Wstęp
„Życie bez zmartwychwstania nie miałoby sensu”.
Jan Paweł II
Ta książka powstała z poskładanych odłamków czasu, a raczej ze śladów tych odłamków zapisanych w słabnącej pamięci kogoś, kto był świadomym obserwatorem pewnego ciągu wydarzeń, czynnym uczestnikiem pewnego spektaklu, ale też bezwolnym jego rekwizytem. Przedstawienie nadal trwa, choć inne jest już tempo akcji i scenografia, a aktorzy widowiska zmieniają się sukcesywnie. Przychodzą nowi w miejsce tych, co odeszli w inną, może wirtualną przestrzeń. Fabuła tej opowieści osnuta została wokół splotu losów ludzkich, powstała w oparciu o wydarzenia, o których nie wiadomo, kiedy się zaczęły ani kiedy nastąpi ich kres.
Istotę tej akcji stanowi przemijanie, które jest, jak się wydaje, pasem transmisyjnym życia, wprawdzie naznaczonym przekleństwem śmierci, ale też nadzieją na nieskończoność istnienia, skoro wszystko na tym świecie ma swoje przeciwieństwo. Jeśli dobro jest odwrotnością zła, a światło — ciemności, to, uznając tę zasadę za uniwersalną, nie można wykluczyć, że przemijanie ma swoje przeciwieństwo, a więc nic nie ginie ostatecznie, tylko zostaje utrwalone w głębi największej tajemnicy wszechświata, do której poznania nieustannie dążymy od zarania świadomości.
Rozdział 1: Wspomnienia Józefa
W Sądzie Pokoju
W przeddzień świętego Mikołaja, 5 grudnia 1927 roku, notariusz Grzankowski wyznaczył wizytę Józefowi w swoim piotrkowskim biurze. Zbieżność terminu spisania aktu w Repertorium numer 2034 z wizytą świętego, rzekomo rozdającego prezenty, sugeruje, że Józef z notariuszem, działając wspólnie i w porozumieniu, szykowali się do wręczenia komuś jakiegoś souveniru. Wprawdzie powszechnie wiadomo, że nie święci garnki lepią, a na pewno niczego materialnego nie rozdają, niemniej trudno byłoby Józefowi o lepszy moment do sporządzenia aktu darowizny na rzecz swoich dzieci: Józefy i Wojciecha. Darczyńca, zbliżając się do połowy ósmego krzyżyka, czując chłód i mrok nadciągającej śmierci, postanowił podzielić między swoje dzieci wszystko, co posiadał, czyli chłopskie gospodarstwo z ziemią, budynkami oraz żywym i martwym inwentarzem. Oddawał swoim następcom nie tylko to, co odziedziczył po ojcu Filipie, ale także to, co dokupił za ruble i złote zdobyte ciężką harówką całego swojego i żony Katarzyny życia. Od dziecka służył ziemi rodzicielce, obdarzony nadzwyczajnym zdrowiem, tężyzną fizyczną i rozumem nie od parady. Dokupując gruntu, powiększył niewielką zagrodę, którą ojciec otrzymał na własność na mocy carskiego ukazu z 2 marca 1864 roku, a wcześniej zrosił krwią i potem, podobnie jak jego przodkowie, przybyli tu, na Równinę Piotrkowską, w XIV wieku z magnackim rodem Krzysztoporskich. W dniu uwłaszczenia Józef miał zaledwie jedenaście lat, ale pamiętał tak, jakby to było wczoraj, tę powszechną radość licznych rodzin w całej, składającej się z dwudziestu jeden zagród, wiosce, wielką satysfakcję, skażoną może nieco nutką tradycyjnej chłopskiej nieufności. A dziś zawinięty w kożuch do samej ziemi z wysoko postawionym kołnierzem, w barankowej czapie imitującej karakułę siedział na wozie obok syna Wojciecha i zięcia Józefa Gąsiora. Wóz podskakiwał na grudzie, raźno ciągniony przez parskające na mrozie konie po wyboistej drodze do Piotrkowa. Mieli do przebycia dwanaście wiorst traktem pełnym zamarzniętych kałuż, z koleinami wyrzeźbionymi przez żelazne obręcze kół jeżdżących tędy pojazdów. Droga była w fatalnym stanie chyba od zawsze. Wydawała mu się dziś równie trudna do przebycia jak przed trzydziestoma siedmioma laty. Tyle tylko, że wtedy był ciepły lipiec, a on miał w kościach o tyle właśnie lat mniej.
Wówczas sam powoził koniem, siedząc na wozie wyposażonym w pleciony kosz. Jadąc, sięgał co jakiś czas do miejsca na piersiach, gdzie pod koszulą ukrył woreczek przywiązany do tasiemki przewieszonej przez szyję, jakby nie dowierzał, że jest na swoim miejscu, mimo iż czuł chłodny dotyk i ciężar srebrnych monet. Mimo wybojów droga w środku lata była bardziej przejezdna niż w innych porach roku, więc w niespełna dwie godziny stanął przed rogatkami Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej. Natenczas właśnie przejeżdżał po lśniących w słońcu szynach pociąg, zwalniając przed piotrkowskim dworcem. Dymiąca i parskająca lokomotywa ciągnęła kilka wagonów oznaczonych cyframi według klas od pierwszej do trzeciej, zależnie od komfortu oferowanego podróżnym. W otwartych oknach Józef widział ufryzowane głowy wytwornych kobiet obwieszonych widoczną z daleka biżuterią. Doskonale rozróżniał kolory szlachetnych kamieni w złotej oprawie naszyjników, bowiem z natury był dalekowidzem, więc z dalszej odległości widział lepiej jak z bliska. Od kolejowej rogatki do właściwego miasta dzieliło go jeszcze półtorej wiorsty, choć za sprawą kolei tu i ówdzie, niemal w szczerym polu, wyrastały wzdłuż torów jakiś składy, warsztaty i małe fabryczki. Właściwe miasto zaczynało się dopiero za mostem na Strawie przecinającej wyjazdową ulicę nazywaną Krakówką. Stary gród skoncentrował się na niewielkim pagórku. Otoczony był do niedawna murami obronnymi; zostały zburzone przez gubernatora przekonanego, że bramy i baszty trzymają w okowach kipiący miejski żywioł. Musiał mieć rację, bo wkrótce po tym substancja miejska zaczęła się wylewać z ciasnego gorsetu Starego Miasta, tworząc nowe enklawy i łącząc je w ciągi uliczne. Józef z zainteresowaniem przyglądał się panoramie miasta z dominującą po prawej stronie sylwetą farnego kościoła pod wezwaniem św. Jakuba z charakterystyczną wieżą ceglaną na tle błękitnego nieba. Po lewej, zachodniej, stronie pyszniła się potężna bryła klasztoru Bernardynów, mając obok kolumnę z figurą św. Antoniego. Nie było jeszcze wtedy wspaniałego pałacu gubernatora, który później wielokrotnie budził w nim podziw, już w trakcie budowy i podczas poświęcenia w 1905 roku. Wówczas dość często jeździł na Świński Rynek. Wprawdzie bliżej miał do miasteczka Rozprza, ale gdzie tam było upadającej osadzie do gubernialnego Piotrkowa, liczącego już czterdzieści tysięcy mieszkańców. Wśród całej plejady budynków i kamienic szczególnie przyciągał jego uwagę zwalisty gmach na tyłach kościoła Pijarów, gdzie według opowieści mieszczan mieściła się słynna szkoła, w której nauki pobierali tak sławni ludzie, jak Stanisław Konarski i Stanisław Małachowski. Dziwnym zrządzeniem losu pół wieku później absolwentami tej szkoły mieli zostać trzej jego prawnukowie, co Józef jakby instynktownie przeczuwał. Teraz jednak kolebał się w swym zaprzęgu, sunąc po nierównych miejskich brukach, i przyglądał się ludzkiej gromadzie zaludniającej ulice stolicy guberni. Ten ruch i gwar fascynowały go w mieście najbardziej, więcej niż wysokie domy i potężne świątynie. Z wielkością i pięknem świątyni był przecież oswojony we własnej parafii, do której chodził jak inni w niedzielę, jeśli tylko stan drogi z Woli do Bogdanowa na to pozwalał. Niestety droga była kręta, nierówna, pocięta koleinami. Obok biegła wydeptana przez pieszych ścieżka. Tą ścieżką szli pięć wiorst parafianie do słynnego, starego i potężnego, bogdanowskiego kościoła. Latem szli boso. Nie z fanaberii, lecz z konieczności. Tuż przed kościołem myli nogi w stawie i zakładali buty, które należało oszczędzać, bo nierzadko musiały wystarczyć na całe życie. W niedziele i święta Bogdanów stawał się ludnym miejscem, szczególnie zaś w czerwcowy odpust obchodzony pod wezwaniem Świętej Trójcy, ale gdzie tam mu było do Piotrkowa. Józef bardzo lubił przyglądać się ludziom chodzącym ulicami. Dziwił się mężczyznom spacerującym w odświętnych tużurkach, choć był to wtorek, zwykły, powszedni dzień. Zauważył też dwie strojne damy wysiadające z powozu na zakurzoną ulicę. Ubrane były zbytkownie w jedwabne, powłóczyste suknie, przemyślnie uszyte. Na taką suknię musiało wyjść z piętnaście łokci jedwabiu po rublu za łokieć — oceniał w myślach. Licząc za kunsztowne szycie ze dwadzieścia pięć rubli, taka kreacja musiała kosztować około 40 rubli, tyle samo, co dwie morgi ziemi, ziemi żywicielki. Miasto było miejscem ogromnych kontrastów. Obok elegancko ubranych mieszczan wegetowali tu okryci łachmanami i oblepieni brudem żebracy. Nazywano ich też dziadami kościelnymi, bo trzymając w rękach sękate kostury, wystawiali przed kościołami swoją nędzę na widok publiczny, licząc na wrażliwość tych lepiej przez los obdarowanych. Kiedy jakaś wytworna kobieta wstępowała na schody świątyni, ciągnęła się za nią smuga wonnych perfum, przebijając się przez wydzielany z ciał i łachmanów straszliwy odór żebraczej nędzy. Przeganiani przez stójkowych żebracy po pewnym czasie wracali albo przenosili się pod inne kościoły, bo nie mieli dokąd pójść. Zadziwiał i fascynował Józefa ów ruch, ta wrzawa, gwar rozmów toczonych niekiedy przy wsparciu gwałtownej gestykulacji, niczym na targowisku. Całe miasto było w pewnym sensie jednym wielkim targowiskiem. Po bruku turkotały koła wyładowanych ciężkich wozów, ale też lekkich dorożek wożących bogato ubranych pasażerów. Obrazu miasta dopełniali żandarmi stojący przed cyrkułem oraz paradujący w barwnych galowych mundurach sołdaci z miejskiego garnizonu, chroniący rosyjskiego gubernatora Piotrkowa. Na placu Mikołajewskim, nazwanym tak ku czci najjaśniejszego pana, cara Mikołaja II, w budynku pod numerem 73 mieściły się Sąd Pokoju i Kancelaria Hipoteczna. Obok kancelarii funkcjonowało biuro Notariusza Floriana Dąbrowskiego. To biuro stanowiło cel podróży Józefa. Zanim jednak wszedł do budynku sądu, musiał zająć się koniem. Wyprzągł Gniadego i uwiązał przodem do wozu, zdjął mu wędzidło i odkrył żłóbek z obrokiem. Zdrożony koń zrazu powoli, a z czasem bardziej ochoczo zabrał się do jedzenia. Gospodarz dokładnie zlustrował swoje ubranie przed wejście do urzędu. Z powodu lipcowego upału Józef był bez marynarki. Do czarnych spodni i butów nosił kamizelkę tej samej barwy, założoną na białą koszulę, świeżo odprasowaną, zawiązaną po szyją ozdobną tasiemką. W miejsce guzików były przyszyte małe, ozdobne, z drewna wykonane kołeczki. Ubranie było porządnie skrojone i uszyte u dobrego krawca. Józef bowiem przywiązywał dużą wagę do własnego wyglądu i nosił się jak na gospodarza przystało. Chłop to był na schwał i prezentował się adekwatnie do opisu wójta gminy Krzyżanów w wydanym przez pisarza gminnego zaświadczeniu. A tam stało po rosyjsku, że Józef Filipowicz Motyka, poddany rosyjski, należy do stanu chłopskiego, jest wyznania rzymsko-katolickiego, zajmuje się wiejskim gospodarstwem rolnym jako stały mieszkaniec wsi Wola Krzysztoporska oraz jest właścicielem zagrody, którą zapisał mu ojciec Filip Pawłowicz Motyka.
Upewniwszy się, że prezentuje się godnie, wszedł Józef do budynku sądu, odnalazł biuro notarialne i nacisnął ozdobną mosiężną klamkę. Drzwi ustąpiły i Józef znalazł się w przedpokoju notariusza.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — chłopskim zwyczajem pozdrowił obecne w pomieszczeniu osoby.
— Na wieki wieków. Amen — odpowiedział praktykujący u notariusza dependent. A po uważnym przyjrzeniu się interesantowi zapytał:
— Jak się nazywacie gospodarzu i po co przyszliście?
Józef wymienił swoje nazwisko i cel, w jakim przybył, po czym rozejrzał się po pokoju. Ściany obstawione były ozdobnymi szafami pełnymi książek, a meble pokryte amarantowym utrechtem. Następne drzwi prowadziły do gabinetu notariusza. Dependent kazał Józefowi czekać. Otworzył te drzwi i wszedł do środka z informacją o przybyciu kolejnego interesanta. Józef ponownie rozejrzał się wokół. Pod oknem wyposażonym w ciężkie story stała ława misternie wykonana z jakiegoś szlachetnego drewna. Siedział na niej starszy mężczyzna z brodą — w jasnym tużurku, z białą laseczką na kolanach i cylindrem w tym samym kolorze. W pewnej odległości od tego wytwornego pana stało trzech Żydów z pejsami, w chałatach i jarmułkach. Rozmawiali w języku jidysz, co Józef rozpoznał bez namysłu. Starozakonni byli tak zajęci sobą, że nie zauważyli nawet wejścia nowego interesanta. Może kłócili się o coś, żywo przy tym gestykulując i mówiąc podniesionymi głosami, a może tylko omawiali jakąś transakcję z pobudliwością charakterystyczną dla ludów Wschodu. Przerwali jedynie na chwilę swoją dyskusję w momencie, kiedy dependent wrócił z gabinetu i, zwracając się do Józefa, powiedział:
— Powiadomiłem Floriana Pantaleonowicza o waszym przybyciu. Kazał wam czekać na wezwanie.
Józefowi przyszło czekać dość długo, więc siedząc na krześle, zamyślił się głęboko. Ojciec zapisał mu notarialnie siedem mórg ziemi, do której pełne prawo własności nabył z mocy carskiego dekretu. Ten zapis uczyniony Józefowi miał ostatecznie potwierdzić nieodwracalność skutków aktu uwłaszczeniowego.
W wieku dwudziestu czterech lat wstąpił w związek małżeński, a rok później, w 1878 roku, miejscowa akuszerka, bardzo doświadczona, bo sama urodziła kilkanaścioro dzieci, odebrała przy porodzie żony Katarzyny zdrową córeczkę. Dziewczynka, jako pierwsze dziecko w rodzinie, otrzymała imię po ojcu. Józef kochał córeczkę, ale ambicja nakazywała mieć też męskiego potomka. Uważał, że ciąży na nim odpowiedzialność za zachowanie ciągłości starego chłopskiego rodu; tego był absolutnie pewien. Mijały kolejne lata, a jego gorące pragnienie pozostawało niezaspokojone. Nie był człowiekiem wylewnym, i nie zdradził się, że cierpiał w skrytości swego serca. Cierpiał, nie miał bowiem komu przekazać wiedzy o tajnikach służby ziemi żywicielce. Kogo miałby wdrożyć do panowania i opieki nad koniem, tym żywym motorem napędowym gospodarstwa. Kogóż miałby uczyć trudnej sztuki uprawy, nawożenia i płodozmianu, chować zwierzęta gospodarskie, naprawiać narzędzia i sprzęt rolniczy, jak dbać o rodzinę, o całą wiejską zagrodę? Na te pytania nie znajdował żadnej sensownej odpowiedzi. Do czasu. Nadszedł bowiem szczęśliwy rok 1888. Pod tą szczególną datą narodził się Józefowi wymarzony syn. Wcześniej modlili z żoną do św. Wojciecha w intencji narodzenia chłopca, więc dali mu jego imię. Szczęśliwy ojciec miał już dwoje dzieci, a gospodarstwo nie na tyle duże, żeby je dzielić na części. Gospodarski honor wymagał obsadzenia syna w rodzinnej zagrodzie i odpowiedniego wyposażenia córki. Najbardziej cennym i pożądanym posagiem była ziemia, więc Józef, człowiek honoru, postanowił ziemi dokupić, żeby zapewnić obojgu dzieciom stabilną przyszłość. Oszczędny i myślący o przyszłości, od dawna składał kopiejkę do kopiejki, ale tylko w monetach ze szlachetnego kruszcu. Doświadczenie uczyło go, że wielu ludziom papierowe ruble poszły z dymem, ale nie tylko pożaru się bał. Dewaluacja o tyle bywała łaskawsza, że zabierała tylko część oszczędności, ale strata bolała nie mniej. W okresie kampani krymskiej, wojny o niepomyślnym dla Rosji przebiegu i zakończeniu, papierowe rosyjskie pieniądze znacznie straciły na wartości. Najlepszą lokatą była ziemia, kiedy więc zebrał odpowiednią kwotę — a nadarzyła się właśnie nadzwyczajna okazja — przystąpił do dzieła. Zmarł Franciszek Jerzyniecki, właściciel działek na Małym Kozubie, Ruścu i Komornickim, a pozostały po nim wdowa Konstancja z domu Jędraszczyk i cztery zamężne córki: Marianna Wiktorowska, Józefa Jankowska, Antonina Mąkolska i Florentyna Orecka. Na rzecz tej ostatniej matka i siostry zrzekły się swoich praw. Zaspokoiwszy roszczenia rodziny, Orecka postanowiła sprzedać cztery morgi ziemi. Warunki transakcji zostały pomyślnie uzgodnione, pozostało więc dokonać odpowiednich wpisów w księdze aktów notarialnych. Dlatego właśnie Józef siedział tego upalnego lipcowego dnia na krześle w przedpokoju kancelarii.
Z zamyślenia wyrwał go głos dependenta, który urzędowo po rosyjsku wyrecytował, stojąc w drzwiach gabinetu:
— Notarius Florian Pantaleonowicz Dombrowskij prigłaszajet w kabiniet ziemlewładielcow — tu wymienił strony umowy notarialnej — Józef Filipowicz Motyka, Franc Iwanowicz i Florientina Francewna Orieckije.
Gabinet notariusza urządzony był niemal z przepychem. Ściany obito wzorzystą tkaniną z przewagą bordowego koloru. Okna zaopatrzono w zasłony, lekko przysłonięte teraz z uwagi na panujący w mieście upał. Pod oknem stał misternie rzeźbiony drewniany kantorek, za którym zasiadał sam notariusz Florian Dąbrowski. Pod ścianą z lewej strony stało kilka krzeseł obitych skórą. Siedziało tam dwóch dostojnie wyglądających panów ubranych w nienagannie uszyte surduty z ciemnego kortu, ozdobione dwoma rzędami eleganckich guzików. Obaj panowie mieli rozpięte i lekko rozchylone poły ubrań, było więc widać pod spodem białe koszule i kamizelki kontrastujące z modnymi sztuczkowymi spodniami. Jeden z mężczyzn wyróżniał się dużym złotym sygnetem na palcu, a drugi zegarkiem z dewizką, też oczywiście szczerozłotym. Byli to specjalni świadkowie, rzec by można — ludzie zaufania publicznego, prawnicy odpowiedniej rangi podpisujący akt notarialny w imieniu stron umowy, o ile byli to ludzie niepiśmienni. Za niegramotnych uważano wszystkich niepiszących i nieczytających płynnie po rosyjsku, a takich była zdecydowana większość. Dependent przedstawił obu panów, o różnych wprawdzie fizys, ale jednako emanujących pewnością siebie z domieszką nieukrywanej wyższości wobec nieznających urzędowego języka w mowie i piśmie oraz zawiłości prawnych sformułowań petentów.
