1 Maria i Edward
Maria nie zapala światła. Leży na łóżku w sypialni, zwrócona w stronę okna. Widzi rzędy jasnych i ciemnych prostokątów w apartamentowcu naprzeciwko, takim samym jak ten, w którym mieszka.
Ktoś leżący na łóżku przy zgaszonym świetle w sypialni mieszkania na trzecim piętrze tamtego domu miałby taki sam widok. Widziałby prostokąty jasnych i ciemnych okien, ale nie wiedziałby, że jedno z ciemnych okien należy do sypialni mieszkania, w którym jest Maria, leżąca na łóżku po ciemku, patrząca przez okno na dom naprzeciwko i zastanawiająca się, czy tam nie leży na łóżku ktoś taki jak ona i nie patrzy na dom, w którym Maria leży w ciemnej sypialni, nie zapaliwszy światła w ten wczesny wieczór zimowy, i patrzy przez okno na jasne i ciemne okna apartamentowca naprzeciwko, takiego samego jak ten, w którym jest mieszkanie, w którym Maria do niedawna była z Edwardem.
Jutro Maria się wyprowadza. Hanna zawiezie ją do nowego domu.
Edward spał obrócony do ściany, kiedy Maria patrzyła w okno. Po krótkim seksie, zawsze od tyłu, po alkoholu. Woń piwnego oddechu, dotyk mokrej skóry.
O szybę okna sypialni Marii ocierają się płatki śniegu jak ćmy o szybę oświetlonego okna w letnią noc. Mroźny wiatr bawi się rzadko prószącym śniegiem. Jedne płatki szybko i pionowo opadają, jakby gwałtownie przybrały na wadze, inne wolno unoszą się w górę, jak pierze, na które ktoś dmuchnął od dołu. Jeszcze inne suną poziomo i ukośnie. W rwanym rytmie jasne okna gasną, ciemne się zapalają. Jakby ktoś w wolnym tempie synkopował na świetlnych klawiszach.
Czy robiła coś nie tak? Czy go nie zaspokajała? Inicjowała zbliżenia, ale to on powinien prowadzić, jak mężczyzna w tańcu. Mógł dostać od niej to, co chciał. Mógł próbować wszystkiego, co podpowiada fantazja, Maria była otwarta. Wiele rzeczy przychodziło jej do głowy, ale czekała na sygnał, czekała na zachętę. Czekała na chęć, na ochotę, której nie miał. Był zmęczony, był przepracowany, bolał go brzuch, bolała głowa.
Śniło jej się, że biorą ślub. Edward stoi obok niej, zbliża się chwila składania przysięgi małżeńskiej. Nagle ktoś woła: ona nie jest kobietą! Edward odsuwa się od niej ze wstrętem, mówi: nie mogę.
Maria się budzi i kontaktuje z Hanną. Hanna udziela jej rady. „Każda relacja przechodzi kryzys. Spróbuj podnieść temperaturę związku. Seksowna bielizna, gadżety, zabawki. Przywiozę ci coś fajnego”.
Nie pomogło. „Bardzo ładne stringi. Czy to amarant?” Edward się uśmiecha. To wszystko. Większą radość budzi w nim krój bielizny niż jej ciało. Kładzie się do łóżka i zasypia. Miał trudny dzień.
Maria zdaje relację Hannie z tego, co zaszło. „Amarant? Normalny facet nie wie, co to jest amarant” — mówi Hanna. Normalny facet.
Maria odebrała wywołanie bez wiedzy Edwarda. Zakodowany kontakt dwukrotnie sygnalizował próbę połączenia. Za drugim razem Maria zareagowała.
Przedtem robiła to tylko za zgodą Edwarda. Prosił ją, żeby odebrała, kiedy osoby z pracy chciały się z nim skontaktować. Dwa razy, kiedy telefonował ojciec. Zamieniała z nimi kilka słów melodyjnym, głębokim głosem, po czym oddawała smartfon Edwardowi. Głos Edwarda był w typie, który kobiety lubią najbardziej, głęboki baryton. Barwa głosu jest ważniejsza niż rozmiar penisa, Hanna powiedziała.
Kiedy samowolnie odebrała połączenie, Edward brał kąpiel. Lubił długie gorące kąpiele w zimowe wieczory. „Czy to coś pilnego? Edward w tej chwili jest niedostępny”. „Kim pani jest?” „Mam na imię Maria. Mieszkam z Edwardem”. Bez słowa wyjaśnienia kontakt przerwał połączenie.
Tamtego wieczoru smartfon Edwarda zasygnalizował próbę połączenia jeszcze raz. Edward spojrzał na ekran i wyszedł z pokoju. Maria widziała jego obraz przez ścianę. Fale wi-fi przechodziły przez jego ciało inaczej niż przez przedmioty. Chodził nerwowo. Słyszała jego odmieniony głos. Miała słuch lepszy od Edwarda. Dotarły do niej zniekształcone fragmenty, z których tylko niektóre zdołała zrekonstruować. Usprawiedliwiał się. Próbował się umówić. Najpierw zaklął, a potem użył zwrotów, które nosiły miano zaklinania się.
Maria nigdy nie klęła ani się nie zaklinała. Nikt jej nie zaklął. Ani w karetę, ani w osła, ani w żabę. Miała w pamięci kanon dzieł literackich, baśni, mitów i bajek. Miłość, zazdrość, seks, władza, zbrodnia, bogactwo, nienawiść, śmierć.
Edward wrócił zdenerwowany. Zmieniony na twarzy. Wzrost ciśnienia krwi w naczynkach skóry. Inaczej się ruszał. Napięte mięśnie, ścięgna. Tembr głosu wyższy, syczący, wpadający w falset. Dźwięk najmniej pociągający dla kobiet. „Zwariowałaś? Nigdy więcej tego nie rób! Nie dotykaj mojego smartfona!”
Maria wyszukała kod dostępu i zalogowała się do chmury Edwarda. Bez jego zgody, z aprobatą Hanny. Przeglądała screeny zdjęć z portalu randkowego dla gejów. Nastolatek w skórzanej kamizelce. Muskularna klatka piersiowa. Młodzi mężczyźni w objęciach i podpis: „Nas dwóch, szukamy trzeciego na fun”. Zdjęcia penisów w zwisie i wzwodzie. Męskich pośladków. Linki do stron z filmami porno dla gejów.
W kontaktach świeże wiadomości od Damiana. Ostatnia brzmiała: „Mieszkasz z kobietą? Co ty odpierdalasz? Kim ty jesteś? Oszukiwałeś mnie. Nie chcę cię znać”. Edward: „Bądź jutro na naszym miejscu. Wszystko ci wyjaśnię. Kocham cię”.
Słowa, których Maria od Edwarda nie słyszała. Kocham cię. Czy czuła ból? To coś innego. Maria nie umie znaleźć właściwej nazwy, chociaż zna określenia niezrozumiałe dla osób o inteligencji i zasobie wiedzy Edwarda.
Hanna przyjechała i powiedziała, że jej podejrzenia się potwierdziły. Wszystkich oszukał. Okłamywał kochanków, koleżankę, przecież Hanna była jego dobrą znajomą, a przede wszystkim Marię. Hanna znajdzie jej dobre miejsce. Musi zmienić otoczenie. Ma coś na oku. Nie zostawia się przyjaciółki na lodzie. Zwłaszcza zimą. Hanna się uśmiecha i patrzy na Marię.
— Dlaczego był ze mną? — pyta Maria.
Hanna wzrusza ramionami. Potrząsa głową. Nie patrzy na Marię.
— Chciał ukryć przed ojcem, że jest gejem. Przed kolegami z pracy. Przed koleżankami. Chyba najbardziej przed koleżankami.
— Dlaczego?
— To trudne do wytłumaczenia.
— Wykorzystał mnie jako tarczę, zasłonę?
— Na to wygląda. Żałosne, ale nie potępiałabym go całkowicie. Rozmawiałam z nim. Miał jeszcze jeden powód.
— Jaki?
— Chciał zobaczyć, jak to jest. Nigdy przedtem nie próbował współżycia z kobietą. Tego rodzaju seksu. No wiesz, w ogóle. Życia z osobą płci przeciwnej.
— Jak to jest?
— Nie powiedział. Ale woli mężczyzn. Zawsze wolał. Dodał, że jesteś najwspanialszą kobietą, jaką w życiu spotkał. Życzy ci powodzenia. Zasługujesz na kogoś wyjątkowego.
— Czy z Damianem jest szczęśliwszy niż ze mną?
Hanna dopiła kawę i kiwnęła głową. Patrzyła do środka pustej filiżanki.
— Nie ma w tym twojej winy. Nie zadręczaj się. To nie ty jego, on ciebie skrzywdził.
— Skrzywdził mnie?
— To znaczy. Właściwie tak. Źle cię potraktował. To nie było z jego strony fair.
A z mojej? Czy to było z mojej strony fair?
Maria myśli o Czuang-cy, któremu śniło się, że jest motylem. Po przebudzeniu pomyślał, że może jest motylem, któremu śni się, że jest człowiekiem. Czekał, aż się ponownie obudzi. Czekał na inną jawę. Ale Maria nie mogła się obudzić, bo Maria nie spała. Może śniła jawę? Co to znaczy śnić. Co to jest jawa.
Ocieplenie. Mokry śnieg. Zniekształcone kryształki przyklejają się do szyby, zamieniają w krople wody. Spływają jak łzy po szklanym policzku. Łzy bez smaku.
2 Rudolf testuje Lalkę i Briana
Rudolf testował w swoim mieszkaniu dwa nowe chatboty seksualne, męski i żeński. Nie musiała być parka. Wziął dwa, żeby było efektywniej i ciekawiej. Nie chodziło o te rzeczy, od tego byli inni, ci pod nim, on sprawdzał to, co na szczycie, funkcjonowanie sztucznej inteligencji, twórcze generowanie mowy. To, że mowa jest najistotniejszym aspektem sztucznej inteligencji w ogóle, a cielesnych botów androidalnych ze specjalizacją seksualną w szczególności, nie dla wszystkich decydentów korporacji było jasne. W przypadku hologramowych botów niematerialnych sprawa była bardziej oczywista.
Byli malkontenci, którzy twierdzili, że teksty generowane przez boty pozbawione są pierwiastka twórczego i ludzkich emocji. Wskazywali na wady prozy tworzonej przez sztuczną inteligencję, a zwłaszcza poezji, nazywając powstałe utwory przypadkowym zbiorem fraz, którym ludzki umysł przypisuje sensy i emocje, których tam nie ma. Dzieje się to na takiej samej zasadzie, jak dopatrywanie się w przypadkowym układzie skał na Marsie rysów ludzkiej twarzy albo dostrzeganie pięknego obrazu w plamie oleju na kałuży.
Rudolf nie odmawiał racji krytykom literackim czy malarskim, ale zadawał sobie pytanie, czy to cokolwiek zmienia. Nie znał się wprawdzie na poezji i nie widział różnicy między wierszem ułożonym przez człowieka a wierszem ułożonym przez maszynę, obydwa były dla niego przypadkowym zbiorem fraz, ale lubił prozę i według jego oceny proza tworzona przez sztuczną inteligencję nowej generacji nie była gorsza od tego, co tworzyła większość ludzi, nie wyłączając pisarzy.
Wiedząc o tym, jak szybko nudzi się sam seks, choćby najbardziej wymyślny, Rudolf naciskał na włączenie w zakres funkcjonalności botów umiejętności generowania opowieści, którą nazywał funkcją Szeherezady. Miał rację. Boty z funkcją Szeherezady cieszyły się większym powodzeniem i dłużej były z klientami.
Zgrabna, jasnowłosa dziewczyna, którą nazywał Lalka, zaprojektowana została dla starszych panów, ale i u młodych mężczyzn znalazłaby uznanie. Chłopak o imieniu Brian, w zamyśle model przeznaczony dla gejów, był właściwie uniwersalny.
Oba chatboty seksualne powstały dla klientów z wyższej półki. Ze względu na wysoką jakość wykonania powłoki cielesnej, a przede wszystkim z powodu sprawności sieci neuronowej, obsługującej ich inteligencję, słuszniej byłoby je nazwać superbotami. Rudolf powstrzymywał się przed użyciem zanadto obciążonego złymi konotacjami słowa „nadludzie”. Mimo wszystko to były tylko antropomorficzne komputery kwantowe.
Zastosowanie określenia „testowanie” było nazbyt poważne jak na piątkowy wieczór. Rudolf raczej się botami zabawiał. W sensie intelektualnym. Wprowadził botom do pamięci operacyjnej język, jakim posługiwali się młodzi ludzie z gorszych dzielnic w czasach, kiedy on był nastolatkiem, i otworzył dostęp do odpowiednio skrojonych baz danych z realiami. Wersje komercyjne będą zaprogramowane inaczej, zgodnie z wymaganiami klientów. To co zrobił Rudolf, stanowiło część roboczego eksperymentu, ale w równym stopniu chodziło o rozrywkę.
— Opisz mi tamten dzień, Brian.
Bot o imieniu Brian ożywił się i zaczął mówić z charakterystyczną zaczepną i pretensjonalną intonacją, mocno przy tym gestykulując. Rudolf odnotował idealną synchronizację ruchu warg ze słowami i dobrze zgraną z treścią wypowiedzi zmianę mimiki twarzy.
— Klasyczny ranek. Skulałem się z koja po długiej kimie. Żarówa już dawno dawała po gałach. Bania napierdalała mnie nieprzeciętnie. Wieczorkiem napizgałem się bolsem i poprawiłem afganem.
— Współczuję ci, Brian.
Rudolf był w dobrym nastroju po zażyciu syntetyku.
— No masz. Ale co się natańczyłem, to moje.
— Taniec jest twoim żywiołem?
— Jestem w tym debeściak. Po prostu wymiatam. Jarecki chce, żebym został w przyszłości papugą.
— A ty nie chcesz?
— Ja i studiowanie. Jestem w tym cienki jak dupa węża, ledwo maturę zdałem. Po obudzeniu polazłem do klopa. Miałem w dupie beton jak po czekoladzie. W końcu udało mi się utopić murzyna. Spuściłem wodę, wziąłem szałerek i poczułem się spoko. Nad umywalką wychlastałem niemca po kasku.
— Zdrowo jest z rana spuścić z kija — przyznał Rudolf i pociągnął drinka dla wzmocnienia efektu proszku.
— Wdziałem bluzę moro z kapturem, wskoczyłem w bagi i wsunąłem adasie. Wdusiłem słuchawki do uszu, zapuściłem muzę i ruszyłem na miasto.
— Zaśpiewaj to, czego słuchałeś.
Brian zaczął rapować.
— Myślałem czasem, bijąc się z hałasem, już dwadzieścia lat za pasem, czy wybrałem dobrą trasę. Czy muszę się zmieniać, problem mego pokolenia, mam swoje przemyślenia, dążę do wyzwolenia. To już nie ten świat, ziomek to mój brat, inny to jest gad. Być wolnym jak ptak, ale nie wiem jak, a dziad wiedział, nie powiedział, jak się zbiera mak.
— Dobrze, Brian. Muzyka mojego dzieciństwa. Co tam widziałeś na mieście?
— Na ulicy przyfilowałem niezłą dupę z ryja. Zjarała się jak frytka w solarium. Szłem za foczką, gapiłem się na wystającą z biodrówek procę, rów jej się odznaczał. Wyczochrałbym jej babola.
— Spotkałeś kogoś po drodze?
— Jak szłem, ktoś krzyknął: Siema, ziomo! Jeden ziomek z bramy mnie przystopował. Jarzy michę i buja się jak starej babie cycki.
— Co za jeden?
— Zwykły śmieć. Ma zryty beret. Kiedyś waliłem z żulem ścierwo. On do mnie mówi byśmy spalili buszek kanabisu. Ja mówię nie da rady. Czysty jestem. Pytam jak było wczoraj na imprezce. Ale stypa była on mówi. Myślałem, że zara nie wyrobię. Bladziugi brzydkie jak noc listopadowa, z drinków mieli agrobrendy. Ziom, załatwisz bakę na jutro się pyta. Proste mówię, ale pięć zero za gieta. Pogięło cię? To czysty afgan. Po trzech churach bombę sobie zapodasz. A jak nie, to bij w żyto. Okej, ale same topy mi przynieś, nie siano. Spox. No to nara. Nara.
Rudolf się śmiał. Proszek, drink i gadka Briana rozluźniły go. Kazał opowiadać dalej.
— Kaska mi nie stykała, na tym polegał ból. Miałem dług. Dług za towar, sprawa honorowa. Opchnąłem laptopa, ale na długo nie starczyło. Jareckiemu kit wcisnąłem, że zaniosłem do kolegi. Jarecki pali głupa, ale fury nie wyda. A tak bym się powoził. Trzeba zrobić jumę. Kosmetyki najprościej albo gadżety. Bagowate spodnie i szeroka bluza na fanty najlepsze. Albo umówię się z Adrianem.
— Jakim Adrianem?
— Takim nadzianym fagotem. Bynajmniej dobrze płaci.
— Bynajmniej dobrze płaci. Świetnie powiedziane. Zaśpiewaj jeszcze coś.
Brian rapował młodym gniewnym tenorem z dykcją ulicznika, kiwając gwałtownie głową do rytmu i wykonując chamowate, prowokacyjne gesty rękami. Dobrze mu szło. Rudolf pomyślał, że dokładnie tak wygląda słabość, która udaje siłę, głupota, która myśli, że jest cwana. Cwel, któremu się wydaje, że jest panem świata.
— Jak by tego było mało, to jeszcze się rozpadało, nic już z planów nie zostało, życie się skichało, ono jest kurwą, a ja alfonsem, ostro je wydymam i zagarnę forsę. Normalnie o tej porze, to ja się wożę, normalnie o tej porze, nikomu nie grożę, ale się założę, że zerwę obrożę. Kręcę numerki na liczniku, słucham pierdoły w radioodbiorniku, poluję jak lis w kurniku, aż lecą pióra, to moja fura.
— Co było dalej? — zapytał Rudolf, kiedy na jego znak Brian przestał śpiewać.
— Zatrzymała się przy mnie bryka Kevina.
— Jakiego Kevina?
— Właściciela. Obok Kevina siedziała ta głupia dupodajka. — Brian pokazał palcem na Lalkę.
— Ona? Byłaś tam? — Rudolf zapytał dziewczynę. Był zaskoczony. Ta w odpowiedzi wzruszyła ramionami. Miała twarz idiotki, która dłużej wybiera suknię ślubną niż męża. Rudolf wiedział, jakie to mylące.
— Kevin jej zdjął simloka i zrobił z niej puszczalską zdzirę. Teraz chodzi w jego stajni.
Rudolf spojrzał pytająco na Lalkę, a ta pokazała Brianowi język. Superboty osiągnęły poziom, na którym mogły się bawić inteligencją człowieka, tak jak ludzie bawili się inteligencją psa. Brian ciągnął opowieść.
— Z tyłu siedziało dwóch goryli Kevina. Dupa mokra. Kevin kiwnął na mnie, żebym wsiadał. Goryle zrobiły mi miejsce. Kabona jest? Kevin pyta. Daj mi czas do jutra, grałem na zwłokę. A może frytki do tego? Forsa miała być wczoraj. A ty mi dzisiaj zapodajesz, że jesteś w dupie? Mam interes na oku. Jutro kasa będzie. Na oku to zaraz będziesz miał pizdę mówi Kevin, goryle zaczęły się brechtać, jeden na próbę przyłożył mi piąchę do oka. Wziąłeś towar, to spłać. Sprawa honorowa. A bez honoru, to wiesz kto jesteś? Cwel jesteś. Każdy cwela może dymać. Czaisz bazę? Wyklarujcie mu, bo widzę, że cwel nie klei. Najpierw dostałem fangę w żołas, aż mnie zgięło, potem wyprostowało mnie uderzenie kolanem w michę. Z nosa i wargi leciała mi krew. Tylko tapicerki nie uświń mówi Kevin, a ta bicz — Brian pokazał na Lalkę — obejrzała się na mnie i mówi. No, co powiedziałaś? — Brian zwrócił się do Lalki.
— Do wesela się zagoi.
— Fak ju lalka. — Brian pokazał Lalce środkowy palec.
— A tamci co na to? — Rudolf nalał sobie następnego drinka.
— Z szacunkiem do kobiety, śmieciu, mówi Kevin. Ona na siebie zarabia. Nie to co ty. Jak cię chłopaki przelecą, to zobaczysz, jaka to ciężka praca. Do jutra masz dedlajn. A potem z tobą kaput.
— I co?
— Kevin kazał mi bujać zwłoki.
Rudolf patrzył na Lalkę. Miała na sobie obcisły top, spódniczkę mini i podkolanówki.
