Występują
Fides (łac. wiara) — zakonnik z klasztoru św. Benedykta wysłany z misją na pogańskie ziemie, do osady zwanej Warnija, zamieszkałej w mniejszości przez ludzi, w większości przez wilki.
Conversus (łac. nawrócony) — kapłan z kościoła w Warniji, bezskutecznie nawołujący do wiary w Chrystusa.
Lacher (łac. wesoły) — właściciel karczmy w Warniji. Lawiruje pomiędzy czarną magią i swą żona nawróconą na wiarę głoszoną przez Conversusa.
Lilianna (imię od łac. lilia) — żona Lachera — cierpi z powodu straty córki, porwanej przez wilki. Pocieszenia szuka w kościele, na wzgórzu, za jeziorem.
Tentatio (łac. pokusa) — rudowłosa piękność, niebezpieczna uwodzicielka, kusicielka, zatrudniona przez Lachera w karczmie.
Fortis — (łac. silny) — jeden z przywódców Rady Starszych. Jedyny, który przyjął chrzest z rąk ojca Conversusa.
Laura (imię od łac. laur) — ukochana żona Fortisa. Wyznaczona przez Lupusa.
Lupus (łac. wilk) — jako dziecko nosił imię Losław, po rytuale wilka obwołał się władcą lasu, mieszka w kamiennej, okrągłej budowli, ukrytej za żywopłotem z dzikich róż, przywódca wilczej watahy.
Grandis (łac. wielki) — olbrzym przyjęty na służbę Rady Starszych, człowiek wiecznie poszukujący wielkiej mocy.
Carpus — łac. przewoźnik
Warnija
— Fidesie, pojedziesz na ziemie magiczne, tajemne, mroczne, pogańskie. Udasz się do Warniji. Nie ma Warniji bez lasu. Nie ma lasu bez wilków. Nie ma Warniji bez jeziora. Nie ma granic dla wody bez ziemi. Nie ma Warniji bez ogniska. Nie ma granic dla ognia bez wody. Nie ma wiary bez rozumu — rzekł mój ojciec przełożony z zakonu pod wezwaniem św. Benedykta. — Czy rozumiesz, o czym mówię? — zapytał mnie po długiej chwili milczenia, widząc chyba moje niepewne spojrzenie.
— Tak. Rozumiem — skłamałem.
— To dobrze, Fidesie. A gdybyś nagle przestał cokolwiek rozumieć i był bliski zagubienia się w Warniji, pamiętaj, że zawsze uratuje cię przez zwątpieniem, głupotą i rozpaczą maksyma naszego zakonu, zasada świętego Benedykta — „Ora et labora.” Módl się i pracuj. To ci pozwoli zachować spokój serca w najbardziej niespokojnej chwili i nie zgaśnie twoje wnętrze światło nawet w najczarniejszej nocy. Rozumiesz?
— Tak — odparłem znowu, czując się już trochę pewniejszy i bardziej rozumiejąc, o czym mówi ojciec przełożony. Jednak tak naprawdę w głębi ducha, wiedziałem, co myślę, co czuję. Chciałem zostać tutaj. W naszym bezpiecznym, spowitym w spokój, modlitwę, pracę i krzepiący, zdrowy sen zakonie. Nie chciałem opuszczać tego miejsca. Nie chciałem jechać do nieznanej Warniji, o której usłyszałem tyle już dziwnych i niezrozumiałych słów…
— Bądź czujny, uważaj na leśne bezdroża, mieszka w nich Lupus.
Losław
Pamiętał jeszcze tamte noce, kiedy wtulony w wilcze futro, by choć trochę się ogrzać, nie mógł zasnąć przez długie godziny i myślał, dlaczego po niego nie przychodzą, dlaczego go nie szukają. Rosło w nim oczekiwanie graniczące z pewnością, że oto już za chwilę jego męka się skończy, rodzice go znajdą, zabiorą do domu, będzie zupełnie tak samo jak kiedyś, a potem przychodził świt i wraz z nim bolesne, rozpaczliwe, rozrywające serce — rozczarowanie. Dlaczego znowu nie? Potem, po wielu latach porzucił to pytanie. Sam został wilkiem. Jeśli rozpacz nie zostanie powierzona Bogu, powstanie rana nie do zagojenia. Demon rodzi się w zranieniu.