— Feliks Fortunatowicz Strzyżewski i Józef Ajzenowicz Skórzewski, prawnicy z Piotrkowa Trybunalskiego — tym razem po polsku wyrecytował dependent.
Obaj przedstawieni panowie kolejno lekko skinęli głowami na powitanie i potwierdzenie słów praktykanta notariusza. Zarówno notariusz, jak i zacni świadkowie nie byli nieznani interesantom. Florentyna Orecka uczestniczyła już tu w spisywaniu umowy notarialnej w 1890 roku, kiedy to jej matka i siostry zrzekły się roszczeń do schedy po mężu i ojcu za odpowiednią opłatą. Józef był tu wcześniej, żeby uzgodnić termin wpisu do księgi hipotecznej umowy zawieranej z Orecką.
Notariusz Dąbrowski wyglądał nie mniej wytwornie od świadczących mu usługi prawników — stosownie do rangi swego urzędu i pozycji społecznej, jaką miał w piotrkowskiej guberni. Siedział dostojnie za swym mahoniowym kantorkiem. Na ścianie za jego plecami wisiał olejny portret Aleksandra III, imperatora Rosji. Najjaśniejszy pan przedstawiony był w bogato zdobionym mundurze galowym, z całą plejadą orderów na piersi. Na biurku przed notariuszem leżały jakieś księgi. Stał też kałamarz napełniony czarnym atramentem z piasecznicą służącą do osuszania świeżo zapisanych kart. Leżała także poduszeczka nasączona zielonym tuszem, a obok spoczywała sporych rozmiarów okrągła pieczęć. Pod ścianą z prawej strony stał potężny stół obity zielonym suknem. Na nim spoczywała gruba księga sporego formatu służąca do zapisywania aktów notarialnych. Stały też dwa duże mosiężne lichtarze z obsadzonymi woskowymi świecami. Za stołem siedział oficjalista, który lada chwila miał przystąpić do spisywania aktu. Zanim to nastąpiło, osoby zawierające umowę przedstawiły metryki urodzenia i zaświadczenia z gmin stałego zamieszkania kwalifikujące do zawarcia umowy kupna-sprzedaży ziemi. Przedmiotem umowy były cztery morgi ziemi sprzedawane przez małżeństwo Oreckich, a kupowane przez Józefa Motykę. Oficjalista pisał szybko i sprawnie. W ciszy gabinetu oprócz skrzypienia pióra na papierze słychać było tylko brzęczenie uporczywej muchy, która usiłowała się pożywić naskórkiem wszystkich po kolei uczestników tego prawnego misterium. Od czasu do czasu spokój panujący w kancelarii przerywał też głos Floriana Dąbrowskiego dyktujący swojemu pracownikowi kolejne akapity tekstu wpisywanego do księgi. Niekiedy notariusz zadawał jakieś pytanie osobom składającym oświadczenie woli. W końcu oficjalista zapisał w księdze, że sprzedający otrzymali zapłatę w trakcie spisywania umowy. Wtedy Józef wyłożył na stół garść srebrnych monet, a wśród nich nawet jeden złoty półimperiał. Oficjalista przeliczył pieniądze, których było równo sto rubli. Z tej sumy osiemdziesiąt rubli przekazał Florentynie Oreckiej. Pozostałe dwadzieścia rubli położył na biurku przed notariuszem, jako zapłatę za dokonanie wpisu do księgi i sporządzenie wypisu dla kupującego, w tym jeden rubel dwadzieścia pięć kopiejek za wysokiej jakości papier aktowy i dwadzieścia kopiejek za znaczek opłaty skarbowej. Pozostałe osiemnaście rubli i pięćdziesiąt pięć kopiejek było przeznaczone na koszty utrzymania biura, wynagrodzenie notariusza i poświadczających akta prawników. Te dwadzieścia rubli za akt notarialny to była według Józefa kwota nazbyt wygórowana, bo stanowiła dwadzieścia procent całej transakcji i równowartość całej morgi ziemi, a to już budziło w jego sercu grozę. Godził się jednak z bólem serca na te niepojęte koszty, bo był przekonany, że prawne zabezpieczenie chroniło go przed ewentualną samowolą dziedziców. Wprawdzie wierzył w Boską sprawiedliwość, ale i cenił sobie porzekadło: „Strzeżonego Pan Bóg strzeże”. Właśnie dlatego zapis w księdze aktów notarialnych był dla niego tak ważny. Na jego życzenie notariusz polecił zapisać dodatkowy akapit w umowie, mówiący o tym, że sprzedający przekaże mu ziemię niezwłocznie po zebraniu tegorocznych plonów, czyli po żniwach i wykopkach. Po spisaniu aktu notariusz złożył pod nim podpis, a oficjalista odcisnął pieczęć. W imieniu stron umowy podpisy złożyli prawnicy, mieszkańcy Piotrkowa. Józef jeszcze dziś miał otrzymać wypis. Postanowił więc poczekać w przedpokoju, żeby dopiąć sprawę do końca.
Do gabinetu wchodzili następni interesanci. Tym razem grupka starozakonnych, która po długim wyczekiwaniu i burzliwej dyskusji skompletowała wreszcie swój skład. Dependent zaś, biegły w kaligrafii, żwawo zabrał się do sporządzania bumagi. Użył w tym celu specjalnego papieru wyższej jakości, przeznaczonego wyłącznie do wypisów w sprawach, w których wartość transakcji mieściła się w granicach od pięćdziesięciu do dwustu pięćdziesięciu rubli. Dla drobniejszych spraw były aktowyje bumagi gorszej jakości. Józefowi czas się dłużył niezmiernie, bo choć w urzędach czuł się dość pewnie, to najlepiej mu było w bliskim kontakcie z przyrodą. Zaczął też niepokoić się o konia stojącego przy wozie na placu. „Doskwierało mu już wcześniej pragnienie — myślał — więc jak bardzo może chcieć pić po zjedzeniu słomianej sieczki wymieszanej z ziarnem?”. Na szczęście dla konia dependent nie próżnował i kilka pacierzy później wręczył Józefowi upragnioną bumagę z podpisem notariusza i odciśniętą na zielono pieczęcią Kancelarii Hipotecznej Sądu Pokoju. Z wyraźną ulgą opuścił Józef budynek sądu.
Minęło południe. Ruch na ulicach miasta wyraźnie stracił dynamikę. Była to przecież pora obiadu. Koń, czując i widząc gospodarza, zaczął parskać i przebierać nogami. Józef wiedział, że Gniady jest spragniony i spieszy mu się do stajni. Nabrał wody z ulicznej studni. Napoił konia i sam też się napił, po czym popatrzył na rosyjskojęzyczne szyldy okolicznych sklepów. Miał w zwyczaju przywozić z miasta swoim bliskim jakiś gościniec. Wszedł do sklepu, który wydawał mu się duży i elegancki, szczególnie w porównaniu do sklepiku Mośka w Woli, dusznego i ciasnego, zapchanego od dołu do góry beczkami i workami, z rozczochraną Żydówką za kontuarem. Tu był duży wybór towarów znacznie wyższej jakości, ale i po wyższych cenach. Wysupłał z sakiewki dwie srebrne czterdziestówki. Kupił dwa bajgle, słodką chałkę i torebkę lukrowanych pierników. Wsiadł na wóz i ruszył prosto ku słońcu. Lejce uwiązał do kłonicy, jak tylko znalazł się za miastem. Nie potrzebował już kierować koniem, ten instynktownie i nieomylnie pociągnął wóz w stronę domu. Z każdą wiorstą powrotnej drogi Józef gubił wewnętrzne napięcie, które towarzyszyło mu dziś od wczesnego poranka, kiedy tylko zaczął szykować się do wyjazdu, a nasilało się z godziny na godzinę, osiągając apogeum w chwili obwieszczenia przez notariusza, że umowa została zawarta. Ten stan szczególnej wewnętrznej koncentracji ustępował teraz torującej sobie drogę do jego świadomości satysfakcji z osiągnięcia celu, który sobie nakreślił w dniu naznaczonym radością narodzin tak długo wyczekiwanego syna. Nieważne, jakim wysiłkiem to osiągnął — że zarobił i zaoszczędził tyle pieniędzy, ile było trzeba na zakup ziemi, i dokonał zakupu w chwili, kiedy szczęśliwy los dał mu szansę. Józef był przekonany, że posiadanie ziemi jest warunkiem niezbędnym zachowania godności. Gospodarz posiadający tyle ziemi, ile mógł z rodziną uprawić, mieścił się w kategorii ludzi wolnych. Był wolny, bo niezależny materialnie, związany tylko z matką ziemią, żywicielką, którą mu Bóg powierzył w opiekę na czas pobytu na tym świecie. W feudalnym systemie człowiek bez ziemi zdany był na igraszki losu jak żeglarz na porywy wiatru, nie posiadał bowiem kotwicy, którą mógłby zarzucić, kiedy jego życie zaczynało tracić sterowność na skutek ulegania podszeptom diabła. Człowiek, który utracił ziemię, stawał się pariasem. Nawet jeśli dopisało mu szczęście, mógł być tyko parobkiem żyjącym z ciężkiej harówki, bez pewności jutra, a jeśli los mu nie sprzyjał, musiał szukać przystani wśród dziadów kościelnych żyjących z cudzej łaski.
W tym zamyśleniu nie zauważył, że minął Siomki i Bogdaszkę. Jechał już akacjową aleją, wprost do majątku Szpilfoglów. Wracał jednak do domu, minął więc ogród, skręcił w lewo koło stawu i znalazł się we własnej zagrodzie powiększonej właśnie o cztery morgi. Ukrywał wzruszenie, które uważał za słabość; a przecież świat dla słabych zawsze był nieprzyjazny, nawet groźny.
Tak podczas ostatniej podróży do miasta wspominał Józef swoją pierwszą wizytę u notariusza. Trzydzieści siedem lat minęło jak z bicza strzelił, a on pamiętał tamten dzień w każdym szczególe, choć tyle innych, ważnych, przeżyć zatarło mu się w pamięci.
Magnackie gniazdo
Wola Krzysztoporska zawdzięcza istnienie i nazwę panującemu przez cztery wieki na tej części Równiny Piotrkowskiej magnackiemu rodowi z Małopolski. Kiedy Józef przyszedł na świat, w 1853 roku, Krzysztoporskich już tu nie było. W wolskim folwarku siedział dziedzic Trzciński, którego okoliczni chłopi niezbyt szanowali; bo nie bez racji uważali go za dziwaka i utracjusza? Zatrudnieni w majątku ludzie opowiadali w miejscowej karczmie i podczas pieszych wędrówek na niedzielną mszę o fanaberiach szlagona, który zamiast ekonomią i zarządzaniem zajmował się astrologią, wróżbiarstwem i uzdrawianiem, odnosząc w tych dziedzinach niebagatelne sukcesy. Szczególnie zasłużył się w leczeniu kołtuna, który powszechnie traktowano jako chorobę, a nie przejaw niechlujstwa. Dziwactwa, zwłaszcza tego rodzaju, bywają kosztowne. Dziedzic zaciągał długi u Żyda w Warszawie, beztrosko podpisując weksle, do czasu aż suma długów zaczęła sięgać kwoty równej wartości posiadanych przez Trzcińskiego tysiąca hektarów ziemi, budynków, inwentarza i całej reszty. Wówczas wierzyciel uwolnił szalonego dziedzica od kłopotów i przejął majątek, oddając w dzierżawę innemu Żydowi, Józefowi Szpilfoglowi z Piotrkowa. Wraz z przybyciem rodziny Szpilfoglów rozpoczęła się druga era świetności Woli, która trwała ponad sto lat, od 1865 do 1989 roku, czyli do ostatecznego upadu Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej.
W czasach Józefa mit o magnatach, założycielach Woli, był jeszcze całkiem żywy. Przekazywano go sobie z ust do ust, z pokolenia na pokolenie. Wobec braku pisanej wersji opowieść ulegała różnym przekształceniom i deformacjom. Ten możny, magnacki ród mógł się równać pod względem znaczenia w Rzeczpospolitej z rodami Lubomirskich i Tarnowskich. Jan Krzysztoporski (1518–1585) był jednym z najbardziej wpływowych ludzi w czasach największej świetności państwa polskiego. Jako sekretarz króla Zygmunta Augusta zajmował się polską polityką zagraniczną. Za ostatnich Jagiellonów Polska była europejskim mocarstwem, można więc przypuszczać, że w jego rezydencji w Woli Krzysztoporskiej kształtowały się opcje europejskiej dyplomacji przed zagranicznymi wojażami, na które udawał się jako wysłannik polskiego monarchy. Był Jan kasztelanem wieluńskim i sieradzkim, dostąpił też godności senatorskiej. Odegrał dużą rolę na Sejmie Lubelskim 1569 roku. Warto prześledzić historię życia tego niezwykłego i wielkiego Polaka.
Wszystko zaczęło się w Wittenberdze. Tam, gdzie w 1517 roku zbuntowany przeciw obłudzie i hipokryzji Kościoła ksiądz Marcin Luter wystąpił z programem naprawy zawartym w dziewięćdziesięciu pięciu tezach wypisanych na papierze przybitym do drzwi miejscowej katedry. To wydarzenie zmieniło losy świata, kształtując ruch propagujący etos pracy, indywidualizmu i skromności, który nadał potężny impuls rozwojowy zachodniej cywilizacji, przygotowując grunt pod rewolucję naukowo-techniczną. Reformacja czyniła nadspodziewanie szybkie postępy, mimo prześladowań ze strony katolickiej większości. W 1526 roku na sejmie w Spirze już 6 księstw i 14 miast Rzeszy oprotestowało dyskryminowanie mniejszości religijnych. Od czasu tego protestu cały ruch odnowy religijnej przyjął nazwę protestantyzmu. Nie był to ruch jednolity, ścierały się w nim różne tendencje, które doprowadziły do wyłonienia się wielu doktryn religijnych w obrębie chrześcijaństwa i skupionych wokół nich grup wyznawców nazywanych zborami. Reformacja na Zachodzie spotkała się z ostrą reakcją sił związanych z kościołem katolickim, co doprowadziło do krwawych wojen religijnych zakończonych dopiero pokojem augsburskim w 1555 roku i przyjęciem tam zasady cuius regio, eius religio. Ta zasada nie miała nic wspólnego z tolerancją, oznaczała bowiem przymus religijny z woli władcy dla poddanych. W Polsce reformacja nie miała tak wielu zwolenników, ale też kontrrewolucja przebiegała o wiele łagodniej. W nieco dalszej przyszłości miało być jednak inaczej. Nie wiadomo do dziś, jaki to duch, dobry czy zły, podszepnął Lutrowi owe 95 tez, które zmieniły bieg historii. Nawet oceniając po owocach, nie można jednoznacznie stwierdzić, czy zbuntowany ksiądz był wysłannikiem piekieł. Wprawdzie jego tezy stały się zaczynem całego cyklu wojen religijnych, które przyniosły mieszkańcom Europy gehennę, poniewierkę i morze przelanej krwi, ale też otworzyły drogę nowej formacji społecznej, która w przyszłości przyniosła dobrobyt ludności zachodniego świata.
Nie wiadomo więc, skąd pochodziła inspiracja, nie ulega jednak wątpliwości, że ksiądz Marcin, wbijając gwóźdź w odrzwia wittenberskiego kościoła, przypieczętował losy Krzysztoporskich, znakomitego polskiego rodu magnackiego. Andrzej Frycz Modrzewski (1503–1572), największy polski pisarz polityczny Odrodzenia, bywał gościem Piotra Krzysztoporskiego, pana na zamku w Krzysztoporzycach. Tak nazywano rezydencję magnacką, w odróżnieniu od wsi Wola Krzysztoporska, leżącej poza murami zamku. Modrzewski, przesiąknięty ideałami reformacji, namówił młodego Krzysztoporskiego na studia w Wittenberdze, które to miasto było jaskinią lwa reformacji, samego Marcina Lutra. Młody, wybitnie zdolny polski magnat szybko zaraził się protestantyzmem promieniującym z otoczenia wielkiego reformatora. Zgłębiał tam tajniki nowej doktryny religijnej w latach 1537–1539. Wiedzę swoją uzupełnił podczas rocznego pobytu w Padwie i wrócił do kraju jako wyznawca kalwinizmu. Po powrocie Jana Krzysztoporscy ufundowali w swoim majątku zbór kalwiński. Okazały budynek stanął obok zachodniej, wjazdowej, bramy zamku, na małym, piaszczystym pagórku w linii murów otaczających rezydencję. Podczas modłów w zborze Jan wracał pamięcią do wykładów Filipa Melanchtona, który był profesorem języka greckiego, ale przede wszystkim wielkim teoretykiem i działaczem protestantyzmu, twórcą augsburskiego wyznania wiary i inspiratorem wielu książek, zdobiących świetny księgozbiór biblioteki w Woli Krzysztoporskiej. Księgi w tej bibliotece nie leżały bezużyteczne. Przez dwór magnata przewijało się wielu młodych, zdolnych ludzi, dla których Jan Krzysztoporski był prawdziwym polskim mecenasem, który, jak na prawdziwego humanistę przystało, obracał się wśród najwybitniejszych twórców polskiego Odrodzenia. Bywali tu też Mikołaj Rej i Jan Kochanowski. Jan także pisał książki. Być może to on jest autorem Pieśni o prośbę człowieka krześcijańskiego. Synów, Mikołaja i Piotra, wychował na miłośników i twórców literatury. Urodzony w 1547 roku Mikołaj był znanym poetą. Nie mogło zresztą być inaczej, skoro chłopcy wyrastali w atmosferze szacunku dla naukowych i literackich dokonań, w kontakcie z największymi przedstawicielami polskiego Renesansu. Z biegiem lat poglądy senatora Krzysztoporskiego ulegały ewolucji pod wpływem powstających jak grzyby po deszczu doktryn religijnych, dzielących szeroką rzekę reformacji na wiele nurtów. Można powiedzieć, że poszedł za radykalnym strumieniem pędzącym ku stromym kataraktom późniejszych wydarzeń. W twórczym fermencie polskiej reformacji wyłonił się w roku 1562 z krakowskiego zboru kalwińskiego Zbór Mniejszy, czyli zbór braci polskich, zwanych też arianami czy antytrynitarzami. Jako najwybitniejsi teoretycy myśli ariańskiej objawili się: Grzegorz Paweł z Brzezin i Szymon Budny. W ich szeregach dominowali przedstawiciele średniej szlachty, mieszczan, chłopstwa i gołoty. Arianie za podstawę swej doktryny uważali Biblię, ale nie uznawali dogmatu o Trójcy Świętej. Sprzeciwiali się wojnie, walkom zbrojnym, rozlewowi krwi, karze śmierci, kłamstwom i oszustwom. Chcieli równości wszystkich stanów i równości ludzi wobec prawa. Byli przekonani, że należy żyć wyłącznie z pracy własnych rąk, a wyzyskiwać innych po prostu się nie godzi. Głosili więc zniesienie pańszczyzny i domagali się oddania chłopom ziemi. Tak radykalnych poglądów społecznych nie mogła mieć i nie chciała szlachta, która korzystała z wyzysku uciemiężonych do imentu chłopów. Godzący w podstawy szlacheckiego dobrobytu arianie byli szlachcie solą w oku. Nieuchronnie musiała więc nadejść krwawa rozprawa z heretykami podobna do tej na Zachodzie. Nie było jednak w Polsce Jagiellonów sprzyjających warunków do ostatecznej rozprawy katolików z innowiercami. To właśnie była owa słynna polska tolerancja religijna, która utrzymała się jeszcze za pierwszych władców elekcyjnych, aż do Jana Kazimierza. W 1602 roku powstała słynna Akademia Rakowska z aktywnym domem wydawniczym. Stało się to w okresie największego rozkwitu ruchu braci polskich.