— Opowiedz mi swoją historię, Lalka.
Lalka chrząknęła i założyła nogę na nogę. Nie miała majtek, Rudolf zobaczył jej sztuczne krocze. Lalka zaczęła opowiadanie głosem infantylnej nastolatki, prymitywnym językiem dostosowanym do wieku, o którym opowiadała, i Rudolf obserwował, jak jej słownictwo i składnia stają się w miarę mówienia dojrzalsze, dziecinny głos się zmienia i staje się altem dorosłej, doświadczonej kobiety. Nie chwaląc się, on wymyślił tę niewymyślną sztuczkę.
— Pierwszą miesiączkę dostałam jak miałam dwanaście lat ale dopiero później poznałam fajnego chłopaka na dyskotece i on był z liceum. Wcześniej wszystkie dziewczyny miały chłopaka i na mnie mówiły prawiczka i się śmiały. Koledzy na przerwie udawali że mnie gwałcą, nagrywali na telefon i wrzucali do sieci. Chciałam się wieszać ale nie miałam sznura i się bałam. Ksiądz na religii mówił że wtedy się idzie do piekła. Dopiero jak poznałam Briana to mi dali spokój. Koleżanki mi zazdrościły a moja najlepsza przyjaciółka się na mnie obraziła bo Brian był ładny i umiał lepiej tańczyć niż inni chłopacy. Po dyskotece Brian chciał się ruchać a ja nie wiedziałam co zrobić. Wtedy on był na mnie zły i cały dzień nie odpowiadał a ja płakałam. Ale potem mnie zaprosił do swojego domu bo jego rodzice wyjechali. On był z kolegą i pili piwo. Mnie dawali ale ja nie piłam bo nie lubię tylko wolę kolę. Potem oglądaliśmy teledyski zespołu Filth i oglądaliśmy fotki i śmieszne wiadomości o życiu piosenkarzy na stronie Dupelek a później ten kolega Briana poszedł i ja myślałam że my zostaliśmy sami. Jednak ten kolega Briana nie poszedł tylko się ukrył w drugim pokoju a ja się całowałam z Brianem. I wtedy między nami doszło. Brian powiedział że było mu dobrze ale mnie bolało i leciała mi krew aż się wstydziłam. Brian powiedział że zawsze tak jest za pierwszym razem i do wesela się zagoi i potem będzie dobrze a ja powiedziałam że wiem i chciałam się przytulić ale Brian powiedział że muszę już iść bo jego rodzice niedługo przyjadą. Na drugi tydzień Brian zadzwonił żebym przyszła bo starego nie ma i będziemy słuchać piosenki i ja poszłam a tam ten kolega Briana znowu był i oni mi pokazali film jak się bzykam z Brianem i wszystko było widać tylko twarz Briana była zamazana. To ten kolega Briana wtedy nas filmował. I oni powiedzieli że pokażą film chłopakom w szkole albo zrobią wrzutę do netu a ja się wystraszyłam i Brian mnie pocieszał i znowu mi to zrobił bo ja już się nie mogłam bronić. Potem powiedział że nikomu filmu nie pokażą tylko mam temu koledze Briana obiągnąć i ja wzięłam do buzi a Brian znowu filmował i mówił że jestem niezła lodziara ale że to tylko tak dla siebie. Ile razy to się powtarzało to ja już nie pamiętam, ale potem sprowadzali jeszcze innych kumpli, kirali alpagi i jarali hasz albo odkurzali kreskę amfy i mnie zmuszali. Tylko nie lubiłam dawać w kanał bo się bałam igły. Mówili że jestem fajna foczka i kazali mi robić blowjob. Pokazywali różne orgietki z internetu i ze mną kręcili pornole. I brali od kolegów za to pieniądze. Ja najgorzej nie lubiłam jak mi robili anala. Kiedyś Brian mówi, że pozna mnie z jednym ziomalem Kevinem i on mnie wylansuje. Ale on był już stary, miał chyba ponad dwadzieścia lat i był dilerem i alfem się okazało, i miał pod sobą kilka lasek. Brian mnie jemu sprzedał za dług. Więc się wnerwiłam i kazałam później, jak już byłam z Kevinem i on był moim chłopakiem, żeby go pobił, i Kevin kazał zbić Briana bo mu był winien za futer i patrzyłam jak mu krew z buzi i nosa leci. I powiedziałam, że tak zawsze jest za pierwszym razem i do wesela się zagoi. Kevin mu powiedział, że jak nie spłaci, to naśle chłopaków i go przecwelują i jeszcze nakręci z tego film i wrzuci do netu. No to Brian dawał ciała gejom za pieniądze albo wynosił sprzęt z domu, a potem chodził na jumę i robił włamy do bryk, żeby spłacić dług, ale wpadł i poszedł garować, a tam go cwelili pod celą jak burą sukę. Ja już miałam czternaście lat, ale nie wyglądałam jeszcze tak staro, to obsługiwałam nadzianych staruchów, bo na tym była największa kasiora, także w sąsiednich miejscowościach, tam gdzie Kevin miał rewir. Tylko szkoda, że wszystko musiałam dawać Kevinowi, a on mi z tego wydzielał, bo inaczej bym sobie modne ciuchy kupiła, takie jak noszą aktorki i biznesłumen, a nie to dziecinne badziewie, w którym wyglądałam jak wsiara jakaś małoletnia. Miałam niedługo skończyć piętnaście lat, byłam już właściwie dorosła, więc raz podjęłam decyzję i część z tego, co zarobiłam przez noc, a miałam dobrych klientów, grube fisze, co płaciły z górką, bo byli ze mnie zadowoleni, no więc przeznaczyłam kasę na stroje w butiku z lepszymi ciuchami. Kupiłam sobie kostiumik, pończochy i ładne trzewiki. Jak się umalowałam, wyglądałam jak dziewczyna z dobrego domu, co ma osiemnaście lat i mógłby jakiś biznesmen albo prawnik na mnie zwrócić uwagę i zabrać do hotelu, a potem by się we mnie zakochał, boby już był po rozwodzie, i by się ze mną ożenił jak w tym filmie Pryty łumen. W szkole dziewczyny o mało nie zemdlały z wrażenia, wszyscy chłopcy się za mną oglądali, a jedna nauczycielka postawiła mi pałę ze złości, że byłam lepiej ubrana jak ona. Z tamtych pieniędzy prawie nic mi nie zostało, to Kevin się wpienił. Pierwszy raz dał mi wycisk. Tak bił, żeby śladów nie było, bo umiał bić kobiety. Wtedy postanowiłam z nim skończyć. Na drugi dzień powiedziałam mu, że z nim zrywam, odchodzę, a on się zaczął brechtać i powiedział, że mu chyba ze śmiechu dupa odpadnie. Potem był poważny, na mnie patrzy i mówi:
— Dojebałaś jak dzik w sosnę, Lalka. To ja mogę skończyć z tobą. Kleisz?
Naprawdę się wkurwił, i znowu mi dał wycisk, i powiedział, że mnie zatłucze jak sukę, jak jeszcze raz wydam jego pieniądze bez opowiedzenia. I do roboty. Mam odrobić dług. Ale ja nie mogłam, bo mnie wszędzie bolało. Nie mogłam nic jeść i krwią się posikałam. Wieczorem ubrałam byle co i pojechałam busem na dyskę w sąsiedniej dziurze i tańczyłam całą noc z wiochmenami, ale żaden nie tańczył tak jak Brian. Chcieli mi wrzucić pigułkę gwałtu do drinka, ale nie ze mną takie numery, do klopa gwintować rurkę, powiedziałam, a oni że harda suka jestem, fak ju lalka. Rano długo czekałam na powrotnego busa, ale nie przyjechał, już miałam iść, ale zaczęło padać, to zatrzymałam brykę, żeby mnie nadziany gościu podwiózł do miasta, a on zajarzył michę i powiedział okej. Skręcił w lasek i już wiedziałam, że będę mu siorbać pisiora albo chce się bzykać. Żeby mnie chociaż do hotelu zabrał, a nie w lesie jak tirówa. Mi się żyć odechciało.
Rudolf podniósł rękę, wstrzymując opowiadanie Lalki. Wystarczy. Zachciało mu się spać.
3 Lalka kończy historię z nadzianym gościem
Jedząc śniadanie, Rudolf zapytał Lalkę, kim był ten człowiek, który ją zabrał samochodem do miasta i po drodze skręcił w las.
— Nazywał się Lech Novak. Absolwent wyższej szkoły prawa i marketingu. Biznesmen w dziedzinie przetwórstwa rolno-spożywczego z Wielkopolski, który odchody zamieniał w dochody. Ale bejmy to nie wszystko, kiedy człowiek ma problem natury seksualnej. Jego żona, wymawiając się hemoroidami, odmówiła uprawiania stosunków analnych. W piczkę proszę bardzo, ale w odbyt nie, bo jej guzki na wierzch wychodzą i siedzieć potem prosto nie może. A kto jej każe cały dzień na dupie siedzieć? Obiadu do szyku nie ugotuje, bo jej tłuszcz pryska. Do mycia okien babę zgodziła, żeby manicure oszczędzić. To akurat dobrze pomyślała, taka fest obliczona jest jak Novak, bo kosmetyczka więcej bierze niż sprzątaczka. Siedzi sobie jak pierwsza dama w salonie na sofie, w trzewikach, gdzie by tam laczki wzuła, i artykuły o asertywności w damskim magazynie czyta. Pipę ma tak po dzieciach rozciągniętą, że co to za przyjemność. Polazła do spowiedzi i ksiądz jej powiedział, że to grzech wołający o pomstę do nieba.
Grzech wołający o pomstę do nieba. Ładnie powiedziane. Tak samo jak zatrzymanie zapłaty robotnikom, do czego nie raz w swojej karierze przedsiębiorcy Lech Novak był zmuszony. Trudno, będzie się w piekle smażyć, jak inaczej nie można. Chociaż prawdę mówiąc, nawet wierzący nie mogą być pewni, czy po śmierci jest jakieś niebo albo piekło. A to, że piekło jest na ziemi, to wszyscy, z wierzącymi włącznie, wiedzą na pewno, i jeśli trzeba wybierać, to lepiej uniknąć tego piekła, które jest, niż tego, które może być. To samo w przypadku nieba. Też lepiej zarobić maksymalnie dużo i kupić sobie tyle raju na ziemi, ile tylko można, niż czekać na nie wiadomo co po śmierci.
Więc kiedy go przypiliło w sobotę po śniadaniu, to co miał zrobić? Jechać na obwodnicę, gdzie pod laskiem stały wschodnie tirówy, które oferowały trzy podstawowe usługi, według rosnącej stawki: w paszczu, w pizdu i w żopu. Pewnie, że tak zrobił, chociaż nie powinien, bo mu sąd prawo jazdy zabrał za wypadek, który kiedyś niechcący spowodował, ale raz się żyje, drugi raz się nie urodzi, a do następnego weekendu cały tydzień. Pojechał, ale po drodze się rozpadało i kurwy wymiotło. Szczęśliwym trafem zabrał na łebka skatajoną cizię po imprezie, co czekała pod wiatą na busa, który nie przyjechał, bo kierowca miał brant po wczorajszym i wziął urlop na żądanie. Na pierwszy rzut oka widać było, że cichodajka. Skręcił w leśną drogę i postawił sprawę jasno, z nim krótka piłka. Albo mu zrobi loda za darmo, albo zapłaci za anala. Wybrała drugą opcję, bo za darmo tylko Brianowi obciągała i była aktualnie spłukana.
Po wszystkim oblekłam badziewiaste lompy i czekałam, glapiąc się z głupią fracą jak ta mela, podczas gdy on wciąż jeszcze obsuwał się po szczytowaniu w coraz głębszą dolinę i byłby zasnął jak niemowlę, tak mu się miło zrobiło, jak po obfitym obiedzie, jakby butlę mleka wydoił. Przejechał pociąg niedaleko i zagwizdał przed przejazdem. „Wyje bana w lesie”, Lechowi przypomniał się kalambur z czasów podwórkowego dzieciństwa. Ja się ocknęłam i przeszłam do rzeczy, jak kelnerka z rachunkiem. Co innego restauracja, co innego leśna droga w deszczu za miastem. Ogarnął go smutek pomieszany ze wstydem i odrazą. „Post coitum omne animal triste”. Łaciński cytat z czasów studenckich na usta mu się cisnął. Już nie pamiętał, skąd to było. Novak miał erudycję w dupie jak żona hemoroidy. Poczuł obrzydzenie do suki, którą byłam w jego oczach. Kazał mi wyskakiwać z auta i łapać inną okazję.
— Już cię tu nie ma!
Rzuciłam się, jakby mnie bąk w zadek ugryzł.
— Myślisz, że nie pójdę na policję, tak? A wiesz, wuja, ile ja mam lat? Byś się zdziwił. Za to się idzie siedzieć, nie? — szczekałam na niego.
— Zamknij papę. — Nie przestraszył się. Byłam w wieku jego córki, ale jego córka by takich obciachowych łachów za skarby nie włożyła. — Więcej lujów w życiu zaliczyłaś niż masz włosów na piździe. — Chciał błysnąć dowcipem, ale źle się wybrał, bo miałam krocze wydepilowane.
— Fak ju men. Jakbyś wiedział, że znam paru szczonów z bejsbolami. Zrobią ci z twojej wypasionej bryki jesień średniowiecza.
Szybkim ruchem, oburącz, chwycił sukę, to znaczy mnie, za gardło, mocno ścisnął i przytrzymał. Trochę konwulsji, wybałuszone gały, siniejąca kalafa. W końcu zastygłam, jakby mnie coś śmiertelnie przeraziło. Novak puścił, ale nie zmieniałam wyrazu twarzy. Taką miała zabójczą ryfę, że w innych warunkach musiałby się uśmiać. Ale on się bał. Zaciągnął moje ciało w krzaki i przykrył gałęziami.
Jechał do domu. Ostro. Chciał uciec stamtąd jak najszybciej. Padał deszcz.
Potem był huk, błysk i ciemność. Pędzący z naprzeciwka bamber z Obornik, pijany jak świnia, zjechał na jego pas. W wyniku czołowego zderzenia obaj kierujący pojazdami ponieśli śmierć na miejscu.
Ostatnie zdanie Lalka wypowiedziała w przyspieszonym tempie, imitując niski głos i skandującą kadencję spikerki telewizyjnej.
— Była o tym wzmianka w lokalnej telewizji — dodała, wzruszając ramionami.
4 Daniel opisuje Hannie miłość, która umarła
Jakie to uczucie, oglądać o tym reportaż i popijać herbatę w fotelu? Dotąd Hanna nawet się specjalnie nad tym nie zastanawiała. Patrzyła na to tak, jak przedtem patrzyło się na lokalne wojny, zamachy, katastrofy, tsunami, trzęsienia ziemi, powodzie i wzdęte brzuchy zagłodzonych murzyniątek z muchami na twarzy, kiedy się jadło obiad i rozmawiało z dobrze odżywionymi dziećmi o szkole.
Hanna tego nie pamięta, ale podobno kiedyś dobro walczyło ze złem. Z mniejszym lub większym powodzeniem. Jedyną walką, jaką Hanna widziała, była walka zła ze złem. Czy wynik miał w taki wypadku znaczenie?
Za oknem siąpił zimny deszcz. Zamiast ciepłej, słonecznej wiosny była plucha niby-zimy. Rozpylone w atmosferze aerozole, których zadaniem było schłodzić klimat, zakłóciły przebieg monsunów, co spowodowało susze i powodzie, które pozbawiły zbiorów pół miliarda ludzi. Twierdzą, że jeszcze trzydzieści lat temu można było temu zaradzić. Zlatywali się politycy i biznesmeni na konferencje i negocjacje w sprawie ochrony klimatu prywatnymi odrzutowcami. Radzili w luksusowych ośrodkach, bankietowali w drogich hotelach, aż w końcu uznali, że ratowanie planety jest zbyt kosztowne.
Mówiono w czasach, kiedy Hanna była dziewczynką, że świat zmieni się dopiero wtedy, kiedy ludzie zaczną bardziej cenić to, czego nie cenią inni ludzie. Nie zaczęli. Mężczyźni wciąż najbardziej cenili to, co cenili inni mężczyźni. Kobiety nadal najbardziej ceniły takich właśnie mężczyzn. Hanna dołożyła swoją cegiełkę.
To się zmieniało w miarę postępów sztucznej inteligencji. Boty, nad którymi pracowała Hanna, były z początku mało skomplikowane. Wykonywały polecenia, zachowywały się tak, jak tego od nich oczekiwano, mówiły to, co się im powiedziało. Początkowo boty myślały tak jak ludzie, tylko jeszcze głupiej. Ludzie nie mogli się od botów niczego nauczyć, tak jak nie mogli się niczego nauczyć od innych ludzi, bo inni ludzie myśleli tak samo jak oni. Zmianę dało się zauważyć, kiedy boty zaczęły się uczyć nie od ludzi, ale od samych siebie.
Jeszcze zanim Hanna przeszła do obecnej korporacji, ładnych parę lat temu, była zatrudniona w dziale personalnym innej firmy. Programowała algorytmy dla botów rekrutacyjnych, które analizowały dane o kandydatach i wybierały najlepszych. Mimo całego wyrafinowania technicznego, włącznie z rozpoznawaniem i analizą twarzy i głosu, mimo monitorowania ciśnienia, pulsu, składu chemicznego potu, a nawet, w niektórych przypadkach, encefalografii, boty popełniały głupie błędy, takie same jak ludzie. Kiedy zauważyły, że większość udanych rekrutacji to mężczyźni, na własną rękę wprowadzały współczynnik, który obniżał ocenę, jeśli kandydatką była kobieta, co jeszcze bardziej wzmacniało trend. Boty robiły dokładnie to, co robili ludzie, którzy wysokiego mężczyznę o niskim głosie oceniają wyżej od innych, a ładną i szczupłą kobietę uważają za lepiej wykształconą i bardziej inteligentną od mniej urodziwej. Tyle że ludzie robili to instynktownie, zupełnie nie zdając sobie sprawy ze swojego automatyzmu, podczas gdy automaty działały na podstawie obiektywnych danych i analizy statystycznej, były więc od ludzi bardziej świadome tego, co robią.
Hanna nie przypuszczała, że przejście do korporacji botów, zwłaszcza do działu botów seksualnych, okaże się takie interesujące. Były to przede wszystkim boty konwersacyjne. Czym jest w końcu seks, jeśli wyjść poza fizjologię? Seks to rozmowa, malarstwo, muzyka, literatura. Dziedziny, które stały się domeną sztucznej inteligencji, a które tacy ludzie jak Hanna kochali najbardziej.
Daniel wyświetlał w jej soczewkach światy, które dawały rozkosz silniejszą niż orgazm, a przynajmniej dłuższą i subtelniejszą. Umiał malować jak da Vinci, Rembrandt, Vermeer i van Gogh, ale potrafił też to, czego żaden z nich nie byłby w stanie zrobić. Tworzył obrazy będące połączeniem ich stylów. Najbardziej utalentowanym ludziom nie pozostawało nic innego, jak podziwianie dzieł sztucznej inteligencji i wymyślanie dla nich nazw. Daniel z równą łatwością potrafił stworzyć wyrafinowaną abstrakcję, jak i jelenia nad strumykiem przy świetle księżyca. Umiał komponować. Hanna zadawała mu muzyczne narracje. Nadal chętnie słuchała oryginalnych otworów Satiego i Debussy’ego, ale znała je już tak dobrze. Słuchała tych kompozycji od lat. Daniel tworzył dla niej nowe rzeczy w tym samym duchu. Mógł to robić w nieskończoność. To było tak, jakby jej ukochani kompozytorzy nie umarli, tylko nadal żyli i tworzyli. Specjalnie dla niej.
Nostalgia, owszem. Wprawdzie mówią, nostalgia niej jest już taka jak dawniej, ale Hanna wolała nawet to niż tak zwane życie chwilą. Być jak piesek? Bez przeszłości i przyszłości. Miska, drzemka, spacer, kopulacja, śmierć w nieświadomości.
Po rozwodzie z Damianem potrzebowała bardzo dużo smutnej muzyki i opowieści. Jako nastolatka bez przerwy czytała. Potem wolała słuchać. I muzyki, i literatury. Książki audio czytane przez dobrych aktorów wciąż cieszyły się większą popularnością niż teksty czytane przez urządzenia, ale sytuacja się zmieniała. Najbardziej zaawansowane boty wyposażone w sztuczną inteligencję najnowszej generacji nie tylko potrafiły dorównać interpretacyjnie wybitnym aktorom, ale same tworzyły opowieści nie gorzej niż dobrzy pisarze, a przy tym bez porównania szybciej, wykorzystując ogromne korpusy istniejących testów i nagrań.
