E-book
21.42
drukowana A5
29.14
Opowieść (nie) wigilijna

Bezpłatny fragment - Opowieść (nie) wigilijna

Pan Pech #3

Objętość:
76 str.
ISBN:
978-83-8369-221-0
E-book
za 21.42
drukowana A5
za 29.14

Prolog

Dom okrył mrok, który wylewał się niemal z każdego zakątka drewnianej posiadłości. Z podwórka dochodziło wycie czworonogów, tonących w blasku pełni księżyca. Drzewa dawały szatański koncert, przepuszczając wiatr pomiędzy igliwiem.

Tylko przestarzałe metalowe koguty, zdobiące szczyty dachów, odważnie stały na warcie, nie przejmując się panującą atmosferą. W środku budynku były trzy osoby, których nastroje idealnie odwzorowywała aura przygnębienia, niezważająca na wigilię dnia zakochanych.

— Jesteś pewna, że to bezpieczne? — zapytał starzec, widząc, jak kobieta dolewa do szklanki zielony płyn.

— Zaraz się przekonamy. Gdyby coś poszło nie tak, zawsze możemy udać, że wcale jej tutaj nie było — odpowiedziała szeptem, aby słowa nie dotarły do siedzącej przy stole postaci. — Później wrzucimy jej ciało do jeziora. Wypadki chodzą po ludziach, przecież każdy o tym wie. Nie będzie pierwsza, która zechce poznać dno…

— Coraz mniej podoba mi się twój plan — zwątpił mężczyzna, patrząc na gościa. — Obyś miała rację.

— Zawsze ją mam. A teraz idź i ją zagadaj, żebym mogła ukryć flakon z tym eliksirem. Przecież nie chcemy, aby nasza tajemnica wyszła na jaw. Mogłoby to znacznie pokrzyżować plany.

Staruszka uniosła butelkę, wypełnioną zielonym płynem i odliczyła kolejno trzy kieliszki, które dodała do mieszanki syropu jagodowego z sokiem jabłkowym. Z wprawą doświadczonego barmana wymieszała drinki w shakerze, uprzednio dodając do niego kostki lodu. Musiała się upewnić, że ich ofiara nie rozpoznała składu, zanim go spożyje. Z szatańskim uśmiechem przypominała wiedźmę, której zamiary dość mocno naruszały ogólnie panujące maniery. Była niczym buldożer, który nie cofnie się przed niczym.

Spojrzała przez ramię na oddalającego się mężczyznę i ostrożnie wyjęła z kieszeni niebieską tabletkę w kształcie diamentu. Osadziła ją na łyżeczce, po czym przygniotła drugim sztućcem, doszczętnie rozkruszając. Błękitny proszek wsypała do szklanki gościa, skrupulatnie pozbywając się najmniejszych okruszków. Zamieszała delikatnie płyn i włożyła do obu szklanek parasolki oraz rurki. Przytwierdziła do szkła plaster pomarańczy, po czym ruszyła do stołu, przywdziewając maskę niepozornej babuni.

— Jeśli moja mikstura nie zadziała, to niech Bies mnie pochłonie!

Rozdział 1

Spraw, by Wasza miłość rozkwitła niczym kwiat róży. Już dziś zarezerwuj pobyt w naszym ekskluzywnym hotelu, zapewniając sobie i partnerowi

— Ble, ble, ble… Przysięgam, jeżeli jeszcze raz usłyszę jakiś tandetny tekst o miłości, to zacznę rzygać serduszkami — powiedziałam do siebie, ciskając telefonem na drugą stronę łóżka.

Nienawidziłam całej walentynkowej otoczki, która była stworzona w imię mitycznego uczucia. Miłość, ha! Dobre sobie… Każdy o niej ćwierkał, oszukując wszystkich, że właśnie znalazł się w grupie szczęściarzy i dane mu było jej zaznać. Później budził się z ręką w nocniku, kiedy okazywało się, że jego żona pociesza się trenerem personalnym. Do kogo więc skierować wyrzuty? Do przeklętego świata, który położył na ich barkach zbyt duży ciężar, aby mogli go udźwignąć!