Ilekroć jakaś awangarda wystąpiła z hasłem powszechnej równości, to prawie zawsze kończyło się to krwawą łaźnią dla reformatorów. Wydarzenia te mogą posłużyć za mocny argument zwolennikom teorii o nieuchronnej porażce wszelkich ruchów społecznych wychodzących z założenia, że dobrem można pokonać zło. Takie cuda zdarzają się niezmiernie rzadko. Wystarczy wspomnieć tragiczny finał misji Jezusa Chrystusa albo skalę rozlewu krwi wywołanego hasłem: „Wolność, Równość, Braterstwo” we Francji 1789 roku. Byli więc arianie utopistami. Nie pierwszymi i nie ostatnimi w dziejach.
Przywiązany do ideałów reformacji Jan Krzysztoporski, zmieniając na ariański zbór kalwiński w Woli Krzysztoporskiej, także okazał się niepoprawnym marzycielem. Na szczęście ten magnat i intelektualista jako mąż stanu był stanowczym obrońcą interesów Rzeczpospolitej, wytrawnym, a przede wszystkim skutecznym, dyplomatą i negocjatorem. Ród Krzysztoporskich, jak się wydaje, był jedynym spośród magnaterii wyznającym arianizm. Wśród magnatów sprzyjających reformacji dominowały luteranizm i kalwinizm. Mimo radykalnych poglądów religijnych i społecznych Jan Krzysztoporski cieszył się zaufaniem królów polskich. Poczynając od Zygmunta Starego i jego syna Zygmunta Augusta, na Henryku Walezym i Stefanie Batorym skończywszy, powierzali mu władcy najpoważniejsze zadania w polityce zagranicznej i dyplomacji. Szczytowym osiągnięciem tego znakomitego męża stanu był nader istotny udział w wykreowaniu i wynegocjowaniu rozwiązań ustrojowych wspólnego państwa polsko-litewskiego, powstałego wreszcie po stu siedemdziesięciu latach luźnego związku opartego głównie na unii personalnej. Na sejmie w Lublinie w 1569 roku Polska i Litwa połączyły się w jeden organizm państwowy na podstawie dobrowolnej, wynegocjowanej, umowy, a nie w wyniku podboju czy zhołdowania. Unia Lubelska przetrwała aż do czasów rozbiorów Rzeczpospolitej i może pod pewnymi względami być traktowana jako pierwowzór Unii Europejskiej utworzonej cztery wieki później.
W XVI wieku w Polsce nie tylko demokracja szlachecka oddychała pełną piersią. Był to także czas wielkiego rozkwitu nauk. Spory i dyskusje luminarzy tego okresu były niesamowicie burzliwe i zdawały się nie mieć końca. Niesłychanie ciekawe musiały być spotkania Jana Krzysztoporskiego z Rejem, Kochanowskim i Fryczem Modrzewskim. W owych czasach Piotrków był jednym z krajowych centrów politycznych. Na sejmy walne, zjazdy szlacheckie i synody kościelne przybywali tu na przestrzeni wieku najwybitniejsi Polacy. Wielu z nich musiało być gośćmi magnatów Krzysztoporskich w ich podpiotrkowskiej rezydencji. Może gościł tu także Stanisław Orzechowski (1513–1566), pisarz polityczny i religijny, zwolennik reformacji, a później, jako ortodoksyjny katolik, atakujący bez pardonu różnowierców, szczególnie arian. Spory, jakie toczył z Krzysztoporskim, musiały siać wzburzenie w głowach słuchaczy. Jednak szczególnie ciekawie przedstawiały się zapewne relacje senatora Jana z Mikołajem Kopernikiem. Z Fromborka przeciekały na Zachód wieścił o niezwykłym odkryciu. Kopernik w 1533 roku ukończył dzieło swojego życia, De revolutionibus Orbium Coelestium. Z obawy przed represjami ze strony hierarchów katolickich wahał się z ogłoszeniem drukiem swojej teorii, burzącej sankcjonowany przez Kościół porządek świata. Podczas studiów Jana w Wittenberdze sławny profesor matematyki w miejscowej uczelni, która była wówczas centrum światowej nauki, Georg Joachim von Lauchen zwany Retykiem (Rheticus), wybrał się w podróż do Fromborka, żeby na miejscu zapoznać się z dziełem wielkiego astronoma. Sporządził wyciąg z rękopisu i wydał drukiem w Gdańsku. Można przypuszczać, że to Krzysztoporski przywiózł do Wittenbergi wieści o tym niezwykłym odkryciu. Nie wiadomo, jaki miał stosunek do teorii heliocentrycznej, skoro odrzucili ją Luter, Kalwin i Melanchton, najwięksi teoretycy reformacji, z powodu, jak twierdzili, niezgodności z Biblią.
Najazd szwedzki okazał się początkiem końca świetności rodu Krzysztoporskich. Na tronie Rzeczpospolitej zasiadł Jan Kazimierz, władca pochodzący ze spokrewnionej z Jagiellonami szwedzkiej dynastii Wazów. Monarcha ten za młodu wstąpił do zakonu i szybko sięgnął po kardynalski kapelusz, który po śmierci przyrodniego brata, Władysława IV, zmienił na polską koronę. Pod jego berłem urośli w siłę zwolennicy kontrreformacji, a innowiercom grunt zaczął się palić pod stopami. Legenda o cudownym ocaleniu Jasnej Góry przed bluźniącymi Najświętszej Panience Szwedami, śluby lwowskie Jana Kazimierza i ogłoszenie Maryi Królową Polski spowodowały panikę wśród kacerzy. U protestantów matka Jezusa nie cieszyła się szczególną estymą. Rola kozła ofiarnego przypadła arianom, którzy na mocy ustawy sejmowej z 1658 roku skazani na banicję, opuścili kraj, ukarani za rzekomą współpracę ze Szwedami. Jak to się miało do kolaboracyjnej postawy wobec najeźdźców większości szlachty i magnatów, którzy opuścili swojego prawowitego króla, przyłączając się do Karola Gustawa, a nawet wspierając go zbrojnie? Wśród zdrajców byli nie tylko protestanci, ale też katolików niemało, a nikomu z nich włos nie spadł z głowy. Wydaje się, że tak naprawdę zgubiły arian ich hasła o powszechnej równości wszystkich ludzi, a co za tym idzie — żądania zniesienia pańszczyzny i poddaństwa. Ustawa o arianach była pierwszym naruszeniem wolności religijnej w Rzeczpospolitej. W wyniku tej ustawy i będących jej skutkiem prześladowań religijnych arianie z konieczności osiedlili się w Holandii, Prusach Książęcych, w północnych Niemczech i na Śląsku. Ci, co pozostali, przeszli do podziemia albo stawili zbrojny opór. Siedliskiem oporu był zamek Krzysztoporzyce, gdzie zgromadziła się cała magnacka familia Krzysztoporskich. Odmawiając opuszczenia rodzinnych stron, opierała się zbrojnie zakusom napastników. Wielka jest jednak siła sprawcza chciwości, wsparta budzącą złe instynkty zawiścią. Banitów nie chroniło prawo, można więc było Krzysztoporskich bezkarnie zabić i obrabować. Pokusa była tym większa, że powszechnie uważano ich za bardzo bogatych. Opowiadano sobie po okolicy o wielkich skarbach zgromadzonych w lochach pod pałacem i w podziemiach zboru przez kasztelana Jana i jego potomnych. Przemożna żądza obłowienia się burzyła krew w żyłach okolicznej szlachty, aż wreszcie zaowocowała spiskiem uknutym przez Dobrzelowskich. Nie odważyli się stanąć do otwartej walki z ariańską familią, lecz zebrali tyle szabel, ile się dało, i pod osłoną nocy napadli na zamek. Wycięli w pień całą rodzinę i wszystkich innych mieszkańców pałacu ledwo co rozbudzonych z głębokiego snu. Nie oszczędzono ni kobiet, ni dzieci. Według historycznych przekazów ocalało tylko jedno dziecko płci męskiej w kołysce. Zrabowawszy, co się dało cennego, oprawcy spustoszyli zamek, pozostawiając porozrzucane wszędzie zbryzgane krwią trupy pomordowanych. Ta krwawa jatka została zgotowana arianom przez braci katolików w imię Boże, co nie powinno dziwić w świetle podobnych wydarzeń znanych już wcześniej. Nie było bowiem w dziejach świata bardziej bestialskich zbrodni od tych popełnionych w imię Boga przez ludzi przekonanych, że są Jego karzącą ręką. Wydarzenia te obrosły legendą, która przetrwała wśród mieszkańców Woli i okolicznych wiosek aż do czasów Józefa Motyki. Wieść gminna niosła, że napastnicy nie znaleźli oczekiwanych skarbów, bo te zostały wcześniej ukryte w przepastnych lochach zamku, które ciągnęły się aż do lasu na piaskach Bogdaszki. Nieznane są losy słynnej biblioteki senatora Jana Krzysztoporskiego, z której zbiorów tylko niewielka część zachowała się w Bibliotece Uniwersyteckiej w Warszawie.
Józef Motyka aż tyle o Krzysztoporskich nie wiedział. Urodził się w 1853 roku, a wtedy tej rodziny już w Woli nie było. Widział jednak na własne oczy marmurowe tablice w kościele parafialnym napisane nieznanym mu pismem. Na jednej z nich można było odczytać datę 1541. Tablice budziły ciekawość parafian, więc ksiądz kanonik Wojciech Rożniewski, bogdanowski proboszcz w latach 1860–1910, tłumaczył z ambony napisany po łacinie tekst mówiący o tym, że „wspaniałomyślny pan Piotr Krzysztoporski z Krzysztoporzyc ten święty dom ze starości chylący się ku upadkowi na nowo odrestaurował, powiększył i ozdobił w roku Pańskim 1541”. Z głębi dzieciństwa szły za Józefem strzępki opowiadań, snutych w długie zimowe wieczory przy chybotliwym świetle skwierczącego łojowego ogarka. Kobiety schodzące się do darcia pierza opowiadały, jak to kara Boska spadła na cały ród Krzysztoporskich, wyrżniętych w pień przez zbuntowaną przeciw nim szlachtę. Wieść o tej krwawej łaźni przetrwała przekazywana ustnie z pokolenia na pokolenie. Krzysztoporscy twierdzili, że wierzą w Boga, ale zerwali więzy ze świętym Kościołem. Dziwną świątynię na zamku wybudowali tuż przy zachodniej bramie. Nie było wizerunku Boga i Świętych Pańskich w miejscach, gdzie się modlili. Ogołocili też z obrazów kościół w Bogdanowie i przekazali go wyznawcom nowej wiary. Namawiali chłopów ze swoich wiosek do przyjęcia nowego wyznania, i to skutecznie, bo nie sposób chłopu buntować się przeciw swemu panu. Nie wszyscy poddani jednak posłuchali. Byli też tacy, co poszli za głosem księdza i chodzili dziesięć wiorst do modrzewiowego kościółka w Postękalicach, gdzie mieściła się siedziba katolickiej parafii wydalonej z Bogdanowa na sto lat. Panowie na Krzysztoporzycach zapowiadali powszechne zniesienie poddaństwa i pańszczyzny, na co burzyła się przeciw nim okoliczna szlachta, żyjąca dostatnio, a czasem hulaszczo, z chłopskiej krwawicy. Opowiadania o tych wydarzeniach po dwustu latach zyskały całkiem inną formę i oprawę, tak że nawet legendy nie przypominały, tylko jakąś fantastyczną bajkę, i zapierały dech w piersiach słuchaczom podczas seansów bajania w domu Filipa Motyki. Ze szczególnym przejęciem słuchano o duchach pomordowanych właścicieli zamku, które to rzekomo strzegły skarbów ukrytych w ruinach zboru ariańskiego. Nie brakowało poszukiwaczy skarbów, choć tylko najbardziej odważni grzebali czasem w ruinach świątyni. Bywało, że jakiś szczęśliwiec trafił na garnek zaśniedziałych srebrnych bądź nawet złotych monet. Opowiadano, że znalazców prześladował jakiś pech, bo schodzili z tego świata wkrótce po odkryciu skarbu. Józef nie wierzył w te skarby, rzekomo odnajdywane. Garnka z monetami nigdy nie widział, w ruiny świątyni nie chodził. Wierzył natomiast w duchy pokutujące w lochach dawnego pałacu, do których wejście znajdowało się obok bramy wjazdowej kończącej aleję grabową. Wydawało mu się, że właśnie tego wejścia strzegą stojące na cokołach kamienne posągi rycerzy. Spędzający noce we dworze służący ze wsi opowiadali z przejęciem, jak w ciemną deszczową noc, gdy wiatr hulał po ogrodzie Krzysztoporskich, słychać było jakby z głębi tych podziemi szczęk oręża, chrapliwe krzyki walczących, jęki rannych i rzężenie konających. Czasem jakiś głos wzywał Jehowę, czasem Najświętszą Panienkę. Aż ucichło wszystko, a wiatr zerwał się, jęcząc w koronach bezlistnych drzew. Nagle przepadł, pozostawiając drzewa w bezruchu. W ciszy pełnej trwogi odezwało się dziecko, to cichutko kwiliło, to krzyczało, wołając matki. Józef słyszał też od folwarcznych, że nie w ariańskim zborze, a w pałacowych lochach ukryli skarby potomkowie Jana Krzysztoporskiego, rzucając klątwę, żeby przepadli ci wszyscy, którzy z wielkiej chciwości odważą się po nie sięgnąć. W zamierzchłych dziejach nie brakowało śmiałków, co, za nic mając ostrzeżenia, schodzili do tajemniczych lochów, ale żaden z nich nie powrócił.
Rodzina Szpilfoglów
Siedemdziesiąt lat przed zagładą narodu wybranego Żyd z Piotrkowa, Josek Szpilfogel, kupił u warszawskiego lichwiarza wolski majątek zajmujący łączną powierzchnię tysiąca ośmiuset sześćdziesięciu ośmiu mórg.
Nowy dziedzic, choć niegramotny i o posturze zaledwie z grubsza ociosanej, miał głowę do interesów i upór w dążeniu do celu. Był przekonany, że w życiu najważniejsze jest pomnażanie bogactwa, więc, nie tracąc czasu, zabrał się do ratowania podupadłego folwarku. Bladym świtem można było zobaczyć, jak ten wysokiego wzrostu mężczyzna, ubrany w czarne palto i w czapce z daszkiem na głowie, idzie z domu w kierunku obór dopilnować porannego obrządku. Zimą czy latem jeszcze przed nastaniem dnia zaczynał się ruch na ogromnym wewnętrznym dziedzińcu utwardzonym solidnym brukiem. Kobiety, rozmawiając, szły wydoić krowy. Fornale poili zwierzęta gospodarskie w oborach i stajniach. W sezonie wegetacyjnym szykowali zaprzęgi do wyjazdu w pole, a bydło po udoju wyganiano na pastwisko. Dziedzic krążył po całym placu, i biada temu, co się zaniedbał w obowiązkach, bo nowy właściciel potrafił też przyłożyć po gębie. Przy doglądaniu prac polowych najczęściej zastępował go ekonom Chmura, który także był Żydem, choć nosił polskie nazwisko. Żydów w ogóle było w majątku całkiem sporo. Jedni mieszkali w samym folwarku, inni we wsi. Razem z pracującymi tu na stałe Polakami i sezonowo zatrudnianymi mieszkańcami wsi stanowili zgodnie pracującą folwarczną siłę roboczą. Pod rządami nowego dziedzica pracowników zaczęło przybywać, zaczął się bowiem rozrastać miejscowy przemysł przetwórczy, gdyż właściciel uznawał, i słusznie, że sprzedaż nieprzetworzonych płodów rolnych jest nieopłacalna. Dla wolskiego folwarku zaczynał się długi czas prosperity.
Pod koniec XIX wieku na terenie dawnego siedliska Krzysztoporskich stało już około pięćdziesięciu budynków, z czego połowa murowanych i pracowało ponad dwieście osób. Szpilfoglowie w Woli nie próżnowali. Najpierw protoplasta Józef, a później jego synowie i zięciowie wybudowali gorzelnię i drożdżownię. Kolejnym dużym przedsięwzięciem była budowa wyposażonej w suszarnię słodowni. Postawiono ją przy zachodniej bramie, na ruinach zboru ariańskiego. Gmach wybudowany z solidnej czerwonej cegły miał kilka pięter wysokości. Zwieńczono go dachem z okazałym kominem i charakterystyczną fajką wylotu kanałów wentylacyjnych. Sylwetka tego gmachu, widoczna ze znacznej odległości, dominowała w panoramie Woli przez kilkadziesiąt lat. Bramę przy słodowni zamykał na noc dozorca mieszkający w stojącym obok domku. W pole wyjeżdżano bramą południową, usytuowaną między oborami i stajniami, tędy też zwożono do murowanych stodół zboże z pól. Ciężkie wozy terkotały po kocich łbach dziedzińca ciągnione przez konie lub woły pociągowe. Brama wschodnia, z wyjazdem na Wygodę, zamykała część przemysłową folwarku, gdzie produkowano okowitę i drożdże, rektyfikowano spirytus, wytwarzano likiery i wódki gatunkowe. Tutaj właśnie, przy drodze na Wygodę, powstały zręby fabryki chemicznej. Fabryka barwników była dziełem syna dziedzica, Maurycego Szpilfogla, absolwenta politechniki w Karlsruhe. Markus ukończył na tej uczelni chemię z wielką pochwałą (magna cum laude) i przy pomocy ojca zrealizował swoje marzenia. Fabryka sprawiła, że Wola stała się znana w Polsce na najbliższe kilkadziesiąt lat. Nie byłoby jednak tej znaczącej w kraju fabryki, gdyby nie pomoc Wojciecha Żeromskiego, bliskiego kuzyna słynnego polskiego pisarza, z którym Markus zaprzyjaźnił się serdecznie i którego ściągnął do majątku ojca. Żeromski poświęcił wolskiej chemii całe życie i spoczął pochowany na wolskim cmentarzu. Miał syna i córkę; oboje, jak na Żeromskich przystało, zostali wychowani w duchu patriotyczno-niepodległościowym. Syn Tadeusz, jak zapisał pisarz gminny, został w 1905 roku wydalony za działalność wywrotową przez wójta gminy Krzyżanów.
Najważniejsza, reprezentacyjna, brama folwarku otwierała się na północ, w stronę ogrodu. Ograniczały ją cokoły, na których stały rzeźby rycerzy, sztandar, laweta armatnia, figurki amorków; a wszystko ryte w kamieniu. Dostojnie prezentowały się te zabytkowe rzeźby, relikty niegdysiejszej świetności rodu Krzysztoporskich, po których oprócz tego pozostały lochy, w miejscu, gdzie niegdyś pysznił się magnacki pałac, i ruiny psiarni przy południowej bramie. Północna brama otwierała się w stronę cienistej grabowej alei, biegnącej między dwoma stawami ku drodze w stronę Piotrkowa. Na stawie przy drodze na Wygodę była wysepka z kamiennym lwem. Za ogrodem wiodła droga do wsi i dalej do Bogdanowa. Między sztachetami płotu dało się zobaczyć w oddali niemiecką kolonię położoną między Krężną a Gąskami. Przy płocie rosły potężne wiązy. Obok bramy stała portiernia. To tutaj Jan Mastalerz obmacywał kobiety wychodzące z fabryki po zakończeniu zmiany. Czynił to dla sprawdzenia, czy nie wynoszą do domu drożdży lub likierów. Ile było przy tym pisków, krzyków i złorzeczeń. Jan nie na darmo uchodził w okolicy za kobieciarza. Trudno sobie wyobrazić, żeby nie skorzystał z tak świetnej okazji do naruszenia granic kobiecej intymności.