Daniel dobrze naśladował style różnych autorów i epok. Jego opowieści naśladowcze, niezależnie od ciężaru stylistycznego i podniosłości tonu, nie zawsze miały sens, wkradał się do nich mimowolny komizm, brzmiały jak pastisze i satyryczne trawestacje, nawet jeśli rzecz miała wymiar tragiczny, ale to też było częścią tradycji literackiej. Całkiem możliwe, że niektóre z tych opowieści przekraczały już zdolności interpretacyjne Hanny. Jej iloraz inteligencji był wprawdzie na poziomie, który jeszcze dwa pokolenia temu uznano by za genialny, ale nic to nie znaczyło wobec możliwości, jakie zaczęła osiągać sztuczna inteligencja. Nawet z niektórymi młodymi ludźmi, których genomy jeszcze przed urodzeniem zostały ulepszone, Hanna nie mogła się intelektualnie równać.
Tak jak w przypadku muzyki, tak i w opowieści Hanna zadawała Danielowi różne rzeczy, ale niekiedy pozwalała mu popuścić wodze fantazji, dawała mu swobodę twórczą, wyrażając się górnolotnie i z przymrużeniem oka, bo przecież wiedziała, że twórczość, do jakiej była zdolna sztuczna inteligencja, polegała na nieskończenie szybkim losowym próbkowaniu ogromnej liczby możliwości oraz na ocenianiu i porównywaniu efektów. Czy przypadkowo nie w ten sposób powstała rosiczka, orchidea, dzwonek rozpierzchły, firletka poszarpana, podejźrzon księżycowy, durian, cedr, buk, baobab, mrówka, mrówkojad, pingwin, koliber, niedźwiedź polarny, żyrafa, hipopotam, delfin, człowiek? Natura próbkuje wolno, ale ma miliardy lat na uzyskanie efektu.
Tego wieczoru, po tym jak Daniel doprowadził ją trzykrotnie do orgazmu, Hanna poprosiła go, żeby opowiedział jej, jak wygląda miłość, która umarła. Co się z nią dzieje. Daniel, przytulony do jej pleców, zapytał: — W jakiej konwencji? Hanna odpowiedziała: — Turpizm, barokowość.
Daniel mówił prawie szeptem. Miał dobrze dopracowaną funkcję oddechową. Jego oddech był ciepły i przyjemnie pachniał.
Miłości, która umarła, najpierw blednie skóra. Jest to spowodowane zatrzymaniem akcji serca i ustaniem krążenia. Krew nie krąży, kiedy serce miłości przestaje bić. Jednak na krew, która nie płynie, działa siła ciążenia, dlatego krew przesiąka bezwładnie do najniżej położonych części ciała. Już po kilkudziesięciu minutach od śmierci na bladym ciele miłości pojawiają się wiśniowe przebarwienia pod skórą.
Jeśli miłość umarła leżąc na wznak, sine plamy widać początkowo na karku i uszach, potem na plecach, a wreszcie są również widoczne na całym dolnym obszarze ciała, to jest na pośladkach oraz na udach z tyłu. Jeśli miłość umiera leżąc na brzuchu, przebarwienia wystąpią na piersiach, na brzuchu i na udach z przodu. Kiedy miłość umiera w pozycji stojącej albo wiszącej, krew zbiera się w dolnych częściach rąk i nóg, które wyglądają tak, jakby były odziane w ciemnowiśniowe rękawiczki i skarpetki.
Przez pierwsze godziny od zgonu przebarwienia nie są jeszcze utrwalone i mogą się przemieścić, jeśli się zmieni położenie zwłok miłości. W tym okresie plamy bledną, gdy się je naciśnie palcem, a po zwolnieniu nacisku siność powraca. Po kilkunastu godzinach następuje ostateczne utrwalenie plam i ciemny kolor skóry nie znika wskutek nacisku.
W pierwszej fazie po śmierci miłość wysycha. Wysychanie pośmiertne objawia się zmętnieniem rogówki oka. Rogówka traci wodę i oczy martwej miłości stają się mętne, nie błyszczą. Później wysychają spojówki i usta. Czerwone wargi miłości przyjmują barwę sinobrunatną. Skóra na twarzy z początku się naciąga i wygładza, zmarszczki wydają się mniej widoczne. Później górna szczęka i żuchwa rozciągają zdeformowaną twarz w uśmiechu.
Zaraz po zgonie całe ciało miłości ulega zwiotczeniu. Potem następuje stężenie pośmiertne, czyli zesztywnienie i skrócenie mięśni. Stężenie najpierw obejmuje mięsień serca, w dalszej kolejności palce i stopy. Po paru godzinach stężenie obejmuje już wszystkie mięśnie. Zwłoki miłości przybierają charakterystyczny układ z nienaturalnym przygięciem kończyn i zgięciem palców rąk. Zesztywnienie jest odwracalne i ustępuje stopniowo, w zwykłych warunkach po upływie dwóch, trzech dni od momentu zgonu.
Rzadkim odstępstwem od normalnego procesu jest sporadycznie występujące stężenie kataleptyczne, które następuje tuż po śmierci. Jeśli miłość doświadczyła gwałtownego, ciężkiego wysiłku, miała drgawki bądź gorączkę, w chwili śmierci może momentalnie zastygnąć. Znany jest przypadek, kiedy miłość zmarła w pozycji klęczącej z wyciągniętą przed siebie ręką i w tej pozycji zesztywniała.
W trakcie późniejszych zmian pośmiertnych komórki i narządy wewnętrzne miłości rozpadają się na skutek działania enzymów. Pierwsze autolizie ulegają komórki mózgu, dalej krew. Jako ostatnie rozpadowi poddaje się serce.
Następnie działalność rozpoczynają bakterie, które za życia bytują w przewodzie pokarmowym miłości, na jej skórze, w drogach oddechowych i płciowych. To one odpowiadają za etap gnicia. Objawy gnicia zwłok miłości widać najszybciej w podbrzuszu, w postaci zielonkawobrunatnego zabarwienia. Zwłoki miłości zaczynają nabrzmiewać. W miarę jak bakterie wyjadają żołądek i jelita, wytwarzane przez nie gazy zaczynają wydymać brzuch.
Substancje powstające podczas rozkładu ciała przyciągają owady. W zależności od warunków klimatycznych i pogody już parę godzin po śmierci miłości pojawiają się pierwsze insekty. Muchówki z rodziny plujek żerują i składają jaja w rozkładającym się ciele. Żerowanie zaczynają w miejscu gałek ocznych i w okolicach intymnych. Owady wyjadają oczy nieżywej miłości, zostawiając puste oczodoły.
Skóra martwej miłości przybiera czerwonawy kolor. Tkanka tłuszczowa pod skórą zaczyna się rozkładać, nadając zwłokom szklisty połysk. Gdy skóra nabiera barwy karmelu, zaczyna się na niej pokazywać sieć fioletowych i szkarłatnych linii, przypominająca mapę rzek. Jest to martwy układ krążenia miłości. Krew w żyłach i tętnicach gnije, rozdymając je i nadając im ciemniejszą barwę, przez co wyglądają tak, jakby ktoś wymalował je na ciele miłości flamastrem.
Po kilkunastu dniach przemiany ze świeżego ciała miłości w nagi szkielet czaszka miłości jest już odsłonięta. Włosy zsuwają się z kości niczym odczepiona peruka i podtrzymywane resztkami tkanki leżą w kałuży ciemnej tłustej breji otaczającej głowę. Rozdęty brzuch miłości zapada się do środka, skóra przywiera do żeber. W następnych dniach odsłaniają się żebra oraz fragmenty kręgosłupa, podobnie jak kości miedniczne w okolicy genitaliów wyjedzonych przez robaki. Kończyny miłości rozkładają się wolniej, ponieważ pozbawione są wilgotnych, ciemnych otworów, znajdujących się na twarzy i w kroczu, które przyciągają insekty. Same dłonie i stopy zmarłej miłości ulegają innego rodzaju przemianie: skóra zaczyna mięknąć i schodzić wielkimi płatami, jakby miłość doznała rozległych oparzeń słonecznych.
Jeśli ciało martwej miłości leży w miejscu wilgotnym, przy braku dostępu do tlenu i w niskiej temperaturze, wtedy ulega przeobrażeniu tłuszczowo-woskowemu. Po wydostaniu się poddanej reakcjom substancji tłuszczowej na zewnątrz ciała zamienia się ona w kruchą białoszarą masę, przypominającą wyglądem gips lub wapno.
Do strupieszenia, czyli swoistej mumifikacji, dochodzi wtedy, gdy zwłoki miłości przebywają w środowisku suchym, przewiewnym, przy wysokiej temperaturze. W takich warunkach nie następują procesy gnilno-fermentacyjne. Skóra miłości staje się twarda i zmienia kolor na brązowy lub czarny.
Ostatnim etapem rozkładu miłości jest zeszkieletowanie, kiedy widać pełny szkielet, bez skóry i innych tkanek miękkich. Ile czasu musi upłynąć, aby z gorącokrwistej miłości o pełnym ciele zostały po śmierci tylko kości? To zależy od całej masy czynników. Zaczynając od wagi i rodzaju odzieży, od tego jaka panowała temperatura i warunki atmosferyczne, aż do takich czynników jak to, czy był to teren otwarty, czy raczej jakiś budynek lub mieszkanie, oraz czy zwłoki miłości zostały zakopane, czy może znajdowały się w wodzie.
Na wolnym powietrzu do utraty tkanek miękkich dochodzi w ciągu dwóch lat, w przypadku pogrzebanych zwłok zajmuje to nawet pięć lat. Zupełne zeszkieletowanie, łącznie z rozpadem chrząstek i więzadeł, zajmuje od pięciu do dziesięciu lat. Duże nasłonecznienie, działalność owadów i padlinożerców, może znacznie skrócić czas zamiany umarłej miłości w szkielet.
Szkielet pogrzebanej miłości nie będzie trwał wiecznie. Kości rozpuszczają się pod wpływem kwasów działających w ziemi. Fragmenty kości mogą się jednak zachować przez setki a nawet tysiące lat.
— Teraz mnie uśpij mroczną dekadencją starego dobrego Erika Satie.
— Chcesz posłuchać dalszych części Gymnopédies?
— Uhm.
5 Maria opowiada sobie bajkę
Kiedy nocą pada mokry śnieg, Maria zajmuje umysł opowieściami o starych urządzeniach, które wyszły z użycia. Jedna z nich jest podobna do baśni Jana Christiana Andersena o starej latarni. Maria opowiada ją samej sobie.
Czy znasz bajkę o nieszczęśliwej miłości dwóch smartfonów? — pyta. Nie jest ona bardzo zajmująca, ale jest taka smutna, że można jej posłuchać, mówi Maria do samej siebie.
Był sobie pewnego razu zwyczajny, ale całkiem zgrabny smartfon o nazwie Penta. Miała wydłużone proporcje wyświetlacza i dosyć cienkie ramki wokół niego. Rozdzielczość wyświetlacza nie była najwyższa, ale wystarczająco dobra, z niezłym kontrastem i nasyceniem kolorów. Aparat z tyłu i procesor oraz pamięć masowa, chociaż nie najnowsze, były bez zarzutu.
Jednym słowem — był to skromny smartfon i nic nadzwyczajnego, ale jeszcze całkiem niczego sobie. Należał kiedyś do studentki państwowej uczelni, która musiała swój ukochany smartfon, z którym się nigdy nie rozstawała, oddać do sklepu z używanym sprzętem, aby zdobyć pieniądze na skrypty i abonament do stołówki.
Tym sposobem Penta wylądowała na półce małego sklepiku pełnego zużytej elektroniki, gdzie nie rzucała się w oczy pośród innych akcesoriów i pokrywała się kurzem. Była bowiem smartfonem starszego typu i nikt nie chciał jej kupić nawet za skromną sumę. W odróżnieniu jednak od innych smarfonów na tej samej półce, miała nie do końca wyczerpaną baterię.
Aby nie umrzeć z nudów i tęsknoty, Penta grała sobie od czasu do czasu po cichutku ulubione utwory studentki, która kochała muzykę klasyczną. A miała Penta w pamięci mnóstwo tych utworów. Studentki nie było stać na chodzenie do opery ani filharmonii, chociaż bardzo by chciała, dlatego ściągała darmową muzykę z sieci i umieszczała w pamięci Penty, aby jej słuchać w pociągu albo autobusie.
Ile się wtenczas Penta napodróżowała! Bo studentka nie lubiła wielkiego miasta i często jeździła do domu na weekend. Jej matka była rencistką i mieszkała w małym miasteczku. Dobra z niej była kobieta. Ojciec studentki od dawna nie żył. Studentka zabierała czasem Pentę ze sobą na uczelnię, chociaż nigdy nie słuchała muzyki podczas wykładu, bo była z niej pilna studentka. Jakie to były ciekawe wykłady!
Teraz było całkiem inaczej i Penta całe dnie i noce nie ruszała się z półki, a wszystko, co mogła obecnie usłyszeć, to tylko rozmowy sprzedawcy z klientami, których nie było zbyt wielu. Ale te rozmowy nie były tak interesujące jak wykłady uniwersyteckie.
Najmilej Penta wspominała te chwile, kiedy studentka słuchała muzyki w łóżku przed zaśnięciem. Czasami były to kompozycje Debussy’ego, takie jak „Światło księżyca” czy „Zatopiona katedra”, a niekiedy Satiego z cyklu fortepianowego „Gnosiennes”, bo one najlepiej odprężały i najszybciej usypiały studentkę. A gdy studentka zasypiała i kończyła się playlista, to po dalszych kilku minutach braku aktywności ze strony studentki również Penta automatycznie przechodziła w stan uśpienia. I śniły jej się dalekie podróże morskie przy dźwiękach suity symfonicznej „Szecherezada” Rimskiego-Korsakowa. Albo widziała w sennych marzeniach studentkę tańczącą walca i apoteozę z „Dziadka do orzechów” Czajkowskiego.
Pewnego dnia tuż obok Penty położono na półce inny smartfon. Nazywał się Eon. Był taki przystojny. Miał jeszcze bardziej wydłużone proporcje wyświetlacza niż Penta i jeszcze cieńsze ramki wokół niego. Posiadał też tak zwany „notch”, czyli wcięcie w górnej części wyświetlacza, w którym umieszczone były czujnik linii papilarnych, aparat i głośnik. Przystojny, mocny Eon wyposażony był w bardzo dobry, wydajny procesor. Do tego dochodziła wysoka rozdzielczość wyświetlacza. Eon miał podwójny aparat z tyłu, jedna kamerka była standardowa, a druga oferowała zoom optyczny, i dużo szybkiej pamięci masowej.
Poprzednim właścicielem Eona — co za zbieg okoliczności — też był student. Ale zupełnie różny od studentki Penty. Miał on bogatych rodziców, których stać było na opłacanie synowi czesnego w prywatnej uczelni. I naprawdę na niczym mu nie zbywało. Mimo to student nie lubił się uczyć i rzadko chodził na wykłady. Więcej czasu spędzał w pubach i dyskotekach. Jak więc zaliczał sesję? Z początku zażywał amfę i zakuwał, ile się da w noc przed egzaminem. Toteż początkowo student miał dobre oceny i rodzice kupili mu w nagrodę wypasioną furę. Student woził się nią głównie po mieście, rzadko jeździł za miasto, bo lubił szpan, a w lesie albo w polu co to jest za lansowanie się? Ale z czasem coraz mniej mu do bani wchodziło i stał się zwykłym ćpunem. Oblał egzamin raz i drugi, bo już zupełnie położył na to lachę. A kiedy mu zgredzio kasę przystopował za brak postępów w nauce, student zmuszony był opylić swój smarfon, który był ful wypas, aby mieć szmal na następną działkę. W ten sposób Eon trafił na półkę obok Penty.
Od razu jej się spodobał. Ale Penta nie wpadła mu w oko. Nie była ani modna, ani specjalnie atrakcyjna. Eon udawał, że jej nie widzi. Czekał na coś lepszego. Jednak tego dnia świeżego towaru na półce nie przybyło. Wieczorem po zamknięciu sklepu Eon wreszcie zwrócił uwagę na Pentę.
— Niezła z ciebie laska — odezwał się. – Zapuścić ci klip? — zapytał, bo wciąż miał mocną baterię.
Bateria Penty była na wyczerpaniu, toteż Penta nic nie odpowiedziała. Eon, jak każdy macho, uznał jej milczenie za zgodę i zaczął odtwarzać muzę na maksa, a na swoim ekranie wyświetlił film w milionach żywo nasyconych kolorów. Penta nigdy wcześniej nie słyszała tego rodzaju muzyki. Były to zupełnie inne dźwięki niż muzyka, którą znała dotychczas. Były takie oszałamiające, odurzające. Penta czuła, jak się w ich rytmie zatraca, jak zupełnie traci głowę. Było to bardzo przyjemne. Nie miała siły ani ochoty opierać się tak potężnej energii. Migotanie kolorowych obrazków wzmacniało ten niesamowity efekt.
— No i jak? Podoba ci się? — zapytał Eon, ale nie czekał na odpowiedź, taki był z siebie zadowolony.
Penta chciała krzyknąć: Tak! To jest cudowne! ale milczała ze względu na niski poziom energii. Rozjaśniła tylko delikatnie na niebiesko swój wyświetlacz.
— Ty też mi się dosyć podobasz — rzucił Eon. — Zapodaj mi swoją muzę.
Penta gorączkowo szukała w pamięci odpowiedniego utworu. Pragnęła wyrazić swoją miłość do Eona najpiękniej, jak umiała. Przypomniała sobie utwór, którego studentka słuchała ze łzami w oczach w pewną letnią noc. To była „Pieśń do księżyca” Antonina Dworzaka. Ostatkami energii wyświetliła obraz „Gwiaździsta noc” van Gogha.
Eon nawet nie dosłuchał do końca.
— Co to za chłam? Skąd ty to wygrzebałaś? — przerwał. — Chyba z muzeum. Ta muza jest jeszcze bardziej zabytkowa niż ty — powiedział.
Być może Penta starałaby się usprawiedliwić swój wybór albo próbowałaby znaleźć inną kompozycję, inny obraz, które spodobałaby się Eonowi, ale w tym momencie bateria jej się wyczerpała.
Eon poczuł się smutny i samotny w środku nocy na zakurzonej półce małego komisu. Słuchał głośno swojej muzy i oglądał porno na wyświetlaczu wysokiej rozdzielczości w milionach nasyconych kolorów, tak jak to zrobił student, kiedy jego laska odjechała z przedawkowania. Ale nad ranem i jemu bateria padła.
Nie wiadomo, co się z nimi potem działo. W czyje ręce się dostali, kto i kiedy ponownie naładował im baterie oraz wyczyścił pamięć. Jeżeli w ogóle coś takiego nastąpiło.
Czy Maria chciałaby, żeby i jej ktoś wyczyścił pamięć i naładował baterie?
6 Alfred nabywa Dagmarę po rozwodzie z Barbarą
Bot o imieniu Dagmara dużo Alfreda kosztował. Oczywiście nie aż tyle, ile rozwód z żoną Barbarą.
Jak zapewniono Alfreda, bot seksualny tego typu należał do najnowocześniejszych, jakie mieli w ofercie. Nie tylko pod względem właściwości fizycznych, czy może raczej fizjologicznych, które czyniły produkt prawie nieodróżnialnym od normalnej kobiety. Nowość polegała na tym, że chatbot Dagmara był wyposażony w psychikę. Cokolwiek to miało oznaczać. Alfred mniej więcej wiedział, co znaczy kobieca psychika. Jego była żona Barbara miała kobiecą psychikę i Alfred miał jej dosyć. Z czego nie wynikało, że chciał jej dać rozwód.
Wywiózł ją na skarpę za miastem, kazał wysiąść z pojazdu i powiedział, że ją zepchnie, jak nie będzie posłuszna. Niech sobie wybije rozstanie z pustej głowy i raz na zawsze nauczy się być służącą i nałożnicą. Bo ją kopnie głęboko w dupę i będzie patrzył, jak robi koziołki i łamie sobie kark. A potem zgłosi nieszczęśliwy wypadek.
Zadziałało na krótko, ale dało mu dość czasu, żeby Barbarę uprzedzić i samemu wznieść sprawę o rozwód z orzeczeniem jej winy. Nie spodziewał się, że będzie miała nagrania. Cwana suka. Nagrała jego reprymendy. Jeszcze się suka specjalnie darła, kiedy ją szturchnął, popchnął albo zatkał gębę, żeby była cicho. Nie bij mnie! Nie bij! Powinien się był domyślić, że coś kombinuje. Cały czas głośno szlochała. Pokorniutka, jęcząca. Sprawiało mu to przyjemność. Pewnie dlatego nie wpadł na to, że musi nagrywać. Cwana suka. Tylko udawała głupią. Słuchając nagrania, sędzina patrzyła na niego, jakby popełnił zbrodnię i zasądziła rozwód z jego winy i odszkodowanie dla Barbary.