Losław urodził się w osadzie zwanej Warnija. Był pięknym dzieckiem. Miał czarne, bystre, iskrzące się jak dwa węgle oczy i mnóstwo ciemnych loków tańczących wokół roześmianej buzi. Rodzice go uwielbiali, rozpieszczali, zabierali wszędzie ze sobą. Do lasu również. Jeszcze wówczas pierwsi mieszkańcy osady nie doświadczyli tylu strat ze strony watahy wilków zamieszkujących las, nie czuli w sobie więc żadnego strachu przed tym miejscem. Całe rodziny przychodziły tu na grzybobranie, zrywały jagody, leśne poziomki i wilcze jagody, których używali do mikstur wypijanych podczas wieczornego ogniska, by wprowadzić się trans i mieć wizje. Któregoś dnia matka Losława zabrała go do lasu. Zajęta zbieraniem jagód do wiklinowego koszyka, na chwilę straciła z oczu syna, który liczył sobie lat cztery. Malec zobaczył jak czyjeś dzikie oczy przyglądają mu się zza zarośli. Oczy te były żółte, przymrużone, przyczajone, groźne, ale kiedy Losław z ciekawości podszedł bliżej, okazało się, że to tylko mały wilczek, który radośnie skoczył mu na kolana. Chciał się bawić. Skakał, odbiegał dalej, a Losław podążał za nim. Był już na tyle daleko, że nie słyszał wołania matki. Do wieczora, do zmroku błąkał się po lesie, aż nagle wokół małego wilczka pojawiły się wielkie, czarne, stare wilki. Otoczyły Losława zamkniętym szpalerem, odcinając mu drogę powrotną do osady. Mały nie wiedział zresztą, w którą stronę pójść. Tej nocy został z wilkami, zwinięty w kłębek w wilczej norze, razem z wilczkiem, z którym bawił się za dnia. Następnego dnia wilki nie dały mu wyjść z nory. Warczały ilekroć próbował wrócić do osady. Został z nimi przez kolejne noce. Twarz mu poczerniała od ziemi rozmazanej na policzkach przez łzy. Wilki bez przerwy otaczały go za dnia i w nocy. Z biegiem dni zaczął żyć tak samo jak one. Czekał tyle dni i tyle nocy na to, żeby mama albo tata po niego przyszli, ale nikt się nie pojawił. Nikt. Nigdy. Został sam. Z wilkami. Z biegiem lat zacierały się jego wspomnienia i czasem myślał, że sam jest wilkiem, że te zwierzęta to jego rodzina. Przestał chodzić wyprostowany, spał w norze, polował i potrafił rozerwać zębami zająca. Po kilku latach, nocą, samotnie wybrał się na polowanie. To wtedy trafił na chatę wiedźmy, wykluczonej z osady, która zamieszkała na skraju lasu, z dala od ludzi, po tym, jak zapaliła się jej suknia, kiedy skakała dla zabawy przez ognisko. Miała wtedy dwanaście lat. Jej ciało i twarz były poparzone. Z dnia na dzień straciła rodzinę, która wstydziła się jej wyglądu, a ludzie z osady nie szczędzili jej okrutnych słów pełnych odrazy. Wtedy zamieszkała w chacie na skraju lasu, z czarownicą, od której nauczyła się czarnej magii. Kiedy stara zmarła, dziewczyna zajęła jej miejsce. Zemściła się na wszystkich, którzy jej urągali. Wrzucała do ognia skrawki ich ubrań, które nocą kradła z ich domostw, wypowiadając przy tym przekleństwa. Wszyscy po kolei zapadali na nieuleczalne choroby albo ginęli w dziwnych okolicznościach — przygnieceni przez drzewo albo wciągnięci w głąb jeziora podczas szkwału. Niektórym, którzy jej nie dokuczali, pomagała w chorobach, bezpłodności, tak jak pomogła matce Grandisa, by wreszcie mogła poczuć w swoim łonie jego ruchy. Pewnej nocy zjawił się u niej wilk. Dopiero w blasku pochodni zobaczyła, ze to… człowiek. Młody mężczyzna o czarnych kołtunach sięgających do pasa, dzikim wzroku, czarnych, pałających dziwnym blaskiem oczu. Słyszała o nim przed laty. To musiał być przygarnięty przez wilki przed laty Losław. Jego rodzice zwrócili się kiedyś o pomoc przy poszukiwaniach do starej czarownicy, ale ta przestrzegła ich, by przestali go szukać. „On nie należy już do waszego świata. Jest pokąsany przez wilki, naznaczony, sam stał się wilkiem, jeśli do was wróci, zniszczy wasz świat. Zapomnijcie o nim i dajcie mu żyć po wilczemu!” Rodzice Losława nie szukali już nigdy syna. Urodziły im się kolejne dzieci i zapomnieli o pierworodnym. A teraz on sam, zjawił się w chacie na skraju lasu, pytając o drogę powrotną do osady. Nie ma powrotu!