Szpilfoglowie zamieszkali na początek w drewnianym domu z oranżerią, umeblowanym jeszcze przez dziedzica Trzcińskiego. Poprzedni dziedzic, choć dziwak i utracjusz, wielkim był patriotą. Świadczyły o tym porozwieszane na ścianach ryte w miedzi portrety królów polskich. Józef Szpilfogel i jego żona Hana, z domu Warszawska, byli praktykującymi Żydami, więc pierwszym budynkiem, jaki postawili, była synagoga. Niemałą radość wywołali tym wśród miejscowej społeczności żydowskiej do tej pory chodzącej na modły do miasteczka Rozprza. Od tej pory w każdy szabas szli Żydzi przez wieś w stronę bramy przy słodowni ubrani w nowe kapoty i czapki, z tałesami pod pachami. W pewnej odległości za nimi szły wystrojone Żydówki, w długich sukniach i białych bluzkach. Na głowach nosiły peruki, a dla ozdoby korale i kolczyki. W chłodne dni zarzucały na plecy duże, ciepłe chustki. Paradowały dostojnie przez wieś, a psy szczekały po zagrodach. Chłopskie dzieci miały radochę, wychodziły na drogę oglądać widowisko.
W Woli na rozrywkach nie zbywało. Wolnego czasu tylko brakło zaganianym do roboty chłopskim dzieciom na oglądanie wszystkich dziwów i cudaków przemieszczających się z dworu do dworu. Co jakiś czas ciągnęły przez wieś grupy linoskoczków i sztukmistrzów, kramarze z biżuterią, grzebieniami i wyrobami z jedwabiu, szły wróżące Cyganki. Bywało, że pojawił się Chińczyk z terakotowymi figurkami albo kataryniarz z małpką. Dzieci biegły za nimi gromadą aż do bram folwarku. Nie brakowało też grajków i śpiewaków wędrownych, a byli też miejscowi śpiewający ballady. Z głębi ogrodu słychać było czasem tęskne tony harmonii Adama Pawłowskiego i jakieś urywane zawodzenie:
Żegnaj mi, świecie, żegnaj kochanku…
Albo z innej beczki:
Na ulicy Czerniakowskiej, dom dwudziesty trzeci,
Pan Wiśniewski zabił żonę, dzieci…
Na weselach i potańcówkach muzykanci rżnęli ogniste polki i oberki, ale też domorośli poeci przerabiali na miejscowy użytek światowe szlagiery. Jak ten o siedmiu Murzynkach:
Było siedmiu Żydków, nie mieli co jeść.
Jeden umarł z głodu, zostało się sześć.
Icek kupił skrzypce, Berek kupił bas,
Żeby tę piosenkę zagrać jeszcze raz.
— Było sześciu Żydków, nie mieli co pić… — śpiewała sławna ciotka Polka, czyli Apolonia Banaszczyk. Do majątku Szpilfoglów przychodzili na sezon do pracy carscy żołnierze. Wśród sołdatów byli mężczyźni różnych narodowości, zamieszkujący bezkresne połacie imperium. Zaciekawienie wśród miejscowych budzili szczególnie skośnoocy, o wystających kościach policzkowych Buriaci, Kałmucy i inni przedstawiciele ludów Azji Środkowej. Biegały za nimi ciekawe wszystkiego dzieci, ale też niektóre kobiety, dlatego bystrych obserwatorów damsko-męskich związków erotycznych nie dziwiła obecność wśród gromady biegających dzieci czarnookich i czarnowłosych rodzynków o wyglądzie daleko odbiegającym od uznanego kanonu słowiańskiej urody.
Szkolne potyczki
Józef, kupując ziemię, był przekonany, że w ten sposób uchroni syna przed błąkaniem się po świecie. W hierarchii wyznawanych przez niego wartości najważniejsze było posiadanie ziemi i dachu nad głową. Zaraz potem liczyły się umiejętności. Ziemia i mądrość miały zapewnić jego synowi chleb i szacunek u ludzi. Wiedzę rolniczą i życiową mądrość sam przekazywał swojemu Wojtusiowi od maleńkości. Nadszedł jednak czas, żeby nauczyć go trudnej sztuki czytania, pisania i najprostszej choćby rachunkowości. To zadanie postanowił Józef powierzyć posiadającemu odpowiednie kwalifikacje belfrowi. Kierowany takimi oto motywami zaprowadził synka do wiejskiej szkółki, gdzie oddał go pod jurysdykcję nauczyciela Kędzierskiego, prosząc, żeby nauczył Wojtusia czego trzeba. Józef nie wątpił, że syn, dobrze przez matkę wychowany, nie będzie w szkole zbijał bąków, ale na wszelki wypadek prosił bakałarza, żeby nie powstrzymywał karzącej ręki, gdyby Wojtek odważył się być krnąbrnym lub, co gorsza, właściwych postępów w nauce nie czynił.
Całkiem to naturalne i słuszne, że nauczyciel ma prawo do karania uczniów łamiących szkolne prawa i zwyczaje. W sytuacji, gdy nie skutkowały napomnienia, belfer mógł odesłać ucznia do kąta, gdzie musiał nieposłuszny klęczeć do końca lekcji na twardej podłodze. Mógł też nauczyciel przyłożyć mu po otwartej dłoni twardym dębowym piórnikiem, wytargać za uszy, a nawet przetrzepać pasem skórę w miejscu, gdzie jest najdelikatniejsza. Nie był to oczywiście pełny zestaw represyjnych możliwości nauczyciela, bo pod tym względem bakałarze wykazywali się niebywałą inwencją, szczególnie ci, którzy mieli choćby niewielkie skłonności sadystyczne. Dzieci jak to dzieci, bez względu na miejsce i czas, są zazwyczaj skłonne do płatania rozmaitych figli, bo zgodnie z naturą na jednym miejscu wysiedzieć nie są w stanie. Wystarczy młodocianym trochę cugli popuścić, a na pewno wystrugają niezłą drakę.
Wojtek, mimo że przewyższał rówieśników wzrostem i budową ciała, usposobienie miał spokojne, a nauczyciela darzył szacunkiem, bo tak mu ojciec nakazał. Dziwił się więc chłopak na widok przerośniętego dryblasa, który nie dość, że żadnego szacunku nauczycielowi nie okazywał, to jeszcze żarty sobie z niego stroił. Jak tylko Kędzierski odwrócił się do niego plecami, pokazywał mu rogi i robił głupie miny ku uciesze reszty dzieciarni.
Zdarzało się, że nauczyciel wychodził na chwilę do sąsiedniej izby mieszkalnej, gdzie żona gotowała mu strawę. Nie zamykał za sobą drzwi, więc zapach gotującej się kapusty pchał się między szkolne ławki, a głodnawe już dzieciaki zaczynały myśleć wyłącznie o jedzeniu i do tego stopnia intensywnie, że im kiszki marsza grały. Łakomczuchy nie miały żadnej szansy na zaspokojenie narastającego głodu, więc skłonne były do zemsty na bakałarzu i mściły się, skandując w miejscowej gwarze obraźliwy dla niego wierszyk:
Organista z bekalorzym jadły kluski pod cmyntorzym.
Ani miski, ani łyżki, poparzyły sobie pyski.
Dzieci kończyły ten dwuwiersz wybuchem śmiechu na widok nauczyciela wracającego z resztkami kapusty na brodzie i wargach. Wojtek, na ogół nieskory do żartów, śmiał się do rozpuku, wyobrażając sobie nauczyciela wyciągającego ręką z garnka gorące kluski na przemian z organistą bogdanowskiej parafii i jak obaj śmiesznie podskakują z poparzonymi ustami i językami. Tym razem miał szczęście, że nie wpadł belfrowi w oko, bo zasłonił go siedzący przed nim przerośnięty dryblas z gębą rozdziawioną od ucha do ucha. Nauczyciel, nie ukrywając wściekłości wywołanej fatalnym wybrykiem uczniowskiej gromady, wściekłości podsyconej jeszcze koniecznością odejścia od smacznego posiłku, krzyknął tak głośno, że dzieciom śmiech zamarł na ustach. Wywołał do tablicy pechowego wyrostka i nakazał mu co prędzej wyrecytować zadany na dzisiaj wiersz. Dryblas nawet nie wiedział, o jaki wiersz chodzi, zresztą i tak nie znał żadnego, dlatego stał jak oniemiały na środku szkolnej izby. Dzieci zaczęły mu podpowiadać.
— Kapela, kapela — szedł przez izbę szept głośny jak trzaśnięcie z bata.
— Cicho — krzyknął ponownie belfer, waląc przy tym dębową linijką w stół.
— W każdej wiosce jest kapela, co rolnika rozwesela — dryblas z wyraźnym trudem wydukał, nie bez jąkania się i stękania.
— No, dalej, ośle — domagał się nauczyciel kolejnej części wiersza, a uczeń milczał jak grób. — W niej różne zwierzęta mają swoje instrumenta — zachęcał dalej, acz bezskutecznie bakałarz. Wreszcie zrozumiał, że nie wyciśnie z gamonia ani słowa, i wskazał mu liniałem miejsce w kącie z prawej strony tablicy. Kpiarz posłusznie uklęknął w miejscu, które wskazał nu nauczyciel. Miał tam pozostać do końca lekcyjnych zajęć. Zdesperowany arogancją ucznia belfer postanowił uczynić mu tę karę bardziej dotkliwą, przyniósł więc ze swojej izby torebkę wysuszonego grochu i rozsypał w kącie na podłodze. Klęczenie na twardych ziarnach miało nauczyć niesfornego tępaka właściwego zachowania w szkole i szacunku dla nauczyciela. Kiedy już sytuacja została opanowana, uczniowie wrócili do przerwanych zajęć. I dalej trwało odpytywanie z zadanego wiersza. Później nadeszła nauka rachunków. Podczas wznowionych zajęć klęczący w kącie chłopiec kręcił się i wiercił niemiłosiernie, może z powodu uwierającego w kolana grochu, chociaż obserwujące go nieustannie dzieci zauważyły, że porusza ustami, jakby coś jadł. Nadszedł koniec zajęć. Dzieci po odmówieniu modlitwy powstały z miejsc. Podniósł się także z klęczek uczeń odbywający karę i wtedy belfer wraz z całą klasą wpadli w zdumienie. Na podłodze, gdzie klęczał wesołek, nie było ani jednego ziarnka grochu. Na pytanie zaskoczonego bakałarza, co zrobił z grochem, dryblas z rozbrajającą szczerością odparł, że zjadł. Na dowód tego wypluł na podłogę kilka niedogryzionych jeszcze ziaren. Następnego dnia uczniowie, wchodząc do szkolnej salki, zauważyli w kącie na podłodze niewielką pryzmę kamyczków wielkości paznokcia wysypanych przez nauczyciela ku przestrodze niesfornym uczniom.
Uciekająca jesień okrywała się zasłoną siwych mgieł. Na wolskich polach wyrwano już z wyziębłej ziemi ostatnie kartofle. Resztki trawy na łąkach Nowego Stawu pożółkły od nocnych szronów. Dzieci gospodarzy odetchnęły z ulgą, bo bydło przestało wychodzić z obór.
Nastał czas nauki w szkole. Co kto miał ze szkolnych przyborów, zbierał do płóciennej torby zaciąganej u góry sznurkiem służącym też do przewieszania sakwy przez ramię. Nie było tego wiele. Obowiązkowo — niewielka drewniana tabliczka do pisania, z rysikiem i szmatką do ścierania używaną, gdy zapisany tekst musiał ustąpić nowemu. Były też patyczki, równo przycięte, długie na dziesięć centymetrów, służące do nauki liczenia. Kajet, ołówek i mały nożyk należały do rzadkości. Takie wyposażenie było przedmiotem zazdrości ze strony większości dzieci, których rodziców nie było stać na taki luksus albo uważali kupno tych rzeczy za fanaberie i niczym nieuzasadnioną rozrzutność. Przedmiotem marzeń był elementarz, którego posiadanie sprawiało dziecku nie lada satysfakcję i wbijało w zrozumiałą dumę.
Nie wszystkie jednak dzieciaki do szkoły posyłano. Te, które dostąpiły owego szczęścia, chodziły codziennie na Wygodę po błotnistej, pełnej kałuż drodze tam i z powrotem, jakieś sześć wiorst. Zimą niezbyt ciepło ubrane dzieciska musiały przedzierać się przez śniegowe zaspy. Podczas tęgich mrozów, będących raczej regułą niż anomalią, młodociani mieli przymusowe ferie, zawsze wypełnione pożytecznymi zajęciami w domu i zagrodzie. Nauczycielem w Wygodzie był Kędzierski i to on właśnie został pierwszym nauczycielem w Woli, kiedy to 1 września 1900 roku otworzyła swoje podwoje. Szkołę postawiono na skraju żwirowego pagórka, tuż obok ruin ariańskiego zboru. Budynek był murowany, kryty dachówką. Mieścił dwie przestronne izby do nauczania i wygodne mieszkanie dla nauczyciela. Całości dopełniały typowe dla wsi zabudowania gospodarcze. Józef Motyka, jeżdżąc przez Wygodę na targi do Rozprzy, mijał po drodze rachityczny budyneczek szkolny, dlatego cieszył się z wybudowania porządnego budynku w Woli. Sam nawykły do podróżowania konnym zaprzęgiem w słońcu, w deszczu i na mrozie współczuł maluchom na piechotę zmagającym się z parszywą drogą i często psią pogodą. Nie mniej od humanitarnych liczyły się dla rodziców praktyczne korzyści. Na dojście do szkoły dzieci potrzebowały teraz znacznie mniej czasu, były więc bardziej pożyteczne jako siła robocza w gospodarstwie. Trzeba bowiem wiedzieć, że zatrudnienie nieletnich było jednym z ważnych filarów dźwigających gospodarkę wczesnego kapitalizmu na ziemiach polskich zaboru rosyjskiego.
Józef nie wahał się wysłać syna do wiejskiej szkoły, a pobytu tam dziecka za stratę czasu nie uważał. Jako człowiek bywały w gminnych i gubernialnych urzędach, doświadczony w handlu na targach i jarmarkach wiedział, że człowiek niegramotny gorzej był traktowany od takiego, co choćby czteroklasowe miał wykształcenie. Mniej też był narażony na oszustwa i szalbierstwa ze strony wszelkiej maści cwaniaków i wydrwigroszów trudniących się przejmowaniem owoców pracy niewykształconych, zapracowanych i nieobytych w świecie rolników. Tylko człowiek posiadający umiejętność czytania, pisania i rachowania miał szansę obronić się w pewnym stopniu przed bezwzględnym i bezlitosnym wyzyskiem ze strony społecznych pasożytów zaludniających wielką gromadą znany Józefowi świat.
Od kiedy mały Wojtuś wyrósł z pieluch, skończyła się nad nim matczyna władza, a obowiązki mentora przejął ojciec, wprowadzając swego następcę w reguły rządzące widzialnym światem, który na początku ograniczał się do własnej rodziny, domu, zabudowań gospodarczych i zwierząt zamieszkujących zagrodę. Z każdym rokiem ubywało dziecku beztroskiej wolności, a przybywało obowiązków do dźwigania, do których stanowczo i konsekwentnie wdrażał go ojciec.
Koronacja
W niedzielę 1896 roku w majątku Szpilfoglów miała miejsce wielka feta. Po wybrukowanym dziedzińcu paradowała straż ogniowa w sile kilkudziesięciu ludzi. Władzę nad strażakami sprawował Zukin, miejscowy szewc i grabarz. Zapamiętała go dobrze wnuczka Józefa Szpilfogla, Helenka, jako człowieka chudego o biblijnym wyglądzie, z orlim nosem, czarnymi włosami i zarostem na twarzy oraz grubymi, wywiniętymi wargami. Wbrew jego woli dziedzic ustanowił go szefem straży, choć on pożaru bał się jak ognia. Dziedzic uparł się obsadzić w tej roli Żyda, zgodnie z własną polityką personalną, której zasadą było powierzanie ważniejszych stanowisk wyłącznie Niemcom i Żydom. Tak więc Zukin był jedynie figurantem, w rzeczywistości natomiast strażą dowodził Lasota, a pomagał mu wszechobecny Jan Mastalerz.
Muzykowania też było sporo, a nawet i tańce. Zabawa stawała się coraz przedniejsza, w miarę jak ubywało piwa w beczkach z łaski dziedzica wytoczonych z piwnic. Piwo nalewał według swego uznania zaufany pracownik, właśnie Jan Mastalerz. Paradującego ze strażą Zukina podziwiał jego ojciec, stary Szaja, uczestnik między innymi wojny rosyjsko-tureckiej w latach 1853–1856. Służąc carowi dwadzieścia lat, niczego się nie dorobił. Nie dostał nawet medalu najgorszej rangi, bo potomkowie janczarów i mameluków sprawili sołdatom Aleksandra II tęgie lanie. Car Aleksander III nie żył już prawie od dwóch lat. Zmarł na chorobę nerek 20 października 1894 roku na Krymie. Władzę nad imperium przejął jego syn. Nastał właśnie czas koronacji nowego monarchy, Mikołaja II, i z tej okazji powszechnie świętowano od Łodzi po Sachalin. Gubernator piotrkowski przewodniczył wielkim uroczystościom odbywającym się na najważniejszym placu Piotrkowa, zwanym od niedawna placem Mikołaja. Jego Ekscelencja nakazał świętować i cieszyć się z tej okazji wszystkim poddanym cara w piotrkowskiej guberni. Świętowano więc, powszechnie prezentując wiernopoddańczą postawę wobec zaborcy. Uroczystości odbywały się po dworach, bo chłopi na zagrodach uznawali za dni wolne od pracy tylko niedziele i święta kościelne, stosując się ściśle do nakazu zawartego w trzecim przykazaniu dekalogu. Pamiętano jeszcze, że to car ukazem z 1864 roku nadał chłopom ziemię i uwolnił od wielowiekowego szlacheckiego ucisku, ale też znana była represyjna strona samodzierżawia, z budzącą strach dwudziestoletnią służbą wojskową. W guberniach obejmujących dawne ziemie Rzeczpospolitej uroczystości koronacyjne przebiegały spokojnie. Inaczej było w Moskwie, gdzie 18 maja na Polu Chodyńskim obchody zakończyły się tragicznie. Z powodu złej organizacji zginęło 1400 osób, zadeptanych i uduszonych w tłoku. I tak początek panowania Mikołaja II naznaczyła góra trupów. Car nie przejął się wcale tym tragicznym wydarzeniem i wieczorem ucztował na przyjęciu w ambasadzie francuskiej. Jaki początek, taki koniec. Ostatnie lata ostatniego cara Rosji spłynęły krwią ofiar rewolucji październikowej, a wcześniej — ofiar wojny z Japonią i wojny światowej. Po dwudziestu jeden latach od koronacji pojawi się w Petersburgu mały, łysy, niepozorny człowiek o ksywie Lenin i na fali niezadowolenia gnębionego ludu rosyjskiego, przy pomocy niczym nieskrępowanej demagogii, doprowadzi do obalenia cara i ustroju. Ten zawodowy rewolucjonista po objęciu dyktatorskiej władzy nakaże uśmiercić Mikołaja II, jego małżonkę Alix, ich cztery córki i syna. Ta krwawa jatka będzie mieć miejsce w Jekaterynburgu w roku następnym po wybuchu bolszewickiej rewolucji.
Tymczasem zabawa na folwarku w Woli trwała w najlepsze, a kiedy błękit nieba przeszedł w granat, wystrzeliły ponad korony drzew ogrodu Krzysztoporskich bajecznie kolorowe fajerwerki. Chłopi ze wsi Wola nie byli oczywiście zaproszeni na dworskie uroczystości. Kończył się dzień, młodsze dzieciaki układały się do snu. Nagły huk wystrzeliwanych rac wywabił wieśniaków z domów; stojąc w opłotkach zagród, ze zdumieniem patrzyli na pańskie fanaberie. Zaintrygowane niezwykłym zjawiskiem dzieci z krzykiem wybiegły na wiejską ulicę. Przez chwilę stały jak oniemiałe, z otwartymi ze zdumienia i podziwu ustami. Patrzyły w ciemne niebo przecinane raz po raz setkami ognistych, kolorowych odłamków. Wśród widzów tego fantastycznego spektaklu był także ośmioletni Wojtuś Motyka. On jeden z tej gromady obserwujących feerię ognistych pióropuszy miał doczekać ponownego pokazu bengalskich ogni siedemdziesiąt lat później, widoku zafundowanego mieszkańcom Woli przez dyrekcję fabryki w Dniu Chemika.