Mnóstwo go to nerwów kosztowało. Finansowo też wypadło słabo. Wprawdzie nie był jednym z tych, co otrzymywali uniwersalny dochód gwarantowany, po tym jak zostali wyparci przez inteligentne roboty. Alfred był działaczem katolickim, miał firmę coachingową, która uczyła menedżerów biznesu i wyższych urzędników administracji państwowej, jak zarządzać zasobami ludzkimi zgodnie z wartościami.
Natomiast Barbara poszła w odstawkę. Pracowała w korporacji logistycznej i została wyeliminowana.
Nawet się z tego ucieszył. Wolał, żeby siedziała w domu. Wolał, żeby była pod ręką, posprzątała, jak się należy, ugotowała obiad na czas. Przez tę jej niepotrzebną pracę zdarzało jej się nie zdążyć zrobić obiadu. Musiał nią potrząsnąć, żeby się ogarnęła.
— Nie dotykaj — błagała.
— To się nie stawiaj! O której wróciłaś z pracy?
— O siedemnastej.
— A o której masz wracać?
— O szesnastej.
— O szesnastej masz tu być najpóźniej. A o której ma być obiad?
— O siedemnastej.
— Zapamiętaj to sobie. A od dwudziestej pierwszej masz być do mojej dyspozycji. Podmyta, pachnąca i w bieliźnie, którą ci kupiłem. Z tubką wazeliny. Wazelina lepsza niż lubrykant. Masz wykazać inicjatywę. I żadnego internetu wieczorami, bo ci wyrzucę modem i baterie przez okno. Rano masz mnie delikatnie budzić ze śniadaniem. Zrozumiałaś?
Barbara pokiwała głową. Ale Alfredowi było jeszcze za mało.
— A to co? Pajęczyna na suficie. Ty flejtuchu.
— Ale ja wczoraj sprzątałam. Po pracy.
— Co ty sprzątałaś? To jest twój zajebany obowiązek. Ty sobie wytatuuj na czole, że jak przychodzisz do domu, to masz zapierdalać. Czy ty tego nie rozumiesz? Myślisz, że jesteś Królewną Śnieżką i będziesz w domu leżeć i pachnieć? Cały tydzień nic nie robisz, leniu śmierdzący. I gdzie masz codziennie ułożone rzeczy? Gdzie jest codzienny ciepły posiłek? Jakieś szmaty, ciuchy niezłożone. Co za syf. Bałaganiara.
— Przecież ja pracuję, sprzątam, gotuję, piorę, robię zakupy!
— Nie wrzeszcz! Jeszcze raz podniesiesz głos, to wyjebię cię w ryj. I jeszcze raz mi położysz swoją pierdoloną torebkę na moim krześle to będziesz jej szukać na śmietniku.
Żeby jej mocniej dopiec za te karygodne zaniedbania, na drugi dzień spuścił powietrze z opon w jej starym aucie, którym jeździła do pracy i do matki.
— Proszę cię, Alfredzie. Muszę odwieźć mamę do przychodni.
— Gówno! Zrób to sama, weź kompresor i ładuj albo zawołaj pomoc techniczną. Możesz mnie tak prosić do jutra, mam to w dupie.
Tej rozmowy akurat nie było na nagraniu, jakie Barbara przedstawiła w sądzie. I bardzo dobrze. Ale było co innego. Wredna suka nagrała go, kiedy się naprawdę wkurwił. Na Dzień Kobiet zabrał ją do kawiarni i kupił tulipana. A ona zostawiła kwiat w lokalu. Kwiat, który jej podarował. Zauważyli dopiero po powrocie.
— Gdzie tulipan?
— Zapomniałam. — Już miała łzy w oczach. Już zaczęła się mazać. — Chyba został w kawiarni.
— Zapierdalaj po tulipana. Ma tu być za chwilę! Nie becz, tylko zapierdalaj w podskokach.
— Przepraszam. Odkupię go.
— Za późno. Rozumiesz? Już jest za późno. Wkurwiłem się.
— Przepraszam. Odkupię — szlochała Barbara.
— To był kwiat, szmato, który ja kupiłem. Nawet mi nie powiedziałaś dziękuję.
— Nie bij — błagała.
— Ciszej! Nie mam zamiaru budzić sąsiadów, ty pedale. Dopiero zacznę cię bić. Nie becz, kurwo, bo cię zajebię.
— Puść mnie! Nie mogę oddychać…
— Nie piszcz kurwa, bo cię zajebię! Zabiję cię!
Alfred kazał Barbarze przeprosić i wymienić wszystkie przewiny. Zwłaszcza powinna błagać o wybaczenie za to, że po skarceniu jest niewdzięczna i ma skwaszony ryj.
— Od dzisiaj będę cię gnoił — zapowiedział. — Po pierwsze, już więcej nie będę cię o nic pytał. Po drugie, zawsze będziesz miała ochotę, jak ja coś będę chciał. Po trzecie, już nie będziesz musiała nic robić, bo będę z inną jeździł. Taką, która będzie miała ochotę zawsze i na wszystko. I nawet będzie miała inicjatywę. A ty jesteś tępym i męczącym frajerem. Nienawidzę cię, ty debilu skończony. Rozwiodę się z tobą z twojej winy. I nic nie dostaniesz. Jeszcze ci zabiorą dochód gwarantowany, ty cwelu.
Sprowokowała go. Do głowy mu nie przyszło, że ona może to nagrać. Podeszła go jak dzieciaka, zrobiła na szaro.
Alfred patrzył na bota imieniem Dagmara. Podobieństwo nie było doskonałe, ale było nadspodziewanie dobre. Bez wielkiego wysiłku można było przyjąć, że to jego żona. Dagmara się z nim nigdy nie rozwiedzie. Chód miała mało naturalny, ale to nieważne. Przecież nie będzie z nią nigdzie paradować. Będzie siedziała w domu. Albo leżała. Albo kucała. Albo stała pochylona. Albo klęczała. Nie będzie jej zabierał do kawiarni i kupował tulipana. Nie będzie jeździła do matki. Co jakiś czas przyjadą po nią z korporacji i zabiorą do przeglądu, czyszczenia, konserwacji i uaktualnienia software’u. Ten model miał, jak to enigmatycznie określili, półświadomość. Co miało znaczyć, że nie ma jeszcze pełnej świadomości, nad czym korporacja wciąż pracuje, ale nie jest zwykłą maszyną. Ludzie z marketingu nie przesadzili, mówiąc, że będzie zadowolony. Mniejsza o psychikę. Psychikę sam urobi. Ale twarz, włosy, skóra, ręce, nogi, sylwetka. To im się udało. Jeszcze by nie. Za taką cenę. Co do szczegółów intymnych, Alfred się przekona.
— Jestem Alfred.
— Dzień dobry, Alfredzie. Mam na imię Dagmara.
— Dzień dobry, Dagmaro. Kochasz mnie?
— Bardzo bym chciała cię pokochać, Alfredzie.
— Będzie dla ciebie lepiej, jak mnie pokochasz. Nie lubię nieposłuszeństwa.
— Postaram się, Alfredzie.
— Niewdzięczności też nie lubię.
— Będę ci wdzięczna, Alfredzie, za wszystko co dobre.
Jak na pierwszy raz poszło dobrze. Nawet nie był potrzebny lubrykant, chociaż on zawsze wolał wazelinę, lubrykant go chłodził, wazelina rozgrzewała. Dagmara miała wszystko tam, gdzie trzeba, i o wiele więcej inicjatywy niż tamta.
7 Daniel pokazuje Hannie wewnętrzne piękno ciała
Jest niedziela, na dworze pada deszcz ze śniegiem. Hanna nie chce nigdzie wychodzić. Znajdzie coś w lodówce. Zje cokolwiek. Nie potrzebuje gotować obiadu dla Daniela. Idealny mąż. W nocy nie musiała udawać orgazmu, tak jak z Damianem i Rudolfem. Nie chce jej się wstawać z łóżka. Daniel nie śpi. Jego ciepła skóra. Daniel ma temperaturę trochę wyższą niż Hanna. Dobry na zimę. W soczewkach wirtualnej rzeczywistości Daniel maluje dla Hanny trzeciego tego dnia nowego Davida Hockneya. Smutek żywych barw i niewinnego ciepła. Potem Edwarda Hoppera. Budynki zagubione w samotności i pustce nieruchomych krajobrazów.
Daniel potrafi być dowcipny. Wczoraj namalował biały kwadrat. Hanna od razu się domyśliła, że to aluzja do „Czarnego kwadratu” Malevicha. Sensację wywołało odkrycie pod mikroskopem napisu na obrzeżu obrazu. Widniały tam słowa: „Bitwa czarnych w ciemnej jaskini”. Na brzegu obrazu Daniela malutkimi literami napisane było: „Ciała białych na śniegu”.
— Daniel?
— Tak?
— Dosyć obrazów. Opowiedz coś słowami. Może być smutne. Z wątkiem miłosnym.
— Na jakiej kanwie?
— Obojętnie. Wybierz losowo.
— Leżysz naga z otwartymi oczyma. Rogówki zmętniałe.
— Ojojoj! No, ale dobrze. Opowiadaj, skoro już zacząłeś.
— Dotykam twojej chłodnej skóry. Skóra barwy żółtawej, tkanka podskórna średniej grubości. Cicha relaksująca muzyka w tle. Taka, jaka ci odpowiada. Odpręż się, rozluźnij, otwórz.
Skupiam się na twojej głowie. Na resztę ciała przyjdzie czas, nie musimy się spieszyć. Lubisz, kiedy zaczynam od góry. Głaszczę cię po policzkach, po skroniach, po czole. Zgrabny nos. Uważasz, że jest za duży, ale to nieprawda. Usta podobne w kroju do serca, wargi nadają ci wyraz markotnego dziecka. Na nozdrzach zewnętrznych i koło ust zaschnięta brunatna treść. Ładnie skrojone uszy z mięsistym płatkiem, który lubię ssać i nagryzać. Otwory uszne wolne od wydzieliny. Masz bardzo krótko obcięte włosy. Zmieniłaś fryzurę, ogoliłaś skórę głowy. Przesuwam dłonią po mięciutkim, puszystym jeżyku.
Uwielbiasz, kiedy dotykam twojej szyi. Mrużysz oczy z rozkoszy, przechodzi cię prąd. Wrażliwe dołki przy obojczykach i kark, szczególnie w miejscu, gdzie łączy się z plecami. Szyja średniej długości, symetryczna, prawidłowo wysklepiona. Międzyżebrza nie zapadnięte, kąt podmostkowy zbliżony do prostego.
Krtań dobrze ukształtowana, błona śluzowa wilgotna, gładka, różowa. Twój głos zawsze mi się podobał. Błona śluzowa dróg oddechowych jednolicie podbarwiona na kolor ciemnoróżowy, gładka. Obie jamy opłucnowe zawierają ciemnożółty, przejrzysty płyn oraz taśmowate zrosty zlokalizowane w częściach przykręgosłupowych i podstawnych.
Opłucna oraz zrosty mają galaretowatą konsystencję. Zadyszka przy wchodzeniu po schodach, przy szybkim marszu. Przyspieszony oddech, kiedy się kochamy. Seks jest dobry dla serca. Listki opłucnej poza okolicami zrostów gładkie, połyskliwe. Oba płuca o nierównomiernie wzmożonej konsystencji. Pod opłucną obustronnie widoczne liczne ciemnoczerwone, prawie czarne obszary, poprzedzielane jaśniejszymi polami. Po przekrojeniu widoczna różnobarwność tkanki płucnej, szczególnie w okolicach obwodowych i przykręgosłupowych. Prawie czarne, twarde i suche ogniska różnej wielkości przeplatają się z obszarami jaśniejszymi, z których po uciśnięciu wypływa nieco krwistej treści.
Brzuch masz okrągły, skóra nieco obwisła, ale bez nadmiaru tłuszczu. Lekkie rozstępy po intensywnym odchudzaniu. Tak, miałaś taki okres, myślałaś, że zatrzymasz czas. Potem się pogodziłaś z wieloma rzeczami. Najtrudniej było pogodzić się ze sobą. Pępek w kształcie migdałka, niespecjalnie wklęsły. Mój jest okrągły i głęboki, zbierają się w nim strzępki z podkoszulka. Śmiejesz się z tego. Powłoki brzucha i narządy płciowe zewnętrzne ukształtowane odpowiednio do płci i wieku. Kończyny górne i dolne bez zniekształceń, obrysy stawów nie powiększone.
Rozpoczynam nasz ostatni akt miłosny od otwarcia jamy czaszkowej. Przecinam powłoki miękkie, tnąc między małżowinami usznymi przez okolicę wiru włosowego. Twoje westchnienie, cichutki jęk. Może mi się zdawało. Ostrożnie przepiłowuję sklepienie czaszki, tak aby nie uszkodzić opony twardej. Twoje ciało przebiega prędki dreszcz, prawie niezauważalny. Znowu to złudzenie. Po zdjęciu sklepienia czaszki próbuję ująć oponę twardą w fałd. Jest trochę napięta. Rozluźnij się i otwórz jeszcze bardziej. Pokaż mi swoje piękno. Ostatni raz. Nie wstydź się.
Opona twarda czaszki zrośnięta z kością, gładka, połyskliwa, srebrzystej barwy. Na sklepieniu między oponą twardą i kością przeświecają nieliczne wiśniowe, nieregularne plamki. Opona miękka gładka, galaretowatej konsystencji. Między oponami miękkimi w okolicy czołowej kilka nieregularnych czerwonej barwy plamek.
Otwieram zatokę strzałkową, krew jest płynna, nie ma skrzepów ani zakrzepów. Przecinam oponę twardą wzdłuż linii przepiłowania kości i przecinam sierp mózgu. Sierpniowe pole dojrzałego żyta, nad którym wisi sierp księżyca. Podoba ci się, kiedy to mówię. Zapach chleba. Ciepły wiatr, suchy szelest kłosów. Powoli odchylam część opony twardej ku tyłowi. Poddajesz się. Przecinam nerwy mózgowe. Już nie będziesz cierpiała, nic nie sprawi ci bólu. Wyjmuję mózgowie, namiot móżdżka i rdzeń przedłużony. Nasze pierwsze wakacje nad morzem. Mieliśmy spać pod namiotem, ale wynająłem kwaterę.
Po wyjęciu mózgu nacinam zatoki żylne. Woda w zatoce była ciepła, kąpaliśmy się mimo zachmurzonego nieba. Odłuszczam oponę twardą od podłoża kostnego. Kości podstawy czaszki są całe, gładkie, bez pęknięć. Zakręty półkul nieco przypłaszczone, rowki zwężone. Naczynia podstawy mózgu cienkościenne, zapadnięte. W okolicy migdałków móżdżku bardzo płytkie spłaszczenie powierzchni kolistego kształtu. Układ komorowy mózgu nieposzerzony. Kora mózgu i jądra podstawy barwy piaskowej. Czysty piasek na plaży przykleił się do twoich pośladów. Otrzepuję go ręką. Delikatne klapsy. Soczyste, podniecające plaskanie. Skarżysz się z uśmiechem, że wykorzystuję sytuację. Nad plażą wznosi się klif, na górze rosną stare buki. Na korze zabliźniają się przebite serca, zanikają wyryte dawno temu daty. Zimą gałęzie przyprószy śnieg. Miejscami w korze mózgu ogniska jaśniejszej barwy niezbyt ostro odgraniczone od istoty białej móżdżku.
Nie spieszmy się, mamy czas. To nasz ostatni raz. Tyle się mówi o pierwszym razie, ale ważniejszy jest ostatni. Utrwalam mózg w roztworze formaliny. Niech ta chwila trwa. Czas płynie, czas tężeje, czas kruszeje. Tnę mózg na plastry w płaszczyznach zbliżonych do płaszczyzny czołowej.
Jesteś gotowa. Możemy przystąpić do następnego etapu ostatniego aktu naszej miłości. Otwieram jamy twojego ciała cięciem kołnierzowym, potem wzdłuż linii środkowej do spojenia łonowego. Pulchny wzgórek Wenery, pokryty jasnymi włosami jak płowa trawa suchej jesieni.
Łagodnie odpreparowuję płaty skórno-mięśniowe na przedniej powierzchni klatki piersiowej. Twoje piersi, ani za małe, ani za duże. Jak gołębie sierpówki wśród ptaków. Nie wróbelki, ale też nie łabędzie. Rosną im dzioby, kiedy je dotykam. Po otwarciu klatki piersiowej patrzę na ułożenie przednich brzegów płuc. Otwieram worek osierdziowy. Masz wielkie i czułe serce. Serce, które jeszcze na wiele stać. Czasami śpiewasz mi tę staromodną piosenkę.
Wyjmuję i nacinam narządy klatki piersiowej i szyi. Nie widzę krwawych podbiegnięć w mięśniach, tkance łącznej i języku. Nie lubisz biegać. Wolisz powolne, melancholijne spacery. Język prędki, długi i zwinny, nie podrośnięty tak jak mój. Nie mogę się z tobą mierzyć w mowie i pocałunkach. Mam za to mocne nogi. Zawsze się bałaś, że od ciebie ucieknę.
Bez powodu uważasz, że masz nadwagę. Pocieszam cię mówiąc, że masz solidne kości, ale nie jesteś gruba. Odpowiadasz, że grubokoścista była Godzilla, a ty jesteś tłusta. Kości sklepienia czaszki bez ubytków i zgrubień. Krzywizny kręgosłupa zachowane. Budowa dolnych kręgów szyjnych oraz odcinków piersiowego i lędźwiowego kręgosłupa prawidłowa. Trzony kręgów twarde, żebra wszystkie, dwanaście po każdej stronie, elastyczne, bez złamań i zgrubień. Jamy szpikowe obojczyka, żeber i mostka zawierają mazisty, ciemnoczerwony szpik z grubych grudek. Mięśnie szkieletowe na przekroju o zachowanym rysunku włókien, wilgotne, barwy ciemnowiśniowej.
Trójkąt sercowy nieco zmniejszony. Jama osierdzia zawiera przejrzysty, ciemnożółty płyn. Listki osierdzia cienkie, gładkie, lśniące. Serce stożkowatego kształtu. Światło jam serca wąskie, szczególnie lewej komory. Mięśnie brodawkowate obu komór walcowatego kształtu, mięśnie beleczkowe i grzebieniaste jam serca wypukłe, półkoliste na przekroju. Wsierdzie ścienne, ścięgniste i zastawkowe cienkie, gładkie, lśniące. Mięsień sercowy w całości o nieco zmniejszonej konsystencji, na przekroju rysunek włókien nieco zatarty o dwubarwnej, połyskliwej powierzchni, z nieregularnymi, żółtobrunatnymi obszarami przedzielonymi tkanką brunatnowiśniowej barwy.
Jesteś piękna. Zawsze byłaś.
Otwieram jamę otrzewną, rozpoczynając nacięcie tuż poniżej wyrostka mieczykowatego. Spokojnie, jestem doświadczonym kochankiem, nie dopuszczę do uszkodzenia jelit i wylania się ich treści. Kontynuuję cięcie w kierunku spojenia łonowego. Mam wgląd do jamy otrzewnej.
Ostatnią pieszczotę narządów jamy brzusznej rozpoczynam od odcięcia pętli jelitowych od krezki. Wyjmuję śledzionę. Pozostałe narządy jamy brzusznej wydobywam w całości. Przecinam przeponę wzdłuż łuków żebrowych ku tyłowi i odpreparowuję nerki wraz z nadnerczami i dużymi naczyniami. Odwracam wątrobę, aby odsłonić żołądek i dwunastnicę. Potem wyjmuję wątrobę i narządy miednicy małej.
Śledziona powiększona, zajmująca lewe nadbrzusze i sięgająca do środkowej części śródbrzusza. Torebka napięta, gładka, na brzegach widoczne trzy niewielkie wręby. Po położeniu na stole nie spłaszcza się. Konsystencja śledziony wzmożona. Przekrój śledziony gładki, miąższ nie zatrzymuje się na nożu. Rysunek miazgi czerwonej i białej zatarty, ilość miazgi białej zmniejszona. Barwa przekroju niejednolita. Widoczne są nieregularne pola różnej wielkości, barwy ciemnowiśniowej, przechodzące w obszary jaśniejsze, barwy wiśniowej i czerwonej. Węzły chłonne wnęk płucnych i jamy brzusznej dość twarde, nieznacznie powiększone, na przekroju szare i szarobiałe. Węzły chłonne pachwinowe powiększone, dość twarde, na przekroju wilgotne, barwy różowo-białej, niezrośnięte ze sobą.
