślałam, bo od kilku miesięcy pan Waldemar snuł się za mną niczym cień zwiastujący kłopoty. Najbardziej dręczyło mnie, że przez nasz wspólny sekret osłabła moja przyjaźń z jego młodszym synem. Po marcowym incydencie ze zdradą w tle na kumpelskiej nici porozumienia zaczęły się pojawiać supełki. Postanowiłam, że będę unikała przyjaciela, bo zasługiwał na szczerość, której nie mogłam ofiarować. Początkowo dociekał, dlaczego wciąż zbywałam go słowami „nie mam czasu”. Z upływem dni nieco odpuścił i tylko z rzadka — kiedy przypadkiem wpadaliśmy na siebie — pytał, co słychać.
Nie byłam w domu państwa Zielińskich od dnia, który zapoczątkował moje tarapaty. Bałam się po raz kolejny odwiedzić to miejsce, ale słowom ojca nie należało się sprzeciwiać.
— Przepraszam, że kazałem ci przyjść tak późno, ale wy młodzi to takie nocne marki jesteście. Siedzicie przy telewizorze do późnej nocy — powiedział pan Zieliński na przywitanie.
Odpowiedziałam wymuszonym uśmiechem. Mężczyzna nigdy nie dał mi żadnego powodu, bym go nie lubiła, a mimo to pałałam do niego niesłabnącą niechęcią.
— Nawijaj, Waldek, bo późno jest — wtrącił ojciec.
— Wiesz, Paulinka, tak się zastanawiałem, czy nie chciałabyś dorobić sobie parę groszy w wakacje — rzekł niepewnie pan Zieliński, jakby obawiał się niechętnej reakcji z mojej strony.
— Jasne, że bym chciała — odparłam bez zastanowienia.
— Kasia ma komplikacje po operacji. Drętwieje jej prawa noga. Od kiedy lekarz zakazał jej dotykać czegokolwiek w ogrodzie, wciąż marudzi, że kwiaty zaniedbane, drzewka nieprzystrzyżone…
— Miałabym się zająć państwa ogrodem?
— Zająć, to za dużo powiedziane. Gdybyś wpadła dwa, trzy razy w tygodniu na dwie godzinki, to bylibyśmy bardzo wdzięczni. Na początku chciałem zagonić do roboty moich chłopaków, ale Kasia się nie zgodziła. Kiedyś poprosiła Grześka o pomoc, to razem z chwastami wyrwał jakieś sadzonki.
Parsknęłam gromkim śmiechem, kiedy wyobraziłam sobie napakowanego Grześka z motyką w rękach. Po chwili moje rozbawienie podzielił pan Zieliński, bo się uśmiechnął od ucha do ucha jak cyrkowy klaun. Tylko ojciec zachował kamienną twarz.
— Z chęcią państwu pomogę — zapewniłam pana Waldemara.
— To świetnie. Kasia bardzo się ucieszy — powiedział podekscytowany. — Wiem, że są wakacje i chciałoby się trochę odpocząć od obowiązków, ale naprawdę się nie bój. To tylko parę godzin w tygodniu.
— Oby starczyło mi czasu na pomoc mamie. Nasz ogród też jest całkiem spory.
— Tym się nie martw — wtrącił ojciec. — Rozmawiałem już z mamą. Wszystko ustalone.
Pan Zieliński potraktował tę zgodę jako nie lada przysługę, a ja jego prośbę jako nie lada szansę. Chodziłam w staroświeckich ciuchach, odmawiałam sobie lodów po szkole i kina w weekendy, a rozrywki ograniczały się do siedzenia na znajomej ławeczce i dłubania słonecznika. Na samą myśl, że za pomoc w ogrodzie dostanę pieniądze, byłam gotowa rzucić wszystko i zacząć pracę jeszcze tego samego dnia, choćby przy latarce. Dotarło do mnie, że znajdowałam się o krok od realizacji jednego z największych ówczesnych marzeń. Nie chciałam zmarnować takiej okazji, tym bardziej że już zdążyłam wyobrazić sobie wieżę stereo stojącą w moim pokoju. Przez ostatnie dwa lata odłożyłam całkiem sporo pieniędzy, ale potrzebowałam jeszcze paru stówek, by uzbierać całą kwotę. Przekonywałam samą siebie, że dopnę swego. Wieża będzie moja.
Ojciec niespodziewanie przerwał mi bujanie w obłokach, tak jakby władał darem czytania w myślach i przeszkadzało mu, że los jest dla mnie zbyt przychylny.
— Dobrze, wszystko ustalone — wymamrotał surowo. — Późno już, więc zmykaj do domu — nakazał po chwili.
— Dobrze. Dobranoc — pożegnałam się.
Nie byłabym sobą, gdybym tak po prostu odeszła stamtąd, nie dowiedziawszy się, po co ojciec został u pana Waldemara. Nie minęły dwa tygodnie, odkąd złożyłam solenną obietnicę, że raz na zawsze skończę z podsłuchiwaniem, a dopadła mnie pokusa, by kolejny raz zamienić się w gumowe ucho. Zanim opuściłam salon państwa Zielińskich, szybko rzuciłam okiem na duże okno nad masywnym dębowym stołem, przy którym siedzieli ojciec z panem Waldemarem. Sprawdziłam, czy jest cień szansy, że usłyszę ich rozmowę. Na moje szczęście i nieszczęście okno otwarto na oścież. W tamtej chwili nie myślałam o konsekwencjach złamania obietnicy. Podsłuchiwanie wiązało się z pewnego rodzaju ryzykiem, a jak wiadomo, gdzie ryzyko, tam adrenalina i skrajne emocje. Uwielbiałam niepewność, która nie opuszczała mnie nawet na chwilę, gdy przywłaszczałam cudze słowa wymykające się z otwartych okien, cienkich ścian czy uchylonych drzwi. Bez skrupułów kradłam czyjąś prywatność, aby zaspokoić ssący głód ciekawości. Rodzice często straszyli, że los mnie kiedyś za to ukaże, ale wbrew ich zapewnieniom, nie śniły mi się koszmary, nie straciłam przyjaciół i nie nabawiłam się głuchoty.
Zamknęłam za sobą drzwi i przystąpiłam do dzieła. Po cichutku przemknęłam wzdłuż luksusowej willi, aż dotarłam do odpowiedniego okna. Zewsząd rozlegało się miarowe cykanie świerszczy. Wieczory i noce nie sprzyjają podsłuchiwaniu, bo zmysł słuchu o późnych porach osiąga najwyższy poziom czujności i wyłapuje najcichsze szmery, które za dnia giną pośród wszechobecnego zgiełku. Musiałam zachować podwójną ostrożność, bo w ciszy późnego wieczoru nawet przyspieszony oddech mógł mnie zdemaskować.
„Jest idealnie” — pomyślałam, gdy usłyszałam pana Zielińskiego. Jego głos pokonywał po drodze szereg różnych barier, unosił się we wszystkie strony w rytmie wyznaczanym przez drgające cząsteczki powietrza, odbijał się od ścian, mebli i sufitu, zanim wypłynął przez otwarte okno, a mimo to słyszałam wszystko wyraźnie. Słowa po przebytej podróży nie traciły pierwotnego znaczenia i ładunku emocjonalnego. Były twardsze niż skały, a jeśli się je odpowiednio pielęgnowało, nie umierały nigdy.
Nie dawało mi spokoju, dlaczego ojciec został u mężczyzny, którym szczerze gardził. Stałam w ciemnym ogrodzie i znów podsłuchiwałam w poszukiwaniu prawdy.
— Nadajesz się do tej pracy — stwierdził pan Waldemar. — Są takie zawody, w których bycie mrukiem popłaca.
— No proszę! — odparł ojciec sarkastycznie. — Specjalista się znalazł.
— Chyba do śmierci mi nie zapomnisz tej Jolki.
— Wiesz, co u niej słychać?
— Stary, a ty dalej swoje. Myślałem, że to dawno zapomniany temat.
— Tak tylko zapytałem…
— Jolka ma nowego popychacza. To najszybsza cizia, jaką znam. Jak nie zwolni tempa, to lada chwila znajdzie się na językach całej okolicy. Głupie dziewczę… Pewnie myśli, że będzie mogła kiedyś wyzerować swój licznik. Zapomniała chyba, że blizny na ciele i malinki na szyi nadają szyku, ale tylko mężczyznom.
— Zwykła kurwa.
— Zmieńmy temat, Romuś, okej? Porozmawiajmy o pozytywach. W ciągu tygodnia zarobiłeś więcej niż przez cały miesiąc orki na poczcie. Lidka chyba nie narzeka?
— Lidka nie wie, ile zarabiam. Jak ma za dużo pieniędzy, to woda sodowa uderza jej do głowy.
— Oj, Romuś, Romuś, dałbyś żonce jakiś ładny bukiet, na kolacyjkę zaprosił…
— Nie wkurwiaj mnie. Moja żona i moja kasa.
— Na miejscu Lidki już dawno kopnąłbym cię w dupę. Dobrze, że nie jestem twoją żoną, tylko twoim szefem. Nadajesz się do tego syfiastego półświatka. Co byś powiedział na awans?
— Jaki znów awans?
— Lepsza fura, lepsza płaca. Grube ryby chcą wozić swoje tłuste tyłki na skórzanych kanapach. Twój fiacik to nie ich liga. Mój merolek trochę mi się znudził. Wierzę, że w twoich rękach będzie cały i zdrowy.
— Co ty pieprzysz?
— To, co słyszałeś. Ja dam ci merola, ty zarobisz lepszą kasę. Tylko pamiętaj o dyskrecji. Wszystko, co usłyszysz i zobaczysz, zostawiasz dla siebie. W tej branży lepiej się nie wdawać w zbędne dyskusje z klientami. Musisz być dyspozycyjny, ale dla ciebie to chyba żaden problem.
— Coś jeszcze?
— Tak. Musisz się pilnować.
— O co ci, kurwa, chodzi?
— W pracy masz być trzeźwy. Jestem twoim szefem, więc mogę wymagać.
— Nie rób ze mnie jakiegoś pijaka. Wiem, co w pracy wolno, a czego nie.
— Mam nadzieję, że wiesz. A tak na marginesie, Lidka się nie złości, że często pracujesz w nocy?
— Nie jest idiotką. Wie, że pracuję dla ciebie i wożę ludzi. Powiedz mi lepiej, czego chcesz w zamian za auto. Nie mam tyle kasy, żeby je kupić.
— Czeka mnie pół roku odsiadki. Nie mogę zostawić Kaśki bez pomocy. Są dni, że nie daje rady podnieść się z łóżka, a przecież ma na głowie dom i chłopaków.
— Co, kurwa? Pół roku odsiadki? Za co?
— Romuś, nie zadawaj zbędnych pytań. Chciałbym, żebyś przez te parę miesięcy miał oko na moje podwórko. Zatrudniłem już gosposię, ale to starsza pani na emeryturze, a w chacie czasem trzeba coś naprawić, czasem się nadźwigać, sam wiesz, jak to jest. A jak będzie jakaś ciężka fucha, to Remka weźmiesz w obroty. To chłopina od zadań specjalnych.