Walentynki to nie święto zakochanych! To dzień, w którym półki w kwiaciarniach uginają się od nadmiaru serduszek, jakie ekspedientki wciskają klientom, aby pobić kolejny rekord sprzedaży. Ludzie dostają świra i zachowują się, jakby ich partnerzy okazywali ludzką twarz jedynie czternastego lutego. Czułe słówka, wyznania, romantyczne gesty — to wszystko ma jakiś cel! Mężczyznom w stałych związkach pomaga przekonać kobiety do przekroczenia barier w łóżku. Świeżym kochankom z kolei pudruje oczy, wmawiając, że to zapowiedź bajkowego życia we dwoje. Mogłybyśmy oczywiście zrzucić całą odpowiedzialność za ów stan rzeczy na mężczyzn, ale niestety same do tego doprowadziłyśmy. Jest tylko jedna złota rada — jeśli nie chcesz cierpieć z miłości, to zacznij szastać tyłkiem, a nie sercem. Przynajmniej przyjemność będzie nieporównywalnie większa!

— Słucham — warknęłam oschle do telefonu.

— Cześć, piękna. Dzwonię nie w porę? — kipiał euforią Radek. Miałam ochotę wydrzeć się na niego i doprowadzić do podobnego nastroju.

— Czego chcesz? Chyba wyraziłam się jasno. Miałeś więcej nie dzwonić — udawałam obojętną.

Popatrzyłam na paznokcie. Czarny lakier idealnie chował się za starannie przyciętymi skórkami. Przez ułamek sekundy zastanowiłam się, jak by moja ręka prezentowała się z brylantem umieszczonym na palcu serdecznym, jednak to, co kryło się za tą niewinną biżuterią, szybko odgoniło wizję jakichkolwiek zaręczyn.

— Jutro są walentynki i pomyślałem, że… — zaczął, ale już sama wzmianka o tym sprawiła, że przez moje ciało przeszły niechciane dreszcze.

— Nie — odpowiedziałam hardo.

— Słucham? Nie pozwoliłaś mi skończyć. To bardzo ważne, Nina. Muszę ci coś powiedzieć. — Był zdezorientowany. Mogłam spokojnie wyobrazić sobie teraz, jak wyjmuje z ust długopis, którym z pewnością się bawił, i nerwowym ruchem wkłada go do kieszeni.

— Wystarczy, że wspomniałeś o walentynkach. — Wstałam z łóżka i podeszłam do szafy, z której wyjęłam walizkę. — Ile razy będziemy przerabiać ten temat? Chyba wyraziłam się jasno: to, że ze sobą sypiamy, nie oznacza, że będziemy spijać sobie śmietankę z pyszczków. To tylko seks! Cholernie dobry, ale wciąż seks! Nie doszukuj się drugiego dna, bo go nie ma.

Nie czekałam na odpowiedź. Nacisnęłam czerwoną słuchawkę i rzuciłam telefon na komodę. Doktorek zaczął pozwalać sobie na stanowczo zbyt wiele, a to nie prowadziło do niczego dobrego. Każdy związek kończył się tak samo — nie było happy endów.

Ze mną tak nie będzie.

Nigdy.

Rozpuściłam włosy, pozwalając, aby opadały na pokryte czarną marynarką ramiona i nałożyłam mocny makijaż. Ruszyłam do samochodu. Musiałam zniknąć na kilka dni, na wypadek, gdyby doktorek chciał zrobić mi niespodziewaną wizytę.

Rozdział 2

Solina przywitała mnie cieniem, padającym na całą okolicę. Drzewa kryły się pod śnieżną kołderką, którą ktoś — jakby dla pejzażu — nałożył na całą okolicę. Podniosłam poziom temperatury w samochodzie i chwyciłam kierownicę obiema rękami. Ulice Warszawy nie były tak zaśnieżone, jak te Bieszczadzkie. Zwolniłam, aby nacieszyć się magicznym widokiem. To miejsce wyglądało jak zaczarowane.