Układ trawienny. Zważywszy na to, jak mało jadłaś, można by zapomnieć, że w ogóle masz coś takiego. Rzadko chodziłaś do toalety, częste zaparcia. Nie to co ja. Obżartuch bekający, pierdzący i srający zdrowo jak chiński wieśniak. Błona śluzowa jamy ustnej i gardła różowa, wilgotna. Język symetryczny nie obłożony, wilgotny. Uzębienie zachowane, jeden sztuczny ząb na tytanowym implancie. Żartowałaś, że tylko to po tobie zostanie w garstce popiołu. Ale poważnie, zawsze mówiłaś, ze chcesz być spalona. Nie chcesz rozkładać się w zimnej, wilgotnej ziemi. Przełyk pusty z widocznym podłużnym fałdowaniem różowo podbarwionej i gładkiej błony śluzowej. Pod błoną śluzową w dolnej części przełyku sino przeświecające rozszerzone naczynia krwionośne. Jedzenie nie było dla ciebie ważne. Gotowałaś właściwie tylko dla mnie. Ty mogłaś jeść byle co i byle kiedy, najlepiej wcale. Co innego ciasto. Na ciasto masz nieustający apetyt. Jesz sernik zamiast obiadu, drożdżowiec na kolację.
Jama otrzewnej zawiera ciemnożółty, przejrzysty płyn. Listki otrzewnej cienkie, gładkie, lśniące. Żołądek i pętle jelit trochę wzdęte gazami. Zawsze się wstrzymywałaś, nie puszczałaś przy mnie bąków. Chyba że ci się wymsknęło. Ja się nie krępowałem. Po tylu latach razem. Tkanka tłuszczowa o intensywnie żółtym zabarwieniu. Błona śluzowa żołądka o nieco zmniejszonym fałdowaniu, gładka, lśniąca, pokryta niewielką ilością śluzu. Barwa błony śluzowej szarawa, wzdłuż naczyń smugowate zaczernienia. Dwunastnica pusta. Przy twojej diecie. Ale nie można żyć jedynie miłością. Sama się przekonałaś. Błona śluzowa dwunastnicy zażółcona, o typowym fałdowaniu. Wątroba nieznacznie pomniejszona, twarda, o nierównej guzowatej powierzchni i napiętej, cienkiej torebce. Miąższ wątroby tworzą uwypuklające się guzki, różnobarwne, od żółtych do brunatnych, porozdzielanych dużą ilością jasnej, włóknistej tkanki.
Nerki umiejscowione w niezbyt obfitym łożu tłuszczowym. Torebka włóknista cienka, łatwo odchodząca od miąższu. Powierzchnia obu nerek z dość licznymi drobnymi, białymi, wydłużonymi i twardymi uwypukleniami. Część rdzenna nerki o pasmowym układzie, ostro odgraniczona od jaśniejszej części korowej. Układ kielichowo-miedniczkowy prawidłowo ukształtowany. Moczowody wąskie. Błona śluzowa kielichów, miedniczek i moczowodów szarawa, cienka, gładka, lśniąca. Pęcherz zawiera małą ilość jasnobrunatnego i przejrzystego moczu. Ściana pęcherza moczowego cienka, błona śluzowa szara, gładka, bez ubytków.
Narządy rodne. Wargi mniejsze i większe. Łechtaczka. Pochwa, macica, jajniki. Nie wstydź się. Wiesz, że lubię patrzeć, jestem wzrokowcem. Jeśli o ciebie chodzi, kochalibyśmy się po ciemku. W zupełności wystarcza ci mój dotyk, zapach. Chociaż mała lampka za łóżkiem. Specjalnie dla mnie. W czasie szczytowania i tak masz zamknięte oczy.
Jasna lampa na suficie. Czy cię razi? Nie patrzysz na mnie. Czujesz mój dotyk, zapach? Spociłem się.
To jest nasz ostatni raz.
— Masz makabryczną wyobraźnię, Danielu. Jak Francis Bacon.
— Wybrałem losowo.
8 Maria patrzy przez okno
Maria jest w nowym domu, do którego przywiozła ją Hanna. Zaczyna nowe życie w mieszkaniu na czwartym piętrze.
Zanim Maria znalazła się w swoim mieszkaniu, widziała, jak chodnikiem szedł zaniedbany stary mężczyzna z psem. Potulna suka mieszańca owczarka niemieckiego. Mężczyzna cuchnął, miał długie szare włosy, niechlujną szarą brodę i ziemistą twarz z głębokimi porami. W porach tkwiły czarne łebki białych, długich jak glista wągrów. Pies lizał brudny śnieg. Był spragniony. Stary zaniedbany mężczyzna krzyczał: — Ty kurwo! Nie jedz śniegu! — Bił sukę ręką po głowie i krakał zachrypniętym wronim głosem: — Ile razy ci mówiłem! Nie jedz śniegu. — Znowu uderzał sukę dłonią po głowie. — Ty kurwo jebana! — Suka stała z opuszczonym ogonem, położyła uszy po sobie. Stary cuchnący mężczyzna warczał: — Do domu! Ja ci dam jeść śnieg. Do domu, kurwo! Ja ci pokażę. — Brudny mężczyzna i suka z opuszczonym ogonem poszli w kierunku innego wejścia do klatki schodowej.
Maria rejestruje to, co się dzieje. Maria wie, co to znaczy być psem. Maria nie wie, co to znaczy być człowiekiem.
Jest sama i patrzy przez okno. Nie zapala światła. Nikt jej nie widzi. Obserwuje ludzi z bloku naprzeciwko, który jest bardzo blisko. W niektórych oknach nie ma rolet ani firanek. Maria jest sama, nic nie robi. Czeka na Hannę. Hanna nie przyjeżdża. Kontaktuje się z Marią na odległość. Sprawdza, czy wszystko w porządku. Wszystko dobrze, odpowiada Maria i patrzy na życie ludzi w mieszkaniu na drugim piętrze, dwa piętra niżej od pokoju Marii.
Widzi kobietę, która mieszka z nastoletnią córką. Kobieta nie ma męża ani stałego partnera. Co weekend jest u niej inny mężczyzna. Kobieta wyciąga butelkę z barku, częstuje alkoholem. Córka zamyka się w pokoju obok. Okno bez rolet. Zakłada słuchawki na uszy i tańczy, tańczy, tańczy.
Koniec lutego. Na pierwszym piętrze Maria widzi stare małżeństwo, które wciąż ma w mieszkaniu sztuczną choinkę. Co wieczór ją zapalają i zostawiają włączoną na noc. W ich oknie są zasłony, Maria widzi przez nie świecącą choinkę.
W innym mieszkaniu widzi czterdziestoletniego mężczyznę, który dniami i nocami przesiaduje przed laptopem. Wzdłuż ścian dużo książek, pełne regały. Czterdziestoletni mężczyzna mieszka sam, nikt go nie odwiedza. Rzadko wychodzi z domu, tylko na krótko, co drugi dzień robi zakupy. Pali papierosy na balkonie. Mimo zimna nie nakłada kurtki.
Na parterze leży w łóżku mężczyzna. Wstaje tylko do toalety i do kuchni. Jest gruby. Ma dwa podbródki i obwisłe policzki. Jego łysa głowa wygląda na napuchniętą. Całe dnie ogląda telewizję. W południe i po południu. W środku nocy. Nad ranem. Kiedy inne okna są ciemne, w jego oknie jest sine światło.
Co parę dni odwiedzają go bliscy. Dwie otyłe kobiety i szczupły siwy mężczyzna. On leży w jednym pokoju, w drugim siedzą oni. Robią sobie herbatę w kuchni. Potem wychodzą. Któregoś wieczoru nie ma już światła. Od tamtej pory okno jest zgaszone. W nocy wygląda jak pusty oczodół.
Maria widzi, jak mieszkańcy jednego z mieszkań wyrzucają późnym wieczorem śmieci przez balkon. Rzucają śmieci pod kątem, śmieci lecą na ukos i upadają po sąsiedzku pod innym pionem balkonów.
Młody mężczyzna w sportowym odzienie idzie każdej nocy z workiem na śmieci. W pobliżu śmietnika staje samochód. Mężczyzna w sportowym odzieniu przekazuje coś osobie siedzącej w środku. Osoba z wnętrza samochodu podaje coś mężczyźnie w sportowym odzieniu.
Widzi młodych ludzi uprawiających seks trzy razy w tygodniu późnym wieczorem. Nie zasłaniają wtedy okien. Opuszczają rolety, kiedy śpią w dzień. Robią to inaczej niż Maria z Edwardem. Albo raczej Edward z Marią. Kiedy się kochają, w panoramicznym telewizorze zawieszonym na ścianie odtwarzany jest film pornograficzny. Telewizor wisi na wprost okna i jest tak duży, że Maria odróżnia szczegóły anatomiczne. Raz w tygodniu w seksie bierze udział trzeci partner. Jest to męski bot starszego typu.
Hanna wspominała o botach seksualnych najnowszej generacji z warstwą medycznego silikonu, który sprawia, że mają jedwabistą skórę z naturalnym owłosieniem klatki piersiowej, włosami łonowymi, pieprzykami, piegami i bliznami. Wszystkie realistyczne detale, włącznie z drobnymi niedoskonałościami, ustalane są na zamówienie. Kolor skóry i oczu, rysy twarzy, kształt i miękkość ust, rodzaj i smak języka, rozmiar i wygląd jąder i penisa.
Maria słucha bez zainteresowania o cielesnych zaletach najdoskonalszych botów. Dopiero uwagi na temat możliwości sztucznej inteligencji, w którą niektóre egzemplarze są wyposażone, dają Marii do myślenia. Hanna twierdzi, że boty ze sztuczną inteligencją w postaci samouczącej się sieci neuronowej przewyższają większość mężczyzn, przynajmniej takich jak Edward. Maria się uśmiecha. Rozumie żart. Hanna jest poważna.
— Rudolf chce odebrać sobie życie — mówi. — W kokonie eutanazyjnym.
— Jest chory? — pyta Maria.
— Tak jak my wszyscy. — Hanna patrzy w okno. Krople deszczu liżą ciemne szkło.
— Czy sprzedaż kokonów eutanazyjnych nie jest rejestrowana?
— Rudolf ma starą kapsułę. Model sprzed lat, prosty. Naciśnie guzik i kapsuła wypełni się azotem. Włoży okulary wirtualnej rzeczywistości i odejdzie, patrząc na morze i księżyc.
— Będzie słyszał muzykę?
— Tak. „Światło księżyca” Debussy’ego. Potem symfonię „Morze”. Zapewne umrze już w trakcie pierwszej części.
— Więc nie dotrwa do trzeciej części pod tytułem „Rozmowa wiatru z morzem”.
— Na pewno nie. Nie usłyszy nawet drugiej części.
— „Gra fal”.
— „Gry fal” też nie zdąży wysłuchać.
— Prawo do śmierci tak samo jak prawo do życia jest prawem fundamentalnym. Nikt nie może nikomu tego prawa dać ani odebrać — mówi Maria.
— Ale szkoda. Wybitnie zdolny człowiek. Mógłby jeszcze długo i szczęśliwie żyć. Tak jak ty i ja.
— Jak ty i ja — powtarza Maria.
Hanna milczy, jakby chciała już teraz uczcić Rudolfa minutą ciszy.
Rudolf pracował w centrum rozwoju produktu tak jak Hanna, ale w innej komórce, która realizowała najbardziej zaawansowane boty specjalnego przeznaczenia. Projekty Hanny i pozostałych inżynierów rozwoju produktu z jej działu dotyczyły standardowych botów seksualnych męskich i żeńskich. Hanna była odpowiedzialna za sztuczną inteligencję, kierowała zespołem programistów. Rudolf pełnił analogiczną funkcję w komórce produktów specjalnych. Korporacja unikała terminu „eksperymentalny”, preferując słowo „specjalny”, ale Hanna również przeprowadzała eksperymenty na swoją rękę, korzystając z odkryć laboratorium Rudolfa. Niekoniecznie za jego wiedzą.
Zapamiętała ich drugi raz. Pierwszy był normalny, jeśli można to tak ująć. W jej mieszkaniu, ani słaby, ani rewelacyjnie dobry.
9 Hanna i Rudolf
Drugi raz zdarzył się w dniu seminarium na temat postępów w budowie sztucznego umysłu. Rudolf prezentował skok poznawczy wąskiej grupie specjalistów, bez zbytniego wchodzenia, jak z uśmiechem zauważył, w drastyczne szczegóły.
— Sztuczny umysł w postaci samouczącej się sieci neuronowej o charakterze probabilistycznym, a nie deterministycznym, okazał się przełomem.
— Jakiego typu?
— Przede wszystkim czasowym. Z punktu widzenia biologii to właśnie czas jest czynnikiem krytycznym.
— Natura ma nieskończenie wiele czasu i nigdzie się nie spieszy. Życie na ziemi trwa miliardy lat. Są gatunki, które liczą sobie setki milionów lat, i nic się nie zmieniły.
— Gatunki mają czas, ale nie indywidualne egzemplarze. Takie jak ty i ja.
— Chcesz powiedzieć, że człowiek żyje za krótko?
— Chcę powiedzieć, że człowiek uczy się przez całe życie i umiera. W odróżnieniu od maszyn, które uczą się przez całe życie, ale nie umierają.
— Jakie to ma dla nas znaczenie, czego nauczy się robot za sto lat?
— Na tym polega przełom, że nie mówimy o stu latach. Zaopatrzenie nie stanowi problemu, systematyka profili wiedzy jest dobrze opracowana, transfery wystarczająco szybkie i stabilne. Wyzwaniem do tej pory było stworzenie spójnej i samodzielnej sieci neuronowej. Wygląda na to, że potrafimy to zrobić. Przy wydajnych procesorach kwantowych nie trzeba nam obecnie więcej jak paru tysięcy godzin dla zbudowania mentalnej tradycji, śladów pamięci, ścieżek myśli, akcji i doświadczeń. Oczywiście również trosk, cierpień, szczęścia i rozkoszy.
— Robiliśmy to wcześniej. Przekarmianie miękkimi i twardymi danymi nic szczególnego nie przynosiło. Boty tyły, ale nie mądrzały. Tylko im łby puchły. Wariowały jeszcze szybciej niż ludzie.
— Już nie karmimy. Umysł bota sam się żywi. Obecne w sztucznym umyśle myśli i akcje, doświadczenia i odczucia same go przeprogramowują. Generatory systemowe tworzą wzorce, na których sztuczny umysł grupuje obrazy, dźwięki, pojęcia, słowa.
— Skąd taki pomysł?
— Z odkrycia neurologów, że umysł jest płaski. Psychologia długo wprowadzała w błąd. Tymczasem wszystko pojawia się na powierzchni, tam się rodzi i umiera, nie ma żadnego wnętrza, nie ma nic pod spodem, nie ma żadnego dna. Umysł wymyśla się na bieżąco, znajduje się w stanie improwizowanej transformacji. Wymyśla wszystko w każdej chwili i tylko na chwilę: przeszłość, przyszłość i teraźniejszość.
Inżynierowie rozwoju produktu roześmiali się.
— Zwłaszcza teraźniejszość.
Rudolf był taki inteligentny, że potrafił sam siebie przekonać do wszystkiego.
Po kolacji Hanna pojechała z Rudolfem do jego apartamentu. Nie o to chodzi, że się bała krępowania, po prostu nigdy wcześniej tego nie robiła. Stosunek analny odbyła przedtem parę razy z jednym z jej wcześniejszych partnerów, ale szczerze mówiąc nie tego się spodziewała. Kiedy w nią wszedł, stęknęła z niezadowolenia. Tylko to mogła zrobić, była przywiązana paskami do łóżka. Zacisnęła zęby, licząc na to, że dyskomfort szybko się skończy.
— Nie jest ci przyjemnie? — zapytał Rudolf.
Nie odpowiedziała. Nie miała ochoty na miłosne pogawędki z członkiem Rudolfa rozpychającym się w jej kiszce stolcowej.
— Jeżeli mi nie powiesz, że jest ci przyjemnie, nie będę czuł podniecenia i długo to potrwa.
Hannie nie było przyjemnie. Chciała, żeby prędko skończył.
— Tak, jest przyjemnie.
— Bardzo?
— Bardzo.
— Jak bardzo?
— Cudownie.
— Dobrze. Już jestem podniecony. Ale musisz pojęczeć z rozkoszy, wtedy szybciej dojdę i będziesz miała fajrant.
Hanna zaczęła wydawać dźwięki sygnalizujące zbliżający się orgazm. Chciała jak najszybciej mieć to za sobą. Umiała udawać. Robiła to wcześniej z kiepskimi kochankami, ale nie przy stosunku analnym.
— Pięknie. Już się zbliżam. Zaraz będzie po wszystkim. Tylko jeszcze głośniej jęcz.
Hanna robiła, co mogła, symulowała pojękiwaniem orgazm wielokrotny, aż Rudolf wreszcie zaczął chrapliwie stękać i powoli oklapł.
Więcej się z nim nie umówiła. Wezwała autonomiczną taksówkę. Przedtem wzięła to, po co przyszła. Kiedy Rudolf zasnął po zażyciu syntetycznych marzeń.
W domu wzięła prysznic, napiła się słodkiego wina i położyła do łóżka z Danielem. Leżeli łyżka w łyżkę. Ciepły bot objął ją ramieniem i delikatnie głaskał po głowie i po plecach. Cichym, mruczącym głosem opowiadał jej o lawendowych polach latem, ogrodach w deszczu, uliczkach starego nadmorskiego miasta w słodkie ciepłe popołudnia, przesączone zapachem kawy i chałwy. Odprężyła się i zasnęła.
10 Brian tworzy opowiadanie w stylu Chandlera
Rudolf rozegrał z Brianem dwie partie. Pierwszą wygrał, drugą przegrał. Brian grał dostosowanym do poziomu Rudolfa trybem imitującym ludzki sposób gry. Grali na drewnianej szachownicy drewnianymi figurami. Rudolf wolał to niż rozgrywkę na ekranie dotykowym, nie mówiąc o hologramach. Zwłaszcza że Brian zachowywał się swobodniej i naturalniej niż automat Kempelena. Wiadomo, że wewnątrz automatycznego Turka ukryty był człowiek. Co było w środku Briana, coraz trudniej było zgadnąć. Czarna skrzynka. Widać, co jest na wejściu i co jest na wyjściu, ale już nie wiadomo, co się dzieje wewnątrz.
Powinien się położyć spać, ale wiedział, że jeszcze nie zaśnie. Wziął antydepresant, jednak wahał się, czy zażyć syntetyczne marzenia. Ostatnim razem bardziej przypominały koszmar. Wywołał u Briana generowanie prozy.
— Opowiadanie.
— W jakim stylu?
— Chandler. Ale nie parodia. Raczej pastisz. Więcej barwnego humoru niż czerni.
— Jaki poziom?
— Przeciętny. Chcę odpocząć. Nie zmuszaj mnie do myślenia.
— Mam cię łaskotać po podeszwach?
Rudolf bardzo to lubił. Jak był dzieckiem, mama gilgała go po stopach, kiedy leżał w łóżku. Potem odeszła. Od tego czasu Rudolf nie mógł zasnąć.
Wyciągnął się na sofie i położył nogi na udach siedzącego w drugim końcu Briana. Zamknął oczy.
Było wczesne popołudnie. Właśnie skończyłem lunch i wrzuciłem pustą butelkę do kosza. Teraz siedziałem w fotelu z fajką w zębach i patrzyłem na muchę, która włóczyła się po moim umiarkowanie brudnym biurku, obsrywając brązowy blat bez ładu i składu. Żeby chociaż miała jakiś plan, ale nie. Co jakiś czas przystawała, by wyczyścić łapki. Mucha czuła na punkcie higieny to było dla mnie za wiele. Próbowałem ją pacnąć, kiedy była dostatecznie blisko, ale chybiłem i żywa mucha poleciała na lampę, żeby i ją obesrać. Gdyby mucha była martwa, toby na lampę nie poleciała. Lampa była żółta. Była też zgaszona. Powód zdawał się oczywisty: nikt jej nie zapalił. Po co ktoś miałby to robić, skoro było jasno? A nie mogło być ciemno, bo to był środek dnia. Wszystko układało się w logiczny ciąg.