— Nie wydaje mi się, żeby coś się mogło popsuć w twoim cholernie drogim domu.
— Dziś wszystko działa, ale nie wiadomo, czy będzie hulało za dwa dni. Jak to mówią, strzeżonego pan Bóg strzeże.
— Moja Lidka dałaby sobie radę, gdybym zniknął na pół roku. Jak trzeba, to i węgiel przyniesie.
— Nie rozpieszczasz jej, dlatego masz jędzę zamiast królowej.
— Taki dżentelmen, innych poucza, a sam ma dupy na boku.
— Chyba już ci to tłumaczyłem. Kochanka to tylko kochanka, a żona to dom, dzieci, intymność, zrozumienie. Żona to wszystko.
— Ty i te twoje pierdolone mądrości…
— Coś o kobietach wiem. Tak na marginesie, to moja Kaśka ma słabość do twojej Paulinki. Pewnie dlatego, że zawsze chciała córkę.
— To teraz będzie szczęśliwa. Paulinka będzie do was często wpadała.
W tamtym momencie poczułam się jak ktoś, kto stąpa po ziemi z ważnego powodu. Pani Kasia zajmowała pierwsze miejsce na podium moich nastoletnich ideałów. Uwielbiałam zapach jej perfum, sposób poruszania się, mimikę twarzy oraz to, jak często rozpoczynała wypowiedzi od „moim zdaniem”.
Słowa pana Waldemara zadziałały jak miód na serce, bo świadomość, że byłam kimś ważnym dla jego żony, wzbudziła we mnie niespożyte pokłady energii do życia. Nadal jednak się nie dowiedziałam, czym dokładnie zajmował się ojciec, by zarobić na chleb. Wiele wskazywało, że był taksówkarzem. Oczekiwałam, że dalsza część rozmowy potwierdzi moje przypuszczenie.
— Powiedz, kiedy ci pasuje, to załatwimy wszystkie formalności związane z bryką. Tylko się pospiesz, bo wakacje w pierdlu zaczynam za tydzień — oznajmił pan Waldemar i głośno westchnął. — Dbaj o to cacko i nie waż się go sprzedawać — dodał po chwili.
— Spokojna twoja głowa — odparł ojciec beznamiętnie.
Otrzymał prawie nowego mercedesa klasy S, jakim jeździli tylko politycy i bogaci biznesmeni, a w jego głosie nie odnalazłam krzty ekscytacji.
— Jest coś jeszcze… — wyznał pan Waldemar.
— Co, kurwa?
— Nie chcę narażać Kaśki na nieprzyjemności… Zresztą ona za żadne skarby nie poszłaby na to.
— Gadaj, o co chodzi, a nie owijasz w bawełnę.
— Siedziałeś kiedyś w pierdlu?
— Nie i nie mam zamiaru.
— To nie wiesz, stary, jaka tam posucha.
— Z braku wódki jeszcze nikt nie umarł.
— Stary, źle mnie zrozumiałeś. Przemyt w więzieniach kwitnie i alkohol sobie załatwię, ale o dupeczkę do bzykania już nie tak łatwo.
— Mam ci załatwiać dziwki?
— Romuś, tyś wulgarny, jakby cię od pługa oderwali.
— Nazywam rzeczy po imieniu.
— Dwa, trzy razy w miesiącu są w więzieniach tak zwane „mokre widzenia”. Załatwisz mi panienkę na szybkie bara-bara. To chyba nie problem?
— Załatwi się.
„Oblech” — pomyślałam i dołożyłam kolejną cegiełkę do grubego muru niechęci wobec mężczyzny.
Ojciec w każdej chwili mógł wyjść na zewnątrz, a ja nie powinnam pozwolić, by opuścił posesję państwa Zielińskich przede mną. Obiecywałam sobie, że każda kolejna minuta podsłuchiwania będzie tą ostatnią, a tymczasem tych ostatnich minut wciąż przybywało. To się musiało źle skończyć. Bernard z Clairvaux słusznie zaznaczył w rozprawie O stopniach pokory i pychy, że „ciekawość to pierwszy stopień do piekła”.
Na chwilę się zamyśliłam i przegapiłam moment, kiedy zrobiło się cicho i zupełnie ciemno. Z okna przestały dobiegać jakiekolwiek słowa, a jedynym dźwiękiem, który raz na jakiś czas zakłócał niemą noc, było cykanie świerszczy. Po chwili zgasła elegancka lampa nad dębowym stołem, a ja widziałam przed sobą jedynie czarną, pustą przestrzeń. Chciałam jak najszybciej wybiec stamtąd, żeby nikt mnie nie widział i nie słyszał, ale otrząsnęłam się zbyt późno. Zbliżała się do mnie ruchoma smuga światła, chaotycznie przecinająca ciemną przestrzeń. Usłyszałam dyskretny szelest trawy, który sprawił, że włos zjeżył mi się na głowie. Smuga światła zatrzymała się na mojej twarzy i oślepiła. W obronnym geście zasłoniłam oczy obiema dłońmi, ale uchroniło mnie to tylko przed intensywnym światłem, a nie przed zdemaskowaniem. Przede mną stał ktoś z latarką, kto zobaczył moją twarz i pozbawił statusu anonimowego podsłuchiwacza. Znów dałam się złapać jak jakaś amatorka, choć do perfekcji opanowałam sztukę bezszelestnego poruszania się i wtapiania w otoczenie niczym kameleon. A wystarczyło posłuchać intuicji podpowiadającej kilka minut wcześniej, że pora wracać do domu. Wolałam jednak zaryzykować.
Modliłam się w duchu, by tajemniczą postacią z ogrodu okazał się Kamil, ale modły nie zostały wysłuchane.
— Co ty tu robisz? — usłyszałam znajomy głos, który niestety nie należał do mojego przyjaciela.
Z jednej strony rugałam siebie w myślach od najgorszych, bo po raz kolejny nie spisałam się w roli szpiega, z drugiej strony poczułam ulgę, że postacią z latarką nie okazał się ojciec.
Rozdział 9
Mnie też obetniesz włosy?
Gdy zdyszana przybiegłam do domu, zdziwiłam się, bo nie ujrzałam skórzanych klapków obok starej zniszczonej wycieraczki. Ojciec zawsze ściągał buty, zanim przekroczył próg domu. Odetchnęłam z ulgą, choć nie miałam żadnej gwarancji, że uniknę kłopotów. Przyłapano mnie późną porą w ogrodzie, a na swoje usprawiedliwienie wymyśliłam na poczekaniu dziecinną, mało wiarygodną bajeczkę. Łudziłam się, że wypadłam przekonująco, kiedy z przejęciem opowiadałam, jak to podziwiałam w ciemności magiczne widowisko migotających świetlików. Jedynym pocieszającym aspektem tej zmyślonej historyjki było to, że upalne lato obfitowało w robaczki świętojańskie, a więc przynajmniej część mojej opowiastki znajdowała odzwierciedlenie w rzeczywistości. Mało prawdopodobne wydawało się jednak, by te efektowne owady wzbudziły zachwyt wart samotnego błąkania się po ciemnym ogrodzie.
Gdy coś przeskrobałam i groziła mi kara, wolałam schodzić rodzicom z drogi. Byłam niewidocznym dzieckiem tak długo, jak długo pozostawałam w swoim ciasnym pokoju. Wychodziłam z cienia dopiero wtedy, gdy musiałam pójść do toalety albo kuchni. Niestety, pomieszczenia w naszym domu rozplanowano w bardzo dziwaczny sposób. Droga do łazienki równała się z przeprawą nie tylko przez wielofunkcyjny salon rodziców, lecz także przez kuchnię. Wolałam znosić burczenie w żołądku i pełny pęcherz, niż wchodzić rodzicom w drogę w nieodpowiednim momencie.
Zawsze wiedziałam, kiedy ojciec przekraczał próg domu, i to nie tylko dlatego, że poruszał się topornie, jakby ktoś przymocował do jego stóp ciężkie kule. Z pomocą przychodziła mi Gwiazda, która stawiała uszy na baczność i nie mogła znaleźć sobie miejsca, kiedy się zbliżał do drzwi. Tamtego wieczoru nerwowo wyczekiwałam alarmu ze strony niezawodnej suni. Ciekawiło mnie, czy ojciec usłyszał historyjkę o świetlikach, a jeśli tak, to czy jakimś cudem w nią uwierzył.
Kilka minut po moim powrocie Gwiazda poderwała się na cztery łapy i zbiegła po schodach na parter. Ścisnęło mnie w żołądku. Siedziałam na łóżku jak sparaliżowana i odwlekałam w czasie konfrontację z surowym sędzią. Zaschło mi w gardle, ale bałam się pójść do kuchni po szklankę wody. Spodziewałam się bolesnej kary. Nie posiadłam nadprzyrodzonego daru przewidywania przyszłości, dlatego nie wiedziałam, że ojcowska ręka już nigdy mnie nie ukarze. Lęk przed pasem nie pozwalał mi na błogie chwile odprężenia.
Siedziałam skulona w pokoju, a myśli kłębiły się wokół ogrodu państwa Zielińskich, tajemniczej pracy ojca i historii o świetlikach. Niespodziewanie usłyszałam głośny huk tłuczonego szkła, a w następstwie dobrze znany scenariusz. Przykre słuchowiska, które regularnie fundował ojciec, kiedyś robiły na mnie wrażenie. Godzinami płakałam w poduszkę i budziłam się rano ze spuchniętymi powiekami. Około jedenastego roku życia doszłam do wniosku, że domowe awantury są jednym z głównych budulców naszej rodziny. Zaczęłam wierzyć, że nie ma miłości bez krzyków, upokorzeń i wszechobecnego gniewu. Lubiłam ciszę, ale gdy gościła w moim życiu zbyt długo, tęskniłam za przyspieszonym biciem serca, brakowało mi lęku, bólu i wstydu. Byłam jedną wielką sprzecznością, bo jak bardzo nie znosiłam krzyku, tak bardzo go jednak potrzebowałam. Robiłam wszystko, co w mojej mocy, by unikać rodzicielskich awantur, a zarazem przysłuchiwałam im się z zapartym tchem, jakby tuż obok rozgrywała się akcja wciągającego serialu. Z upływem czasu przekonałam się, że pranie domowych brudów przypominało spektakularne widowiska, ale rzadko niosło ze sobą istotne treści. Interesowały mnie mroczne sekrety, a te nieczęsto wypływały na światło dzienne, jeśli wymiana zdań polegała na wymierzaniu słownych kopniaków. Prawda nie lubowała się w hałasie, tłumie gapiów i jasnym świetle dnia. Prawdę poznawałam tam, gdzie ludzie starali się mówić cicho.
Tamtego wieczoru burza trwała tyle, ile zajęło mi przeczytanie trzydziestu stron książki Zapałka na zakręcie. Po ustaniu obelg ojca i marnej obrony ze strony matki odczekałam w pokoju jeszcze chwilę, aby się upewnić, że to definitywny koniec ataku, a nie tylko krótka pauza na zregenerowanie sił do walki. Gdy zeszłam na parter, usłyszałam łkanie matki. Zdziwiłam się, bo łzy zupełnie do niej nie pasowały. Często przekazywała mi i bliźniaczkom mądrości życiowe piętnujące słabość. Za przejaw szczególnej ludzkiej niemocy uważała płacz, który utożsamiała z niepotrzebnym użalaniem się nad sobą. Mówiła do mnie: „Nie maż się, a jeśli już musisz sobie pobeczeć, to tak, by nie oglądało cię stado baranów”. Za radą matki nauczyłam się płakać w samotności.