— Sam już nie wiem, kim jestem. Człowiekiem czy wilkiem… — rzekł Losław do wiedźmy, z trudem szukając słów.
— Stałeś się więcej niż wilkiem, pamiętaj o tym, że jesteś kimś dużo więcej niż wilkiem! — powtórzyła młoda wiedźma, dobrze wyszkolona przez starą — nie masz po co wracać do osady. Możesz stać się potężnym władcą lasu. Podporządkuj sobie watahę, zbuduj kamienny krąg w lesie, wznieś twierdzę nie do pokonania, zamieszkaj tam i podporządkuj sobie ludzi z osady. Niech ci służą! Nie jesteś już Losławem. Będąc człowiekiem przywdziałeś skórę wilka. Zyskałeś nadludzką siłę. Stałeś się Lupusem! Podporządkuj sobie całą Warniję!
— Tak zrobię, siostro! — obiecał wtedy Lupus, utwierdzony przez wiedźmę, w tym, kim jest i w swoim miejscu na ziemi. Wrócił do watahy wilków, które go wykarmiły i „wychowały”, ale od tej chwili traktował je z góry, wydawał rozkazy i bił gałęziami zerwanymi z drzew, kiedy stawiały opór. Z nad jeziora przydźwigał kamienie w głąb lasu i wybudował z nich twierdze w kształcie okręgu. Obsadził ją różami, które po podlaniu miksturą otrzymaną od wiedźmy ze skraju lasu, stały się dzikie, niebezpieczne i krwiożercze; oplatały i pochłaniały każdego wędrowca, który zapędził się w głąb lasu i strzegły dostępu do kamiennej twierdzy Lupusa. Lupus zawsze wiedział, kiedy ktoś się zbliża, nie tylko za sprawą swego zwierzęcego instynktu i absolutnego słuchu, ale dzięki Kłobukowi — leśnemu demonowi, którego też uczynił sobie poddanym. Kłobuk z wyglądu przypominał czarnego koguta, mieszkał w dziupli buka, rosnącego przy ścieżce prowadzącej wprost do szpaleru dzikich róż. Ilekroć usłyszał czyjeś kroki na ścieżce, wychylał swój dziwny, ruchliwy, czarny łepek i wydawał dźwięk, podobny do piania koguta, ale dużo niższy, bardziej chrapliwy, przyprawiając wędrowców o ciarki strachu na plecach. Kłobuk był ulubieńcem Lupusa, jego maskotką, sługą, „rozbawiaczem”, kiedy skakał przed nim na swej kurzej nodze, a także pomocą, sygnałem ostrzegawczym, wiernym towarzyszem. Kiedy pewnego wieczoru dostrzegł przez szparę w dziupli kilka kobiet z pochodniami, które zmierzały w kierunku szpaleru róż, zapiał złowróżbnie. Kobiety zatrzymały się na moment, zastygłe w bezruchu, wydawało się, że zawrócą z drogi, wrócą do osady. Ale jednak nie, szły dalej. Kłobuk zapiał jeszcze raz, by dać znać Lupusowi o wizycie niechcianych gości…
Laura
Noc była czarna, nieprzenikniona, bezgwiezdna, tylko srebrny półksiężyc, rzucał delikatny blask na nieruchomą, gładką taflę jeziora. W osadzie słychać było rytmiczną muzykę wygrywaną na cylindrycznych bębnach. Wiedźma mieszkająca na skraju lasu, podnosiła co chwilę ręce do góry i wypowiadała zaklęcia, niesione przez wiatr, których słowa pozostały nierozpoznane dla zgromadzonych wokół ogniska mieszkańców osady. Rytuał odprawiany przez wiedźmę miał zapewnić mieszkańcom osady ochronę przed watahą wilków, zamieszkujących pobliski las. Nikt nie wiedział, co kryje się na dnie mrocznej duszy wiedźmy — kobiety mieszkającej samotnie na skraju lasu. Tak naprawdę nie sprzyjała mieszkańcom osady, nienawidziła ich za to, że ją wykluczyli, odrzucili, skazali na samotność z powodu inności i szpetnych blizn na twarzy po oparzeniu przez ogień. Podsyciła żądze władzy u Lupusa, a rytuał odprawiła w intencji jego siły, a nie bezpieczeństwa mieszkańców osady. Cieszyła się, że ci głupcy, nie znają jej, nie rozumieją i jeszcze zaprosili do wspólnego ogniska, nie przeczuwając nawet, że obróci się to przeciwko nim samym. Laura stała z boku, trzymając śpiące dziecko w ramionach, otoczona ramieniem Fortisa.