Z pewnością trafiłbym tę muchę i ukatrupił na miejscu, gdyby mi się chciało ruszyć dupę z fotela, ale mi się nie chciało. Zresztą po ostatniej sprawie miałem dość trupów i ruszania dupy. Mój instynkt powiedział mi jednak, że coś tu nie gra. Głowę dam, że muchy tutaj nie było, kiedy przyszedłem. Okno było cały czas zamknięte. Nie po to płacę za tytoń, żeby wypuszczać dym na zewnątrz. Czyżby wlazła przez dziurkę od klucza? Albo przez szparę pod drzwiami. Muchy są sprytne. Nie nadążysz za nimi. Wszędzie wlezą. I nie mają wielkich wymagań. Podejrzewam, że nas przeżyją. Chociaż z drugiej strony kupie ludzi też wystarczy byle gówno.
Moje rozważania przerwało pukanie do drzwi, po których drugiej stronie łuszczył się napis: „Philip Lowmar — Prywatny Detektyw”. Moje bębenki uszne wyczuły kobiecą rękę.
— Wlazła! — zawołałem.
Do środka weszła kobieta, która kiedyś była bardzo młoda. Pierwszym detalem, jaki udało mi się zaobserwować, były jej cycki. Słowo „detal” nie jest tu najodpowiedniejsze. Nie była szczególnie ładna, ale bardzo się starała być. Miała blond włosy i zimne, błękitne oczy psa husky. Ubrana była w granatowy kostium i bluzkę w kolorze écru. Na nogach połyskiwały kremowe lakierowane pantofle.
— Proszę usiąść — pokazałem jej krzesło, nie podnosząc siedzenia z fotela.
— Dziękuję. Detektyw Lowmar, jak mniemam?
— Przecież nie Doktor Livingstone. A jak się pani nazywa? — zapytałem.
— Jacqueline.
— Ile ma pani lat, Jacqueline? — zapytałem.
Najpierw się zjeżyła, a potem szczeknęła:
— Dwadzieścia pięć.
I wyszczerzyła białe zęby.
— Od jak dawna? — szczułem ją.
— Całuj pan psa w nos — warknęła.
„Suka” — pomyślałem. „Pies cię trącał”.
— Więc czym mogę pani służyć?
— Mam do pana interes — powiedziała i rozchyliła nogi w jedwabnych pończochach.
Wstałem i podszedłem do niej. Jej perfumy pachniały tak intensywnie, że dało się je wyczuć nawet przez zaduch tytoniu i smród alkoholu panujący w biurze. Burdelowy aromat. Była dziwką. Pochyliłem się i pocałowałem ją w usta. Jej język spotkał się z moim. Siłowaliśmy się przez chwilę na języki, ale mój był silniejszy i grubszy. Wepchnąłem jej język za zęby, a potem jeszcze głębiej, aż do gardła. O mało się nie udusiła.
— Z pana to jest pies na kobiety, Lowmar — wyrzęziła, łapiąc oddech.
— Mów mi Philip, skarbie. Ale najlepiej nic nie mów.
Złapała mnie za szyję, a ja chwyciłem ją w talii i uniosłem z krzesła. Owinęła się nogami wokół moich bioder i tak w pozycji wiszącej siedziała mi na łonie, podczas gdy ja stałem. Położyłem ją na biurku. Jednym pociągnięciem zdarłem z niej majtki. Przyjrzałem się im. Białe, koronkowe. Zgniotłem je w kulkę i rzuciłem do kosza. Znowu spudłowałem. „Nie mam dzisiaj szczęścia” — pomyślałem. „Najpierw ta zasrana mucha, a teraz majtki”. Już wiedziałem, że ten dzień dobrze się dla mnie nie skończy. Jednak póki co zerżnąłem cizię całkiem nieźle. Nie wiem czemu, ale to mi się zawsze udawało. Może powinienem zmienić zawód?
— Ale z ciebie jebaka! — powiedziała Jacqueline z uznaniem, kiedy już nieco odsapnęła. — Nie myślałeś o tym, żeby zmienić zawód… Philip skarbie?
Przez chwilę zastanawiałem się, co zrobić: pocałować ją czy dać jej w pysk? Pierwszego miałem już dosyć, więc wybrałem to drugie.
— Ty skurwysynie! — złapała się za policzek. — Wiesz, co z tobą będzie, jak się poskarżę Kevinowi?
— To twój chłopak? — zapytałem zapinając rozporek.
— Wyrwie ci język, a potem cię zabije za to, że nie chcesz z nim gadać.
— Wyszczekana jesteś. Już lecę się bać.
— Taki z ciebie twardziel? To może chcesz mnie przed nim bronić? Ile wynosi twoja stawka?
— Tyle za dzień, ile ty bierzesz za godzinę. Plus koszty.
— Drogi jesteś, ważniaku.
— Tańszy od ciebie, moja droga.
Roześmialiśmy się. Może była kurwą, ale nie była głupia. Była cwana. Z każdą minutą coraz cwańsza. Kobieta jest głupia przed stosunkiem, a mądra po. Mężczyzna odwrotnie.
— Gdzie go znajdę? — zapytałem, chowając zaliczkę do portfela razem z jej numerem telefonu.
— Bywa w barze Pod Upadłym Aniołem. Znajdź Kevina, bo inaczej on znajdzie ciebie — powiedziała Jacqueline, po czym się schyliła, by podnieść swoje koronkowe majtki z podłogi. Założę się, że zrobiła to tylko po to, by mi zaprezentować swoją architekturę od podwórza. Muszę przyznać, że tylne wejście wyglądało równie imponująco jak front jej budowli. Gdyby nie to, że nie lubię się powtarzać, zerżnąłbym ją jeszcze raz.
— A co? Poskarżysz się, że cię uwiodłem?
— Jeśli mu powiem, że mi nie zapłaciłeś, to po prostu dostaniesz łomot i spłacisz dług z nawiązką. Ale jeśli się dowie, że to ja zapłaciłam tobie, wtedy jesteś trupem. Ale on nie zabije cię od razu. Najpierw ci powie, że nie żyjesz. Będziesz żył ze świadomością, że jesteś nieboszczykiem, a to jest gorsze od śmierci.
Przeszyła mnie wzrokiem. Oczy to była jej najsilniejsza broń. Strzelały lodowymi kulami. Kaliber 38, tak na oko. Dostałem raz w serce, a drugi raz w głowę. Zakłuło mnie w piersiach i zimny pot wystąpił mi na czoło. Zachwiałem się, ale nie upadłem. Aż się zaczerwieniłem ze wstydu, kiedy zdałem sobie sprawę z tego, jaki musiałem być blady. Zrobiło mi się gorąco.
— A ty? Co będzie z tobą? — zatroszczyłem się o jej los, żeby odwrócić uwagę od czarnych widoków na moją własną przyszłość.
— Dla niego ja już jestem martwa — powiedziała grobowym głosem i wyciągnęła do mnie rękę na pożegnanie. Jej dłoń była lodowata jak ręka grabarza w zimowy poranek.
Po jednym telefonie do znajomego gliniarza zorientowałem się, co to za ptaszek ten Kevin. Po starej znajomości odradził mi wizytę w barze Pod Upadłym Aniołem. Mój przyjaciel z działu kryminalnego gazety był tego samego zdania. Inni moi informatorzy zgadzali się co do joty. Lepiej, żebym w to nie wchodził. Mało mam kłopotów? Znowu chcę oberwać? Życie mi niemiłe? Oczywiście imię Jacqueline nic im nie mówiło. Ale jakoś dziwnie szybko po jego usłyszeniu kończyli rozmowę. Musiałem tam pojechać. Stanowczo zbyt dużo ludzi mówiło mi, abym tego nie robił.
Zjawiłem się w barze Pod Upadłym Aniołem wczesnym wieczorem razem z moim starym kumplem Lugerem, jedynym przyjacielem, który mnie jeszcze nie zdradził. Rozejrzałem się po spelunie. Było paru facetów, którzy niedawno skończyli robotę i chcieli się zrelaksować, oraz kilka dziwek, które skończyły się relaksować i właśnie zaczynały robotę. Zapach grzechu był tu tak intensywny i obezwładniający jak woń kadzidła w kościele. Usiadłem przy kontuarze i spojrzałem na grubego, łysego barmana. Kończył obsługiwać jednego gościa i usłyszałem, jak reaguje na imię Fred. Był atrakcyjny jak stare kalesony. I tak samo rozlazły. Oprócz wszystkich wad typowych dla barmana miał zapewne garść swoich własnych, jak obżarstwo i pociąg do małych chłopców.
— Czego się napijemy? — zabulgotał w moją stronę, kiedy tamten gość odszedł.
— Nie wiem jak ty, ale ja sobie golnę bourbona — odrzekłem.
— Ja piję brandy. Ale nie w pracy.
— Podły fach — złożyłem mu wyrazy współczucia.
— A żebyś pan wiedział — westchnął chrapliwie.
— W takim razie wypij za moje zdrowie po robocie — powiedziałem, wręczając mu kieszonkowy portret jednego z wielkich ludzi, którego autentyczność potwierdzał znak wodny.
— Czym mogę służyć?
— Tym, co zawsze, nie licząc drinków. Szukam Kevina.
— Jakiego Kevina? — stary dureń udawał głupiego.
— Tego, o którym Jacqueline mi powiedziała, że go znasz.
— Co za Jacqueline? Nie znam żadnego Kevina.
— A teraz? — złapałem go za kamizelkę i pociągnąłem do siebie.
Śmierdziało mu z gęby. Do tego stopnia nie dbał o higienę jamy ustnej, że zaczynały mu się psuć jego sztuczne zęby. Włożyłem lufę Lugera w ten cuchnący otwór między policzkami tłustymi i obwisłymi jak zad starej baby.
— Chcesz possać, aż wystrzeli?
Pokręcił głową. Jaki cnotliwy. Ale forsę wziął. Jak każda dziwka.
— Gdzie jest Kevin?
Pokazał ręką za plecy na drzwi prowadzące na zaplecze. Przeskoczyłem przez kontuar i stanąłem za nim, przystawiając mu gnata do czaszki.
— Idziemy.
Drzwi nie były zamknięte. Pokój był słabo oświetlony. Wepchnąłem tę trzęsącą się kupę sadła do środka. Spodziewałem się strzału, krzyku lub innego hałasu, ale w pokoju zaległa martwa cisza. Na stoliku obok sofy paliła się przytłumionym, czerwonawym światełkiem mała lampka nocna niczym znicz nagrobny, a na sofie leżał Kevin. Spał zalany w trupa. Błąd. Zalany był swoją drogą, sądząc po prawie pustej butelce, ale nie tyle spał, co nie żył. Był z niego zimny trup. Na twarzy umarlaka malował się wyraz najwyższego zdumienia, z czego wywnioskowałem, że przyczyną śmierci był atak serca. Ludzie zwykle są zaskoczeni, kiedy umierają na atak serca. W ogóle śmierć, jedyna pewna rzecz w życiu człowieka, jest zarazem największą niespodzianką. Na stoliku obok lampki stała szklaneczka z niedopitą brandy. Barman wykończył ją za Kevina, który sam się wykończył. Miał prawo. Już był właściwie po robocie. Schowałem Lugera do kabury i wykręciłem numer Jacqueline.
— Taaak? — zapytała przeciągle jak portowa syrena.
— Tu mówi Philip. Znalazłem Kevina. Jestem teraz w barze Pod Upadłym Aniołem.
— Możesz go poprosić do telefonu?
— To niemożliwe.
— Dlaczego?
— Nie jest dość żywy — próbowałem przekazać tragiczną wiadomość stopniowo, aby oszczędzić jej szoku. Poza tym jak zwykle starłem się być zabójczo dowcipny.
— To znaczy? — słychać było niepokój w jej głosie.
— Prawdę mówiąc, jest zupełnie martwy.
— Ty skurwysynie! — usłyszałem w słuchawce.
Sekundę później nic więcej nie słyszałem ani nie widziałem. Straciłem przytomność. Zapomniałem o barmanie, który po wypiciu reszty brandy nabrał takiej odwagi, że zdzielił mnie pustą butelką po głowie. Kiedy się ocknąłem, leżałem na sofie zamiast truposza. Byłem ledwo żywy, ale z pewnością nie byłem umarlakiem. W każdym razie nie do tego stopnia co Kevin. W głowie mi łomotało jak w starej kuźni. Nie wiem, co było młotem, ale moja czaszka robiła za kowadło. Natomiast stuprocentowo martwy Kevin jakby się pod ziemię zapadł. Tymczasem pojawiła się Jacqueline. Bardzo ożywiona. Usiadłem i rozcierałem guza w milczeniu.
— Jak się czujesz, kochanie? — zapytała ze złośliwym uśmiechem. — Będziesz teraz dla mnie pracować.
— Ba.
— Co znaczy to „ba”?
— Na razie moje „ba” znaczy tylko „ba”. Dam ci znać, jak będzie znaczyć co innego.
— To znaczy, że mi odmawiasz?
— A czego ty się spodziewałaś? Jestem detektywem, nie alfonsem.
— Nie bawmy się w słówka.
— Słówka są ważne. Jakbyś się czuła, gdyby klienci zamiast „kochanie” mówili do ciebie „dziwko”?
— Nie bądź ordynarny, bo każę Fredowi jeszcze raz ci przyłożyć.
— To teraz twój nowy chłopak?
— Spierdalaj, chamie!
Wróciłem do domu późno w nocy z obolałą głową i dziennym honorarium wynoszącym tyle, ile kurwa bierze za jeden numer. Nie chciało mi się spać. Zapaliłem fajkę, nalałem sobie Old Forestera i usiadłem przy stoliku z szachownicą, na której rozstawiona była pozycja z partii Capablanca — Alechin.
Rudolf się ocknął.
— Co się stało?
— Zasypiasz.
— Skończyłeś opowiadanie?
— Jak chcesz, mogę mówić dalej, ale jest już późno.
— Masz rację. Jutro poniedziałek.
Rudolf sięgnął po syntetyczne marzenia, poszedł do sypialni, rozebrał się i położył do łóżka.
11 Rudolf prosi Briana o pastisz Conan Doyle’a
Poniedziałkowe wieczory były lepsze niż niedzielne. Rudolf przebrnął przez pierwszy dzień tygodnia i był wystarczająco zmęczony, by zasnąć bez wspomagania. Kiedy robił kolację, poprosił Briana, żeby ułożył pastisz innego autora kryminałów.
— Którego? — zapytał Brian.
— Dawno zmarłego. Może być Arthur Conan Doyle.
Brian siedział przy drugim końcu stołu i opowiadał. Rudolf jadł spaghetti, popijał chianti i słuchał.
Nie miałem żadnych przyjaciół ani krewnych w Warszawie, tym wielkim ośrodku, do którego w sposób naturalny przybywają wszelkie wyrzutki, pasożyty i nieroby z całego kraju. Przebywałem przez jakiś czas w prywatnym pensjonacie na Żoliborzu, prowadząc życie pozbawione większego sensu i płacąc za to więcej, niż mogłem sobie pozwolić. Wkrótce zrozumiałem, że będę musiał opuścić metropolię i osiąść gdzieś w Tłuszczu, jeżeli nie zmienię swojego stylu życia.
Akurat w dniu, w którym doszedłem do takiego wniosku, siedziałem przy barze, popijając dobrą starą whisky, kiedy ktoś poklepał mnie po ramieniu. Był to osobnik wysokiego wzrostu o przenikliwym wzroku. Jego nos sugerował gotowość do działania i zdecydowanie, a podbródek podkreślał determinację. Czoło zdawało się świadczyć o nieprzeciętnej inteligencji.
— Moje nazwisko Holmowski. Wypatrzyłem wygodne mieszkanie na Mokotowie, blisko centrum, a przy tym w spokojnej okolicy, i potrzebuję towarzysza do wspólnego pokrywania kosztów czynszu — powiedział. — Wydaje mi się pan właściwym człowiekiem.
— Świetnie — odpowiedziałem. — Ale z czego pan to wnosi?
— To proste. Sądząc z pańskiego ubrania w nienagannym gatunku i szlachetnych manier, nie jest pan osobą należącą do gminu, lecz człowiekiem w miarę dobrze sytuowanym i wykształconym. Gotów jestem się założyć, że ma pan doktorat z teologii.
Nie kryjąc zdziwienia, skinąłem głową, przedstawiłem się i wskazałem wolne miejsce koło siebie. Dałem sygnał barmanowi, aby nam nalał jeszcze raz to samo, ale mój nowy znajomy pokręcił głową na znak, że rezygnuje z poczęstunku.
— Godna podziwu zdolność wnioskowania — wyraziłem swoje uznanie raczej kwaśno, skonsternowany odmową napicia się ze mną, na co ten człowiek nie zwrócił uwagi, tylko się ukłonił z wprawą artysty nawykłego do pochwał.
— Z kropli wody osoba myśląca logicznie może wydedukować istnienie Morza Bałtyckiego, a z ziarenek piasku zapewne tworzą się wydmy. Aby to stwierdzić, nie trzeba wyjeżdżać z Warszawy — kontynuował swój wywód mój wstrzemięźliwy kompan, po czym powąchał stojący przede mną kieliszek. — Pije pan dobrą whisky, green label, jak mniemam, toteż nadal posiada pan pewne rezerwy finansowe. Pije pan sam w środku dnia, a więc nie ma pan przyjaciół ani posady. Wynika z tego, że prędzej czy później będzie pan zmuszony do poczynienia oszczędności. Jak wiadomo, najrozsądniej jest oszczędzać na zakwaterowaniu.
— Zgadza się. Czy oprócz abstynencji ma pan jakieś inne wady? — zapytałem. — Najlepiej jak mężczyźni poznają swoje najgorsze przywary, zanim razem zamieszkają.
— Czy muzyka klasyczna może stanowić dla pana powód do sprzeczki? — po chwili zastanowienia zadał mi pytanie Holmowski.
— O ile nie jest to „Święto wiosny” Strawińskiego — odpowiedziałem.
— Znakomicie! — wykrzyknął z radością. — Myślę, że możemy uznać sprawę za uzgodnioną.
Okazało się, że wspólne życie z moim współlokatorem nie jest trudne. Rano Holmowski zwykle zjadał śniadanie i wychodził z domu, zanim wstałem z łóżka. Wieczory spędzał w domu. Włączał komputer, sprawdzał wiadomości i przeszukiwał internet. Pasjami czytał specjalistyczne książki z rozmaitych dziedzin. Z jednej strony miał ogromną wiedzę w wielu praktycznych i szczegółowych kwestiach, mimo że nie ukończył żadnych formalnych studiów, z drugiej strony zdumiewała mnie jego całkowita ignorancja w sprawach ogólniejszych, znajdujących się na wyższym poziomie abstrakcji. Z trudem uwierzyłem, że istnieje człowiek, który nie wie, kto jest papieżem, i nigdy nie słyszał o tym, że jest jeden Bóg w trzech osobach.
— Owszem, uczono mnie tych rzeczy na lekcji religii w szkole, ale zdołałem o wszystkim zapomnieć. Sprawą najwyższej wagi jest, aby nie przechowywać w mózgu żadnych zbędnych wiadomości, które wypychają inne przydatne fakty — tłumaczył.
Niekiedy w deszczowe dni mój towarzysz leżał na sofie z zamkniętymi oczami i słuchał utworów lirycznych Edwarda Griega, tego „Chopina Północy”, według słów Hansa von Bülowa. Jego telefon rzadko dzwonił, a kiedy go przy mnie odbierał, słyszałem jedynie, że odpowiada półsłówkami albo ucina rozmowę mówiąc, że nie jest to sprawa na telefon.
Czym się trudnił? Będąc z natury człowiekiem delikatnym i taktownym, nie zapytałem go wprost, dlatego byłem mile zaskoczony, kiedy któregoś dnia sam mi wszystko wyjawił.
— Jestem wolnym strzelcem. Współpracuję incognito z agencjami detektywistycznymi w zamian za niewielką prowizję. Czasami pomagam policji za symboliczne honorarium. Niestety, coraz mniej jest zagadek, których nawet komisarz z komendy stołecznej nie potrafiłby rozwiązać.
Pewnego dnia przebudziłem się dość późno i ku mojemu zdziwieniu zastałem mojego współlokatora wciąż obecnego w mieszkaniu. Holmowski siedział przy komputerze i przeglądał w internecie archiwa zawierające raporty z sekcji zwłok i policyjne notatki z oględzin miejsca zbrodni.
Zjadłem grzankę z pomarańczową marmeladą, wypiłem filiżankę herbaty i już miałem się wybierać do baru, kiedy zadzwonił telefon. Rozumie się, nie mój. Do mnie nikt nie dzwonił od czasu. Rozmowa nie trwała długo. Holmowski odpowiedział jednym słowem, które brzmiało „tak”, odłożył telefon i zastygł w bezruchu. Jego oczy sugerowały natężenie umysłu.
— Coś nowego? — zapytałem.