Wachlarz moich ówczesnych doświadczeń życiowych cechował się nadwyżką negatywnych doznań. W domu rodzinnym nauczono mnie, czym jest zło w czystej postaci. Z całego serca pragnęłam, by ta nauka nie weszła mi w krew, a jednocześnie w okrucieństwie odnajdowałam coś fascynującego, co powodowało, że szara rzeczywistość nabierała świeżych barw, a ciało uaktywniało niespożyte pokłady siły do działania. Będąc nastolatką, nie zdawałam sobie sprawy, że można się uzależnić od patologii. Straty fizyczne i psychiczne, których doświadczałam, wyzwalały we mnie ból, ale wolałam przeżywać najgorsze katusze, niż nie czuć nic. Pustka pozbawiała mnie poczucia kontroli nad sobą, zatapiała w otchłani wypartych uczuć i ukrytych pragnień, przed którymi się broniłam. Pustka odzierała życie ze złudzeń i ukazywała moją egzystencję w marnej kondycji.
Tamtej nocy płacz matki wypełnił mi jałowe wnętrze nerwowym napięciem. Poczułam mrowienie w klatce piersiowej. Ciało znów wskoczyło w tryb obronny.
Zajrzałam do pokoju dziewczynek i dostrzegłam dwie głowy, ledwie wystające spod dużego koca w gwiazdki. Ola i Hania spały jak zabite, jakby ich słuch był obojętny na krzyk. Potem weszłam do salonu, który wyglądał inaczej niż zwykle. Matka lubiła porządek i posiadała cudowną umiejętność organizowania przestrzeni. Na mikroskopijnym metrażu urządziła wszystko tak, że się nie potykaliśmy o jakieś niepotrzebne graty i nie przeciskaliśmy przez labirynt z krzeseł, segmentów, stołów i innych mebli. Niepotrzebne rupiecie przechowywała w starej szopie za domem. Tam też składowała śmietnikowe znaleziska, którymi później handlowała na targu.
Nie przywykłam do obrazu porozrzucanych poduszek, pootwieranych szaf i zmiętolonego obrusu zalegającego na podłodze. Bałagan zawsze oznaczał kolejną ojcowską napaść. Po każdej takiej akcji matka sprzątała odłamki szkła.
„Coś musiało się wydarzyć” — pomyślałam z niepokojem, a jednocześnie poczułam ciepło w mostku. Niepewność miała w sobie coś pociągającego.
Bezszelestnie uchyliłam drzwi do kuchni. To, co ujrzałam przez wąską szparę, sprawiło, że w pierwszej chwili mnie zamurowało. Przez kilka sekund czułam się jak widz, przed którym rozgrywa się kulminacyjna scena filmu. Widok, jaki ukazał się moim oczom, nie był jednak filmowym kadrem, ale rzeczywistością. Matka siedziała na krześle i trzymała w dłoniach kosmyk swoich pięknych długich włosów. Tępo spoglądała na podłogę, gdzie reszta kasztanowych pukli tworzyła gęsty, miękki dywanik. Chuda z natury, z krótkimi włosami wyglądała jak więźniarka obozu koncentracyjnego albo kobieta walcząca z nowotworem.
Od jakiegoś czasu prześladowało mnie fatum, bo raz za razem ktoś przyłapywał mnie na gorącym uczynku. Skrywałam się w trudno dostępnych zakamarkach, wiedziałam, jak się poruszać, by nie nadwyrężać starych podłóg, z którymi należało obchodzić się jak z jajkiem, bo w przeciwnym razie odpłacały nieznośnym skrzypieniem, ale nie potrafiłam przezwyciężyć wszystkich przeszkód na drodze do podsłuchania prawd determinujących mój dalszy los. Tym razem przegrałam z dymem papierosowym — przeciwnikiem nokautującym mnie w każdej rozgrywce. Z całej siły ścisnęłam nos, ale kichnięcie i tak dało się usłyszeć w nocnej ciszy.
— Paulina? — zapytał ojciec. — Chodź i zobacz, jak ładnie mamusi w nowej fryzurce — dodał po chwili, a ja w tych słowach odnalazłam sarkazm w czystej postaci.
Matka zaliczała się do grona najpiękniejszych kobiet, jakie znałam, a do głównych atutów jej urody należały długie włosy. Chłopięca fryzura ją oszpeciła i nie miałam co do tego żadnych wątpliwości.
Niepewnie otworzyłam drzwi i weszłam do kuchni.
— Co się stało? — zapytałam drżącym głosem.
W ułamku sekundy zrobiłam bilans zysków i strat związanych z zadawaniem niewygodnych pytań i uznałam, że wyjaśnienie tej irracjonalnej sytuacji jest warte każdej ceny.
— Obciąłem mamie włosy — oznajmił ojciec twardo. — Teraz będziemy mieć więcej pieniążków na wypady do miasta. Sama wiesz… Kino, jakieś lody, hamburgery.
Matka nie zareagowała na moje pytanie w żaden sposób, co tylko dolało oliwy do ognia niepokoju. Siedziała nieruchomo i gdyby nie łzy spływające po jej policzkach, pomyślałabym, że jest martwa.
— A co mają do tego włosy mamy? — ciągnęłam ojca za język.
— Jak to co, Paulina? Wiesz, ile kosztuje fryzjer? Szampony, odżywki?
— Mamo, chciałaś je ściąć? — zapytałam, choć z góry znałam odpowiedź.
— Paulinka, idź, proszę, do siebie — wymamrotała niewyraźnie.
Nie zamierzałam jednak ruszyć się z miejsca, dopóki nie usłyszę sensownych wyjaśnień.
— Okropnie wyglądasz w tych włosach — postawiłam na szczerość.
Zdawałam sobie sprawę, że tylko dobiję tym matkę, ale choć miałam dopiero trzynaście lat, znałam pewne psychologiczne sztuczki, które rozwiązują ludziom języki. Wiedziałam, że wyprowadzenie z równowagi bywa częstym zapalnikiem, żeby puścić parę z ust.
— Odrosną, Paulinko. Poza tym już dawno chciałam je skrócić. Proszę, idź już do siebie, bo jest późno. — Matka na siłę próbowała uciąć rozmowę.
— Dlaczego nie poszłaś do fryzjera? Tato przecież nie umie strzyc — nie dawałam za wygraną i nadal dociekałam prawdy.
— Paulina, cicho już! — krzyknęła.
— Gdybym miała wybierać pomiędzy kinem a twoimi długimi włosami, wybrałabym to drugie — wyznałam szczerze.
Coraz bardziej nadwyrężałam ojcowską cierpliwość, jakbym zupełnie zapomniała, że nie igra się z ludźmi, którzy się nikogo nie boją.
— Ty też powinnaś trochę zacisnąć pasa — wtrącił ironicznie ojciec.
— Mnie też obetniesz włosy? — palnęłam bez namysłu i pomimo zagrożenia spojrzałam mu prosto w oczy.
— Chyba za bardzo się zagalopowałaś. Przypominam tylko, że karma dla tej twojej suki sporo kosztuje.
Natychmiast się poddałam, bo ojciec wytoczył przeciwko mnie ciężkie działo. Uderzył tak, bym pozostała bez szans na obronę. Trafił w najczulszy punkt, posługując się prymitywnym szantażem.
Opuściłam rodziców bez słów pożegnania, bogatsza o kolejną życiową lekcję, która zmieniła mój stosunek do matki. Wcześniej rodzicielka irytowała mnie ciągłym przytakiwaniem ojcu i tym, że prawie nigdy nie stawała w obronie swoich córek, a jeśli już decydowała się na ten krok, prędko odpuszczała i ulegała ojcowskiej presji. Oceniałam ją bardzo surowo i nie dostrzegłam nawet, kiedy w sercu zagościła pogarda dla niej. Przez wiele lat żyłam w przekonaniu, że doskonale się odnajdywała w patriarchalnym modelu rodzinnym. Nigdy przez myśl mi nie przeszło, że mogła cierpieć podobnie jak ja. Dopiero tamtego wieczoru przejrzałam na oczy i spojrzałam na nią z większą dozą zrozumienia. Z upływem lat współczucie względem matki wyparł żal i pretensje. Dlaczego nie odeszłaś, mamo?
Tamtego wieczoru dotarło do mnie, że matka straciła coś cenniejszego niż włosy. Ten, który ślubował miłość do grobowej deski, odebrał jej godność i potraktował jak przedmiot, który w każdej chwili można zniszczyć bez żadnych skrupułów i konsekwencji. Jaką miałam pewność, że alabastrowej skóry matki nie szpeciły fioletowo różowe stemple sygnujące akty przemocy? Przecież w upalne dni zakładała długie sukienki do kostek, a ramiona okrywała luźną, ażurową chustą, przez co wygląd jej ciała pozostawał w sferze domysłów. Nie rezygnowała z tego ubioru nawet wtedy, gdy pracowała w ogródku, dlatego dolne krawędzie sukienek często odstraszały niedopraną szarością i postrzępionym materiałem. Czyżby chciała ukryć ślady tyranii? A przecież miała figurę bogini, którą misternie skrywała przed całym światem. Szkoda, że ojciec nie potrafił docenić tego piękna. Zdradził ją, a zarazem przekazał mi pewną cenną prawdę życiową, której sens zrozumiałam wiele lat później. Udowodnił na własnym przykładzie, że jeśli mężczyzna nie kocha, to nie pomogą stringi, schłodzone piwo w lodówce i dwudaniowe obiadki. Im wcześniej kobieta to zrozumie, tym szybciej się stanie panią własnego losu.
Powróciłam wspomnieniami do kilku domowych burz, które najbardziej utkwiły mi w pamięci. Przypomniałam sobie mnóstwo głośnych dźwięków, ale nie ujrzałam żadnych migawek. Nie potrafiłam przywołać obrazów ukazujących akty agresji. Zrozumiałam, że namalowałam portret awanturującego się ojca jedynie na podstawie krzyków, wyzwisk, trzasków i innych głośnych brzmień. Zastanawiałam się, jak rzetelna mogła być prawda zbudowana na bazie dźwięków — oparta tylko na zmyśle słuchu. Zawsze mi się wydawało, że bił tylko mnie i bliźniaczki. Matkę wykluczyłam z grona poszkodowanych. Uważałam, że rozpościerał się nad nią parasol ochronny, który w cudowny sposób strzegł przed karcącą ręką. Gdyby nie scena w kuchni, pewnie długo jeszcze nosiłabym w sercu fałszywe przekonania na temat rozkładu sił w rodzicielskiej relacji.
Dopiero ścięte włosy uświadomiły mi, że przemoc fizyczna w naszym domu obejmowała szerszy krąg osób, niż myślałam.
Rozdział 10
Byłaś kiedyś zakochana?