— Ech, chodźmy stąd, nie ma chyba nadziei dla tych ludzi, skoro wolą prosić o pomoc tę wiedźmę niż Jezusa — rzekł z rezygnacją Fortis. Laura podążyła razem z nim do chaty i cieszyła się na myśl o wspólnie spędzonej nocy z Fortisem, z dala od tego całego zgiełku, zaklęć i orgii, która odbywała się zaraz po zakończeniu rytuału. Pragnęła ciszy i czułości, a nie rozpusty i pustego śmiechu. Laura kochała te noce, pełne bliskości. Kochała też zapach ziemi, ziół, melisy, rumianku. Poranki spędzała nad jeziorem, zbierała gałęzie wierzby, rozmiękczała je w wodzie, by potem pleść z nich kosze, które rozdawała mieszkańcom Warniji, przyjmując w zamian jajka, kozi ser, udziec barani, ryby, mleko. Gotowała strawę dla swego męża Fortisa i trzyletniego syna Jana. Za namową swego męża, porzuciła wróżenie z popiołu z ogniska, warzenia mikstur magicznych, przyjęła chrzest z rąk ojca Conversusa, a po narodzinach syna, i jego wraz z Fortisem przyniosła do kościoła, by przyjął chrzest i nadała mu imię niespotykane w Warniji, imię, które nosił ulubiony uczeń Jezusa — imię — Jan. Laura miała poukładane, dobre życie. Kochała Fortisa, kochała Jana, nie przeczuwała, że coś wokół niej gęstnieje, ktoś wobec niej coś planuje, że będzie wystawiona na próbę. Jednak mroczne emocje, na które nie ma miejsca w życiu chrześcijanki, są jak ogień trawiący wszystko, wszystko obracający w popiół. Tylko rozum jak woda, może zatrzymać ogień, który się rozrasta, rozprzestrzenia, pochłania. Jednak wtedy Laura nie mogła jeszcze o tym wiedzieć…
Fides
— Fidesie, bracie, podejdź do mnie… — mój ojciec przełożony- kapłan z klasztoru św. Benedykta, do którego wstąpiłem po przyjęciu chrztu i ślubów zakonnych przywołał mnie do siebie po wieczornej modlitwie w kaplicy.
— Tak, ojcze przełożony?
— Mam dla ciebie misję, zadanie, powiem więcej — powołanie…
— Jakie, ojcze?
— Pojedziesz jutro o wschodzie słońca do Warniji, to osada na północy, zamieszkana przez wilki i pogan. Niewiadomo czy więcej tam wilków czy ludzi, a ludzie, ech, musisz na nich uważać, ich zasadą jest zemsta, a upodobaniem czarna magia. Opowiedz im, że można inaczej. Opowiedz im o Chrystusie. Naucz ich przebaczania i modlitwy. Nasz stajenny przygotuje ci konia, bądź gotowy do drogi o świcie, a to ode mnie, bracie — ojciec przełożony położył przede mną wielki, srebrny krzyż na rzemieniu, bukłak z wodą i chleb zawinięty w białe płótno. — Ora et labora — Módl się i pracuj.
— Bóg zapłać — rzekłem i drżącymi rękami spakowałem podarunki. Nie chciałem opuszczać klasztoru. Było mi tu dobrze i bezpiecznie. Spokojnie. Jednak zakonnik jest jak żołnierz, nie może odmówić wykonania rozkazu. Warnija. Co to za obco brzmiąca nazwa nieprzyjaznej ziemi? Wilki? Ludzie pragnący zemsty i odprawiający czary, rzucający zaklęcia? I ja miałbym sobie z tym poradzić? Z ciężkim sercem oglądałem się za siebie na stojący na wzgórzu klasztor, kiedy liliowy świt wyznaczał mi drogę na północ.