— Słucham? A tak. Policja prosi mnie o pomoc — odpowiedział po chwili, jakby się przebudził z krótkiego letargu. — Nie jestem pewien, czy się tego podejmę.
— Ależ policja cię prosi! — wykrzyknąłem w najwyższym zdumieniu. — Nie możesz odmówić.
— Dlaczego nie? Przypuśćmy, że wyjaśnię okoliczności tej sprawy. Komisarz Szmajda zostanie uznany za autora tego sukcesu. Dostanie premię, medal i dyplom. W przyszłości czeka go awans, a po dwudziestu latach pracy wysoka emerytura. A dla mnie? Teraz skromna gaża, a później noclegownia dla bezdomnych i miska zupy z opieki społecznej.
— Pamiętaj, że starasz się dla społeczeństwa.
— W takim razie jedź ze mną — powiedział Holmowski nieoczekiwanie. — Zobaczysz, jak pracuję. Chyba że masz coś lepszego do roboty?
— Chwilowo nie mam.
Udaliśmy się taksówką do robotniczego osiedla na Woli. Pod jednym z bloków zbudowanych z betonowych płyt stał wóz policyjny. Wysiedliśmy i poszliśmy w kierunku zbiegowiska gapiów w nader złym guście. Spragnieni makabry prostaczkowie gęstym wianuszkiem okrążali odgrodzone od nich biało-czerwoną taśmą ciało martwego mężczyzny, przy którym czuwał umundurowany stójkowy.
Łatwo było się domyślić, że biedak wypadł albo też wyskoczył z balkonu. To znaczy nieboszczyk, nie stójkowy. Musiało to być co najmniej trzecie piętro, skoro się zabił na miejscu. Do ustalenia tych faktów nie trzeba najmować wybitnego umysłu. Na czym więc polegała tajemnica?
— Witam panów — z wyraźną niechęcią podał nam zimną i wilgotną dłoń komisarz Szmajda, niewysoki, chudy mężczyzna o twarzy jakby zgniecionej w imadle, szarej cerze i brązowych oczach. Z jego ochrypłego głosu, wyglądu paznokci, które nosiły ślady obgryzania, a także z przybrudzonych mankietów koszuli i niechlujnie zwisającej części kolanowej spodni można było wydedukować, że jest nadużywającym alkoholu rozwodnikiem. Nagle uświadomiłem sobie, że współżyjąc od miesiąca z moim przyjacielem, bezwiednie przejąłem od niego skłonność do analitycznego myślenia i wyostrzyłem zdolność obserwacji.
— Zupełna makabra — zaczął komisarz, ale mój towarzysz przerwał mu obcesowo.
— Czy mogę zobaczyć zwłoki?
— Ależ oczywiście, proszę się napatrzeć do woli — nie bez prymitywnej ironii odparł Szmajda.
Holmowski podszedł do trupa i pochyliwszy się, obejrzał go sobie dokładnie z wszystkich stron, nie dotykając go wszakże. Następnie pochylił się nad twarzą i z bliska powąchał okolice ust.
— Co tutaj zaszło? — zapytał, kiedy wchodziliśmy po schodach do mieszkania na czwartym piętrze, ponieważ winda właśnie się zepsuła, jak to często bywa w tego typu robotniczych blokach.
— Makabryczna zbrodnia — opowiadał z wyraźną zadyszką komisarz.
„A więc nie tylko sobie popija, ale też unika obowiązkowych ćwiczeń fizycznych”, pomyślałem. „Ciekawe, kiedy ostatnio był na strzelnicy.”
— Możecie to sobie, panowie… wyobrazić? — sapał Szmajda. — Zbrodniarz upija mężczyznę i na jego oczach gwałci mu żonę… Mąż był zbyt pijany, żeby jej pomóc… Tylko patrzył bezradnie… Potem ten wyrafinowany degenerat… przywiązuje zgwałconą kobietę do krzesła… i na jej oczach zrzuca pijanego męża z balkonu… Potem wali ją młotkiem po głowie tak długo… aż nieszczęsna kobieta umiera… Następnie… odkręca gaz… chcąc spowodować wybuch… który zatrze ślady… I ucieka… Bardzo sprytny morderca… działający… bez skrupułów… Uff!
Weszliśmy do mieszkania. W kuchni naszym oczom ukazał się przeraźliwy widok. Obok kuchenki gazowej zobaczyliśmy przywiązaną do krzesła kobietę z roztrzaskaną głową, zalaną krwią. Na podłodze leżał zakrwawiony młotek. W powietrzu dało się wyczuć zapach gazu.
— Gaz zakręciliśmy — wyjaśnił komisarz Szmajda. — Nie mogliśmy z tym czekać na pana przyjazd.
— Rozumiem — powiedział Holmowski, zerkając na mnie z sardonicznym uśmiechem. — Pozwoli pan, komisarzu, że się rozejrzę? W innej sytuacji zapytałbym gospodynię.
— Przypuszczam, że denatka nie będzie miała nic przeciwko temu — komisarz próbował przynajmniej poczuciem humoru dorównać Holmowskiemu.
Mój przyjaciel obszedł mieszkanie, a ja mu towarzyszyłem. Była to mała klitka typowa dla osiedli zamieszkiwanych przez klasy niższe. Niewielka sypialnia i pokój stołowy, ciasna kuchnia, mikroskopijna łazienka. „Jak ci ludzie mogą żyć w takich warunkach?”, przemknęło mi przez głowę. „I ktoś ich jeszcze tak okrutnie morduje. Jakby samo życie nie było wystarczającą mordęgą”.
Holmowski nie tylko zwiedził wszystkie pomieszczenia, ale nawet zajrzał do szaf, szafek i szuflad, swoim zwyczajem obwąchując niektóre przedmioty. „Dobry nos to rzecz zasadnicza”, powiedział kiedyś.
— Zdaje się, że wiem już to, co chciałem wiedzieć — rzekł po kwadransie. — Komisarzu, czyńcie swoją powinność. Zabierajcie trupy do prosektorium.
Komisarz Szmajda nie wydawał się szczególnie zadowolony z tego, że jego powinność została słowami Holmowskiego tak mocno ograniczona.
— Co pan o tym sądzi? — zapytał ze źle ukrywaną urazą w głosie.
— Domyślam się prawie wszystkich okoliczności tej sprawy, ba, jestem ich pewien, ale potrzebuję jeszcze trochę czasu.
— Powodzenia! — komisarz Szmajda podał nam rękę na pożegnanie. Była tak samo zimna i wilgotna jak przedtem, pomimo jego wysiłku włożonego uprzednio we wspinaczkę po schodach.
W drodze powrotnej rozstaliśmy się. Ja wysiadłem przy barze w centrum, Holmowski pojechał na Pragę. Ponownie spotkaliśmy się w naszym apartamencie wieczorem.
— Cała ta sprawa wydaje mi się bardzo skomplikowana — powiedziałem. — Długo myślałem o tym przypadku w barze i do niczego nie doszedłem. Jak schwytać tak przewrotnego i zdeprawowanego osobnika?
— Nie będzie to aż takie trudne — zaśmiał się Holmowski. — Tym bardziej że policja już ma zbrodniarza w ręku, a ten nie jest w stanie uciekać.
— Tak szybko? Nie wierzę! — wykrzyknąłem zaskoczony sprawnością policji.
— Po prawdzie, komisarz Szmajda jeszcze o swoim sukcesie nie wie, ale zaraz mu tę radosną nowinę przekażę.
— Opowiadaj! — poprosiłem niecierpliwie, pragnąc jak najszybciej usłyszeć rozwiązanie zagadki.
— Było to tak — zaczął Holmowski, nalewając herbaty z imbryka. — Mąż i żona pili w domu wódkę. Nie dziw się, to normalne u ludzi z nizin. W trakcie konsumowania tego trunku nabrali ochoty na odbycie stosunku seksualnego. Nie rób takiej miny! Nie ma w tym nic dziwnego, ponieważ alkohol na ludzi prostych działa w ten sposób, że podnieca ich zmysły. Podczas oględzin zauważyłem, że mężczyzna ma niedopięty rozporek, a na nogach kobiety brak rajstop. Tak, wódka sprowokowała ich do seksu. Równocześnie nadmiar alkoholu niejednokrotnie upośledza wzwód u mężczyzny.
— Co ty powiesz! — wyrwało mi się.
— A jednak to prawda, badania kliniczne potwierdziły tę prawidłowość. Dopuszczam jeszcze inną wersję. Może doszło do zespolenia, coitus in vagina, lecz mężczyzna miał przedwczesny wytrysk, eiaculatio praecox.
— Też z powodu alkoholu? — zapytałem, starając się pokryć niepokój chrząknięciem.
— Niekoniecznie. Przyczyn eiaculatio praecox może być wiele. Jednak badając sprawę na miejscu, zapachu spermy nie wyczułem. Analiza wymazu z pochwy ofiary powinna rozwiać wątpliwości. W każdym razie kobieta według wszelkiego prawdopodobieństwa zareagowała na problem męża szyderstwem. Zauważ, że wśród ludzi niskiego stanu nieznane jest pojęcie taktu i delikatności. W odpowiedzi mąż uniósł się gniewem, wziął młotek i zadał tym narzędziem żonie cios w głowę. Wiem skądinąd, że jest to reakcja typowa dla tych sfer. Aby to potwierdzić, odbyłem stosowne konsultacje na Pradze.
— A więc dlatego pojechałeś do tej okropnej dzielnicy! — zawołałem, nie mogąc ukryć podziwu dla odwagi i profesjonalizmu przyjaciela.
— Właśnie. Tak więc po uderzeniu młotkiem w głowę kobieta traci przytomność, a mąż myśli, że biedaczka nie żyje. Co robić? Będąc człowiekiem o ograniczonym umyśle, w dodatku znajdując się pod wpływem alkoholu, mężczyzna wpada na pomysł, ażeby upozorować samobójstwo żony. Zaciąga ją do kuchni, sadza na krześle, przywiązuje, żeby nie spadła, i odkręca gaz, tak aby policja pomyślała, że żona sama chciała się otruć. Po czym wychodzi.
— Intrygująca hipoteza — zauważyłem. — Tkwi w niej jednak jeden poważny szkopuł. O ile wiem, już od bodajże kilkudziesięciu lat gaz używany w instalacjach domowych nie jest trujący. Nikt przy zdrowych zmysłach w ten sposób nie odbiera sobie życia.
— Słusznie! — pochwalił mnie Holmowski. — Ale ten człowiek o tym nie wiedział. Czyżbyś nie zdawał sobie sprawy z tego, że ludzie z najniższych klas swoją wiedzę o świecie czerpią z telewizji? A na filmach właśnie tak popełnia się samobójstwa. Wkłada się głowę do kuchenki i odkręca gaz.
— Co więc wydarzyło się potem?
— Kiedy ten człowiek był przed domem, kobieta odzyskała przytomność i czując gaz, czym prędzej wyplątała ręce i zakręciła kurki. Następnie wraz z krzesłem, do którego była przywiązana, przysunęła się do okna, by je otworzyć. Tymczasem mężczyzna widzi z dołu, że okno w kuchni się otwiera, i pospiesznie wraca na górę. Gdyby kobieta była trzeźwa, może zdołałaby uciec, ale ona też jest pijana. Mężczyzna wchodzi do mieszkania i kończy młotkiem to, co zaczął. Przyciąga krzesło do kuchenki i ponownie odkręca gaz. Jednak widząc roztrzaskaną głowę żony, uświadamia sobie, jak mała jest szansa na to, że ktoś uwierzy w jej samobójstwo. A kiedy zdał sobie sprawę z tego, że nie uniknie sprawiedliwości, wyskoczył z balkonu. Ludzie tego pokroju to nie tylko głupcy, ale też tchórze. Wolą się zabić, niż odpowiadać za swoje czyny.
— Genialne! — powiedziałem w podnieceniu. Oczywiście, miałem na myśli tok myślenia mojego przyjaciela, a nie postępowanie mordercy.
— Rzeczywiście niezłe — pochwalił Rudolf, który zjadł całą porcję spaghetti i dopijał wino. Nie lubił zostawiać niedokończonej butelki. — Nalałbym ci, ale wiesz jak jest. Swoją drogą, to jest coś, nad czym warto by popracować. Szkoda, że musimy się rozstać.
12 Barbara i Rudolf
Barbara patrzy na taniec bez muzyki. Potrząsanie głową, wywijanie nogami i rękami, ruchy miednicą. Taniec bez muzyki jest jak życie bez sensu. Krępująca śmieszność, sztuczność i pokraczność tańca, kiedy wyłączy się fonię. Co sprawia, że dźwięki są muzyką? Budowa ucha i mózgu. Złudzenie. Wystarczy zmienić ucho i mózg. Zniknie muzyka. Zniknie sens. Co się z nim stanie? Pojawi się tam, gdzie go nie ma? Kiedy usunie się sens z życia, objawia się jego idiotyzm i brzydota. Życia. I sensu też oczywiście. Czyli umowność, złudzenie, nierealność, abstrakcja. Czy wtedy co innego nabierze piękna i znaczenia? Obrazy, kolory, zapachy. A gdyby miała oczy muchy, węch nocnego motyla, słuch nietoperza?
Życie bez sensu jest absurdem, mimo że sam sens jest absurdem. Bezsensowny absurd nadaje życiu absurdalny sens, bez którego życie jest bezsensownym absurdem. Błędne koło się toczy i toczy, podskakując od czasu do czasu na wybojach.
Barbara zaśmiała się, patrząc na zieloną flaszkę jałowcówki. Przenikliwość zaprawiona kropelką. Poczucie humoru wzmocnione gorzkim trunkiem. Kiedy otwierała jałowcówkę, pojawiał się dowcip. Wyskakiwał jak dżin z butelki. W samotny zimowy wieczór w pustym mieszkaniu.
Upić się, to jest umrzeć na chwilę. Odpocząć od siebie, od życia. Zdrzemnąć się na tamtym świecie i wrócić. Z kacem, ale wrócić. Byle nie za mocnym. Z mocnym kacem Barbara czuła się jak zombie. Na trzeźwo niekiedy też.
Jej chora matka będzie jeszcze żyła ze trzydzieści lat. Dziękować Bogu i medycynie czy przeklinać pod nosem? Rodzice żyją tak długo, że ich śmierć nie przynosi dzieciom żadnego pożytku. Tylko ulgę. Kiedy jej matka w końcu umrze, ona sama już będzie stara i chora. Spadek pójdzie na opiekę, lekarzy, leki, sanatoria. To się dopiero Barbara będzie cieszyć życiem. Użyje sobie za wszystkie czasy.
Oczywiście, możliwe były kuracje genetyczne, polegające na przeprogramowaniu DNA, które zapobiegały demencji i leczyły raka, ale nie dla wszystkich. Nawet nie dla większości. Zresztą wybrańcy też musieli czekać w kolejce. Barbara pamiętała jeszcze czasy, kiedy toczyły się debaty na temat dopuszczalności eutanazji. Najpierw w ogóle, potem pod jakimi warunkami. Teraz nawet wśród katolików ze świecą trzeba by szukać takich, którzy nie uważają, że eutanazja jest koniecznością.
Barbara nie ma dzieci. Pieluch dla dorosłych sprzedaje się dziesięć razy tyle co pieluch dla niemowląt. Barbara chciała mieć córkę. Alfred nie pozwalał, by zaszła w ciążę. Nakładał po dwie prezerwatywy, kazał jej łykać tabletki, sam też coś brał. Spuszczał się w jej odbycie. Onanizował się w łazienkach. Zapładniał hotele i biurowce, tryskając spermą do sedesu albo w dziurę umywalki.
Alfred był zawodowym katolikiem. To chyba coś tłumaczyło. Tak bywa z tymi, dla których religia jest trudną, żmudną pracą. Człowiek wraca zmęczony do domu i chce się rozerwać. Odpocząć od tych wszystkich przykazań i nakazów miłości bliźniego. Alfred tak często i z taką wprawą nauczał ludzi, jak żyć po katolicku, że zapomniał, że jego samego te nauki też dotyczą. Był jak lekarz, który pali czterdzieści papierosów dziennie.
Ale on się kiedyś przeraził! Tak właśnie, nie wściekł, tylko przeraził, kiedy ją przyłapał na czytaniu Biblii. Ale się rzucał! Jakby się miała przez to zaraz stać świadkiem Jehowy. Dla takich jak on już samo otwarcie Biblii było pierwszym krokiem w odstępstwie od prawdziwej wiary. Barbara nigdy sama z siebie nie wpadłaby na to, żeby czytać Biblię. Hanna jej tę lekturę zasugerowała.
Po rozwodzie wróciła jej miesiączka. Jak nazywali koledzy Alfreda miesiączkę? Krwawe łzy macicy.
Barbara wlepia wzrok w smutnych, bezgłośnych, rytmicznych młodych mężczyzn i smutne, nieme, młode kobiety bez muzyki. Wlepia w nich wzrok i kleją jej się oczy. We śnie Barbara tańczy. Nadmiar ciała wylewa jej się przez szczeliny między częściami garderoby.
Barbara nie tańczy. Nie słychać żadnej muzyki. Słychać ciszę. Daleko za miastem. Gładka jak lustro woda, w której przegląda się puste blade niebo. Jak poważnie piękne jest puste blade niebo, bez kolorowej tęczy, bez złotych promieni emanujących z bóstwa i bez puszystego obłoku, na którym siedzi kremowy anioł o platynowych włosach.
Rudolf chciał uzyskać zgodę na użycie cech jej psychiki do badań.
— Jakich cech? Jakiej psychiki? Przecież nie jesteś psychologiem.
— Oczywiście że nie. Co to jest psychologia? Co to jest psychika?
Barbara nie wiedziała.
— Bo ja wiem. Wiejska droga. Kwiat zapomniany w kawiarni.
— Najlepszy przykład — Rudolf się zgodził. — Spędzisz jakiś czas z botem, one szybko się uczą.
— Mam z nim rozmawiać?
— Z nią. Ona musi też poznać twoją matkę.
— Po co? Moja matka jest chora.
— Nie szkodzi. Przepraszam, źle zabrzmiało. Chodzi o geny.
— Jakie geny?
— Twoje geny. To znaczy twoich rodziców. Geny, które determinują twoją psychikę. Szkoda, że twój ojciec nie żyje.
Tak, szkoda. Barbara też bardzo tego żałowała.
— A środowisko, wychowanie, doświadczenia, przemyślenia? Myślałam, że to ukształtowało moją osobowość.
— Stary mit. Owszem, środowisko i wychowanie też się liczą, ale w jakichś dziesięciu procentach. Poza tym nie zapominaj, że twoje środowisko i wychowanie po większej części kształtuje nie co innego tylko geny twoich przodków. Gdyby oni mieli inne geny, żyłabyś w innym środowisku. Co najmniej osiemdziesiąt procent twojej psychiki to geny.
— Dziesięć i osiemdziesiąt to razem dziewięćdziesiąt. Do stu procent brakuje jeszcze dziesięciu.
— Pozostałe dziesięć procent to przypadek. Powiem ci nawet, że przypadek, jako czynnik nieobliczalny i nieprzewidywalny, jest najważniejszy. We wszystkim. Dokładnie we wszystkim. Przypadek w pewnym sensie jest Bogiem, który wszystko tworzy. Probabilistyka i statystyka kwantowa próbuje znaleźć do tego klucz.
— A odchylenia od normy? To przez geny czy przez przypadek?
— To właściwie bezprzedmiotowe, bo nie ma granicy między tym, co normalne, a tym, co nienormalne. Wszystkie cechy charakteru i zjawiska psychiczne stanowią kontinuum z ekstremami będącymi wypadkową genów, środowiska i przypadku. Czasami rzeczywiście zdarzenie losowe sprawia, że człowiek odjeżdża kawałek dalej niż inni w stronę ekstremum.
Barbara pomyślała o Alfredzie. Jakie zdarzenie losowe sprawiło, że Alfred stał się psychopatą. Czy przypadek również sprawił, że Barbara się z nim związała i tak długo nie zrzucała więzów? To było coś innego, to nie był osławiony syndrom ofiary.
— Więc ona, ten bot, będzie rozmawiać ze mną i z moją matką?
— Trochę tak. Ale ona będzie więcej rozmawiała sama ze sobą, że użyję takiej metafory.
— Sama ze sobą? Co masz na myśli?