Mijały dni, a ojciec nie dawał żadnych znaków, które wskazywałyby, że dowiedział się o złamaniu danej przeze mnie obietnicy. Nie napomknął nic na temat czerwcowej nocy i „świetlikowego” alibi. Bałam się, że prędzej czy później wszystko wyjdzie na jaw. Gdy człowiek wkracza na ścieżkę kłamstw i tajemnic, musi zaakceptować fakt, że wciąż będzie towarzyszył mu lęk przed zdemaskowaniem. Nie da się w pełni zagłuszyć wyrzutów sumienia, które dopadają nas, gdy nieszczerości nadajemy status mile widzianego gościa. Człowiek żyjący wygodnymi dla siebie prawdami jest niezwykle przewrażliwiony na cudze słowa i gesty. Nie ma znaczenia, czy kłamstwa służą osiągnięciu egoistycznych zysków, czy są próbą ucieczki przed okrucieństwem. Gdy zaczynasz wymyślać historie, przyglądasz się ludziom baczniej, niż kiedy ścieżka łgarstwa jest dla ciebie obca. W zupełnie niewinnych gestach i słowach dopatrujesz się dowodów potwierdzających, że twoje oszustwo przestało być słodką tajemnicą, bo inni przejrzeli cię na wylot i poznali prawdziwe wersje zmyślonych przez ciebie wydarzeń. Boisz się konsekwencji łgarstwa, gardzisz nieprawdą, ale nie widzisz innej — bezpiecznej — drogi pozwalającej bez szwanku pokonać wszystkie kłody, którymi los obdarowuje cię w nadmiarze. Obrywasz podwójnie, bo nie dość, że dostajesz ciosy od najbliższych, jakbyś był kukłą bez uczuć, to jeszcze dźwigasz ciężki krzyż kłamstw, który pcha cię ku dołowi. Walczysz każdego dnia.
Dzieciom wydaje się, że to, co widzą, jest nieskazitelną prawdą, która nie podlega żadnej dyskusji. Wszystko ma swoje przyporządkowane miejsce w przestrzeni i jest albo dobre, albo złe. Dopiero nastoletni umysł stopniowo uczy się rozpoznawać inne barwy niż czerń i biel, a ludzie przestają być tylko okrutnymi wilkami lub tylko prawymi Czerwonymi Kapturkami. Moi rodzice bywali czasem czarni, a czasem biali, stąd jako mała dziewczynka nigdy nie potrafiłam nadać im jednego koloru. Kiedy chodziło o osoby spoza najbliższej rodziny, niemal natychmiast, czasem nawet po kilku sekundach znajomości, przypisywałam im jedną z dwóch barw. Latem dwutysięcznego roku zorientowałam się, że nie ma nieskazitelnej czerni i bieli, co wspominam jako jedno z najważniejszych odkryć w życiu. Miałam trzynaście lat i przyjaźniłam się z białym Kamilem, ale nie przepadałam za czarnym Grześkiem. Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że bracia w bliskiej przyszłości wymienią się między sobą kolorami, uznałabym to za żart. Rzeczywistość napisała jednak niespodziewany scenariusz.
Wakacje zrewolucjonizowały mój mały świat i uczyniły dojrzalszym. Przekonałam się, że czerń zmieszana z bielą tworzy najnudniejszy kolor we wszechświecie, bo spośród wszystkich barw szarość wyzwalała we mnie najmniej emocji. Zrozumiałam też, jak bardzo boli strata kogoś bliskiego, kto bez względu na wszystko miał być na zawsze. Zanim przyszło mi zmierzyć się z traumatycznymi życiowymi lekcjami, jeszcze lepiej poznałam bajkowy świat roślin i — co najważniejsze — po raz pierwszy w życiu się zakochałam.
Lipiec — podobno najbardziej deszczowy miesiąc w roku — zaczął się z przytupem, ale nie z powodu szalejących burz, tylko upałów, które ostro dawały się we znaki nawet największym zwolennikom kąpieli słonecznych. Dla mnie wysokie temperatury równały się z rozpoczęciem wytężonej pracy w ogrodzie państwa Zielińskich. Marzyłam, by spędzać wolne chwile z moim ówczesnym autorytetem w osobie pani Kasi, która traktowała mnie z wyrozumiałością troskliwej matki i szczerością wiernej przyjaciółki. Czytała mi w myślach, na wskroś prześwietlała potrzeby i budowała we mnie poczucie własnej wartości. Gdybym stanęła przed wyborem wyjazdu na kolonie a częstymi odwiedzinami u pani Zielińskiej, to bez namysłu zdecydowałabym się na drugą opcję, tym bardziej że na drodze nie stał już pan Waldemar. Mężczyzna rozpoczął odsiadkę terminowo, a ja na jakiś czas przestałam myśleć o jego grzeszkach.
Piątego lipca pani Kasia przywitała mnie serdecznie jak zwykle. Nie musiała się uśmiechać lub czynić specjalnych gestów, aby dać mi do zrozumienia, że jestem mile widzianym gościem.
— Witaj, moja zdolna ogrodniczko. To twój pierwszy dzień pracy. Nie mogłabym wymarzyć sobie lepszej osoby do pomocy — powiedziała, gdy tylko przekroczyłam próg jej domu.
— Uwielbiam pracę w ogrodzie — odpowiedziałam nieśmiało.
— Waldka nie będzie przez jakiś czas, bo musi pozałatwiać swoje sprawy zawodowe — oznajmiła pani Kasia bez zająknięcia. Wypadła całkiem przekonująco jak na kobietę, która kłamała odnośnie do rzeczywistych powodów nieobecności męża. — Zadbał o mnie. Zorganizował cały sztab ludzi do pomocy, a ja przecież nie jestem przykuta do łóżka — poskarżyła się tonem uczennicy szukającej usprawiedliwienia. — Ale dość już marudzenia. Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę, że tu jesteś.
Nie odpowiedziałam, tylko się uśmiechnęłam. Zresztą żadne słowa w tamtym momencie nie odzwierciedliłyby ogromu szczęścia, które spadło na mnie jak grom z jasnego nieba.
Pani Kasia roztaczała wokół siebie specyficzny rodzaj aury, której nie potrafiłam się oprzeć. Znała moje potrzeby lepiej niż rodzona matka, przez co wciąż podsycała i tak już wybujałą fascynację jej osobą. Pamiętnego piątego lipca pokazała mi skrawek swojego świata, a ja zapragnęłam stać się jego częścią.
— Tyle razy u nas byłaś, a ja nigdy nie oprowadziłam cię po palmiarni. Jakbym chciała zachować naturalne piękno tylko dla siebie — powiedziała, czym mnie zaintrygowała.
— W palmiarni rosną palmy? — zapytałam niepewnie.
— Mogą, ale nie muszą. Ja ich nie hoduję. Moje serce skradły drzewka bonsai.
— A co to takiego? — zaciekawiłam się egzotyczną nazwą.
— Chodź ze mną, to sama się przekonasz.
Po chwili znalazłyśmy się w wielkim pomieszczeniu ze szklanym dachem. Dałam się ponieść złudzeniu, że stoję pod gołym niebem. Nic dziwnego, że nie wiedziałam o istnieniu palmiarni, bo nie dość, że znajdowała się na najwyższej kondygnacji domu, to w dodatku prowadziły tam schody strychowe, które po złożeniu tworzyły spójną całość z sufitem. Sama nigdy nie wpadłabym na to, że dom skrywał prawdziwą botaniczną perełkę.
Palmiarnia przeniosła mnie do świata baśni, gdzie chciałoby się zostać na zawsze. Gdyby to cudowne miejsce i ukryte tam skarby należały do mnie, strzegłabym ich pilnie i chwaliła się nimi tylko wybranym osobom. Florystyczną monarchią władała jednak inna królowa, która idealnie nadawała się do pełnienia tej dostojnej funkcji. Pani Kasia zasługiwała na poddaństwo ze strony roślin, bo sama oddawała im to, co człowiek ma najcenniejszego. Ofiarowywała im swój czas.
Stałam jak słup soli i nie mogłam wydusić z siebie słowa. Otaczało mnie kilkanaście miniaturowych drzewek przypominających zmniejszone wersje liściastych okazów rosnących nieopodal naszego domu. Poczułam się jak Alicja w krainie czarów, kiedy po zjedzeniu magicznego ciasteczka urosła do monstrualnych rozmiarów i spoglądała na wszystko z góry. Lubiłam maleńkie rzeczy, bo przy nich aż tak bardzo nie doskwierał mi niski wzrost. Miniaturowe drzewka pokochałam od pierwszego wejrzenia.
— Boże, jakie piękne! — krzyknęłam i podskoczyłam z radości.
— To jest Queen, za nią Genesis, Nazareth i Alphaville. Po lewej od nich Europe i Eurythmics.
— To nazwy drzewek? — zapytałam.
— Tak. Każde z moich bonsai ochrzciłam nazwą topowej kapeli z lat osiemdziesiątych. Muzyka i drzewka tworzą idealne połączenie. Często, kiedy jestem tutaj, włączam jakiś dobry numer. Zresztą przekonaj się sama.
Po wypowiedzeniu tych słów podeszła do miniwieży stojącej na antycznym biurku, wcisnęła PLAY, a po chwili zaczęła kołysać się w rytm ponadczasowej piosenki Nazareth. Palmiarnię wypełniły wymowne słowa:
Love hurts, love scars
Love wounds and marks
— Piękny, a zarazem przygnębiający tekst — skwitowała krótko, gdy utwór dobiegł końca. — Ciekawa jestem, czy zgadniesz, które drzewko to Nazareth. Zrozumiałaś tekst?
Odpowiedziałam krótko: „Tak”. Nie pisnęłam słówka, że władam językiem angielskim na poziomie zaawansowanym, bo zawsze umniejszałam osobiste osiągnięcia i żyłam w przekonaniu, że stać mnie na więcej. Zagadka pani Kasi wydawała się banalna. Bez chwili namysłu wskazałam karłowatą wierzbę płaczącą, która epatowała otoczenie smutkiem pod postacią gałązek skierowanych ku dołowi, ku przeszłości, ku śmierci. Opadające gałązki symbolizowały rangę udręczenia, z jakim się zmaga na pewnym etapie każde żywe istnienie. Znałam ból od podszewki, niezliczoną ilość razy doznawałam jego słodko-gorzkiego smaku i kontemplowałam go w ciszy, a teraz poznałam jeszcze jego wizualne oblicze. Karłowata wierzba wyglądała jak kwintesencja niedoli, a zarazem skrywała w sobie ufność o barwie zdrowych i jędrnych liści. Zrozumiałam, że za każdą drogą krzyżową kryje się wiara w lepsze.
— Brawo! — Pani Kasia klasnęła w dłonie. — W punkt! Ta miniaturowa wierzba to Nazareth. Najmłodszy okaz w mojej kolekcji. Nareszcie ktoś zrozumiał tę piosenkę tak samo jak ja. Kiedy ludzie słyszą teksty o miłości, to czują zapach bzu i mają przed oczami czerwone róże. Prawie nikt nie dostrzega, że za słowami „kocham cię” kryje się drugie dno.
— Jakie dno? — zapytałam z zaciekawieniem.