Zatrzymałam się obok domu Zośki. Przez moment chciałam tam wejść. Kiedy przyjaciółka pojawiła się z Wiktorem w oknie, zmieniłam zdanie.

Byli jak dwie papużki nierozłączki. Tryskali szczęściem, na które nie miałam ochoty patrzeć.

Nie dziś.

Bojąc się, że ktoś mnie zauważy, zawróciłam i pojechałam w jedyne miejsce, w którym mogłam się rozsypać na drobne kawałki.


Dom babci Heleny zawsze stał dla mnie otworem, więc wiedziałam, że to tam odnajdę tegoroczny azyl. Razem z panem Tadkiem tworzyli parę, która była jednym organizmem. To niesłychane, ale tylko ich związek był w stanie zaburzyć mi mój światopogląd. Pomimo podeszłego wieku darzyli się nierozerwalnym uczuciem i szacunkiem, jakiego nigdy nie zaznałam.

Zajechałam pod drewniany domek i wyłączyłam silnik. Nawet późnym wieczorem ten pejzaż był jak z bajki. Pełnia księżyca oświetlała jezioro, zza którego tafli wyłaniały się Bieszczady. Oparłam głowę o zagłówek i zanurzyłam się w myślach.

— Długo każesz nam na siebie czekać, dziecko. — Pan Tadek zapukał w okno i przedarł się głosem przez zamknięte drzwi.

Uśmiechnęłam się na widok twarzy pokrytej setkami zmarszczek. Twardy zarost zetknął się z moją skórą, kiedy starzec wziął mnie w ramiona. Przymknęłam oczy i oddałam się chwili. Nie potrafiłam określić uczucia, jakie towarzyszyło mi przy tych ludziach. Choć nie byliśmy związani krwią, czułam, że to właśnie oni są moją rodziną.

Mężczyzna wyjął z bagażnika moje rzeczy i popędził mnie do domu. Pod nogami chrzęścił zamarznięty śnieg, którego drobinki wpadały mi do obuwia. Otrzepałam się przed wejściem i pozwoliłam, aby bijące z domu ciepło zderzyło się z moim ciałem.

W powietrzu jak zawsze unosił się zapach cynamonu i ziół, z których babcia Helenka przygotowywała swoje napary. Stół uginał się od przekąsek, a na jego środku stał półmisek z gołąbkami.


— Nina, dziecko ty moje, jak zawsze wyglądasz olśniewająco! — Zduńska rzuciła komplementem. Nim się obejrzałam, znalazłam się w jej ramionach.

— A ty wciąż tak doskonale kłamiesz. — Oddałam uśmiech, pozostawiając na jej policzku pocałunek. Pokiwała głową z uśmiechem wymalowanym na twarzy i skarciła mnie wyciągniętym palcem.

— Dajże jej coś do jedzenia, bo widzisz, jaka kruszynka się z niej zrobiła. — Pan Tadeusz odstawił mój bagaż, po czym odwrócił się do mnie. — U was, w tej Warszawie, to nie macie takich rarytasów jak my tutaj. Stara jak coś upichci, to człowiek od razu marzy, aby mieć tyle żołądków co krowa, bo w jednym za cholerę się wszystko nie zmieści. — Podszedł do żony i ucałował jej skroń.

— Oj, Tadziu, Tadziu. Ty coś ode mnie chcesz! — Zmrużyła oczy i wbiła palec wskazujący w jego tors.

— A tobie tylko jedno w głowie, kobieto. — Zwrócił się do babci Helenki, po czym przeniósł na mnie wzrok. — Widzisz, skarbie, głupcy twierdzą, że z wiekiem ludzie się uspokajają. A tu co?

— Mówią tak, bo nie znają Helenki — odpowiedziałam z uśmiechem.

— I co ja z wami mam? Skaranie boskie! — Wzniosła ręce do nieba i udawała, że przejęła się naszymi przytykami. — No, już, wystarczy tych uszczypliwości. Jedzenie stygnie.