Tak się złożyło, że od dnia carskiej koronacji życie codzienne w Woli nabrało nowego, szybszego tempa i stało się pełne niespodzianek. Wszystkim się zdawało, że ognie na nocnym niebie stanowią zapowiedź ciągu wydarzeń nieuchronnie prowadzących do końca świata albo przynajmniej do wielkiej, okrutnej i krwawej wojny, w której zgliszczach legną spopielone resztki odwiecznych porządków. W istocie spełniły się te przeczucia, w nieco dalszej jednak przyszłości, kiedy dorosło i zmężniało pokolenie, co to w dzieciństwie tak bardzo zafascynowało się feerią sztucznych ogni ufundowanych przez dziedzica Joska Szpilfogla.
Tymczasem jednak, jak to w życiu bywa, wszystko szło normalnie — krótkie cykle pomyślności przeplatały się z dłuższymi okresami niepowodzeń. Na przełomie XIX i XX wieku mieszkający w drewnianym domu koło dworskiego stawu Żyd Grauman kupił sobie maszynę do szycia. Ten przystojny krawiec, nazywany nie wiadomo dlaczego przez chłopów Srajmułą, używał do tej pory zwykłej igły do szycia barchanowej i lnianej bielizny oraz cajgowych ubrań. Zaczęły się więc pchać ludziska do drewniaka, gdzie mieszkał, podziwiać ten cud techniki oraz krawca — jak uśmiechnięty od ucha do ucha naciskał tylko pedał, a szyła maszyna. Ta maszyna była zaledwie ciekawostką. Dopiero w majątku Szpilfogla produkcja przemysłowa szła pełną parą, nie tylko w przenośni, ale i dosłownie, bo z pary wodnej korzystano przy produkcji okowity; zresztą nie tylko tam. Majątek ziemski dawał przyzwoite zyski tylko wtedy, gdy płody rolne zostały przetworzone na miejscu. Józef Szpilfogel od dawna o tym wiedział, dlatego inwestował w przetwórstwo znaczne pieniądze. Wraz z kończącym się stuleciem wolskie dominium produkowało już na dużą skalę. Proste gorzelnictwo było zaledwie cząstką całego kompleksu rolno-przemysłowego. Na miejscu działały też destylarnia, wytwórnia wódek gatunkowych i drożdżownia. Skala produkcji była tak duża, że rów odprowadzający ścieki przez pola do rzeki Luciąży nie zawsze mógł pomieścić płynne odpady poprodukcyjne. Od rowu niósł się zapach przez całą wieś. Kobiety pracujące w fabrykach Szpilfogla doskonale znały proces produkcji. Wiedziały więc, kiedy co płynie rowem w kierunku wsi Radziątków. Czasem czerpały z rowu do różnych naczyń brunatną ciecz, wiedząc, że zawiera akurat znaczne ilości odpadowego spirytusu, którego we wsi powszechnie używano do smarowania nóg. Nie było jeszcze wtedy paskudnego zwyczaju picia skażonego alkoholu. Czas spożywania wszelkich mikstur zawierających alkohol nadszedł znacznie później, a osiągnął apogeum sto lat później, u schyłku komunizmu i pod rządami wczesnej Solidarności. Pewnego dnia stał się cud. Kilka kobiet wybrało się jak zawsze o właściwej porze nabrać z rowu owej brunatnej cieczy sprawiającej ulgę chorym na reumatyzm. Nad rowem czekała je niespodzianka. Popatrzyły na wartki nurt spływających z folwarku ścieków i oniemiały z wrażenia. Nie wiedziały, czy to jawa, czy sen, bo ni stąd, ni zowąd szarobura ciecz zmieniła swoją barwę. Najpierw na szarozieloną, lecz nie minęło więcej jak pięć minut, a zieleń zaczęła nabierać intensywności, zamieniając wartko płynący strumyczek w szemrzącą szmaragdową wstęgę. Napotykając rzuconą przez dzieci gałąź, zielona woda skręcała się jak korkociąg, tworząc wir wyrzucający w górę małe jak paznokieć pęcherzyki rozpryskujące się w białozieloną pianę. Strumyk nie pachniał jak zawsze kartoflanym wywarem, tylko niósł ze sobą jakiś nieznany im dotąd, gryzący w nosie i ustach odór. Napatrzywszy się do woli owemu dziwu, kobiety ruszyły co prędzej do wsi z językami na wierzchu gotowymi głosić o tym przedziwnym zjawisku. We wsi, tuż obok domu Ajzyka, spotkały znajomego Żyda wędrującego polną drogą od Jeżowa przecinającą w poprzek śmierdzący rów. Ten potwierdził, że fabryczny ściek istotnie nabrał koloru, ale nie był to wcale szmaragdowy, tylko czerwony jak krew. Doszło do sporu, który natychmiast ucichł na widok bryczki nadjeżdżającej od Bogdanowa. Parą koni powoził woźnica. Na tylnym siedzeniu kobiety rozpoznały sylwetkę bogdanowskiego proboszcza, księdza kanonika Wojciecha Rożniewskiego, który od czterdziestu lat dowodził parafią. Kobiety kłaniały się nisko sędziwemu księdzu, który od 1860 roku nieprzerwanie towarzyszył swoim parafianom, od kołyski po grób. Trzymał się jeszcze rześko, mimo że stuknęła mu siedemdziesiątka. Józef Motyka wychodził właśnie na ulicę z opłotków swojej zagrody. Na widok proboszcza zdjął czapkę, ale się nie kłaniał, bo nie nawykł do zginania karku zarówno przed księdzem, jak przed dziedzicem. Jeśli już pochylił plecy, to za pługiem albo pod ciężarem worków ze zbożem własnego zasiewu. Domyślił się, że sędziwy kanonik jedzie w odwiedziny do wolskiego dziedzica, gdzie często gościł. Szpilfogel, jako Żyd, utrzymywał we dworze cheder i synagogę. Nie przeszkadzało mu to szanować katolickiego księdza, podejmować obiadem i datków nie skąpić na potrzeby parafii. Dziedzic ledwo co wrócił od wód z Marienburga i oczekiwał na proboszcza z obiadem. Podawano zawsze tradycyjne żydowskie potrawy, z nieodłączną gęsiną i karpiem ze stawu na Pustkowiu, gdzie gospodarzył młynarz Mikołowski. Smakowite dania popijano dobrym węgierskim winem. Na myśl o specjałach żydowskiej kuchni kanonika zaczęło ssać w żołądku. Spojrzał krótko na Józefa, który Boga pochwalił.
— Na wieki wieków — odpowiedział mu ksiądz i kazał woźnicy podciąć konie.
Józef zaś wcisnął na głowę swoją maciejówkę i wszedł do sklepu Mośka, gdzie go po naftę wysłała Katarzyna.
Wieść o ściekach fabrycznych koloru krwi obiegła Wolę lotem błyskawicy i stała się pożywką dla zabobonów i przesądów. Zabulgotało w kotle zbiorowej psychozy. Według najmniej tuzina wróżbitów specjalizujących się w interpretacji nadprzyrodzonych zjawisk czerwona woda była pierwszą przestrogą przed kataklizmem, co miał nieuchronnie nadejść. Świadczyły o tym też inne znamienne zjawiska. W Kacprowie rzekomo kury przestały nieść jaja, a w Bogdanowie krowa zaczęła dawać czerwone mleko. W jeszcze innej miejscowości urodziło się cielę o dwu głowach i z dwóch cycków naraz ssało. Wkrótce jednak ten balon konfabulacji prysnął jak bańka mydlana, bo nowa wieść przebiegła przez wiejskie opłotki — o tym, że młody dziedzic, mieszając w fabryce jakieś bezbarwne kwasy i proszki, wyrabia z nich farby służące do barwienia tkanin. Kolorowa woda w rowie to były po prostu pozostałości po jego produkcji. Wiedza, jaką Maurycy Szpilfogel zdobył podczas studiów w Karlsruhe, zyskała teraz praktyczny wymiar w postaci poszukiwanych przez przemysł włókienniczy barwnych pigmentów. Niestety, produktem ubocznym w tym procesie technologicznym były owe barwne i trujące wody odpadowe płynące sobie rowem przez chłopskie pola do Luciąży i Pilicy ku uciesze dziecisków z Woli i okolicznych wiosek. Budując od podstaw opartą na najnowocześniejszej technologii fabrykę barwników, Maurycy Szpilfogel zapoczątkował trwającą prawie wiek prosperity dawnego magnackiego gniazda Krzysztoporskich. Młody fabrykant odcisnął w ten sposób swoje piętno na losach kilku pokoleń mieszkańców Woli oraz bliższej i dalszej okolicy.
Józef Motyka, jeżdżąc na targ do Rozprzy, z ciekawością patrzył na pnące się mury fabrycznych budowli i można by z dużą dozą prawdopodobieństwa przypuszczać, że nie zaświtała mu w głowie myśl o prawnuku wykształconym na chemika, o dwudziestolatku z aparycją filmowego amanta i o jego tragicznej śmierci w oparach rozkładających się związków azotu, niezbędnych do wytwarzania pigmentów, barwiących baśniowo tkaniny na wyśnione kreacje dla pięknych kobiet. Może jednak w jakiś tajemny sposób przyszłość otworzyła mu szczelinę, przez którą zobaczył i usłyszał fabryczną orkiestrę grającą żałobnego marsza i kondukt przechodzący obok rodzinnej zagrody, a w domu za zasłoniętymi oknami ujrzał syna Wojciecha leżącego na łożu śmierci, który pyta czuwającego przy nim innego prawnuka, kogo to odprowadzają na cmentarz w taki piękny, sierpniowy dzień?
Początki mają to do siebie, że na ogół wzbudzają entuzjazm, który wyzwala innowacyjność i polot w działaniu. Rozbudowa przemysłowego ośrodka majątku Szpilfoglów przyniosła znaczące zmiany na wsi i w folwarku. Ogród Krzysztoporskich odzyskał część dawnej świetności. Zadbano o trawniki, drzewa i krzewy. Uporządkowano alejki, mostki i przystań na stawie. Pyszniły się rabaty kwiatowe, tak kolorowe, jakby czerpały swoje barwy z pigmentów Maurycego. Osuszono jeden ze stawów, ten obok drogi na Wygodę. Na pozyskanym terenie powstała osobna fosa w kształcie podkowy z brzegami obsadzonymi tujami. Na dawnym dnie stawu, po specjalnym utwardzeniu, powstał kort tenisowy. Przebudowany park miał charakter otwarty. W niedziele i święta mieszkańcy Woli wypoczywali tu, podziwiając kamienne rzeźby Krzysztoporskich i słuchając słowików kląskających w plątaninie zieleni. Był 1905 rok. Cesarstwo rosyjskie wchodziło w okres wyniszczających wojen i krwawych wewnętrznych rozruchów. XX wiek przygotowywał scenę świata dla największych zbrodniarzy w historii ludzkości.
Nie wszyscy w te wiosenne ciepłe dni wylegiwali się w dworskim ogrodzie. Wielu miejscowych Żydów uwiedzionych mirażem Nowego Świata przenosiło się za ocean. Synowie Ajzyka wyjechali do Buenos Aires. Nie pierwsza to migracja tej rodziny. Sądząc po brzmieniu nazwiska, protoplasta rodu musiał wcześniej mieszkać w Anglii, gdzie hebrajskiego Izaaka przemianowano właśnie na Ajzyka, zanim trafił do dominium Krzysztoporskich. Najwięcej wolskich Żydów wyjechało do Ameryki Północnej. Tam dość skutecznie dobijali się do wrót finansjery. Dotyczyło to głównie takich osób, jak synowie piekarza Stobnickiego, którzy ukończyli Politechnikę Warszawską. Tym, co mieli głowę do interesów, powiodło się za oceanem. Podobno jeden z wolskich Żydów założył pierwszy burdel w Kalifornii. W Woli pojawili się syjoniści zbierający datki na wykup Syjonu, czyli wykup ziemi w Palestynie z rąk tureckich. Na tej ziemi powstawało osadnictwo żydowskie, jako forpoczta przyszłego państwa Izrael. Niektórzy dali się namówić na wyjazd do Palestyny, jakby bojąc się przyszłości, co jawiła się nasycona ksenofobią i antysemityzmem. Niedobrze wróżyły malowane nocą na bramach folwarku napisy: „Żydzi do Palestyny!”.
Ludzie wyjeżdżali na Zachód na ogół z własnej woli, ale na Wschód to już niekoniecznie, a nader często pod brutalną presją carskiej żandarmerii. Jego Wieliczestwo Mikołaj III nie zwykł żartować z poddanymi i bez żadnego kamuflażu wymuszał siłą bezwzględne posłuszeństwo. Dwudziestoletnia służba w carskiej armii była ważnym filarem podtrzymującym tron. Armia była zabawką w rękach władcy absolutnego, który przed nikim nie ponosił odpowiedzialności. Wyrwani ze swych domów i środowisk młodzi chłopi mieli obowiązek bez szemrania składać swoje życie na ołtarzu tyranii. Jego Wieliczestwu nie wystarczało gnębienie i wyzysk poddanych oraz ciemiężenie podbitych narodów. On pragnął sławy i chwały, a to pragnienie mogła zaspokoić tylko nowa, zwycięska wojna. Idąc więc za przykładem swoich poprzedników z dynastii Romanowych, rozpętał Mikołaj kolejną wojnę, tym razem przeciw Japonii. Waleczny monarcha nie miał zapewne pojęcia, że wymuszonego wsparcia udzieliła mu wieś założona ongiś przez magnata Mikołaja z Krzysztoporzyc. Niełaskawy los wskazał na Kozuba, którego nazwisko być może pochodzi od miejscowych uroczysk zwanych Małym i Duzym Kozubem. Z czasem to nazwisko, wywodzące się od naczynia z kory, uległo deformacji i Kozubowie przemienili się w księgach parafialnych w Kazubów. Słowa „kozub” używano też jako określenia upartego człowieka, a tę cechę Kozubowie w Woli niezmiennie kultywowali. Car, mając się za wielkiego stratega, przestawiał sobie figurki na mapie imperium, a sołdat Kozub w ślad za ruchem ręki absolutnego władcy przemieszczał się o tysiące wiorst, najczęściej pieszo. Sieć kolejowa w Rosji była nader rzadka, a Kolej Transsyberyjska nadal w budowie, i nie dotarła jeszcze nad zimne wody Oceanu Spokojnego. Zawierucha wojenna ogarnęła bezkresne obszary Dalekiego Wschodu, a jej skutki okazały się dla Rosji wielce niekorzystne. Sołdat Kozub i jego towarzysze niedoli nie spełnili niestety oczekiwań Jego Wieliczestwa. Dostali łupnia od potomków samurajów, najpierw 2 stycznia 1905 roku pod Port Artur, a wkrótce potem pod Mukden. Po tych dotkliwych porażkach Kozub, stawający dzielnie do boju w zastępstwie monarchy („Bo najdzielniej biją króle, a najgęściej giną chłopy”, jak mówi Konopnicka), miał jeszcze szansę odbyć egzotyczną podróż życia przez trzy oceany na pokładzie jednego z okrętów interwencyjnej Floty Bałtyckiej wracającej do swych baz. Niestety, tej szansy pozbawili go wredni Japończycy. Mając za nic wielkie i ambitne plany rosyjskiego monarchy, zmasakrowali jego flotyllę w bitwie koło wyspy Cuszima, posyłając na dno większość okrętów. W tej sytuacji Kozub, wysuszony na marnym carskim wikcie niczym to naczynie z kory, ale szczęśliwy, bo japońscy żołnierze nie rozpłatali mu brzucha bagnetem, ruszył czym prędzej do Nadwiślańskiego Kraju. Powrócił dopiero po dwudziestu latach parszywej służby do ukochanej Woli, ale w na tyle dobrej formie, żeby się ożenić, spłodzić syna i cztery córki. Cara Mikołaja zaś spotkał los podobny do tego, jaki on zgotował tysiącom swoich poddanych. Nie pomogła mu nawet pieśń Boże, cara chrani, śpiewana przez strażaków pod komendą Zukina przy hukach i błyskach ogni bengalskich na dziedzińcu folwarku Szpilfogla w dniu koronacji.
Rozdział 2: Zmagania z diabłem
Chłopcy z Bujnowskiej
Zanim padł strzał, Albin był już w bramie kamienicy. Skoczył w pierwszą bramę przy ulicy Towarowej, kiedy granatowy policjant, oglądając się do tyłu, spuścił z niego wzrok. Podejrzliwe spojrzenie towarzyszyło mu nieustannie podczas przemarszu przez miasto. Policjant szedł blisko, z karabinem przewieszonym przez ramię, jakby się uwziął właśnie na niego. Zdawało mu się, że granatowy jakimś tajemnym sposobem przejrzał jego zamiary, a właściwie tę jedną jedyną myśl, która bez reszty wypełniała mu głowę. Uciec! Uciec jak najszybciej przy pierwszej nadarzającej się okazji. Ale takiej wymarzonej okazji dotąd nie było. Cała grupa złożona z około dwustu młodych mężczyzn, ba, chłopców jeszcze, tworzyła kolumnę otoczoną przez kilkunastu uzbrojonych w karabiny granatowych policjantów i niemieckich żołnierzy w hełmach. Niemcy zamykali kolumnę, mając baczenie na wszystkich więźniów, a także na eskortujących ich polskich policjantów. Albin wiedział, że musi uciec właśnie teraz. Skoczył w bramę i pędził do utraty tchu. Znalazł się na znanym podwórku zabudowanym komórkami i gołębnikami.
— Stój, stój! — krzyczał granatowy policjant.
— Halt, halt! — darli się Niemcy.
Podczas ucieczki Albina Ireneusz zagapił się przez chwilę. Konwojenci zdążyli już wycelować karabiny w młodych ludzi. Mimo to Irek chciał jeszcze skoczyć za starszym bratem, ale powstrzymał go huk wystrzałów. Serce w nim zamarło z obawy o życie brata. Poczuł ulgę dopiero, gdy usłyszał meldunek składany Niemcom przez polskich policjantów, że nie zdołali schwytać zbiega ani go zastrzelić. Niemieccy żołnierze byli wściekli. W odwecie zaczęli tłuc kolbami karabinów kogo popadło i poganiać pojmanych w stronę widocznej z końca ulicy Towarowej kolejowej rampy. Stał tam pociąg złożony z bydlęcych wagonów.
— Raus! Raus! Schneller! — wrzeszczeli Niemcy jak opętani.
Kolumna więźniów ruszyła szybkim krokiem, prawie biegiem, w kierunku rozsuniętych drzwi wagonów. Powiało grozą, a w serca młodych mężczyzn zakradł się lęk.