Warnija
Na miejsce przybyłem o zmroku. Dolinę rozświetlało wielkie na dwa metry ognisko. Rzucało czerwony blask i złocisto-miedzianą poświatę na drewniane chaty. Po prawej stronie doliny rozciągało się jezioro, gładkie jak lustro. W świetle księżyca wyglądało, jakby było inkrustowane srebrem albo perłami. Po lewej stronie doliny rozciągał się las. O tej porze wyglądał jak nieprzenikniona, czarna ściana, lekko kołysząca się na delikatnym wietrze, jak ponura, złowróżbna, przerażająca dekoracja, za którą lepiej nie zaglądać. Szło mi się przyjemnie, słyszałem bowiem z każdym krokiem coraz głośniejszą grę świerszczy i wesołe śmiechy ludzi zgromadzonych przy ognisku. Serce jednak podeszło mi ze strachu do gardła, kiedy musiałem przejść wzdłuż czarnego szpaleru drzew, by ścieżką zejść w dolinę. Przeciągłe wycie wilków zagłuszyło przyjazne odgłosy, a było ono tak rozdzierające, jakby zwierzę przeżywało najgorszą rozpacz, tęsknotę, albo mu żywcem wydzierano serce z wnętrza. W końcu jednak znalazłem się na ścieżce wiodącej prosto ku dolinie. Odczułem ulgę. Dotarłem do pierwszego domostwa. Wszedłem do środka. Drewniane drzwi skrzypnęły. Uderzył mnie gwar, śmiechy, rubaszne żarty, zapach pitnego piwa i miodu, ciepło ognia z wysokich pochodni. Nie był to dom, a karczma.
— O, witamy pielgrzyma — zagrzmiał głos barczystego mężczyzny stojącego za barem. — Zbliż się ku mnie! — rzekł do mnie, przewiercając mnie na wylot ciekawskim spojrzeniem.
— Jak cię zwą?
— Jestem Fides z zakonu…
— Ciszej, chłopie, jeśli ci życie miłe — syknął do mnie olbrzym zza baru. — Naleję ci piwa, byś się napił, zamiast gadać i schowaj ten krzyż, nikt tu nie lubi nawracania na siłę. Każdy tu wierzy, w co chce i nikomu nic do tego! Będziesz gadał o krzyżu, to ci łeb obetną!
— A gdzie się mogę zatrzymać? — zapytałem szeptem — macie tu kościół?
— Kościół jest po drugiej stronie jeziora. Mieszka tam jeden kapłan. Ojciec Conversus. Nikt tam do niego prawie nie chodzi. Tylko moja żona niestety, postradała zmysły po porwaniu naszej córki i jeszcze jeden z rady starszych zwrócił się też w stronę Conversusa; niejaki Fortis i jego żona Laura. Miejscowi nie dali tu postawić takiego budynku. Mamy święte drzewa. Dąb, jarzębinę, olszynę, brzozę, wierzbę. Żadna inna budowla nie jest nam potrzebna do tego, by wierzyć. Tam, Fidesie możesz się zatrzymać. Ojciec Conversus na pewno się ucieszy z pomocnika. Ale tu się nie ujawniaj, jeśli nie chcesz, by ci łba nie odrąbali albo nie rzucili wilkom na pożarcie. Pomagam ci tylko przez wzgląd na moją biedną żonę Liliannę. A teraz piwa się napij, ku pokrzepieniu serca i przeciw samotności, jaka cię czeka w tym kamiennym kościele za jeziorem.
— Dziękuję za pomoc, panie…
— Nazywam się Lacher. Wpadaj tu na piwo i miód pitny ilekroć cię demon smutku dopadnie, Fidesie! Tylko, kiedy już tu zaczniesz przesiadywać, unikaj jak ognia, tamtej kobiety, siedzącej przy pochodni — Lacher wskazał mi ręką piękność o rudych lokach, sięgających jej nieomal do stóp. Kobieta była odziana w purpurową suknię z mocno wyciętym dekoltem, który obnażał jej mlecznobiałe piersi, obfite i unoszące się lekko w górę, a potem powoli opadające przy każdym oddechu, przy każdym westchnieniu. Obok niej siedziało dwóch wędrowców w płaszczach z kapturem. Jeden z nich nalewał jej wino, drugi podawał poziomki. Poczułem, że się rumienię i szybko spuściłem wzrok.