Wszystko, co wychodziło spod ręki Heleny, było prawdziwym rajem dla podniebienia. Jestem pewna, że nawet kanapka z szynką w tym miejscu smakowała całkiem inaczej. Staruszka oddawała skrawek serca każdej potrawie. Byłam pewna, że już po kilku dniach pod jej dachem nie byłabym w stanie wcisnąć się w ulubiony zestaw bielizny od Victoria’s Secret.

Zjedliśmy kolację w akompaniamencie śmiechu i anegdot, które pan Tadeusz wyciągał z rękawa. W tamtym momencie uświadomiłam sobie, że próbując odnaleźć azyl, weszłam do jaskini lwa, który zabijał roztaczającą wokół siebie miłością. Próbując uciec przed szczęśliwymi parami, znalazłam się pod dachem jedynych znanych mi ludzi, których połączyło prawdziwe uczucie. Karma to suka, która bestialsko się nade mną znęcała.

Nie zauważyłam, kiedy ze stołu zniknęły półmiski z jedzeniem i brudne talerze. Odpływając myślami, wyłączyłam się na tak długo, że po beztroskiej rozmowie nie było już ani śladu.

Helenka stała przy kuchni, a w moją stronę zmierzał jej mąż z talerzem pełnym domowych ciasteczek.

— Skosztuj. Osobiście pilnowałem, żeby ta stara jędza nic do nich nie dosypała — powiedział konspiracyjnym szeptem, jednocześnie puszczając mi oczko.

Wyjęłam jedno i wsadziłam do ust. Miodowy posmak szybko zdominował moje kubki smakowe, a kruchość orzechów pozwoliła na rozkoszowanie się przekąską. Podziękowałam skinieniem głowy i powróciłam wzrokiem do paleniska w kominku.

Ogień fascynował mnie od dziecka. Jego dzika natura i piękno, ukryte w jasnej poświacie, były mieszanką, która skrywała wiele tajemnic. Był nie do okiełznania, choć przy zachowaniu ostrożności pozwalał się do siebie zbliżyć.

Był jak ja — niedostępny, niebezpieczny, lecz piękny.

— Powinnam wiedzieć, co mi podajesz? — zapytałam, kiedy Helena zbliżyła się do mnie ze szklanką wypełnioną kolorowym drinkiem i uwieńczoną plastrem pomarańczy, choć nie sądziłam, że odpowie szczerze. Zduńska nigdy nie liczyła się z tym, co wypada. Robiła tylko to, na co miała ochotę i nie patrzyła na konsekwencje. To właśnie dlatego ją uwielbiałam.

— A naprawdę chcesz wiedzieć? — odparła, kładąc szklanki na stole. Odsunęła krzesło i siadła obok.

— Wszystko mi jedno, tylko byle było mocne. — Chwyciłam za szkło i wypiłam duszkiem alkohol. Poczułam gorycz anyżu i czegoś jeszcze, przełamaną kwaskowatym aromatem jagód. Zmrużyłam oczy, zastanawiając się, co to było. Helena pospiesznie zabrała pustą szklankę z mojej ręki i poszła dorobić kolejnego drinka. — Takiego ścierwa już dawno nie piłam. Co to było? Napar ze schodzonych skarpetek dziadka? — zapytałam, wysyłając panu Tadeuszowi buziaka w powietrzu.

— Tego byś, moja droga, nie przeżyła — roześmiała się w głos, ukradkiem zerkając na męża spod rzęs. — Ten stary piernik trzyma go na specjalną okazję. Niech tylko Zimnicki coś wywinie, to zobaczysz, jaka siła drzemie w eliksirach Zduńskich!

— Pamiętaj, Helenko. — Mężczyzna powolnie wstał od stołu i skierował się do wyjścia. — Stary piernik to też ciacho, tylko takie, które z wiekiem jest coraz smaczniejszym kąskiem — wyjaśnił. — Idę do Zenka, bo coś mi się wydaje, że zanosi się tu na poważniejszą rozmowę. Uważajcie na siebie.