Niesamowite, ale jeszcze do niedawna Bujnowska sprawiała wrażenie, jakby czas się na niej zatrzymał. Dzień, co prawda, nadal budził się po nocy, jednak tamte dni były jakieś leniwe. Słońce grzało jeszcze dość mocno jak na koniec lata, ale życie gwarnej zazwyczaj ulicy przycichło. Ludzie snuli się po zapuszczonych ogródkach. Z rzadka terkotały koła wozów po brukowanej, wąskiej jezdni, z rytmicznym stukaniem podkutych końskich kopyt w tle. W powietrzu unosił się jakiś smętny duszek trzymający ludzi w objęciach apatii. Wyglądało to na jakieś nieszczęście, którego nie da się uniknąć, na które można tylko czekać, poruszając się na zwolnionych obrotach w zaczarowanym kontredansie. Tak było do dnia, kiedy żałosny jęk syren i złowrogi warkot nisko lecących samolotów o skrzydłach oznaczonych czarnymi krzyżami wstrząsnął sennymi uliczkami. Seria potwornych wybuchów, dosłownie i w przenośni, zakołysała całą okolicą. Szyby posypały się z brzękiem, a po murach domów pobiegły wzdłuż i w poprzek rysy i pęknięcia, tworząc w niektórych miejscach głębokie szpary. Ludzie w domach z przerażenia padli na podłogi, a ci w ogródkach i na podwórkach przylgnęli do mokrej ziemi. Całą południową dzielnicę miasta zasnuły gęste dymy. Z niewidocznego nieba z rykiem silników nurkowały wrogie samoloty. W tle niósł się świst pocisków, łomot uderzeń w mury i brzęk wypadających resztek szyb. Wszystkim się zdawało, że świat cały został pochwycony w tryby jakiejś diabelskiej maszynerii służącej zagładzie na miarę Apokalipsy. Tymczasem samoloty oddaliły się tak samo szybko, jak przyleciały. Została tylko cisza i zatopione w niej płonące miasto. Ludzie, sparaliżowani strachem i zastygli w wielkim zdziwieniu, powoli odzyskiwali świadomość. Zrozumieli, że stało się to, o czym mówiło się nieustannie od kilku miesięcy. Wojna. Ci, w których ciekawość przemogła strach, wychodzili z zaimprowizowanych kryjówek na ulicę. Z kamieniczek Kowalskiego, Heka, Engla, Dajcza i Piotrowskiego, z oficyn w podwórkach, drewnianych domków ukrytych w ogrodach, z gigantycznego kolejowego Pekinu wychodzili ludzie na zasnute dymem ulice. Na Bujnowską, Towarową, Wyścigową — z warsztatów i fabryk. Ze Sklejek, z Huty Feniks, z jakichś zakamarków. Gruchnęła wieść na całą dzielnicę, że płoną kolejowe magazyny z żywnością. Jakie emocje stały się udziałem mieszkańców tej proletariackiej części miasta, zrozumieć może tylko ktoś, kto otarł się w życiu choćby o krawędź ubóstwa. Dlatego pożar magazynów z żywnością był dla tych ludzi wydarzeniem równie ważnym, a może nawet ważniejszym od pierwszego w dziejach miasta bombardowania z powietrza. Rzucili się, aby ratować co się da z dawna zakorzenieni tu Domaradzcy, Musiałowie, Sarowie, Makowscy, Turlejscy, Stępniowie i wielu innych. Z narażeniem życia wydobywali z płonących hal worki mąki, cukru i skrzynki z konserwami. Inni, bardziej zdeterminowani, a może tylko sprytniejsi, ale na pewno pozbawieni skrupułów, omijali płonące magazyny, włamywali się za to do pomieszczeń zupełnie niezagrożonych, skąd wynosili co lepsze rzeczy. W rabunku brały udział całe rodziny, ściągając naprędce dostępne im środki transportowe w postaci przeróżnych wózków, taczek i rowerów. Zanim niespiesznie zjawiły się służby porządkowe, szaber osiągnął apogeum. Większość rządowych zapasów żywności błyskawicznie zmieniła miejsce składowania, znikając w niemożliwych do wykrycia zakamarkach. Ciekawe, że wśród szturmujących płonące magazyny nie było licznie mieszkających tu Żydów; oni do akcji włączyli się później, skupując zdobycze szabrowników, często za psi grosz natychmiast wydany na wódkę. Wieczorem tego tragicznego dnia przy darmowej gorzałce i suto zastawionym trofiejnymi konserwami stole nie było końca opowiadaniom o brawurowej odwadze szabrowników, a im więcej wypili, tym bardziej byli dumni ze swoich dokonań. We własnych oczach wyrastali na bohaterów pierwszego dnia wojny. Tak właśnie los zakpił sobie z ludzi, obdarowując hojnie żywnością na początku kilkuletniej gehenny naznaczonej strachem gorszym od głodu i zimna, strachem przed nieprzewidywalnym złem ze strony zbrodniczego okupanta. W tym tragicznym dla miasta dniu, jak to w życiu bywa, obok dramatu i grozy nie zabrakło też elementów farsy i groteski. Przed jedną z kamienic trzy kobiety obserwowały scenę jak z burleski. Zmęczony akcją szabrownik, walcząc z zadyszką, dźwigał na plecach worek z cukrem. Widział to inny amator słodkości, zbyt leniwy, żeby szturmować magazyny, który postanowił ulżyć człowiekowi dźwigającemu ciężar ponad siły. Dyskretnie zaszedł go od tyłu i nożem zrobił dziurę w worku. Białą strużką posypał się cukier, znacząc szlak na ulicy. Przez moment tylko, bo żartowniś, idąc za nim krok w krok, łapał uciekającą słodycz do podstawionego wiadra.
Ledwie ucichły mrożące krew w żyłach eksplozje spadających z nieba bomb, Ignacy Dajcz przystąpił do oględzin domu. Tyle co otrząsnął się z szoku po wizycie zwiastunów Apokalipsy, a już nowe zmartwienie wyszło mu naprzeciw, zmartwienie w postaci wyrazistej rysy na ścianie od podwórka, sięgającej pod okap dachu. A więc zaczęło się. Wprawdzie od kilku tygodni mówiło się, że wojna jest nieunikniona, ale co innego czekać na nieszczęście, a co innego doznać go w całym jego okrutnym majestacie. Zatarły się już w jego pamięci traumatyczne dni tamtej wojny, toczonej przez trzech cesarzy. Wówczas miała narodzić się Polska, i tak się stało. W tej wojnie Polska miała zginąć, a wraz z nią jej obywatele, z wyjątkiem zamieszkałych tu Niemców i volksdeutschów. Ignacy przypomniał sobie, jak wtedy wraz z innymi zachłysnął się wolnością. Z dnia na dzień zniknął z miasta rosyjski garnizon. Nie było już gubernatora, jego urzędników i żandarmów. Nawet pop z miejscowej cerkwi gdzieś się zapodział. Zniknęły rosyjskojęzyczne napisy urzędowe i sklepowe szyldy. Na fali ogólnego uniesienia młody, dwudziestosześcioletni, Ignacy, zakochany po uszy, oświadczył się pannie Anieli od Mazerantów i został przyjęty. Założył więc rodzinę. W kwietniu 1920 roku urodził mu się syn. Nadano mu imiona Albin Wincenty. To drugie zapewne na cześć premiera Rzeczpospolitej, Wincentego Witosa. Niestety radość z narodzin Alusia psuły wieści o sowieckiej inwazji. W sierpniu armie Tuchaczewskiego oparły się o Warszawę. Zamykał się wokół stolicy bolszewicki pierścień. Piłsudski potrzebował nowych dywizji, bo bez zasobów ludzkich na nic gry wojenne, nawet te wymyślone przez francuskich sztabowców. Powszechny nabór do wojska stał się faktem. Niemal każda rodzina składała ofiary na ołtarzu Ojczyzny. U Dajczów padło na młodego Nikodema. Niespodziewanie wcielony do wojska, stawił się w koszarach zlokalizowanych na placu pofranciszkańskim obok szpitala Świętej Trójcy. Tam młodszy brat Ignacego posmakował czarnego żołnierskiego chleba i ostrej musztry. Bieda panoszyła się dokoła. Kraj wyniszczony wojną nie zdołał jeszcze podźwignąć się z ruin, głodu i tyfusu, a już musiał stawić czoła zagonom Czerwonej Armii. W tych trudnych chwilach pamiętała o Nikodemie bratowa Aniela, systematycznie dostarczając mu paczki żywnościowe. Niosła mu także słowa pociechy. Wiedziała, że fama o dzikości i okrucieństwie krasnoarmiejców trwoży serca tych chłopców, którzy wyrwani z rodzinnych domów mieli z dnia na dzień stać się żołnierzami i stanąć do walki na śmierć i życie. Nikodem nigdy nie zapomniał o tej serdecznej pomocy i duchowym wsparciu bratowej. Wspomnienia z tych dni towarzyszyły mu przez całe życie. Dziękował nawet po czterdziestu latach, odwiedzając niekiedy wdowę po zmarłym już bracie. Klękał wtedy na kolana i całował ją w rękę ze łzami w oczach. Opowiadał wciąż te same traumatyczne przeżycia na zawsze wykute w pamięci. O przerażającym bitewnym zgiełku, kulach przelatujących ze świstem i tych, które trafiły w jego ciało. Bracia Dajczowie bardzo szanowali się nawzajem. Ośmiu ich było. Chłop w chłopa, każdy ponad zwykłą przeciętność. Ojcem rodu był Stanisław, matką Józefa z Byczyńskich. Prawdziwa matka Dajczów. Urodziła kolejno: Franciszka, Ignacego, Stanisława, Teofila, Juliana, Nikodema, Józefa i Leona. Każdy z nich dał początek nowej rodzinie, a wszyscy razem sprawili, że sto lat później w Piotrkowie nazwisko Dajcz do rzadkich już nie należało.
Ignacy ambitny był niesłychanie i mierzył wysoko, ale w domu na kształcenie synów pieniędzy nie było, więc postanowił piąć się po szczeblach kariery rzemieślniczej. Jak tylko nauczył się pisać i rachować, chciał zostać mistrzem w rzeźniczym zawodzie. Do spełnienia tych marzeń wiodła wtedy tylko jedna droga — przez terminowanie pod okiem mistrza w prywatnym warsztacie. Była to droga przez mękę, a na pewno bolesna poniewierka. Przepustką do uprawiania zawodu były papiery czeladnicze, a żeby je zdobyć, trzeba było nie lada charakteru i samozaparcia. Nauka zawodu była nie tylko związana z harówką w warsztacie, ale też wykonywaniem wszelkich posług w domu pryncypała. Sposobiony do zawodu uczeń pracował dwanaście godzin dziennie bez żadnej zapłaty i choć nie dostawał złamanego grosza i tak cieszył się, że nie musiał dopłacać do nauki zawodu. Niepisana zasada była jedna — brak jakiegokolwiek znormowania obowiązków. Bezlitośnie wyzyskiwany przez szefa, wykonywał najcięższe, najbrudniejsze, najbardziej poniżające prace. Szorowanie garów, brudnych podłóg i rozpalanie w piecach składały się na czynności standardowe. Do przyjemnych nie należała też opieka nad rozpuszczoną do granic możliwości gromadką dzieci mistrza. Mistrz nie dopuszczał ucznia do fachowych robót z obawy, że ten zbyt szybko zgłębi tajemnice zawodu, zda egzamin i odejdzie. A nawet jeśli nie odejdzie, to trzeba będzie mu płacić za pracę. Utrata darmowego robola nie była pożądaną przez właściciela perspektywą, więc nie tylko niczego chłopca nie uczył, ale starał się w miarę możliwości chronić przed nim tajniki produkcji wędlin i innych masarskich specjałów. Mimo wszelkich trudności Ignacy szybko przyswoił sobie arkana rzeźniczego fachu i w przewidzianym zwyczajowo terminie stanął do egzaminu, z dobrym skutkiem. Nadeszło więc wyzwolenie z terminu. Został czeladnikiem. Co było nie tylko życiowym awansem, ale też autentycznym wyjściem z kilkuletniej niewoli, w którą się niegdyś dobrowolnie oddał. Zrzucenie uczniowskiego jarzma nie całkiem jednak zadowoliło Ignacego. Jego ambicje sięgały znacznie wyżej, więc nie ustawał w staraniach i w wieku lat trzydziestu miał już dyplom mistrzowski. Był młodym mistrzem w zawodzie, i wyglądało na to, że dotąd boksował się z losem ze skutkiem całkiem dobrym, więc postanowił iść za ciosem i przystąpić do budowy własnej kamienicy i warsztatu rzeźniczego. Była to decyzja na czasie.
Młode państwo polskie uporało się właśnie z niszczącą gospodarkę inflacją, zastępując do cna zdeprecjonowaną markę polską złotym polskim, opartym na zapasach złota i dewiz. Zapasy te to rezultat korzystnej wymiany handlowej z zagranicą i znacznej pożyczki dolarowej zaciągniętej w USA. Dnia 1 kwietnia 1924 roku Ignacy cieszył się jak dziecko razem z premierem Władysławem Grabskim, twórcą udanej ze wszech miar reformy walutowej. Wkrótce marzenia Ignacego zaczęły nabierać realnych kształtów. Samorządowe władze Piotrkowa zaciągnęły kredyt na rozwój miasta, a był ku temu najwyższy czas. Piotrków stanowił siedzibę carskiego gubernatora w drugiej połowie XIX wieku. W Priwislinskim Kraju był to czas burzliwego rozwoju kapitalizmu. Na tej fali wyrosła przemysłowa potęga Łodzi. Rewolucja przemysłowa ominęła Piotrków, bo gubernatorowie dbali o czyste powietrze i estetykę wokół pałacu. Upodobanie carskich namiestników wystarczyło, żeby skutecznie powstrzymać wszelkie inicjatywy budowania fabryk w mieście. Skoro nie było przemysłu, to nie było podatków, a jak nie było podatków, nie było pieniędzy na budowę miejskiej infrastruktury. Pod koniec pełnienia swej gubernialnej funkcji miasto zamiast się rozwijać podupadało i pozostawało w tyle za innymi miastami w regionie. Jawił się więc Piotrków Trybunalski jako zapyziałe prowincjonalne miasteczko, ze śladami tylko dawnej świetności. Nowe władze samorządowe postawiły na rozwój. Planowano budowę elektrowni, gazowni miejskiej, hali targowej i innych gmachów użyteczności publicznej. Uruchomiono kredyt hipoteczny dla właścicieli gruntów w mieście chcących inwestować w budowę kamienic i warsztatów rzemieślniczych. Ignacy był wtedy szczęśliwym człowiekiem. Jako właściciel działki budowlanej przy ulicy Bujnowskiej mógł starać się o pożyczkę na budowę domu. Kredyt otrzymał, co odnotowano w księdze hipotecznej piotrkowskiego sądu. Był to najlepszy okres w życiu Ignacego — lata 1924–1929. Aniela urodziła mu kolejnego syna, Ireneusza, i córkę, Alfredę. Stał się szanowanym obywatelem miasta. W wolnych chwilach, po pracy, ubierał sie elegancko. Wybierając się do kościoła, urzędu lub w odwiedziny do braci, zakładał gustowny, modnie uszyty jasny garnitur, lśniące lakierki, elegancki kapelusz i laskę, aby zadać szyku. W nowo wybudowanym jedenastoizbowym, dwupiętrowym domu Dajczowie zajmowali cały parter — na mieszkanie i sklep rzeźniczy. W pokojach stały solidne meble, na ścianach wisiały zegary i obrazy. Nie brakło nawet reprezentacyjnej kanapy, obitej zielonym aksamitem, i stylowego fotela bujanego wykonanego z giętego drewna. Na tym fotelu zasiadał wieczorem Ignacy, żeby przy elektrycznej żarówce poczytać gazetę. Złościł się przy tym, po swojemu utyskując na dzieci, które rozbrykane wchodziły mu na kolana i nie chciały iść spać. Izby na piętrach wynajmowano lokatorom i przynosiły one stały dochód. Ignacy, kołysząc się lekko w swoim fotelu, rozmyślał niekiedy o sensie życia, o konstrukcji tego świata i tajemnicach ludzkiej duszy. Ten świat wydawał mu się bardzo skomplikowany, a tamten niepojęty. Szczęśliwie jednak znajdował odpowiedzi na dręczące go pytania w doktrynie katolickiej wiary, szczególnie w Eucharystii. Zewnętrznym potwierdzeniem jego wiary był udział w życiu Kościoła. W każde święto i niedzielę Ignacy i Aniela szli wystrojeni na nabożeństwo do farnego kościoła św. Jakuba, którego potężną bryłę widzieli w perspektywie ulicy nazywanej Krakówką. Z szacunkiem żegnali się, przechodząc obok kaplicy Najświętszej Marii Panny przy moście na rzeczce Strawa. W dni odpustów i rekolekcji odwiedzali też inne piotrkowskie kościoły.
Drażnienie diabła
Interesy szły dobrze, a nawet kwitły. Nie miał więc Ignacy problemów ze spłatą kolejnych rat pożyczki. Wyobrażał sobie, na jakie zakupy będzie go stać za kilka lat, gdy spłaci wszystko. Zasadnicze dochody czerpał z uboju i przetwórstwa zwierząt rzeźnych.
Cały cykl produkcyjny zaczynał się od zakupu żywca. Wczesnym rankiem Ignacy udawał się na obchód okolicznych wiosek. Za zgodą gospodarza wchodził do obory i oglądał zwierzęta przeznaczone na sprzedaż. Po przekroczeniu progu budynku inwentarskiego mówił: „Szczęść Boże”, żeby zapobiec urokowi. Człowiek mógł rzucić urok na zwierzęta złym spojrzeniem. Uroczone zwierzęta mogły stracić apetyt, a nawet wpaść w chorobę. Dla uspokojenia gospodarza i pozyskania jego przychylności dobrze było przed wejściem do obory splunąć trzy razy za siebie. Zabobony i gusła były w latach dwudziestych i trzydziestych stałym elementem życia społecznego miast i wsi. Uroki i czary traktowano jako dowód na istnienie szatana i jego obecność na ziemi. Ignacy, jako głęboko wierzący katolik, bał się diabła, który czynił ludziom zło każdego dnia. Szatan przede wszystkim występował w każdym niedzielnym kazaniu. Nie było takiego kaznodziei, który nie straszyłby czartem swoich parafian z wysokości kościelnej ambony. Diabeł był też obecny w katechezie, gdzie przedstawiano go jako osobistego wroga Pana Boga. Fantazja ludowych bajarzy winiła czarta za wszystkie niedole ludzkiego żywota. Szatan nie działał jednak sam. Otaczała go cała plejada pomocników, w tym czarownice i upiory. Odczynianie uroków było znakomitą metodą radzenia sobie z wysłannikiem piekieł. Ignacy, jak wszyscy wokół, wierzył w szkodliwość uroków i akceptował wszelkie sposoby ich odczyniania. Strach było myśleć inaczej. Nielicznych, którzy śmiali się z zabobonów, odsądzano od czci i wiary i uważano za bezbożników. Lepiej było więc nie odcinać się od guślarstwa, tej ciemnoty i zabobonu. Na liczne zastępy gorących zwolenników guślarstwa nie było skutecznych metod perswazji. Powszechnie wierzono, że ochwaconego konia można skutecznie wyleczyć wyłącznie przez pocieranie mu nozdrzy rąbkiem koszuli. Skuteczność tego zabiegu zależała od wykonującego go człowieka — musiał on mieć dar odczyniania. Ludzie posiadający ów dar (dar naprawiania szkód wyrządzonych złym spojrzeniem wrednego człowieka) budzili podziw i cieszyli się szacunkiem. Wiara w zabobony i gusła stanowiła trwały składnik mentalności przeważającej części społeczeństwa. Zmieniały się tylko formy przejawiania się sił nieczystych i sposoby zapobiegania sprowadzanym przez nie nieszczęściom. W miejsce zanikających przesądów natychmiast pojawiały się nowe. Ignacy, choć na ogół myślał racjonalnie i, jako osoba posiadająca własny interes, z ekonomią żył w zgodzie, miał jednak słabość do niektórych przesądów. Swojej wiedzy nie trzymał tylko dla siebie, lecz bywało, że z dobrymi znajomymi też się podzielił. Wypraktykował na przykład, że jeśli po wyjściu z domu w interesach jako pierwszą osobę zobaczył kobietę, wyprawa zawsze kończyła się niepowodzeniem. Zdarzało się wówczas, że zakupiony żywiec miał małą wydajność rzeźną, wagę niższą od oczekiwanej, a wytargowana cena okazywała się niekorzystna. Lepiej było więc, ujrzawszy kobietę, zawrócić do domu, rezygnując z zarobku, który i tak okazałby się mocno iluzoryczny. Co innego, gdy szczęście uśmiechnęło się i zaraz po wyjściu z domu spotykał mężczyznę. Wówczas zakup był ze wszech miar udany. Waga zwierzęcia okazywała się wyższa od tej ustalonej podczas negocjacji, wydajność rzeźna znakomita, a wędliny — palce lizać! Aby zachować ciągłość produkcji, Ignacy nie mógł więc wychodzić z domu bez rozpoznania terenu. Do pomocy zaangażował żonę — jako zwiadowczynię. Aniela wychodziła przed dom i badała teren. Widząc nadchodzącego mężczyznę, pukała w okno. Na ten znak Ignacy, oczekujący w pełnym rynsztunku, wyskakiwał na ulicę. Ten sposób na ogół okazywał się skuteczny. Jednak szatan, z natury przebiegły i złośliwy, potrafi człowiekowi pomieszać szyki, i, bywało, zawziął się na Ignacego, zastawiając na niego pułapkę. Zdarzyło się, że wyskakując z domu na sygnał Anieli, zderzył się w drzwiach z lokatorką Marią Sarową wracającą z podwórka. Po tym wydarzeniu Ignacy zmienił strategię zapobiegania diabelskim figlom. Podpierał się solidną poranną modlitwą w intencji pomyślnego dnia. Kiedy Pan Bóg go wysłuchał, Zły był bezsilny, a ciągłość produkcji smacznych wędlin i wyrobów masarskich niezagrożona.