— Dobrze robisz, Fidesie, że szybko wzrok opuszczasz. Ja niestety nie zdążyłem, nie potrafiłem, wpadłem w jej ramiona jak ryba w sieć. Pieścić ona potrafi jak żadna inna, a Lilianna od porwania córki, w ogóle mnie nie zauważa, nie w głowie jej przytulić mnie, dotknąć, porozmawiać, wspólnej sypialni unika jak ognia, a ona… Tentatio… zawsze jest chętna, gorąca, ale pochłania jak ogień i nie sposób się od niej uwolnić, ani o niej zapomnieć. Unikaj jej jak ognia, mówię ci. Nagle jeden z mężczyzn siedzących przy rudowłosej, chwycił ją za włosy i zmusił do pocałunku, a potem rozerwał materiał sukni na jej piersiach. Tentatio wstała i wymierzyła mu siarczysty cios w twarz, tak silny, że mężczyzna zatoczył się i próbował usiąść za stołem, ale nie trafił na ławę i po chwili runął jak długi na ziemię, wzbudzając lawinę śmiechu.
— Jestem kobietą Lachera — powiedziała dumnie rudowłosa piękność. Mogę się z tobą napić, chłoptasiu, ale nic więcej łapy trzymaj przy sobie!
Lacher podbiegł do niej i okrył jej rozdartą suknię swoją peleryną. Przyprowadził ją po chwili do mnie i przedstawił jako wędrowca z daleka, który zostanie nowym mieszkańcem Warniji.
— Ładny z ciebie chłopiec — rzekła Tentatio — blady, ale zarumieniony jak młoda dziewczyna, widać, że nigdy tego jeszcze nie robiłeś, prawda? — roześmiała się w nieprzyjemny dla mnie sposób. Nie wiedziałem, gdzie podziać oczy, więc wbiłem wzrok w podłogę. Ale to tylko odwrotnie podziałało na kobietę, która zamiast się wycofać i dać mi spokój, chwyciła mnie za rękę i pociągnęła po krętych, drewnianych schodach do izby ukrytej w głębi korytarza, na piętrze.
— Tylko krzywdy mu nie zrób, Tentatio! — zawołał za nami Lacher.
— Nie idź z nią! To uwodzicielka, łamie mężczyznom serca, bawi się nimi, rozkochuje w sobie, a potem wyrzuca ze swego życia, a oni nie mogą o niej zapomnieć, nie idź z nią, chłopcze — wołał jakiś mężczyzna z głębi sali. Uścisk kobiety był silny i nieustępliwy. Nie chciałem się z nią szarpać na schodach. Poszedłem za nią bez oporu.
Kobieta zamknęła za nami drzwi i od razu przytuliła się do mnie. Chciałem się odsunąć, ale przylgnęła do mnie, czułem jej gorący oddech na szyi i wilgotne pocałunki. Pachniała tak mocno, tak bardzo mocno płatkami róż, cynamonem i migdałami, a może też rumiankiem, niezapominajką, sam już nie wiem, zaszumiało mi w głowie od jej bliskości.
— Zaczekaj, ja nie chcę, nie mogę! — odsunąłem ją od siebie, chwytając mocno za drobne ramiona.
— Jeszcze żaden mi nie odmówił — rzuciła ze złością — wolisz mężczyzn, co, wolałbyś Lachera, przyznaj się, widziałam jak się do niego uśmiechasz, jak z nim sobie gawędzisz!
— Nie. Nie o to chodzi…
— Co, nie podobam ci się? Przyznaj się, że mnie pragniesz — usta przytknęła do moich warg, a ja się odsunąłem gwałtownie. Modliłem się tyle lat o czystość i teraz miałbym to w pięć minut zmarnować. Boże, mój, Boże, dopomóż mi — wołałem w środku samego siebie.
— A może cię wykastrowali za jakieś niegrzeczne igraszki z mężatkami, co?! I tylko udajesz niewiniątko?!
— Nie… ja jestem… zakonnikiem — wyjąkałem, wyjmując spod płaszcza, ukryty krzyż. Tentatio odsunęła się ode mnie. Znieruchomiała. Widziałem wielkie zdumienie w jej oczach. I jeszcze coś. Ciekawość? Pragnienie poznania?
— Wiesz, że za to mogą cię tu zabić. Niejeden już kaznodzieja czy misjonarz, próbował na Warniji nawracać ludzi na wiarę w jakiegoś Jezusa, to od razu mu go o głowę skracali, żeby nic już nie mógł powiedzieć. A ty? Nie boisz się?