Poprawił poduszkę na sofie, ubrał się i wyszedł. Drzwi zatrzasnęły się za jej mężem, a w domku zapanowała nostalgiczna atmosfera. Temperatura spadła o kilka stopni, stawiając na baczność maleńkie włosy, pokrywające moje ramiona. Już po chwili jednak poczułam uderzenie ciepła, które wybuchło w moim wnętrzu. W głowie zaczęło mi wirować, a czas jakby zwolnił.

Siadając do picia z babcią Helenką, wiedziałam, że nie wyjdę z tego trzeźwa, ale tempo, w jakim odpływałam, było stanowczo zbyt szybkie. Kilkakrotnie zacisnęłam pięści, pozwalając krwi dopłynąć do zdrętwiałych palców.

Coś było nie tak, ale zrzucałam to na barki ogólnego przygnębienia.

— Teren czysty, opowiadaj teraz, co tak naprawdę cię do mnie sprowadza. — Zduńska podała mi nowego drinka i usiadła przy stole.

— To już nie wolno mi przyjeżdżać w odwiedziny do dziadków? — Spróbowałam powiedzieć na jednym wdechu, ale mój głos załamał się w połowie. Z każdą sekundą coraz bardziej było mi siebie żal.

— W każde walentynki przechodzisz taką załamkę? — zapytała staruszka, jakby nie zauważając tego, co się ze mną dzieje.

— Nie. Do tej pory zalewałam się w trupa i kończyłam w łóżku z pierwszym facetem, który potrafił sklecić jedno logiczne zdanie i był mniej napruty ode mnie — przyznałam, nie czując grama wstydu. — Nienawidzę walentynek i całego tego gówna, które je otacza.

Moje życie było niekończącą się zabawą. Nigdy nie miałam obok siebie mężczyzny, z którym wiązałabym swoją przyszłość. Żyłam chwilą i tym, co mnie rajcuje. Wolność zdecydowanie była jedną z tych rzeczy.

Dopiero przy doktorku poczułam, że uzależniam się od jego obecności. Po sześciu latach namiętnych spotkań wciąż trwaliśmy przy początkowych ustaleniach. Dopiero dziś odwaliło mu na tyle, aby chcieć zażądać ode mnie czegoś więcej.

— Bardzo ambitne plany. Co więc się zmieniło w tym roku? — drążyła, a ja wiedziałam, że tej nocy wyłożę przed nią karty. A przynajmniej ich część.

— On wszystko zepsuł. — Ponownie sięgnęłam po alkohol, aby dodatkowo się znieczulić.

— Doktorek? — dopytywała.

— Taa… — język zaczął plątać mi się w ustach. Poczułam, jak w moim brzuchu zaczyna rodzić się ciepło, które rozchodziło się po reszcie ciała. — Zachciało mu się zmian. I po co? Przecież wszystko było idealne.

Wierciłam się niespokojnie na krześle, starając odnaleźć pozycję, która zmniejszy zawroty głowy. Z każdym ruchem zaczynała mnie obezwładniać błogość, niemająca nic wspólnego z alkoholem — i tego byłam pewna.

— Ty… — spróbowałam odnaleźć wzrokiem Zduńską, ale nie potrafiłam skupić go w jednym miejscu. — Coś mi podałaś, prawda? Dlatego tak się czuję?

Nie byłam pewna, czy ostatnie słowa zdołały opuścić moje usta. Przed oczyma mignęła mi postać babci z szatańskim uśmiechem. Poczułam, jak nakrywa dłonią moją rękę i szepcze:

— Śpij, dziecinko, a od jutra wszystko się zmieni.

Odchyliłam się na krześle i pozwoliłam, aby błogość objęła mnie całą. Ostatnim, co zdążyłam zauważyć, był leżący w rogu pokoju strój wróżki, który Helena szyła małej Lilce na zbliżający się bal karnawałowy. W głowie zaczęło mi delikatnie wirować, a miotające mną myśli zwolniły.