Zakup zwierzęcia rzeźnego nie był zwykłą formalnością. Wiązał się on ze zwyczajowym ceremoniałem. Poprzedzały go często burzliwe negocjacje zmierzające do ustalenia wagi żywej zwierzęcia i ceny jednego kilograma żywca. Wagę ustalano, mierząc obwód klatki piersiowej tucznika przy pomocy krawieckiego centymetra i stosując specjalny przelicznik. Nie była to technika zbyt precyzyjna, więc o pomyłkę było nietrudno. Nic też dziwnego, że pozostawało spore pole do targów o faktyczną wartość zwierzęcia. Szacowano ją na podstawie zwykłych oględzin, oceniając wydajność rzeźną, czyli ilość, jakość i, co za tym idzie, wartość mięsa, które zostanie pozyskane po uboju. W cenie były sztuki, których tusze zawierały więcej mięsa szlachetnego, używanego do produkcji szynek, baleronów i kiełbas wyższej jakości, a mniej elementów gorszych jakościowo i całkiem bezużytecznych odpadów. Dobry fachowiec potrafił oszacować wydajność rzeźną jednym spojrzeniem. Od takiej oceny zależała wysokość zapłaty proponowanej rolnikowi przez rzeźnika. Pierwsza propozycja stanowiła punkt wyjścia do dalszych uzgodnień. Wyższą cenę można było uzyskać za zwierzęta młode, dobrze odżywione, o klasycznej budowie ciała. Gorzej płacono za sztuki starsze, chude i kościste lub zbyt tłuste, z nadmiarem niżej cenionego sadła bądź łoju. Taksujący bydło zwracali uwagę na tak zwane żarłoki, czyli karmione lichą paszą sztuki z dużymi brzuchami, przynoszące po uboju górę odpadów w postaci treści pokarmowej i odchodów. Targowano się zawzięcie aż do momentu, kiedy gospodarz na tyle obniżył cenę, że zbliżyła się do oferty kupującego, który w trakcie negocjacji podnosił nieco zaproponowaną na początku sumę. Do dobicia targu był już tylko krok. Kupiec, oferując swoją cenę, uderzał dłonią w dłoń sprzedającego. Oddanie uderzenia oznaczało dobicie targu. Po takim uzgodnieniu kupujący wypłacał gospodarzowi zaliczkę na poczet należności i, dodatkowo, pieniądze na dowiezienie zwierząt do rzeźni, gdzie następowało ostateczne rozliczenie transakcji.
W warsztacie masarskim Ignacy miał do pomocy czeladnika i ucznia. W sklepie sprzedawała Aniela. Miała też wiele innych obowiązków, zwyczajowo przypisywanych kobietom. W Piotrkowie nikt wtedy jeszcze o sufrażystkach nie słyszał, a słowo „feministka” jeszcze się w języku polskim nie pojawiło. Obyczaje były surowe, a kary cielesne dla dzieci powszechnie stosowane. O gejach i lesbijkach było głucho, a nawet jeśli osoby o odmiennej orientacji płciowej się zdarzały, to uchodziły za dzieci szatana.
W tamtej epoce — bez elektronicznych środków przekazu i o ograniczonym dostępie do literatury — niesłychanie ważną rolę odgrywali narratorzy, a właściwie opowiadacze albo bajarze, ludowi twórcy rozpowszechniający wieść gminną. W długie jesienno-zimowe wieczory, przy chybotliwym świetle świec lub jaśniejących nowoczesnością lamp naftowych, bajarze znajdowali się w centrum uwagi. Ignacy bajaniem się nie trudnił. Wprawdzie walczył z diabłem i całym zastępem jego pomocników, ale poza tym myślał racjonalnie, jak na przedsiębiorcę przystało. Aniela natomiast uwielbiała opowiadać różne niesamowite historie i miała ku temu dar. Zdarzało się, że po wczesnej kolacji, przed pójściem spać dzieci prosiły mamunię, żeby opowiedziała jedną z tych ciekawych historii zasłyszanych w dzieciństwie lub we wczesnej młodości. Lubiła opowiadać, więc nie dawała się długo namawiać i mimo protestów Ignacego, który te historyjki od dawna znał na pamięć, wspierana naleganiem dzieci zaczynała po raz kolejny snuć swoje opowiadania z czasów zaborów.
Opowiadała na przykład o pewnym księdzu, który przybył do jednej z przylegających do Piotrkowa parafii i bardzo się przeraził stanem higieny osobistej swoich nowych duszyczek, a raczej ich doczesnych ciał. Pod koniec XIX wieku zabór rosyjski był siedliskiem zabobonu. Ciemnota panoszyła się po wsiach i w małych miasteczkach, a w plebejskich dzielnicach wielkich miast wcale nie było lepiej. Brud panował wszechwładnie, szczególnie tam, gdzie zagęszczenie mieszkańców było największe, w enklawach nędzy. Brak kanalizacji, nieczystości płynące rynsztokami, sterty odpadów walające się bez ładu i składu stanowiły nieodłączny element miejskiego pejzażu. Obrazu dopełniały stada żerujących szczurów, a latem także chmary much. A nad wszystkim unosił się straszliwy fetor. Na wsi krajobraz nie prezentował się tak fatalnie, ale brud osobisty i niechlujstwo były jeszcze większe. Elity społeczne wprawdzie przestrzegały zasad higieny, ale traktowały brud, powszechny w narodzie, jako dopust Boży i nie próbowały zmieniać istniejącego stanu rzeczy. Młody proboszcz na szczęście był ksiedzem nie tylko światłym, ale także człowiekiem czynu, który nie akceptował rzeczywistości niezgodnej z jego poglądami i pragnął ją zmieniać. W niedzielę, na powitanie nowego duszpasterza, przyszły do pięknej starej bazyliki tłumy parafian. Młody ksiądz celebrował mszę przy udziale dziekana, który w imieniu biskupa wprowadzał go do tej sławnej parafii. Po odprawieniu łacińskiej mszy starym zwyczajem wszedł na ambonę, skąd zamierzał wygłosić kazanie. I oniemiał z wrażenia. Z wysokości ambony, jak okiem sięgnąć, widział same głowy, a wszystkie ozdobione brudnymi kołtunami od lat niestrzyżonych i nigdy zapewne nieczesanych włosów. No, może nie wszystkie głowy prezentowały swoje kołtuny w poświacie przenikającej przez kolorowe witraże głównej nawy kościoła, bo przecież w połowie wypełniały go kobiety, zakrywające naturalne fryzury chustami. Widok owych głów był tak porażający, że kapłan zaniemówił na chwilę, a gdy już ochłonął, wygłosił do wiernych wcześniej przygotowane okolicznościowe kazanie. Patrząc z góry na nieszczęśników cierpiących katusze z powodu brudu, łupieżu i wszawicy postanowił ich uwolnić od tej katorgi, której tak biernie się poddają. Zaraz po niedzieli objechał wszystkie wioski swojej parafii i wezwał na plebanię sołtysów, żeby się z nimi naradzić w sprawie oczyszczenia ludu Bożego z gnębiącej go przypadłości. Zaproponował im wspólne dokonanie w parafii wielkiej strzyży, tym razem nie baranów, ale owieczek Bożych. Sołtysi, ku jego osłupieniu, nie okazali entuzjazmu wobec pomysłu zaszczepienia parafianom podstawowych zasad higieny. I trudno się dziwić — sami także, bez wyjątku, nosili kołtuny. Przedstawiciele ludu pokręcili z dezaprobatą głowami, a najstarszy, obdarzony kołtunem najtwardszym, powiedział:
— Ksiądz dobrodziej raczy wybaczyć, że nie posłuchamy dobrodzieja, ale to nie ze złej woli czy z nieróbstwa, tylko ze strachu przed zemstą szatana.
Zdumiał się bardzo proboszcz na te słowa, ale nie przerywał staremu. A ten kontynuował:
— Kto kołtun zetnie, pokręcony zostanie i więcej o własnych siłach nie będzie chodził.
Ksiądz wysłuchał w milczeniu, podziękował sołtysom i kazał odejść. A w najbliższą niedzielę stanął na ambonie i stał przez jakiś czas bez słowa. Szmer poszedł po kościele, bo wierni pomyśleli, że młody ksiądz zapomniał początku homilii. On tymczasem modlił się w myślach:
— Panie, odpuść mi moje grzechy i ten także, który za chwilę popełnię, bowiem będę kłamał.
Szmer robił się coraz większy, lecz uciszył go jasny i wyraźny głos:
— Drodzy parafianie! Prawdą jest, że kołtun, który wasze życie czyni tak ciężkim i trudnym, pochodzi od samego szatana.
Tu szmer się podniósł ponownie w kościele, ale ksiądz mówił dalej:
— Prawdą jest też, że obcięcie kołtuna grozi jego zemstą, ale Bóg od diabła jest silniejszy. I napisane jest w starych księgach, że można kołtun bez szkody dla człowieka świętym ogniem upalić, czary przy tym odczyniając. Przeto wzywam was do przyjścia w wigilię Zmartwychwstania Pańskiego, czyli w Wielką Sobotę na plac przed świątynią, gdzie pewien człowiek w czarach i odczynianiu uroków biegły będzie upalał kołtuny sierpem rozgrzanym w ognisku płonącym na poświęcanej ziemi. Po tych słowach szum i gwar powstał w świątyni taki, jakby ktoś kij wsadził w mrowisko albo zapukał do ula pełnego pszczół. Ludzie po wyjściu z kościoła nie od razu wracali do domów, lecz potworzyli mniejsze i większe grupy i dziwowali się słowom swego duszpasterza. Ksiądz zaś oczekiwał z niepokojem na rezultaty swego niezwykłego w formie i treści kazania, kazania, jakiego dotąd nigdy nie słyszano.
Wczesnym rankiem w dniu poprzedzającym największe święto chrześcijańskiego świata przed bazyliką zapłonął ogień. Przy ognisku stał stary owczarz, w całej okolicy okryty sławą człowieka posiadającego tajemną wiedzę, który niejeden urok z dobrym skutkiem odczynił. Obok niego stał ksiądz w szatach liturgicznych, a nieco dalej grupa strzygaczy owiec z nożycami. W ognisku rozgrzewały się krzywe sierpy.
Kiedy Aniela mówiła te słowa, Alek i Irek wstali ze stołków i słuchali z otwartymi buziami. Ignacy swoim zwyczajem coś tam gderał o szkodliwości takiego bajania dzieciom i zażądał wysłania dzieciaków do mycia i spania. Aniela jednak nie dała się wytrącić z toku narracji i, wsparta dziecinnymi prośbami („Mamuniu, co było dalej?”), dokończyła opowiadanie.
Wokół kościelnego ogrodzenia zaczęli się zbierać parafianie, ale bliżej ogniska bali się podejść. Wreszcie na wezwanie księdza podszedł jako pierwszy stary sołtys, a owczarz sierpem rozgrzanym w ognisku upalił mu tylko jeden, najdłuższy kosmyk włosów wystający z kołtuna, mamrocząc przy tym jakieś zaklęcia. Resztę dzieła dokonali strzygacze, a sołtys, odmieniony i odmłodzony, ruszył w tłum ludzi, wołając:
— Patrzcie, ludzie, nie pokręciło mnie!
Ludziska oglądali go z uwagą, a nawet dotykali palcami, po czym, nabrawszy zaufania do metody owczarza, zaczęli się ustawiać w kolejce do zabiegu. Ksiądz proboszcz promieniał ze szczęścia. Kołtuny upalano jeszcze przez kilka kolejnych sobót, aż nadeszła taka niedziela, kiedy pomysłowy proboszcz ujrzał swój lud z ambony w całej krasie, umyty i pachnący świeżym mydłem, mężczyzn krótko obciętych i ogolonych, a kobiety bez chustek wstydliwie zakrywających wcześniej skołtunione fryzury. Była to sromotna porażka Złego, który przegrał na całej linii. Rosła za to sława młodego proboszcza. Szkoda, że nieznane jest nazwisko kapłana. Ale może to i lepiej, bo brak także wskazówki do ustalenia nazwy parafii, co mogłoby wprawić w zakłopotanie potomków tamtych nieszczęsnych niewolników kołtuna. Niestety, okazało się jednak, że sukces owego księdza był nader wątpliwy, bo szatan po tej porażce przeniósł kołtun z zewnętrznej strony głowy do środka, a ponieważ nie można go tam upalić, ma się dobrze i na wieki wieków na pewno tam pozostanie.
Lata dwudzieste były tłustymi latami dla gospodarki. Wojenna trauma powoli zacierała się w ludzkiej pamięci. Nadszedł czas prosperity i niektórym analitykom wydawało się, że wzrost gospodarczy nigdy się nie skończy. Ludzie ochoczo korzystali z dobrobytu, który rodził się powoli z dobrze zorganizowanej i rzetelnej pracy. Ignacemu także niemal wszystko się udawało; a takich jak on były tysiące. Stanowili elitę sił wytwórczych, a za ich przykładem szli inni. W tym miejscu musi paść pytanie, wyśpiewane pół wieku później przez satyryka Kaczmarka: „Skoro tak wszystko dobrze szło, to komu to przeszkadzało? Jak to komu? Właśnie jemu, Księciu Ciemności”.
Odwet Złego
Jak wiemy, Ignacy modlitwą i rzetelną pracą przepędził Złego z Bujnowskiej i okolicy. Mówią jednak, że licho nie śpi, i mają rację. Szatan przeskoczył przez Wielką Wodę i zasadził się w okolicach Nowego Jorku. Tam, działając z ukrycia, przygotowywał się do zemsty na Ignacym, restytuowanym państwie polskim i, przy okazji, na całej gospodarce światowej. Wiadomo, że Zły z woli Bożej nie posiada takich narzędzi, którymi mógłby bezpośrednio zrobić człowiekowi krzywdę. Pozostaje mu kusić, czyli inspirować ludzi do takich działań, którymi sami sobie zaszkodzą ku wielkiej kusiciela radości. Diabeł doskonale wie, jak niesłychanie skutecznym instrumentem prowadzącym do zguby człowieka jest zwykła ludzka chciwość. Postanowił więc zagrać na niej jak na skrzypcach. Zagrać na skrzypcach można tylko smyczkiem, więc jako smyczka użył nowojorskiej giełdy. Giełda to rodzaj kantoru, w którym można kupić fabrykę, ale niekoniecznie całą, można też nabyć jej milionową część. Giełda miała być takim wynalazkiem kapitalizmu, który niezmiernie poszerzy rzeszę właścicieli. Każdy, kto kupi sobie choćby jedną akcję, może czuć się kapitalistą. W rzeczywistości giełda nie wszystkim otwierała drzwi do bogactwa, bo huśtawka cen akcji pozwala wzbogacić się jedynie nielicznym, bogatym, wytrawnym i dobrze poinformowanym, graczom giełdowym. Pozostała większość, tak zwani drobni ciułacze, na ogół traci w tej grze. Dzieje się to zgodnie z zasadą: Dlaczego jesteś biedny? Boś głupi. A dlaczego jesteś głupi? Boś biedny. Giełda jest rodzajem gry, w której można zyskać jedynie pod warunkiem, że ktoś inny straci. A biednemu zawsze wiatr w oczy wieje. Z zasady ceny akcji powinny zwyżkować, kiedy rośnie gospodarka. Jeśli zarządzający fabryką inwestują w rozwój, rośnie produkcja, sprzedaż i zysk, to w ślad za tym rośnie wartość akcji tej firmy, a akcjonariusze, wylegując się, liczą zarobione pieniądze. Takie modelowe zależności nieczęsto jednak występują, a to za sprawą diabelskiego pazura czy może kopyta. Kiedy ludzie widzą, że wartość akcji z dnia na dzień rośnie, biegną na giełdę lokować tam swoje oszczędności, w nadziei na szybkie wzbogacenie się bez pracy. Prawa ekonomii o podaży i popycie tworzą następującą zależność: gdy popyt rośnie, a podaż za nim nie nadąża, rośnie też cena. Wzrost cen przyciąga na giełdę nowych nabywców akcji, więc ceny rosną nieustannie. W ten właśnie sposób szatan manipuluje ludźmi, wykorzystując ich chciwość. Dochodzi do tego, że ceny akcji przestają odzwierciedlać wartość firmy, która je wyemitowała, bo realna wartość fabryki wcale się w tym czasie nie zwiększyła, a nawet mogła zmaleć, jeśli zarządca przestał inwestować i doskonalić produkowane wyroby. W ten sposób z szatańskiej inspiracji nadmuchana zostaje bańka spekulacyjna, która, podobnie jak bańka mydlana, pęka w najmniej spodziewanym momencie.
Tak więc Zły, rezydujący w Nowym Jorku, podniósł ceny na giełdzie czterokrotnie, stwarzając ogromny majątek, który tak naprawdę istniał tylko na papierze. Jesienią 1929 roku na zachodniej półkuli zapachniało kryzysem. W obliczu stagnacji gospodarczej ludzie rzucili się sprzedawać akcje. Lada chwila, po wielu miesiącach cichego działania, Zły miał święcić swój wielki triumf. Wystąpił najpierw w głównej roli na światowej arenie, z dala od Ignacego i jego małej firmy, ale zamierzał powrócić na Bujnowską i uderzyć weń bardzo dotkliwie. Tymczasem szalał w rejonie dolnego Manhattanu, gdzie na słynnej giełdzie przy Wall Street 24 wybuchła panika. Był to tak zwany czarny czwartek, dzień największego krachu giełdowego. W ciągu zaledwie kilku dni wartość nawet najpewniejszych akcji spadła o pięćdziesiąt procent. Wywołany przez ten krach światowy kryzys gospodarczy pozbawił miliony ludzi oszczędności całego życia. Dziesiątki milionów straciły pracę, a produkcja spadła o trzydzieści pięć procent. Banki i fabryki padały jak kostki domina we wszystkich rozwiniętych i rozwijających się krajach świata.
Na Bujnowskiej z dnia na dzień przybywało bezrobocia, nędzy i głodu. Podczas niedawnej prosperity niebywale rozwinął się tu handel, szczególnie żywnością. Na tej półkilometrowej ulicy funkcjonowało dziesięć rzeźniczych sklepików, na stumetrowej ulicy Towarowej — dwa. Z dnia na dzień ludzie przestali kupować mięso i wędliny, ledwo im starczało na kartofle i chleb. Bywało, że nawet chleba nie było za co kupić. Do sklepu Ignacego klienci przychodzili coraz rzadziej i kupowali coraz mniej. Stojącej za ladą Anieli serce się krajało na widok smacznych produktów wyczarowanych w warsztacie Ignacego zalegających lady i wiszących na hakach. Samych salcesonów poprzekrawanych i wyłożonych na ladę było siedem gatunków, w tym brunszwicki, szwabski, golonkowy, ozorkowy i inne, nie mniej zachęcające do jedzenia wyglądem i zapachem. Całą długą listę tych pyszności recytował z pamięci czterdzieści lat później swoim dzieciom Albin, syn Ignacego. Dzieci patrzyły na ojca z niedowierzaniem, chociaż wiedziały, że nigdy nie kłamie, a to dlatego, że władza ludowa, wykańczając przy pomocy finansowego bata prywatne rzemiosło i drobny handel, zniszczyła jednocześnie owe salcesony, wspaniałe szynki z kością i rolady, całe bogactwo rzeźniczego kunsztu i z pokolenia na pokolenie przekazywanych receptur. Patrząc na tasiemcowe kolejki po wydzielony kilogram marnej kiełbasy, traktowały dawne realia jak bajkową opowieść. Albin zadawał więc sobie pytanie, czy wrócą kiedyś te wspaniałe rarytasy masarskiego kunsztu. Synowie Albina wierzyli, że zachowały się receptury i nadejdzie jeszcze czas ich triumfalnego powrotu, świetnych wyrobów wprawiających w zachwyt kubki smakowe konsumentów. Okazało się jednak po raz kolejny, jak trafne jest porzekadło o historii, że się nie powtarza, a jeżeli nawet wraca, to w postaci farsy. Tak się stało, gdy upadł komunizm i Polska dołączyła do Wolnego Świata. Ten świat w pogoni za zyskiem zatracił cnotę rzetelności i zachłysnął się blichtrem, traktując klienta jak rybę chwytającą błyszczącą przynętę.