Nie znałam jeszcze wielu metafor i filozoficznych interpretacji, którymi się posługiwali dorośli. Ojciec używał prostego, chwilami chamskiego języka i nie zagłębiał się w egzystencjalne rozterki, a matka często skąpiła mi słów, choć — w przeciwieństwie do ojca — jej horyzonty myślowe były szerokie. Pragnęłam poznać świat takim, jakim widziały go osoby pokroju pani Zielińskiej. Chciałam doświadczać życia wszystkimi zmysłami, aby się uwolnić od lęku, że po drodze ominę jakiś nietypowy krajobraz, nietuzinkowy zapach, tajemniczą melodię czy przyjemną dla skóry teksturę. Wciąż poszukiwałam w otoczeniu odpowiedzi na nurtujące mnie kwestie. Życie bardzo mnie ciekawiło.
Na moje pytanie pani Kasia zareagowała głośnym westchnieniem, jakby chciała zebrać wszystkie myśli i przekazać mi je w jednym krótkim zdaniu. Niestety, po chwili okazało się, że istnieją tematy, których nie można tak zwyczajnie skrócić i potraktować powierzchownie.
— Nie wiem, czy powinnam poruszać z tobą tego rodzaju kwestie. Jesteś jeszcze taka młoda, taka wolna od zepsucia. A temat miłości to studnia bez dna…
— Ciekawi mnie, o czym pani mówi — powiedziałam spokojnie, choć w gruncie rzeczy, gdybym tylko mogła, przemocą wymusiłabym na pani Kasi, by zdradziła mi co nieco o życiu dorosłych.
Nie musiałam długo jej namawiać, żeby kontynuowała temat. Od pewnego czasu traktowała mnie jak przyjaciółkę do zwierzeń.
— Byłaś kiedyś zakochana? — zapytała znienacka.
— Nie — odparłam szybko.
— Kiedy się zakochujemy, to zawsze, ale to zawsze, wydaje się nam, że z tym kimś zostaniemy do końca życia.
— A tak nie jest? — zapytałam naiwnie.
— Może gdzieś na świecie są szczęściarze, którym się udaje dożyć starości z pierwszą miłością. Ja nie znam takiej pary.
— To trochę smutne…
— Uprzedzałam, że temat nie jest lekki. Może jednak pogadamy o czymś przyjemniejszym?
— Tylko że ja naprawdę bardzo lubię pani słuchać — zadeklarowałam zgodnie z prawdą. — Chciałabym być kiedyś taka jak pani — dodałam.
— Oj, kochanie, uważaj, o co prosisz — zażartowała. — Moim zdaniem nie powinnaś porównywać się do innych. Nikt nie powinien. Bądź sobą.
— Ale pani używa takich ładnych słów, ma pani piękne ciuchy, ładne perfumy, ładny dom… — Mogłabym tak wymieniać w nieskończoność, ale kobieta mi przerwała.
— Kochanie, a ty masz całe życie przed sobą i możesz wszystko. Nie będziesz szczęśliwa, porównując się do innych. Zawsze się znajdą tacy, którzy będą mieli więcej niż ty i tacy, którzy będą mieli mniej. Ci pierwsi wzbudzą u ciebie złość, ci drudzy poczucie wyższości. Najlepiej stać się najlepszą wersją siebie.
Nieudolnie układałam w głowie słowa pani Zielińskiej, bo w tamtym momencie życia brzmiały co prawda bardzo mądrze, ale jednocześnie miały moralizatorski wydźwięk, kłócący się z buntowniczą naturą nastolatki. W przyszłości chciałam stać się taką osobą jak pani Kasia. Nie widziałam żadnego sensu w rezygnacji z tego pragnienia.
— Z Kamilem i Grześkiem też pani rozmawia na takie poważne tematy? — zmieniłam nieco przedmiot konwersacji, bo nie chciałam dłużej słuchać o braku sensu w upodabnianiu się do kogoś.
— Wiesz, to chłopcy. Dojrzewają nieco później. Poza tym mają mądrego tatę, który po męsku wyjaśnił im, w jaki sposób należy traktować dziewczyny.
„No tak” — pomyślałam. „Nie ma chyba gorszego nauczyciela od spraw damsko-męskich niż zdradzający facet”.
Niestety, przemyślenia musiałam zachować dla siebie.
— Kamil i Grzesiek są zupełnie różni — oznajmiłam, żeby szybko uwolnić się od wspomnienia związanego z panem Waldemarem.
— Oj, masz rację. Z jednej strony są jak ogień i woda, z drugiej strony mają ze sobą wiele wspólnego. Moim zdaniem wszystkich mężczyzn łączą pewne podobieństwa. Oni są jak koty. Lubią dominować i chodzą własnymi ścieżkami. A gdy bywają naburmuszeni, to najlepiej schodzić im z drogi.
— Jakbym słyszała opis Kamila — zaśmiałam się.
— Do Grześka też pasuje ta charakterystyka, uwierz mi. Tylko że mój Grzesiu jest nieśmiały i raczej introwertyczny, a Kamil wręcz przeciwnie. Zresztą znasz Kamila, bo przyjaźnicie się już od dłuższego czasu. Ostatnio może nie tak często przebywaliście ze sobą, ale to normalne w tym wieku.
„W niektórych sytuacjach spostrzegawczość jest zaletą, ale raczej nie w tym przypadku” — pomyślałam.
Chciałam uniknąć niewygodnych pytań o przyczyny nagłego rozluźnienia zażyłości z Kamilem. Kilka miesięcy wstecz śmialiśmy się do rozpuku, gdy oglądaliśmy wszystkie części Nagiej Broni i rzucaliśmy w siebie popcornem. Dotarło do mnie, że bardzo tęsknię za tymi chwilami, a jednocześnie nie miałam pomysłu, jak wskrzesić tę przyjaźń, zachowując lojalność wobec najlepszego przyjaciela. Byłam w kropce. Wiedziałam jednak, że konfrontacja z Kamilem jest kwestią dni. W końcu miałam przychodzić do jego mamy kilka razy w tygodniu, prędzej czy później więc musieliśmy się na siebie natknąć.
W wakacje dwutysięcznego roku na ławce zwierzeń zwolniło się jedno miejsce. Moje miejsce. Wybrałam dorosłe rozmowy z panią Kasią i długie spacery z Gwiazdą. I z kimś jeszcze. Ojciec się nie dowiedział, że podsłuchałam jego rozmowę z panem Waldemarem w wieczorną noc pełną świetlików. Los mi sprzyjał.
Rozdział 11
Nie!
Mniej więcej w połowie lipca potwierdziły się moje najczarniejsze obawy. Ujrzałam scenę z życia małżeńskiego rodziców, którą skrupulatnie opisałam na kartach pamiętnika — grubego zeszytu z różowymi stronami pachnącymi poziomką. Skrupulatnie zapisywałam w nim istotne wydarzenia, a w szczególności podsłuchane rozmowy. Wiernie kopiowałam usłyszane słowa, cytowałam zdania ze zgodnością niemal jeden do jednego nawet wtedy, gdy co druga wypowiedź rozpoczynała się od „kurwa”. Poprzez słowa ożywiałam dźwięki, obrazowałam mimikę twarzy, postawę ciała i wreszcie ubiór ludzi, którzy towarzyszyli mi w codziennym życiu i którzy najpewniej nie mieli świadomości, że śledzę ich wszystkie potknięcia i wciąż patrzę im na ręce. Gdy gdzieś obok mnie działo się coś złego, wena pisarska nie opuszczała mnie nawet na chwilę, a gdy ją ignorowałam, natarczywie nie dawała o sobie zapomnieć, aż wreszcie dla świętego wewnętrznego spokoju musiałam usiąść przy biurku i zrelacjonować całe nieszczęsne zajście. Czasem żałowałam, że ta wena tak niesprawiedliwie się obchodziła z pozytywnymi epizodami mojej historii. Gdy pisałam o ważnych sukcesach, usłyszanych komplementach, pięknej pogodzie, odwzajemnionej dobroci, to opisom brakowało „tego czegoś”, co sprawia, że słowa przestają być tylko słowami, a stają się obrazem, melodią i zapachem. Relacje z pozytywnych chwil wypadały blado i sztucznie, czego nie można było powiedzieć o rekonstrukcjach zdarzeń złych, smutnych i brudnych. Te drugie opisywałam aż nazbyt realistycznie.
Pewnego lipcowego dnia zapisałam drobnym maczkiem pięć stron w pamiętniku. Dziś te kartki są lekko pofalowane, bo wiele razy zmoczyłam je gorzkimi łzami. Aż dziwne, że papier się nie podarł od nadmiaru wilgoci. Minęło wiele lat od daty wpisu, a każda litera jest wciąż czytelna, choć samo wspomnienie wydaje się dziś bardzo odległe. Gdyby nie zapis w pamiętniku, pewnie szybciej wymazałabym traumę z pamięci. Może lepiej byłoby zapomnieć?
Dzień zapowiadał się wspaniale, bo nie dość, że świeciło słońce, to w dodatku od samego rana rozpierała mnie energia do pracy w ogrodzie. Okoliczne posesje zamieniły się w scenerię z filmu Czarnoksiężnik z krainy Oz i porywały nawet najbardziej zatwardziałe serca nieczułe na piękno przyrody. Nie znałam osoby, która przechodziła obojętnie obok pachnących lilii, wyprostowanych na baczność mieczyków, melancholijnych dzwoneczków czy szlachetnych, królewskich hortensji. Za każdym z tych kwiatów kryły się hektolitry wody, ciężka praca rąk i walka ze szkodnikami. Nawet najmniejsza i najbardziej chorowita roślina zasługiwała jednak na uwagę, bo natura z nawiązką odwdzięczała się za dbałość o najsłabsze ogniwa w botanicznym łańcuchu. Niektóre rośliny odradzały się na nowo.
Uwielbiałam wyzwania, dlatego zawsze największą przyjemność czerpałam z pielęgnacji wymagających roślin. Nic więc dziwnego, że w słoneczny, lipcowy dzień, inny niż wszystkie, w niespełna dziesięć minut ubrałam się, uczesałam, umyłam twarz i zamknęłam Gwiazdę w nowym kojcu. Trochę ubolewałam, że zostawiam sunię samą w metalowej klatce, ale po pierwsze znajdowała się w zacienionym miejscu, a po drugie trafiała do niewoli tylko w trakcie mojej dłuższej nieobecności. Gdyby to ode mnie zależało, nie spędziłaby ani sekundy w tym paskudnym więzieniu, ale rodzice nie podzielali tego zdania. Uważali, że tylko zamknięcie powstrzyma psa przed robieniem szkód.
Pragnęłam jak najprędzej znaleźć się w roślinnej świątyni pani Kasi. Dzień wcześniej kobieta wydała krocie w hurtowni ogrodniczej, gdyż zapragnęła wzbogacić kolekcję roślin o azalię japońską. Stanęłam przed swego rodzaju sprawdzianem, bo azalie należą do krzewów delikatnych i upartych. Wiedziałam, że rośliny bywają kapryśne, jeśli się ich nie traktuje z należytym szacunkiem.