Przymknęłam oczy, rozkoszując się tą chwilą. Odpłynęłam, zanurzając się w ciemnej otchłani…

Rozdział 3

Z letargu wyrwał mnie nierównomiernie pulsujący ból głowy. Uchyliłam powoli powieki, jednak dookoła panowała bezbrzeżna ciemność. Poczułam, jak delikatne włoski na moim karku stają dęba, gdy jakiś chłodny przedmiot zaczął sunąć po moim czole. Nagły błysk oślepił mnie na tyle, że przez pierwsze sekundy nie potrafiłam skupić wzroku w jednym miejscu. Zakryłam oczy dłońmi, stopniowo dopuszczając do nich światło spomiędzy palców. Kiedy byłam w stanie normalnie patrzeć, straciłam wiarę w zdolność logicznego myślenia.

Przede mną stała babcia, ubrana w krótką różową sukienkę z tiulu, pokrytą tysiącami maleńkich diamencików. Świecidełka mieniły się, hipnotyzując swą doskonałością. Długie, siwe włosy upięte były w luźny kok na czubku głowy, z którego wymykało się kilka niesfornych kosmyków. Na oczach lśniły srebrne okulary-połówki, podkreślając delikatny, rozświetlający makijaż.

Choć taki strój w wykonaniu Heleny nie byłby niczym dziwnym, to już drobniutkie skrzydełka, jakie wyrastały z jej łopatek, robiły wrażenie. Bajkowego efektu dopełniała różdżka zakończona gwiazdką, wokół której unosił się brokatowy pył, podążający za każdym jej ruchem. Zastanawiałam się, w jaki sposób osiągnęła tak genialny hologram.

— Wow! Wyglądają jak prawdziwe! — pochwaliłam babcię, wskazując palcem na jej atrybuty.

— Ponieważ są prawdziwe — warknęła, mrużąc brwi i zakładając ramiona na klatkę piersiową. Obfity biust uniemożliwił jej zaplątanie ich ze sobą, dlatego już po chwili ułożyła je na biodrach.

— Ups, chyba zderzaki cię ograniczają, babuniu. — Zachichotałam. — Gdzie my, u diabła, jesteśmy? I co ty masz na sobie?

— U diabła, kochanie, to jest teraz impreza. Zresztą, czy to jest istotne? — zapytała, rozkładając ręce. — Możesz uznać, że to jest sen.

— Ja pierniczę, ale odjazd! — Parsknęłam śmiechem, nie mogąc się doczekać, kiedy opowiem o tym prawdziwej Helenie. Oczyma wyobraźni widziałam, jak tarzamy się ze śmiechu, gdy opowiadam jej o specyficznym poczuciu humoru mojej melatoniny.

— Nie śmiej się, tylko zacznij mnie słuchać, dziewczyno, bo mamy bardzo mało czasu! — Skrzydełka babci zaczęły trzepotać w zaskakującym tempie, unosząc staruszkę nad ziemię.

— Ja też tak mogę? — zapytałam, oglądając się za siebie w poszukiwaniu zalążków skrzydeł. Niestety nic nie znalazłam.

— Nie, głupia! — Zdzieliła mnie różdżką po głowie, a brokatowy pył pokrył moje ciemne włosy. — Mamy tylko chwilę, nim przeniesiemy się do minionych walentynek. Mamy dokładnie — urwała, zerkając na niebieski zegarek w kształcie diamentu — dwie minuty. Masz jakieś pytania?

— Kim ty jesteś i co zrobiłaś z babcią Helenką? — Pomasowałam się po głowie, krzywiąc się z bólu.

To nie była Zduńska, jaką znałam. Tamta kobieta nie byłaby w stanie skrzywdzić muchy, a co dopiero walić na oślep tandetną różdżką! Wyminęła mnie, wykonując piruet w powietrzu. Suknia zawirowała, mieniąc się w świetle wydobywającym się z lampy w kształcie… diamentu! Wszędzie były niebieskie kamienie, które z racji ilości straciły swoją wyjątkowość.