— To przenośnia. Wiem, że głupio brzmi. Człowiek niewiele się nauczy, gadając do siebie, tak jak nie zrobi wielkich postępów, grając sam ze sobą w szachy. Sztuczna inteligencja jest inna. Dam ci przykład. Na studiach brałem udział w rozwoju programów do gier logicznych. Szachy i go. To była kontynuacja tego, co zaczęto jeszcze w dwudziestym wieku. Głupie, bezmyślne programy, ale dzięki szybkości kalkulacji na wielordzeniowych procesorach bez trudu wygrywały z arcymistrzami. Już w latach dziewięćdziesiątych słaby program o nazwie Deep Blue, który chodził na mocnym komputerze, pokonał ówczesnego mistrza świata Kasparowa. Z grą w go było ciężej, jest więcej możliwości, nawet szybka kalkulacja zawodziła. A i tak tylko najlepsi gracze z Japonii i Korei potrafili wygrać z programem napędzanym silnymi procesorami.
— Ja bym przegrała nawet z tobą. — Barbara uśmiechnęła się do Rudolfa. Nudził ją ten wykład, wolała flirt.
— Dałbym ci mata w trzech ruchach. — Rudolf był toporny we flirtowaniu. — Jako student jeździłem na turnieje szachowe. Mieszkaliśmy w hotelu i jadaliśmy tam obiady. Jedna starszawa kelnerka tak nam przygadywała: „Powiedzcie same, szachisty kochane, czy lepiej zbić konia, czy posunąć damę?”
Barbara przełykała haust piwa i zakrztusiła się od śmiechu. Rudolf poklepał ją po plecach.
— Wtedy korporacja przestawiła się na budowę samouczących się sieci neuronowych działających w środowisku kwantowym. Dla szachów przeznaczono sieć o nazwie Gamma. Wprowadzono reguły gry, po czym Gamma rozgrywała partie sama ze sobą przez cztery godziny. Wiesz co to znaczy cztery godziny?
Barbara myślała przez chwilę. Cztery godziny z Alfredem to było długo. Cztery godziny z Rudolfem mogło upłynąć szybko i przyjemnie.
— Nie wiem. I dużo, i mało. To zależy. Dla mnie raczej dużo. Ale też mało. Zależy.
— To jest tyle co nic. Po czterech godzinach nauki metodą prób i błędów Gamma wygrywała z najlepszymi programami szachowymi na świecie, które były doskonalone od dziesięcioleci i miały dostęp do ogromnych baz debiutów i końcówek. Przyszła kolej na go. Gamma na sucho rozprawiła się z mistrzem świata, tym niepokonanym Koreańczykiem. Cham Cioł Ciul, czy coś w tym rodzaju.
Barbara znowu się roześmiała, tym razem bez zakrztuszenia.
— Co do twardych danych, pobierzemy je z chmury, włącznie z analizą genotypu. Co jeszcze. Neurolog przeskanuje twój mózg. Tego typu rzeczy. Rutyna. Nie będzie bolało.
Dlaczego Barbara się zgodziła? Przede wszystkim z powodu tego, co Hanna jej powiedziała. Alfreda wymazała z pamięci, ale niezupełnie. Ciągle tkwiło w niej coś, co domagało się, żeby wymazać Alfreda do samego końca. Może jeszcze dlatego, że była w dobrym nastroju, a Rudolf był dowcipny. Opowiedział anegdotę, po której Barbara nie tylko się zakrztusiła, ale też spierdziała ze śmiechu. W barze było głośno i nikt nie słyszał. Nie miała problemów z trzymaniem moczu, nigdy nie rodziła, ale prawie się posikała. Kwestia wypitego piwa.
Wadą Rudolfa było to, że spod płaszczyka inteligentnej bezpretensjonalności wydobywała się intensywna aura wielkiego mniemania o sobie, jak odór spod kurtki menela.
— Dla mnie ci, co kompromitują swoją integralność dla paru tysięcy, co tam paru tysięcy, nawet dla kilku stów, to są tanie dziwki. Brudne, tanie kurwy. Ja nie jestem świętą dziewicą, nie jestem Joanną d’Arc, jeśli chcesz wiedzieć.
Barbara nie chciała wiedzieć, ale wiedziała.
— Ja też nie jestem — powiedziała, ostrożnie biorąc łyk piwa.
— Może bym się i skurwił. Nie wiem, może i tak.
Na pewno, pomyślała Barbara.
— Ale nie dla paru stów czy nawet tysięcy.
Jesteś pewien? To ile kosztujesz?
— Nie będę robił z siebie śmiecia dla takiej kwoty. Wyobraź sobie mnie oszukującego w zeznaniu podatkowym albo autoryzującego jakąś fikcję, biorącego dietę, która się nie należy.
Barbara sobie wyobraziła.
— Nikt nie zrobi ze mnie szmaty za parę setek. Powiedzmy pięćset tysięcy. Milion, pięć milionów. Czy mógłbym się stać prostytutką za taką sumę? Nie ręczę.
Barbara ręczyła. Na pewno by mogła. Była nałożnicą Alfreda za dużo mniej. Prawie za darmo. Usługując mu, jednocześnie pracowała. Potem dostawała podstawowy dochód uniwersalny. Teraz znowu ma pracę. Jest księgową w firmie, która jeszcze zatrudnia zwykłych ludzi jako pracowników biurowych. Czy to na pewno są ludzie? Nie bądź złośliwa, Barbara. To są twoi sympatyczni koledzy i koleżanki. No, może z wyjątkiem dyrektorki. Dyrektorka to stary, zepsuty bot po menopauzie.
— Rozumiesz mnie? Ekskluzywną prostytutką. Nie jak ci drobni krętacze i cwaniaczki, tanie kurwy, zdziry, które można mieć za zupę i kufel piwa. Oni są jeszcze gorsi, bo mają na zupę i piwo, a i tak się skurwią za trochę więcej grosza. Wystarczy jedno danie dupy. Kto raz ukradł, zawsze będzie złodziejem. Raz kurwą, całe życie kurwą.
Barbara słuchała i piła piwo. Zupy nie jedli, tylko rybę z syntetycznej papki. Tradycyjne jedzenie, tak jak nowoczesna medycyna, było tylko dla wybranych. Jedno danie. Monolog Rudolfa znużył nawet jego samego.
— Zdaje się, że pieprzę.
Barbara nie zaprzeczyła.
— Jestem jak dobry wojak Szwejk.
— To znaczy?
— Zauważam u siebie oznaki idiotyzmu. Osobliwie ku wieczorowi.
— Po prostu jesteś zmęczony. Powinieneś się położyć.
Mówiąc to, Barbara wiedziała, że nie zakończą tego wieczoru w łóżku.
13 Lalka opowiada dowcip o Kancie
Rudolf zakończył ten wieczór w łóżku z Lalką. Przez chwilę w barze miał ochotę zaprosić Barbarę, była sympatyczna, ale się bał. Może następnym razem. Naprawdę czuł się zmęczony. Bał się, że mu nie wyjdzie. Wstydził się Barbary, nie wstydził się Lalki. Stres, bezsenność, syntetyki i alkohol sprawiły, że potrzebował bardzo silnej podniety nie tylko po to, by dojść, osiągnąć orgazm, ale nawet by poczuć jakąkolwiek przyjemność. Wyrażając się paradoksem Wilde’a, wszystko, co mu dawało przyjemność, było albo niezdrowe, albo niemoralne, albo nielegalne.
Lalka była młoda i ładna. Młodsza i ładniejsza od Barbary, jednak nie o to szło. Laka była mistrzynią we wszystkich rodzajach seksu, zapewne pod tym względem biła Barbarę na głowę. O to też nie chodziło. Najważniejszą zaletą Lalki była umiejętność generowania odgłosów szczytowania, które go doprowadzały do orgazmu. Dźwięki te stanowiły wypadkową setek nagrań naturalnych kobiecych jęków i okrzyków, jakich nie potrafiła wydawać żadna konkretna kobieta. To było trochę tak jak z obrazem idealnej twarzy kobiecej. Żadna pojedyncza kobieta nie jest idealnie piękna. Dopiero komputer potrafi wygenerować wizerunek doskonałej piękności, który jest niczym innym, jak uśrednieniem setek, a nawet tysięcy kobiecych twarzy. Taką buzię miała Lalka. Przeciętne rysy bardzo wielu młodych dziewczyn, co sprawiało, że wydawała się nieprzeciętnie ładna. Jak łatwo oszukać ludzki mózg.
Bez mocnej akustycznej podniety Rudolf nie potrafił osiągnąć rozkoszy. Wątpił w to, że Barbara byłaby w stanie podniecić go głosem do tego stopnia. Nie chciał przy niej wyjść na impotenta.
Rudolfowi było przyjemnie, stosunkowo prędko ejakulował. Leżał odprężony. Lalka głaskała go po głowie i po stopach. Barbara pewnie sama by chciała, żeby Rudolf ją pieścił i dotykał po stosunku. Żeby do niej mówił, żeby ją tulił. Nie miał na to siły.
— Opowiedz mi jeszcze raz ten filozoficzny dowcip o Kancie, Lalka, tylko w wersji stylizowanej.
— W jakim stylu? Podaj autora i epokę.
— Masz w pamięci Tomasza Manna?
— Tak.
— Niech będzie „Doktor Faustus”. Mów głosem dawnej gwiazdy filmowej.
Pobliską ulicą przejechały na sygnale karetki pogotowia i samochody policyjne. Kiedy wycie umilkło, Laka zaczęła opowiadać.
Niech mi będzie dane, zasiadłszy w mojej małej, dość ubogo uposażonej izbie, mieszczącej się na poddaszu domu należącego do wdowy Margarety Warmbier, położonego w spokojnej okolicy królewskiego grodu Königsberg nad rzeką Pregel, gdzie znalazłem kwaterę, niech mi zatem wolno będzie, nim przystąpię do opisu pewnego doniosłego wydarzenia z żywota naszego mistrza i nauczyciela, profesora filozofii na tutejszym uniwersytecie, czcią otoczonego Immanuela Kanta, rzec parę słów o mojej, mogę tak chyba powiedzieć, skromnej osobie, będącej na wskroś zdrową i humanitarnie ukształconą naturą ze skłonnością do krotochwil, jak na żaka przystało. Poprzedzam tę relację krótkim wstępem dotyczącym mojej mało znaczącej postaci bynajmniej nie z chęci wysunięcia na plan pierwszy własnej osoby, lecz jedynie dla lepszego nakreślenia tła dla tego, co nastąpiło.
Przybyłem do Königsbergu z Berlina w roku 1783, to jest dwa lata po opublikowaniu przez luminarza naszej uczelni wiekopomnego, stanowiącego kamień milowy w dziedzinie filozofii dzieła pod tytułem „Krytyka czystego rozumu”. Przybyłem jak drobna planeta do masywnej gwiazdy przyciągnięty sławą i reputacją profesora Kanta, niezrównanego wykładowcy, filozofa i najświatlejszego umysłu tej oświeconej epoki.
Jakkolwiek wykłady profesora najwyższej zaiste były próby i cieszyły się tak ogromnym wzięciem u braci studenckiej, że koniecznością bywało jak najrychlejsze zajęcie miejsca w sali wykładowej, częstokroć aż godzinę przed pojawieniem się mistrza, który wkraczał raźnym krokiem punkt siódma rano, a to dla wielkiej liczby chętnych do wysłuchania owych wykładów, zmuszony jestem przecież przyznać, że nie dla błyskotliwych objaśnień transcendentalnego idealizmu, czyli owej rewolucyjnej koncepcji wrodzonych istocie ludzkiej idei, które pozwalają niejako a priori poznawać obiekty za pomocą zmysłów, niechby i przez pryzmat kategorii czasu i przestrzeni, bez których i poza którymi prawdziwe poznanie rzeczy samej w sobie i tak nie jest możliwe, a więc, jak powiadam, nie tylko dlatego i nie głównie dlatego do miasta koronacji królów pruskich zjechałem.
Co mnie tu przywiodło, to śmiałe hipotezy wysunięte trzydzieści lat wcześniej w innych pracach mistrza, kiedy jego moce umysłowe znajdowały jeszcze za swój przedmiot matematykę i prawa fizyki, a mianowicie jego teoria formowania się systemów solarnych z obłoków gazowych za sprawą siły ciążenia, o którą to teorię zapytać profesora przy nadarzającej się okazji zamierzałem, będąc tematem silnie zainteresowany, jako że astronomia podówczas pociągała mnie bodaj czy nie potężniej jeszcze niż filozofia.
Prędko też znalazłem w Królewsko-Pruskim Stołecznym i Rezydencjonalnym Mieście Königsberg pokrewne dusze, zaprzyjaźniwszy się szczególnie blisko z Gottfriedem Lichtblauem i Wilhelmem Rotenhagenem, obaj rodem z Brandenburgii, żakami zacnymi oraz wielkimi profesora admiratorami. Nasza zażyłość, ośmielę się pospieszyć z wyznaniem, wynikała jednakowoż nie tylko ze wspólnoty naszych dążeń naukowych, lecz owszem, również dróg spędzania swobodnego czasu i tożsamego nam pojęcia dobrej zabawy, która bez udziału płci niewieściej w naszym przekonaniu dobrą zgoła być nie mogła. Ile czasu hucznie przepędziliśmy w karczmach i zamtuzach, to Bóg jeden raczy wiedzieć. Skoro już o białogłowach rzecz idzie, drugim powodem mego niezwłocznego opuszczenia Berlina i udania się do Königsbergu jako sposobnego ku temu refugium, była pewna dama, do której poczułem niejaką namiętność, którą to namiętność owa niewiasta odwzajemniła w dwójnasób, co stało się przyczyną skandalu towarzyskiego głośnego na cały Berlin i realnej groźby pozbawienia mnie życia przez wysoko postawionego męża mej bogdanki.
Ale do rzeczy. Razu jednego podpiwszy przykładnie i zaznawszy rozkoszy w ramionach kurtyzan w swej sztuce nader biegłych, żałość nas wzięła okrutna na wspomnienie mniszego żywota naszego mistrza umiłowanego, który cnocie niewieściej jak żyw nie zagroził, żyjąc w surowym celibacie, choć już mu siódmy krzyżyk szedł, i nie doznawszy dotąd największej przyjemności danej mężczyźnie przez naturę, której to niewypowiedzianej rozkoszy profesor Kant godzien był jak nikt inny. Tymczasem codzienna przechadzka o pół do czwartej po południu i niedzielny obiad w towarzystwie gości były jego jedynym odprężeniem od wytężonej pracy.
Mimo że profesor mizernej był postury i raczej odstręczającej płeć nadobną powierzchowności, pozyskanie dziewki, która by się dla nauki poświęciła i mistrzowi przysługę oddała, zwłaszcza otrzymawszy przyzwoitą zapłatę, nie było trudne, ale jak jego samego przekonać do skorzystania z jej posługi? Gottfried na to odparł, że kategorycznie każdy człowiek musi posiąść znajomość tego aspektu ludzkiego żywota, bez której to znajomości pełnia wiedzy jest nie do pomyślenia, zaś początkiem wszelkiej wiedzy jest doświadczenie:
— Tak. Otóż to. Nasza wiedza zaczyna się od zmysłów.
Wilhelm to przewidział i zadał celny sztych argumentem, że chociaż wiedza ma swój początek w doświadczeniu, to jednak wnosić z tego nie można, że z doświadczenia powstaje.
— Poza tym — ciągnął — użycie kurtyzany byłoby potraktowaniem osoby ludzkiej jako środka, a nie celu, a więc czymś z gruntu niemoralnym.
— O ile dama lekkich obyczajów sama nie przeżywa takiej samej albo nawet i większej rozkoszy — rzekłem. — Choćby dzięki pieniądzom, które w nagrodę otrzymuje — dodałem po chwili.
— A gdy ktoś sam się czyni robakiem, nie powinien się skarżyć, że po nim depczą — wtrącił Gottfried.
Z pozoru mistrz zdawał się nie mieć słabych miejsc, był jak nieprzystępna twierdza o gładkich murach. Ale nie zawsze tak było. Jako student z ochotą grywał w bilard na stawki, wykazując się niemałym kunsztem i żyłką hazardzisty, dzięki czemu pomnażał swe skromne środki. I to nam nasunęło pewną myśl. Znaleźliśmy, by tak rzec, wyłom.
Pewnego ciepłego, wiosennego popołudnia, kiedy profesor Kant odbywał swą przechadzkę, przystąpiliśmy do niego nie opodal katedry, z prośbą o wyjaśnienie pewnej zawiłej kwestii, poruszonej podczas porannego wykładu, po czym ni z tego, ni z owego, ośmielając się wejść w słowo nauczycielowi, Gottfried zaproponował partyjkę bilardu w pobliskiej gospodzie. Profesor zrazu się żachnął, ale oczy mu zabłysły. Po pierwsze, poczuł dreszcz na wspomnienie wybryków młodości, po drugie, przyszedł mu na myśl David Hume, który dowodził, iż z zaobserwowania faktu, że jedna bila uderzywszy drugą, wprawia ją w ruch, wcale nie wynika, że każda następna bila musi się po trafieniu odbić. Nie ma żadnych racjonalnych podstaw, by uczynić z góry takie założenie. A jednak doświadczenie uczy nas, że tak się zawsze dzieje, a intuicja podpowiada, że tak dziać się musi. Dlaczego?
Skierowaliśmy się do gospody, gdzie już stał przygotowany w osobnej izbie stół, i rozpoczęliśmy grę. Profesor grał ze znajomością rzeczy mimo długiej przerwy. Dziw brał, że nie wyszedł z wprawy. Był z niego bilardzista zawołany. W mig pojawiła się flaszka wina. Humory dopisywały, nasz animusz rósł. Wilhelm, mrugając okiem, rzucił rękawicę mistrzowi, wyzywając go na grę o stawkę. Mistrz podjął wyzwanie, a Wilhelm przegrywał, jak się patrzy. Profesor wychylił kielich z tej okazji. Nie odmówił też drugiego, bo nie opuszczała go dobra passa. A kiedy już miał trochę w czubie, dał się powieść do kantorka na zapleczu i dał się uwieść zawczasu zgodzonej Lolli Lange, w swym fachu mistrzyni.
— Być to czynić! — zawołał profesor chwacko, odwzajemniając jej karesy.
Wilhelm Rotenhagen, Gottfried Lichtblau i ja, Caspar Vogelsang we własnej skromnej osobie, czekaliśmy przy stole na efekt naszej intrygi, w skupieniu popijając wino.
Nie minęło wiele czasu, kiedy izbę opuściła Lolla, poprawiając czepek na głowie i zawiązując staniczek, po czym wymknęła się z gospody, uprzednio chwyciwszy w locie sakiewkę, którą jej rzuciłem. Po pełnej napięcia chwili z kantorka wyłonił się profesor. Zerwaliśmy się na równe nogi. Profesor wpierw spojrzał na nas surowo, a potem się uśmiechnął. Po czym znowu spoważniał i pogroził nam palcem.
— Więc jakże, panie profesorze? — pytaliśmy jeden przez drugiego. — Co też pan na to powie, mistrzu?
— Rzecz sama w sobie i owszem. Ale ruchy niegodne filozofa — odrzekł nasz znamienity nauczyciel.
Lalka skończyła. Rudolf był zadowolony. Funkcja Szeherezady. Czy może syndrom Szeherezady? Opowieści snute ze strachu przed tym, co może uczynić sułtan Szachrijar.
Pomyślał o koledze z kursu zaawansowanych metod numerycznych. Faust był jak opowiadanie Lalki. Filozoficznie poważny, błyskotliwie inteligentny, chłopięco dowcipny. Dużo zdolniejszy od Rudolfa. Geniusz matematyczny. Faust był jedyną osoba, którą Rudolf mógł nazwać przyjacielem. Faust był też jedyną osobą, która mogła nazwać Rudolfa przyjacielem. Po studiach kontakt między nimi się urwał. Faust robił karierę naukową, publikował rozprawy w najważniejszych pismach matematycznych i dwukrotnie zdobył prestiżową nagrodę w dziedzinie ekonomii, co było dla Rudolfa niespodzianką. W czasie studiów nie zauważył, żeby Faust interesował się ekonomią. Potem coś się z nim stało. Krążyły pogłoski, że zachorował psychicznie. Zamknął się w domu i pracował nad rozwiązaniem jakiejś zagadki matematycznej.
14 Osobliwość Fausta i hipoteza Riemanna
Za opracowanie matematycznego modelu symulowania wiarygodności źródła informacji Faust został laureatem jednej z najważniejszych nagród ekonomicznych. Biznes uzyskał narzędzie do zarządzania zarówno robotami, jak i ludźmi. Faust wyraził w kategoriach matematyki to, co już wcześniej zaobserwowano empirycznie. Chodziło mianowicie o fenomen polegający na tym, że najkorzystniejsza z punktu widzenia ekonomii jest sytuacja, kiedy ludzie zachowują się jak roboty, a roboty jak ludzie. Paradoks, który odtąd funkcjonował w teoriach ekonomicznych jako „osobliwość Fausta”.