— O! Zjawiłaś się tak szybko! — wykrzyknęła pani Kasia na mój widok. — Od kiedy zaczęły się wakacje, moi chłopcy nie wynurzają się spod kołder przed dziesiątą. Grzesiek to przynajmniej wstaje rano i czyta książki, ale Kamil jest strasznym śpiochem. Nie wiem, w kogo się wdał, bo ja i Waldek to ranne ptaszki. Chłopcy korzystają, że taty nie ma w domu. U Waldka nie przeszłoby wylegiwanie się do takiej godziny.
„Grzesiek czyta?”
Słowa pani Zielińskiej zupełnie nie pasowały do mojej wizji starszego z braci Zielińskich. Uznałam jednak, że nie będę zaprzątała sobie głowy chłopakiem. Miałam coś ciekawszego do roboty.
— Pewnie też spałabym dłużej, ale nie mogłam się doczekać sadzenia — oznajmiłam z przejęciem. — To będą pewnie jedyne azalie w całej wsi. Oby się przyjęły — dodałam.
— Jeśli ty je posadzisz, to na pewno tak będzie. Moim zdaniem rośliny służą tym, którzy szczerze je kochają. Do tego trzeba mieć serce, a ty je masz.
Pani Kasia znów połechtała moje ego subtelnym komplementem. Gdy matka zdobywała się wobec mnie na jakieś miłe słówka, miałam pewność, że po pasmie „ochów” i „achów” usłyszę „ale”. „Masz dobre oceny, ale tego minusa z matematyki mogłabyś poprawić”. Przywykłam do tego.
— Pani jest taka miła — powiedziałam to, co do czego nie miałam żadnych wątpliwości.
Lubiłam być doceniona, choć częste komplementy kobiety onieśmielały mnie i nie wiedziałam, jak na nie reagować.
— Stwierdziłam fakt — rzekła i westchnęła. — Twoi rodzice są wielkimi szczęściarzami, że cię mają. A ja mam dwóch synów, kocham ich, ale z chłopcami nie nawiążę takiej więzi, jaką zbudowałabym z córką. Sama wiesz… A tak na marginesie, zgadnij, jakie jest ulubione zdanie Grześka i Kamila.
Nie odpowiedziałam, tylko poczekałam na dalszą wypowiedź pani Kasi.
— To zdanie pytające. „Kiedy obiad?”
— Moje siostry mają tak samo — odpowiedziałam.
— Kiedyś z tego wyrosną, a chłopcom raczej to nie grozi. Cieszę się, że Waldek jest konsekwentnym tatą. Wyprowadzi na ludzi Grześka i Kamila. Pewnego dnia zrozumieją, że ci, którzy najwięcej wymagali, chcieli dla nich najlepiej. Mądre oczekiwania są największym przejawem miłości. Dość już jednak marudzenia. Gotowa do pracy?
— Tak!
— W takim razie wkładaj rękawice. Wczoraj byłam na kontroli w przychodni. Jeszcze się nie mogę schylać, ale ci oczywiście potowarzyszę. Obiecaj, że jak będzie ciężko, to mi powiesz — nakazała pani Kasia.
— Obiecuję — odparłam, choć wiedziałam, że jeśli nawet zaczną mnie boleć plecy, a na dłoniach pojawią się bolesne odciski, to i tak za żadne skarby się do tego nie przyznam. Zawdzięczałam to swojej bezkompromisowo upartej naturze.
— Najpierw musimy przygotować podłoże — zarządziła pani Kasia, używając liczby mnogiej „my”. Podejrzewałam, że bardzo tęskniła za ogrodowymi robótkami. — Trzeba nieco zakwasić glebę, a potem dodać kompost. Pan Remek, który pomaga mi w ogrodzie, przywiózł go wczoraj — kontynuowała.
— Już się robi — oznajmiłam pełna zapału.
Pan Remek wcześniej przekopał teren pod sadzenie azalii. Wykonał najcięższą pracę wymagającą użycia szpadla. Moje zadanie polegało na uszlachetnieniu ziemi, co oznaczało znacznie więcej skrupulatności niż mechaniczne ruchy łopatą. Rozdrabniałam palcami czarne grudy, usuwałam kamienie i stare kawałki korzeni, by uzyskać jednorodną konsystencję gleby. Byłam mistrzynią w tym fachu.
— Trochę spóźnione to sadzenie. Wiosna to najlepsza pora, bo krzewy mają więcej czasu, żeby się ukorzenić — wtrąciła pani Kasia, kiedy wydrążyłam w ziemi otwory na sadzonki. — Jestem jednak przekonana, że wyrosną piękne okazy. Będziemy tylko musiały często nawadniać nasze azalie. Lato ani na chwilę nie stopuje z wysokimi temperaturami. Zimą ochronimy krzewy specjalną włókniną.
— Pani wie o roślinach prawie wszystko. — Tym razem ja schlebiłam kobiecie.
— Chyba nie da się wiedzieć o nich wszystkiego. Rośliny ciągle mnie zaskakują, dlatego są tak fascynujące. Często zaprzeczają temu, co można wyczytać w poradnikach botanicznych. Człowiek chce rządzić przyrodą, okiełznać jej prawa, ale ciągle przegrywa rywalizację z siłami natury. A wystarczyłoby nieco pokory. Słyszałaś o tym wypadku w Małej Konopce?
— Nie… — odpowiedziałam niepewnie.
— To straszna historia, ale też lekcja na przyszłość. Tydzień temu jakiś młody mężczyzna z Małej Konopki zabrał swoją czteroletnią córeczkę na spacer do lasu. Natrafił na krzew przypominający jagodę. Zerwał z niego mały owoc i skosztował. Poczuł w ustach słodycz. Uzbierał całą garść dojrzałych kulek i nakarmił nimi córkę. Krótko po zjedzeniu owoców dziewczynka zaczęła mieć problemy z oddychaniem, drżała, mówiła niewyraźnie. Zmarła jeszcze tego samego dnia w szpitalu.
— O Boże… — szepnęłam bardzo poruszona tym strasznym nieszczęściem.
— O tej tragedii mówili nawet w wiadomościach. Lekarze przeprowadzili u dziecka badania toksykologiczne i wykryli dużą dawkę atropiny i hioscyjaminy we krwi. Doszło do zatrucia wilczą jagodą. Stężenie trucizny u dziewczynki kilkukrotnie przekroczyło śmiertelną dawkę. Wystarczy kilka jagódek i tragedia gotowa.
— Bardzo mi szkoda tej dziewczynki…
— Szkoda dziewczynki i szkoda taty. Podobno jest w bardzo złej kondycji psychicznej. Wiesz, w czym tkwi paradoks?
Milczałam jak zaklęta.
— Wilcza jagoda w odpowiedniej dawce ma właściwości lecznicze. Wniosek z tego taki, że to natura stawia warunki, a nie człowiek, choć ludzie ślepo wierzą, że kontrolują faunę i florę. Totalna bzdura…
Pewnie jeszcze przez dłuższą chwilę pani Kasia opowiadałaby mi o wyższości świata przyrody nad światem ludzi, gdyby nagle do ogrodu nie wpadł Kamil. Starałam się unikać swojego najlepszego kumpla, ale on sam mi na to nie pozwalał. Od kiedy zaczęłam pomagać jego mamie, ciągle się kręcił gdzieś w pobliżu.
— Wiesz, Paula, nagrałem na kasetę ostatnie dwa odcinki Jeziora marzeń — oznajmił bez wcześniejszego przywitania.
— Fajnie… — odpowiedziałam.
Uwielbiałam ten serial, ale o seansie mogłam sobie tylko pomarzyć. Nie mieliśmy tej stacji.
— Kamilku, film nie ucieknie — wtrąciła pani Kasia. — Lepiej ugotuj ryż i zmiksuj truskawki. Nasza zdolna ogrodniczka pracowała solidnie przez dwie godziny. Nagroda się należy.
— A gosposia nie może tego zrobić?
— Kamil, ty żartujesz czy poważnie pytasz?
— Oj, mamo! — marudził chłopak. — Nie znoszę gotowania…
— Spokojnie — zabrałam głos. — Jeszcze nie jestem głodna.
Nagle do naszego grona dołączył Grzesiek.
— A tu co? Jakieś zebranie? — zapytał cicho.
— Żadne zebranie — odpowiedziała pani Kasia. — Zobacz, Grzesiu, jakie piękne azalie posadziła Paulinka.
— Piękne kwiaty to ja tobie mogę pokazać. Gwarantuję, że takich nie widziałaś na oczy — oznajmił.
Starszy Zieliński zaciekawił mnie swoim odkryciem, choć podzielił się nim z matką, a nie ze mną. Potraktował mnie jak powietrze albo kolejny — obok trawy, kamieni i drzew — element krajobrazu.
— Tak? A jakie to kwiaty? — zapytała pani Kasia.
— Wiesz, że się na tym nie znam — odparł niepewnie.
— To daj mi znać, jak poznasz nazwę tych pięknych okazów. Albo najlepiej zerwij jednego i nam pokaż — zaproponowała. — A teraz chodźmy do domu i napijmy się kompotu ze śliwek.
Nie dałam się skusić na napój ze świeżych owoców. Uznałam, że najlepiej zrobię, jeśli szybko wrócę do domu. Gwiazda zasługiwała na długi spacer. Zamierzałam się z nią wybrać do pobliskiego lasu, bo o tej porze roku było to jedyne miejsce gwarantujące cień i delikatny chłód. Kochałam las, lubiłam zapach mchu i trzask suchych gałązek. Uspokajałam się przy szumie drzew i śpiewie ptaków. Stawałam się wtedy częścią natury i czułam zupełnie wolna. Gdy chodziłam na samotne spacery, musiałam pilnować czasu. Rodzice długo mieli mi za złe, że się od samego początku nie zaprzyjaźniłam z komunijnym zegarkiem. Moją niechęć uważali za dziecinną fanaberię. Odpuścili dopiero wtedy, gdy się z upływem lat przekonali, że nie akceptowałam żadnej biżuterii. Nie znosiłam kolczyków, bransoletek, pierścionków i jakichkolwiek ozdób tego typu, bo skóra nie tolerowała ciał obcych, nawet tych ze srebra i złota. Nie radziła sobie z błyskotkami, ale z pasem już tak. Było to czystym szaleństwem. Cały mój ówczesny świat roił się od rzeczy przeczących zdrowemu rozsądkowi. Egzystowałam w toksycznym świecie absurdów…
Nie miałam zegarka, co nie oznaczało, że nie obowiązywała mnie punktualność. Pewnego dnia razem z rodzicami zmierzyliśmy stoperem czas potrzebny na pokonanie trasy z domu rodzinnego do ulubionej polany, którą w sezonie porastały konwalie. Maszerowaliśmy około godziny. Biorąc pod uwagę drogę powrotną, potrzebowałam dwóch godzin na przejście ulubionej ścieżki w obie strony. Nie mogłam spacerować dłużej, bo matka ustaliła ten dwugodzinny limit na samotne wędrówki. Zapewniała mnie, że nawet lasy kryją różne zagrożenia, dlatego tak ważne są powroty do domu o ustalonej porze. Posłuszeństwo miałam we krwi, a więc wiernie się stosowałam do jej nakazów. Gdy wychodziłam z Gwiazdunią do pobliskiego gaju, zawsze zostawiałam na stole kartkę z godziną wyjścia. Zdarzało się, że wracałam do pustego domu, bo rodzice nie przyszli jeszcze z pracy. Nie kusiło mnie jednak naginanie ustalonych reguł. Gdy zachowywałam dyscyplinę, czułam się bezpieczniej.