— Mogę być, kim chcesz: wróżką chrzestną, duszkiem z „Opowieści Wigilijnej” czy nawet amorkiem — wymieniała, żywo gestykulując. — Odpowiednie pytanie brzmi: po co tutaj jestem!

Ponagliłam staruszkę miną, lecz zamiast uzyskać odpowiedź, jej twarz spochmurniała jeszcze bardziej. Coraz mniej podobał mi się ten sen i miałam nieodparte wrażenie, że to dopiero początek.

— Dobra, nie przedłużajmy. Po co tu jesteś, magiczna pokrako? — założyłam ramiona na klatce piersiowej i wysunęłam nogę do przodu.

Wróżka gwałtownie zbliżyła się do mnie i ustawiła tak, że jej oczy znajdowały się na wysokości moich. Ironiczny uśmiech bardzo szybko zniknął z mojej twarzy, a wewnątrz mnie zaczęła narastać panika. Próbowałam racjonalnie ująć to, co właśnie się działo. Zwężone pole widzenia ograniczało mi jednak manewry do tu i teraz. Analizowałam na chłodno wszystko, co się wydarzyło, zanim się tutaj znalazłam, ale w głowie miałam całkowitą pustkę.

— Tej nocy zabiorę cię w podróż po twoim życiu. — Krążyła wokół mnie, a jej oddech owiewał moją twarz z każdej strony. — Pierwsza z nich będzie do lat, w których byłaś jeszcze nastolatką, a następnie… — przerwałam jej wywód uniesioną dłonią.

— Zaraz, zaraz. To już kiedyś gdzieś było. — Udałam, że zastanawiam się przez chwilę. — Słyszałaś kiedyś o Dickensie? Wiesz, taki koleś, który napisał książkę, gdzie głównego bohatera nawiedzają duchy minionych, teraźniejszych i przyszłych świąt. Tylko okazje ci się troszkę popieprzyły.

— Och, zamknijże się w końcu i podaj mi rękę. Czas minął, musimy lecieć! — wrzasnęła i zdjęła z twarzy maskę ckliwości, jaka na chwilę zagościła na jej obliczu.

Wróżka ponagliła mnie machnięciem różdżki, zmuszając do podania jej dłoni. W chwili, w której nasze ręce się złączyły, moje ciało uniosło się i zaczęłyśmy wirować w zastraszającym tempie.

Panika zawładnęła moim umysłem, a z ust wydarł się przerażający krzyk. Jeśli jako dziecko marzyłam o tym, by latać, to w tej chwili przeklinałam swoje życzenie, pragnąc je odwołać.

Rozdział 4

— Gdzie ja jestem? — zapytałam, kiedy przestało wirować mi w głowie.

Stałam w olbrzymim korytarzu, który był mi tak dobrze znany. W powietrzu unosił się zapach środka do dezynfekcji. Na meblach ograniczono ozdoby do minimum, a na ścianach widniały wyłącznie dyplomy moich rodziców. Zero fotografii i obrazów. Nie miały prawa stać w miejscu dostępnym dla wszystkich gości.

— Myślę, że już wiesz. Wejdziemy? — zapytała, kierując się do jadalni.

Początkowy opór kazał mi wyjść. Cofnęłam się powoli, starając nie wykonywać gwałtownych ruchów. Dopiero gdy poczułam na plecach zimno tombaku, odwróciłam się raptownie i szarpnęłam za klamkę. Im mocniej napierałam, tym drzwi stawały się większe. Byłam w pułapce, która zmusi mnie do konfrontacji z rodzicami, odkładanej przez lata.

— Chcę stąd wyjść, rozumiesz? — warknęłam, nie zważając na to, że ktoś może nas usłyszeć. — Nie masz prawa przetrzymywać mnie tu wbrew mojej woli! Zaraz zadzwonię do bajkowej policji i przetrzepią ci twój gwiezdny tyłek!

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 21.42
drukowana A5
za 29.14