W milenijne wakacje miałam więcej czasu niż w poprzednich latach, a wszystko za sprawą pani Dominiki z naszej szkoły — załatwiła dla bliźniaczek darmowe półkolonie. Młodej nauczycielce musiało bardzo zależeć na dziewczynkach, bo zapisała je wbrew regulaminowi. Ola i Hania nie ukończyły wymaganych siedmiu lat, a mimo to znalazły się na liście. Jeśli chodzi o mnie, nikt nie zapytał, czy mam ochotę na tego rodzaju atrakcje. Wewnętrzny głos podpowiadał, że rodzice maczali w tym palce i się postarali, żeby tego rodzaju oferty ominęły moją osobę. Z praktycznego punktu widzenia nie opłacało się stracić niezawodnych rąk do prac domowych. Dzięki pani Dominice zyskały nie tylko dziewczynki. Skorzystałam też ja, bo nie musiałam niańczyć młodszych sióstr, gdy rodzice byli w pracy. Nie żebym miała coś do bliźniaczek, ale czekały na mnie setki lepszych zajęć niż ciągłe zapobieganie kłótniom i słuchanie kilka razy dziennie marudzenia w rodzaju „Głodna jestem!”. Pomimo licznych obowiązków po raz pierwszy w życiu poznałam beztroski wymiar lata.
W lipcowe popołudnie — tuż po tym, jak posadziłam azalie w ogrodzie państwa Zielińskich — uzmysłowiłam sobie, czym jest prawdziwe zmęczenie. Praca w upale dała mi się we znaki, ale nie odwiodła od spaceru z Gwiazdą. Tęskniłam za orzeźwiającym powiewem leśnego wiatru.
Tego dnia razem z sunią jak zwykle dotarłyśmy do polany, a potem wróciłyśmy tą samą trasą do domu. Psina znajdowała się w nie najlepszej kondycji z powodu tropikalnej aury. Po wyczerpującym spacerze padłam na łóżko jak zabita. Gwiazda legła tuż obok mnie. Nie miałam siły zrobić tego, o co prosiła matka, a nie zdarzało się to często. Cóż, pranie w pralce i brudne naczynia w zlewie musiały poczekać na swój czas. Znaczenie miało tylko to, abym wyrobiła się przed powrotem rodziców.
Pewnie przespałabym cały dzień, gdyby nie obudziły mnie krzyki dobiegające z parteru. Słyszałam wyraźne i pełne bólu „Zostaw mnie!”, „Daj mi spokój!”, „Boli…”. Matka prosiła oprawcę o litość. Nigdy wcześniej nie reagowała w ten sposób podczas awantur. Podskórnie czułam, że działo się coś złego. Tylko co? Czy bliźniaczki były bezpieczne? Co się stało z Gwiazdą? Dlaczego nie grzała miejsca obok mnie??? Pytania mnożyły się w zawrotnym tempie. Musiałam działać natychmiast. Szybko zbiegłam po schodach i wpadłam do kuchni, nie bacząc, że być może będę tego żałowała. Podjęłam kosztowną decyzję, bo nie dość, że ryzykowałam solidną karę, to w dodatku musiałam się zmierzyć z przykrym widokiem za drzwiami.
Znalazłam się w najmniej, a zarazem najbardziej odpowiednim momencie rodzinnego dramatu. Moje wtargnięcie do kuchni idealnie zgrało się z mocnym ojcowskim wymachem ręki — wycelowanym w tył głowy matki. Działo się to tak szybko, że nie zdążyłam temu zapobiec. Zanotowałam tylko, że w czasie aktu agresji dłoń ojca była wyprostowana, co wyglądało nienaturalnie. Wydawało mi się, że ktoś, kto chce uderzyć, mimowolnie zaciska pięść. Ojciec tego nie uczynił. Kilka lat później przeczytałam w babskiej gazecie, że sprawcy przemocy biją tak, by nie zostawiać śladów. Celują w stopy, brzuch albo głowę — obszary ciała, na których rzadko powstają zasinienia. Ciosy wymierzają otwartą dłonią, czym również minimalizują ryzyko uszkodzenia skóry. Wiedzą, jak bić.
Naukowcy twierdzą, że optymalny czas na podjęcie decyzji wynosi pięć sekund. Po ich upływie ludzki mózg zaczyna zniekształcać dylematy, z którymi się musi zmierzyć. Z każdą kolejną sekundą pojawia się coraz więcej argumentów za i przeciw, co zamiast pomóc, tylko odwleka w czasie niełatwy moment wyboru. W sytuacjach zagrożenia zasada pięciu sekund ma kluczowe znaczenie, bo determinuje dalszy bieg wydarzeń. Jako trzynastolatka nie znałam zasady pięciu sekund, ale gdy ujrzałam wściekłego ojca i bezbronną matkę, zareagowałam natychmiast. Z całych sił wrzasnęłam:
— Nie!!!
Poskutkowało. Głośnym sprzeciwem zaoszczędziłam matce kolejnych dawek bólu. Zadziałałam na ojca jak zimny prysznic, choć przez chwilę widziałam w jego oczach ten sam obłęd co wtedy, gdy uderzył mnie w twarz. Otrząsnął się na chwilę, bo najwyraźniej nie przywykł do tak nagłych i wymownych reakcji z mojej strony. Przez lata biernie znosiłam wszystkie kary, bezczynnie przyglądałam się niesprawiedliwości wymierzanej ciałom młodszych sióstr, aż nagle się postawiłam, czego rodzice raczej się nie spodziewali.
— Paulinka, wyjdź — wybełkotała matka drżącym głosem.
— Co ty tu robisz! — wrzasnął ojciec. — Nie miałaś być u Kaśki?
— Byłam u pani Zielińskiej rano. Gdzie są dziewczynki? — zapytałam niepewnie.
— Poszły z Gwiazdunią do sklepu, bo pani Ela obiecała dla suni świeże kości — oznajmił ojciec.
„Cóż za komiczna wymiana zdań” — pomyślałam. Przed chwilą uderzył matkę, a teraz nazywał psinę czułym zdrobnieniem. Jego słowa trąciły fałszem, a mimo to doszukiwałam się w nich szczerych intencji. Żyło mi się łatwiej, gdy przypisywałam ojcu więcej ludzkich cech, niż miał w rzeczywistości. Gdy mówiłam o nim źle, czułam się, jakbym urągała samej sobie. W końcu przekazał mi swoje geny, ofiarował w darze biologiczny kapitał, który ukształtował mnie jako człowieka. Czy mi się to podobało, czy nie, wierzyłam, że nosiłam w sobie jego cząstkę.
Nie wyszłam z kuchni, tak jak mi kazano. Chciałam rozwiać wszystkie dręczące mnie wątpliwości. Pod wpływem impulsu podbiegłam do matki, uchwyciłam dolny fragment jej sukienki i zadarłam energicznie w górę. Na chwilę czas się dla mnie zatrzymał. Jej blade prawe udo okalała gruba warstwa kremowego bandaża. Opatrunek pokrywały nieregularne, brunatnoczerwone plamki krwi. Nie zdążyłam nic powiedzieć. Pamiętam tylko, że padłam na podłogę, a gdy się ocknęłam, matka stała nade mną i się uśmiechała. Znów grała.
Postanowiłam, że nie zapytam, skąd się wzięła rana na jej ciele, bo przecież z góry znałam odpowiedź. Tylko ojciec mógł się zdobyć na tak nietuzinkowe formy okrucieństwa…
Nie okazałam rodzicielce współczucia adekwatnego do okoliczności. Zrezygnowałam z dalszego udziału w spektaklu obłudy. Zostawiłam ją samą, z okaleczonym ciałem. Nie drążyłam, co się stało, jakbym była zupełnie obojętna albo uznała, że zasłużyła sobie na ten los.
Uśmiech matki był moim przekleństwem, bo zachęcał do poszukiwania nadziei i radości tam, gdzie czyhały wyłącznie niebezpieczeństwa. Bezgranicznie wierzyłam, że sztuczny grymas na jej twarzy pewnego dnia wyleczy ojca z agresji. Musiałam się zmierzyć z traumatycznym widokiem poranionej nogi, by wreszcie przejrzeć na oczy i zrozumieć, że wyszczerzone zęby nie naprawią zatrutych relacji w naszej rodzinie i nie uwolnią ojca od sił zła, które trzymały go na łańcuchu.
Rozdział 12
Na pewno ci się wydawało
Po cichu wróciłam do swojego pokoju z dyskomfortem ciała i duszy oraz uwierającym kacem moralnym. Znałam ten stan. Pojawiał się, gdy postępowałam wbrew temu, co podpowiadało serce. Po raz kolejny schowałam głowę w piasek. Znów nie wyciągnęłam ręki po pomoc, choć na pamięć nauczyłam się słów, które zamierzałam wypowiedzieć, kiedy wreszcie przerwę milczenie i opowiem, co się dzieje w domu. Co prawda w moim życiu nastąpił pewien przełom, bo się odważyłam krzyknąć w obecności ojca, ale to było za mało, by mogło wpłynąć na rodzinny układ sił. Tyran wciąż stawiał warunki, a ja z przerażeniem odkrywałam, że z upływem lat pozwalał sobie na coraz więcej i rósł w siłę jak autorytarny mocarz.
Wystarczyła noc, kilka godzin z pozoru mało znaczącego snu, abym zdewaluowała agresję ojca. Następnego dnia obudził mnie grad niewygodnych pytań, którymi bombardowałam samą siebie jak na przesłuchaniu. Może miał stresujący dzień w pracy? Może matka go nie wspierała? Może tęsknił za Jolką? Z każdym kolejnym „może” coraz bardziej oddalałam się od prawdy i zniekształcałam skalę dramatu z poprzedniego dnia. Czas działał na moją niekorzyść, ale jako nastolatka nie miałam tej świadomości. Po latach zrozumiałam, że traumatyczne życiowe zdarzenia należy analizować na gorąco, kiedy się nie zdąży dopuścić do głosu wszystkich „może”. Dotarło do mnie, że każdy okrutny czyn z upływem czasu traci na podłości, a źli ludzie grzebią w swojej rzekomo niefortunnej przeszłości, żeby znaleźć jakieś okoliczności łagodzące — i zwykle je znajdują.
Jako nastolatka nie potrafiłam przypisać ojcu bezdyskusyjnej roli winnego. W moich oczach uchodził zarówno za ofiarę, jak i sprawcę domowego terroru. Z jednej strony mu współczułam, bo wiódł życie, jakiego nie chciał, a z drugiej pragnęłam, by zapłacił za wszystkie wyrządzone krzywdy, których miał na koncie całkiem sporo.
Ludzkie umysły nie znoszą dysonansów poznawczych, dlatego preferują wygodne, a nie obiektywne prawdy. Ja też musiałam wybrać pomiędzy dwiema skrajnymi możliwościami. Ojciec, który bije: kocha czy nie kocha? Dopuściłam do głosu pierwszą opcję. Pielęgnowałam wiarę w miłość.
Musiałam znaleźć jakiś sposób na przetrwanie w rzeczywistości, która często była nie do zniesienia. Już jako kilkuletnia dziewczynka nauczyłam się, że świat wyobraźni czyni cuda i na tle pięknych marzeń nawet druzgocące doświadczenia życiowe są tylko mało znaczącymi epizodami, które przeminą. Taktyka ta pozwalała na przetrwanie ciężkich chwil i dawała mi siłę, by każdy kolejny dzień traktować jak szansę na coś lepszego. Opracowałam plan na dalszą, świetlaną przyszłość. Szczerze wierzyłam, że prędko opuszczę dom rodzinny i spotkam mężczyznę, który uwolni mnie od wszystkich złych wspomnień. Marzenia pozwalały budzić się z głową pełną pomysłów, nawet jeśli dzień wcześniej nie miałam siły, by żyć. Wiele razy fantazjowałam, jak karzę rodziców w najgorszy możliwy sposób. Oczyma wyobraźni widziałam siebie połykającą garść tabletek nasennych. Triumfowałam z zaświatów, widząc ich płaczących nad trumną. Wiedziałam jednak, że nigdy nie posunęłabym się do tego kroku, bo za bardzo kochałam życie, a ojciec z matką nie zasługiwali na tak okrutny cios. Na swój sposób kochali mnie swoją kaleką miłością. Nigdy nie przestałam w to wierzyć.
W wieku trzynastu lat człowiek się nie skupia na traumach, tylko spycha je do podświadomości, aby mogły się odezwać po latach ze zwielokrotnioną siłą. Postanowiłam jak najszybciej wymazać z pamięci wczorajszy koszmar. Wstałam koło ósmej, żeby wypuścić Gwiazdę na podwórko. Nikogo nie było w domu. Od kiedy ojciec zatrudnił się u pana Waldemara, wychodził do pracy o różnych porach dnia i nocy. Nadal nie miałam pewności, czy jeździł taksówką. Zastanawiało mnie też, co zrobił z pierwszymi zarobionymi pieniędzmi, bo standard życia naszej rodziny wciąż się plasował na mizernym poziomie.
Przyglądałam się, jak Gwiazda obwąchuje drzewka na podwórku. Relaksował mnie ten widok i od razu skierowałam myśli na przyjemniejszy tor. Nie wiedziałam jeszcze, czy zdołam unieść ładunek nieszczerości wobec Kamila, ale byłam pewna, że nie chcę dłużej go unikać.
Koło dziesiątej wyszłam z domu i udałam się do państwa Zielińskich. Zdążyłam zapomnieć, że w wakacje mój przyjaciel spał dłużej niż ja, ale jak się okazało, tego dnia wstał nieco wcześniej. Pani Kasia jak zwykle przywitała mnie szerokim uśmiechem. Na wstępie zaproponowała naleśniki z musem truskawkowym. Nie wahałam się ani przez chwilę. To miał być mój pierwszy posiłek tego dnia. Rano nie mogłam przełknąć nawet kęsa chleba, bo czułam bolesny ucisk w żołądku. W końcu miałam odnowić przyjaźń, którą sabotowałam od kilku miesięcy. Obawiałam się, że nie wskrzeszę tego, co było, bo Kamil miał całkiem sporo czasu, żeby znaleźć sobie nowego kompana i zapomnieć o moim istnieniu.
Większość ludzkich obaw nigdy się nie ziszcza w rzeczywistości i tak się stało także w tym przypadku. Przyjaciel potraktował sprawę po męsku i odpuścił zbędne pretensje. Zrobił popcorn, nalał coli do dwóch dużych kubków, a potem jak za starych dobrych czasów poszliśmy do jego pokoju na film. Dokładnie tego się spodziewałam. Ujrzałam książki poukładane w równych rzędach, dwa duże stojaki niemal w całości wypełnione płytami CD, kilka lśniących pucharów będących uwieńczeniem sukcesów sportowych. Wszystko znajdowało się dokładnie w tym samym miejscu, co dawniej. Tak jak kiedyś pokój przyjaciela raził czystością. Kamil uwielbiał porządek. Czasem nawet zawstydzał mnie swoją pedantycznością. W kwestii sprzątania nie byłam tak drobiazgowa jak on i miałam na sumieniu wiele niedociągnięć.
— Wiesz, Paula… — zaczął Kamil. — Twarda zawodniczka z ciebie.
— Nie wiem, o co ci chodzi — odpowiedziałam szczerze.
— Przychodzisz do mojej mamy już od jakiegoś czasu i jeszcze nie masz dość.
— Lubię ją — odparłam zdezorientowana.
— Jest całkiem spoko, ale strasznie dużo mówi i ciągle chce pouczać innych. To trochę męczące.
— Uwielbiam słuchać pani Kasi. Moi rodzice rozmawiają ze mną, jakbym była bezrozumną amebą. Według nich jestem za młoda na rozmowy z dorosłymi. Czuję się przez to jak kretynka.
„Niemożliwe!” — pomyślałam w duchu. Poskarżyłam się na rodziców, w dodatku przyszło mi to z taką lekkością. Nie znałam siebie od tej strony.
— Ciesz się, że nie masz tak jak ja. Mój ojciec kocha rozmawiać. W dzień nie ma na to czasu. Zawsze prawi mi długaśne kazania wieczorami. Teraz mam trochę spokoju.
— To może czas na Jezioro marzeń? — postanowiłam jak najszybciej zmienić temat. Każdy był dobry, jeśli nie dotyczył pana Zielińskiego.
— Za chwilę, okej?
— Jesteś taki mądry, bo już widziałeś nowe odcinki. Ja umieram z ciekawości, żeby je obejrzeć.
— Fajowe są. Mówię ci.
— To nie gadaj tyle, tylko włącz wreszcie serial.
— Muszę ci jeszcze o czymś powiedzieć.
— Coś się stało? — zapytałam wystraszona.
Nie cierpiałam niepewności, kryjącej się za słowami „muszę ci o czymś powiedzieć”. To nie jest preludium do pozytywnych wieści.
— Wiesz… — kontynuował Kamil. — Wczoraj wieczorem pojechałem do kumpla. Bolo mieszka w tej dzianej dzielnicy niedaleko wypasionego hotelu na Transportowej. Kojarzysz?
— Nie bardzo — odpowiedziałam zmieszana.
Do miasta jeździłam tylko od święta. Rodzice nie dawali mi swobody, jaką mieli bracia Zielińscy. Nie mogłam, tak jak oni, wsiąść w autobus i przekroczyć magicznej granicy oddzielającej konserwatywny porządek wsi od urbanistycznego ładu aglomeracji. Po raz kolejny Kamil miał na wyciągnięcie ręki coś, o czym ja mogłam jedynie pomarzyć. W tamtym momencie prędko ugasiłam palące poczucie krzywdy, bo liczyło się tylko to, co kumpel chciał mi powiedzieć.
— Koło dziewiątej Bolo odprowadził mnie na postój taksówek przy hotelu.
— No i? — zapytałam z irytacją w głosie, bo w mojej ocenie mówił zbyt wymijająco. Wolałabym, żeby od razu wyłożył kawę na ławę, a nie rozkładał historię na czynniki pierwsze.
— No i zobaczyłem, jak pod ten hotel podjechała fura. Od razu rozpoznałem auto starego.
— Chodzi o mercedesa?
— Tak.
— Należy już do mojego taty.
— Wiem. Na początku nie poznałem pana Romka, bo miał na sobie taki elegancki garnitur.
W ciągu ostatnich tygodni ojciec ubierał się do pracy w jeansy i koszulę flanelową. Nie zdarzyło się, abym choć raz zobaczyła go opuszczającego dom w marynarce lub spodniach w kant. Musiał się gdzieś przebierać.
— Nie wiem, czy powinienem ci o tym mówić… — kontynuował niepewnie.
— Kamil, nie wkurzaj mnie!
— Twój tato wyszedł z auta i otworzył tylne drzwi. Najpierw wysiadł jakiś gruby facet, a za nim taka baba w szpilkach.
— Tato wozi ludzi — oznajmiłam stanowczo.
Mercedes służył tylko jemu, a domownicy mieli obchodzić się z nim jak z eksponatem muzealnym. O przejażdżce mogłam jedynie pomarzyć. Ojciec nigdy nie złożył mi takiej propozycji, a gdy sama poprosiłam o rundkę nowym autem po wsi, spotkałam się z odmową. Limuzyna była dla klientów. Dla mnie, matki i bliźniaczek — stary fiat.
Przez chwilę się zastanawiałam, co Kamil wiedział na temat pracy mojego ojca. A może powiedziałam za dużo? Może pan Waldemar nie chciał zaprzątać synom głowy takimi sprawami?
— Wiem, że twój tato pracuje dla mojego — wyznał chłopak. — Opowiedziałem ci o tym, bo zdziwili mnie ludzie, którzy wysiedli z auta. Ten gruby facet wyglądał identycznie jak polityk, którego często pokazuje telewizja. Kobieta przypominała prostytutkę.
Słowa Kamila mnie zawstydziły. Milczałam. Jak się okazało, przyjaciel trzymał jeszcze jednego asa w rękawie.
— Albo mi się wydawało, albo twój tato wyciągnął z kieszeni małą butelkę wódki, a potem się napił — powiedział niepewnie.
— Sugerujesz, że pije w pracy?
— Paula, nie obrażaj się. Może mi się tylko wydawało…
— Na pewno ci się przywidziało — rzuciłam złowrogo.
— No, nie złość się. Film? — spróbował zmienić temat.
— Powiesz o tym swojemu tacie? — zapytałam i oczekiwałam, że zaprzeczy.
— Nie martw się. Nie powiem.
— Ostatnim razem, jak stracił pracę, zaczął chodzić pod sklep pani Eli, do tych swoich kumpli. Potem mama kazała mi przyprowadzać go do domu, bo jej nie chciał słuchać. Ci pijacy spod sklepu zawsze mnie zaczepiali i rzucali jakieś durne teksty. Najgorszy był pan Kazik od Kowalskich. Raz powiedział, że jestem ładniutka, ale głupia i niewychowana. Nie spodobało mu się, że przyszłam po tatę.
— Pijus — skwitował dosadnie Kamil. — Tak jak obiecałem, nic nie powiem. Nawet nie wiem, kiedy się zobaczę z moim starym. Pewnie wyjdzie z paki szybciej. W końcu nikogo nie zabił.
— Z paki? — udałam zmieszaną.
— Przypadkiem się dowiedziałem. Mój stary, jak sobie wypije, to bardzo głośno gada przez telefon. Jakiś czas temu usłyszałem, jak powiedział kumplowi, że czeka go więzienie. Na drugi dzień, jak wytrzeźwiał, zapytałem, czy to prawda. Powiedział, że tak i żebym o nic się nie martwił. Kazał tylko pomagać matce.
— Odważny jesteś.
— A co w tym odważnego?
— Nie bałeś się porozmawiać z ojcem. Ja na twoim miejscu pewnie bym stchórzyła — odparłam, mając w pamięci okropny widok zranionej nogi matki.