W krainie czarów
Na drewnianym pomoście otaczającym szamotową kopułę pieca do wytapiania szkła uwijało się około setki ludzi w przepoconych, przyklejonych do pleców koszulach. Biegali tam i z powrotem, jakby bez ładu i składu, balansując trzymanymi ponad głowami cienkimi metalowymi rurkami zwieńczonymi ognistymi kulkami z płynnego szkła. Na końcach tych rurek ognista substancja przybierała postać kulistych baniek wydmuchiwanych przez hutników niczym dziecinne bańki mydlane. Bańki te nie odlatywały i nie pękały, lecz były pierwszym i podstawowym elementem w procesie produkcji wykwintnej szklanej galanterii: wysmukłych pucharów, kształtnych dzbanów, wielobarwnych kielichów, szklanic i karafek. Ten pozorny bałagan na zawieszonym metr nad ziemią pomoście był w istocie precyzyjnie opracowanym systemem produkcyjnym. Cała ta zapracowana, biegająca po pomoście gromada składała się z zespołów liczących po siedmiu hutników i dwóch, trzech osób do robót pomocniczych. W pełnym obwodzie pieca widniało, a raczej buchało ognistą poświatą, dwanaście otworów. Z tych czeluści zionął porażający wzrok blask płynnego szkła podobnego do bulgocącej lawy w kraterze wulkanu. Bo ten piec był w istocie miniaturą wulkanu stworzoną przez pomysłowych konstruktorów, pozostającą pod nieustanną kontrolą fachowców. Każdy z otworów prowadzących w głąb pieca osłonięty był metalową siatką, po której spływała woda. Ta woda obniżała temperaturę na zewnątrz otworu do wysokości pozwalającej człowiekowi zbliżyć się na odległość metra, sięgnąć metalową piszczelą do donicy i nabrać z niej płynnej masy. Cykl produkcyjny rozpoczynał bańkarz, wsuwając powoli piszczel do wnętrza pieca. Na pierwszy rzut oka człowiek nie mógł tam nic zobaczyć. Po chwili jednak wzrok hutnika wyłapywał cień piszczeli na powierzchni ciekłego szkła. Należało uchwycić moment, kiedy koniec rurki zetknie się z własnym cieniem i nią zakrecić. Donice do wytapiania szkła wykonano z najwyższej jakości materiałów ogniotrwałych, czyli krzemionki i szamotu, wzbogaconych glinkami o specjalnej żaroodporności. Na styku z donicami zamontowano dysze i palniki gazowe zasilane paliwem i powietrzem ze zbiorników umieszczonych w podziemiach. W czeluściach pieca można było uzyskać temperaturę 1450°C. Bańkarz nadawał wolne obroty metalowej, w środku pustej, piszczeli, nawijając z powierzchni masy niewielką kulkę szkła i wyciągał z ognistej dziury na gładką płytkę, gdzie nadawał jej kształt walca takim samym ruchem obrotowym. Do powstania bańki było już blisko. Wystarczyło lekko dmuchnąć w ustnik rurki. Wypisz, wymaluj jak przy puszczaniu baniek mydlanych. Czasem zadajemy sobie pytanie: co było pierwsze, kura czy jajko? Zapytany o to hutnik odpowiedziałby na pewno, że na początku była bańka. Bez szklanej bańki nie da się bowiem ręcznym sposobem wytworzyć przestrzennych wyrobów ze szkła. Stygnącą bańkę, po tym, jak nabrała twardości, podawacz ponownie zanurzał w donicy i kręcił, a nabrawszy szkła, ile trzeba, podawał pomocnikowi majstra. Ten kształtował ją drewnianym burgulcem nad korytkiem z wodą, obracając piszczel palcami lewej ręki. Burgulec był rodzajem drewnianej, półotwartej formy, trzymanej w wodzie dla nabrania odporności na przepalenie. Wygładzoną szklaną kulę pomocnik majstra rozdmuchiwał do pożądanych rozmiarów i kiwaniem wydłużał przed opuszczeniem do formy. Chwilę wcześniej siedzący na małym stołeczku formiarz wyciągał ją z drewnianej faski wypełnionej wodą i ustawiał na ciężkiej metalowej płytce. Kiedy ognisty walec sięgał dna dwuczęściowej formy, obsługujący chłopiec natychmiast ją zamykał, zaciskając mocno uchwyt. Pomocnik, obracając piszczelą, dmuchał w nią z całej siły, dopóki szkło nie wypełniło wszystkich zakamarków formy i nie stwardniało na tyle, żeby nie mogło się już odkształcić. Wtedy pomocnik nogą dawał znak, a chłopiec otwierał formę i korpus kielicha na końcu piszczeli był gotowy, choć jeszcze przykryty szklaną kapą. No ale na co komu puchar bez nogi? Po nalaniu wina smakosz musiałby trzymać kielich w ręce aż do jego opróżnienia. Noga kielicha składa się na ogół z kolumienki i płaskiego denka. Te elementy, jako najtrudniejsze do wykonania, należały do domeny majstrów siedzących naprzeciw siebie na specjalnych ławeczkach z poręczami, na których obracali piszczele podczas wykonywania najtrudniejszych elementów. Ruch obrotowy piszczeli stanowił najważniejszy element techniki ręcznego wydmuchiwania wyrobów szklanych. Umożliwiał formowanie wyrobów z gorącej masy, był więc trudniejszy technicznie od znanej z dawien dawna techniki koła garncarskiego, ale zapobiegał też odkształcaniu dzieła podczas jego wykonywania. Uformowany na końcu piszczeli korpus kielicha trafiał na ławeczkę majstra, który, obracając go na poręczach, przylepiał do czaszy odrobinę płynnego szkła podanego przez podawacza i dorabiał nóżkę przy pomocy specjalnej foremki zaciskowej. Siedzący naprzeciw niego podmajster w podobny sposób formował denko, czyli stopkę kieliszka, korzystając tylko z dwu cienkich deseczek połączonych zawiaskami. Gotowy kielich majster wsuwał na podstawione przez odnoszacza druciane widełki owinięte azbestowym sznurkiem i odtrącał od piszczeli sztrachajzem (pałaszem) umaczanym w wodzie. Odnoszacz niósł kielich do ciągowni, czyli tunelu z blachy wyposażonego w ruchomą taśmę drucianą. Tym tunelem kielich majestatycznie sunął dwadzieścia dwa metry, żeby szkło nie nabyło wewnętrznych naprężeń, które mogłyby narobić sporego zamieszania na eleganckim przyjęciu. Wyobraźmy sobie konsternację gości, gdyby kryształowy puchar nagle rozprysnął się w rękach mistrza ceremonii wznoszącego toast za zdrowie jakiegoś znamienitego gościa. Odprężony jak trzeba wyrób zostaje przekazany do dalszej obróbki w szlifierni, gdzie na wirującym kamieniu odetną mu zbędną już kapę i przekażą go dalej, do kuglerni. Tam mistrzowie tego zawodu wyrzeźbią na jego powierzchni nadzwyczajne wzory. Puchar może też wpaść w ręce innych mistrzów od efektów specjalnych, malarzy albo złotników.
Chłopcy patrzyli jak zauroczeni na tych jedynych w swoim rodzaju artystów, którzy jakby od niechcenia popisywali się niesamowitą żonglerką, przerzucając nad głowami rozpalone do białości porcje szkła. To zjawisko, godne miana cyrkowej sztuki, miało przecież swój praktyczny wymiar w postaci cacek o bajecznych kolorach i kształtach, o polerowanych płaszczyznach, które tworzyły oszałamiającą grę świateł. Hutmistrz pokazujący chłopcom przyszłe miejsce pracy zwrócił ich uwagę na starszego hutnika przylepiającego do gorącego jeszcze dzbana porcję półpłynnego szkła. Rozciągnął szkło w małego węża i, operując tylko nożycami w zręcznych dłoniach, błyskawicznie zmienił je w ucho dzbana. Wprost niewiarygodna była ta ekwilibrystyka pozwalająca panować człowiekowi uzbrojonemu tylko w cienką metalową rurkę i proste drewniane statki nad płynną materią o temperaturze tysiąca stopni.
— To zespół majstra Mergnera — powiedział hutmistrz, wskazując na mistrza i kilku jego ludzi żonglujących świetlistymi kulami.
Na twarzach chłopców malował się podziw dla tych ludzi dysponujących jakąś tajemną wiedzą i obdarzonych małpią zręcznością. Na pomoście wokół pieca pracowały całe rodziny, od pokoleń trudniące się modelowaniem szkła. W dzielnicy okalającej hutę każdy znał Trawińskich, Stefańskich, Sochów, Szczypiorskich, Opolskich, Kaczmarków, Gonerów, Ziółkowskich, Krystmanów, Raczyńskich czy Lewandowskich. Pracowali tu: ojciec, matka, syn, córka, brat, siostra. Huta powstała w 1889 roku pod nazwą „Anna” niedaleko za wiaduktem wieńczącym od północy teren dworca kolejowego. W 1907 roku kupił ją Niemiec Haebler i nadał jej imię ukochanej córki Hortensji. W roku 1935 zatrudniała około 1500 pracowników. Wielkość zatrudnienia była płynna i zależała od popytu na luksusowe i codziennego użytku szklane wyroby. Huta sukcesywnie się rozrastała i zwiększała produkcję. Było to już po słynnych strajkach. Zapominano powoli o czasach wielkiego kryzysu. Przyjmowano ludzi do pracy, choć dostać się do huty wcale nie było łatwo. Nierzadko potrzebne było płatne pośrednictwo. Ważniejsze stanowiska piastowali cudzoziemcy, przede wszystkim Niemcy. Polacy wykonywali gorsze i cięższe roboty. Najchętniej przyjmowano kilkunastoletnich chłopców — niby do nauki zawodu. Tymczasem adeptów hutnictwa nikt tu niczego nie uczył, co więcej, przeganiano młodocianych, którzy podczas przerwy śniadaniowej, kosztem krótkiego wypoczynku, usiłowali nabierać szkła i dmuchać bańki.
Skutki kryzysu
Skutki wielkiego kryzysu nie mogły pozostać bez wpływu na losy synów Ignacego, który pod presją konieczności obniżenia kosztów wytwarzania musiał całkowicie zrezygnować z zatrudniania pracowników. W ostatnim czasie było ich dwóch. Aniela pożegnała ich bez żalu, uważając, że pozbywa się dużego utrapienia. Nie kryła zadowolenia, że nie będzie już musiała śledzić nieustannie ścieżek, którymi chodzili, usiłując wynieść z warsztatu i schować w jakiejś kryjówce mięso lub przetwory. Ignacy, według jej opinii, nadmiernie wierzył ludziom. Sam był człowiekiem honoru i na myśl mu nie przyszło, że mógłby kogoś oszukać, okraść albo dopuścić się jednego i drugiego bezeceństwa jednocześnie. Sądził innych według siebie, więc nie był zbyt dociekliwy i nie kontrolował swoich pracowników na każdym kroku. W swoich ocenach był sprawiedliwy i wymagał od innych, tak samo jak od siebie, rzetelnej roboty. Nie dopuszczał do siebie myśli, że ludzie, których zatrudniał w czasie kryzysu gospodarczego i szalejącego bezrobocia i którym nieźle i terminowo płacił, mogliby okazać się niewdzięczni. Niestety, wiarę w człowieka, podobnie jak i dziś, traktowano wtedy jako słabość. Aniela, która w odróżnieniu od męża postrzegała otaczający ją świat z pewną rezerwą i dużą dozą realizmu, miała niemałe wątpliwości co do ludzkiej uczciwości. Gdy tylko mogła, wychodziła ze sklepu, żeby obserwować nieczyste manewry czeladników. Manewry te sprowadzały się do nielegalnego wyniesienia z warsztatu jakiegoś salcesonu, pęta kiełbasy lub kaszanki i ukrycia w zakamarkach podwórka lub ogrodowych zaroślach. Podczas lustracji potencjalnych kryjówek Aniela zazwyczaj odzyskiwała skradziony towar, po który nieuczciwi pracownicy mieli zamiar wrócić pod osłoną nocy. W takich sytuacjach Ignacy złorzeczył, a może nawet źle życzył czeladnikom, którzy bezczelnie przysięgali, że w kradzieży nie mieli żadnego udziału. Wprawdzie nie było takiej możliwości, żeby salceson sam przeniósł się z warsztatu pod krzak porzeczki, ale z braku konkretnych dowodów nie można było ich ukarać, wszak za rękę nie zostali złapani. Ignacy, choleryk, nakrzyczał się co niemiara, ale jego gniew szybko mijał i wszystko wracało do normy. Tak to wyglądało do czasu, kiedy Ignacy nie mógł już dłużej zatrzymywać najemnych ludzi i z konieczności ich miejsce zajęli młodociani synowie. Chłopcy już od pewnego czas pomagali ojcu, więc praca w warsztacie masarskim nie była dla nich niczym nowym, ale co innego pomagać, a co innego przyjąć na siebie pełny zakres obowiązków. Niestety musieli też przerwać naukę w szkole. Na początku te przedłużone wakacje nie były im niemiłe, jednak w dalszej przyszłości, już w dorosłym życiu, bardzo im tych lat nauki brakowało, zwłaszcza kiedy zaczęli zgłaszać kierownicze aspiracje poparte odpowiednimi predyspozycjami. Chłopcy szybko wdrażali się do ciężkiej i odpowiedzialnej pracy masarza, podczas której chwila nieuwagi, jakieś rozkojarzenie natychmiast skutkowały obniżeniem jakości wyrobów. I choć warsztat zwolnił obroty i daleko było do dawnej wielkości produkcji, to praca w nim była dla chłopców zbyt ciężka. Oni jednak, pełni silnej woli i samozaparcia, chcieli ambitnie udowodnić ojcu, że są już dorośli. Taki to wiek, w którym tak bardzo pragnie się być dorosłym, inaczej w wieku podeszłym, kiedy chciałoby się wrócić do dawnej postaci, tej z lat dziecinnych, i żyć bez ciężaru myślenia o nieuchronnej, szybko zbliżającej się śmierci.
Dorosłość spadła na chłopców przedwcześnie. Przecież Alek miał dopiero czternaście, a Irek — dwanaście lat. Robocza część dnia zaczynała się wraz ze świtem od rozpalenia ognia w piecu pod kotłem. Ale najpierw trzeba było wyjść ze snu, a potem z łóżka. Od budzenia była Aniela.
— Alek! Irek! Wstawajcie, słońce już na niebie — wołała.
— Jeszcze chwilkę, mamuniu — błagali chłopcy.
— Jak się nie najesz, to się nie naliżesz — odpowiadała Aniela starym ludowym porzekadłem, co niby było mądre, ale nie dla rozespanych. Rano dla chłopców każda minuta dłuższego trwania w półśnie była nieocenionym darem. Po kolejnych naleganiach matki wychodzili jednak z łóżka, ale w poczuciu strasznej, a niczym niezawinionej, krzywdy.
Kiedy ogień już wesoło płonął pod kotłem, trzeba było weń wlać kilkanaście wiader wody, która służyła do gotowania wędlin i kiszek, i rozpalić na kolejnym palenisku w murowanej komorze wędzarni. W jej okopconej czeluści wieszano na drewnianych drążkach szynki, balerony, boczki i kiełbasy. Tam, w dymie z olchowego drewna, nabierały jasnobrązowego koloru oraz zapachu, który drażnił kubki smakowe przechodzących Bujnowską ludzi. Wędliny, po wyjęciu z wędzarni, z wielką precyzją parzono w kotle z gorącą wodą o temperaturze bliskiej wrzenia, do wrzenia jednak nie wolno było dopuścić. Wędzenie i gotowanie były ostatnimi czynnościami w procesie produkcji. A zaczynało się wszystko od segregacji mięsa, czyli rozebrania półtuszy. Potem mięso przeznaczone na kiełbasy krajano na kawałki nadające się do zmielenia w maszynce. Zmieloną, przyprawioną solą i pieprzem masę mięsną, wcześniej potraktowaną saletrą potasową dla nadania jej czerwonego koloru, należało dokładnie wygnieść rękami, do momentu, aż puści klej. Źle wyrobione mięso mogło być przyczyną utraty całej partii kiełbas, bo miały wówczas kruchą konsystencję, a po przekrojeniu rozlatywały się. Przy pomocy specjalnego lewara napełniano masą mięsną osłonki, czyli dokładnie oczyszczone, wyszlamowane i wymyte świńskie cienkie jelita. Wyrabianiem masy mięsnej zajmował się osobiście Ignacy. Przy mieleniu i napełnianiu osłonek trzeba było ostro kręcić korbą, skoro era silników elektrycznych jeszcze nie nadeszła.
— Tadeusz, kręć! — krzyczał Ignacy na czeladnika. A gdy zabrakło czeladników, Alek i Irek kręcili na zmianę. Ciężko szło też chłopcom rąbanie drewna, szczególnie filigranowemu Irkowi, i choć był bardzo ambitny, to z powodu nadzwyczajnej szczupłości siekiera go trochę prowadzała.
Ignacego trapiła myśl, że nie podoła udźwignąć ciężaru zobowiązań. Nie miał już środków na spłacanie kolejnych rat pożyczki hipotecznej, musiał więc zadłużać się u lichwiarzy. Żydzi pożyczali mu bardzo chętnie, kiedy jednak zwietrzyli, że jest w sytuacji podbramkowej, pożyczali na coraz krótsze terminy i na coraz wyższy procent, sięgający kilkuset procent w skali roku. Raz w miesiącu wierzyciele przychodzili po należne im odsetki. Wysokość zadłużenia nie spadała, mimo że zabierali niemal w całości owoce pracy całej rodziny. Ignacemu zostawało bardzo mało pieniędzy, zbyt mało, aby utrzymać rodzinę, więc dawał upust swoim frustracjom. Dochodziło do małżeńskich kłótni, bo Aniela nie pozostawała mu dłużna. Dzieci początkowo mocno przeżywały kłótnie rodziców. Z czasem zorientowały się, że burze domowe są może dość częste, ale krótkie, i po serii wyładowań wraca spokój. Tak czy inaczej te scysje nie służyły ani rodzicom, ani dzieciom. Na użytek domowych rozgrywek małżonkowie mieli własne, swoiste zasoby złośliwych odzywek, a nawet epitetów. Zadziwiająca z perspektywy czasu wydaje się nadzwyczajna wstrzemięźliwość od używania przekleństw i wulgaryzmów, nawet podczas największego wrzenia. Takich słów po prostu nie używano. Skuteczną zaporę tworzyła autentyczna religijność i wzajemny szacunek tych ludzi.
W tym miejscu nie sposób powstrzymać się od pewnej refleksji. Na początku XXI wieku w języku rozpanoszyło się kilkanaście wulgaryzmów. Uzupełnione kilkunastoma potocznymi zwrotami stanowią wystarczający nośnik informacji i środek wyrażania emocji dla nizin społecznych. Niestety nie tylko dla nich, bo bluzganie stało się powszechne we wszystkich kręgach społecznych. Zadziwiające, że dzieje się tak po ćwierćwieczu pontyfikatu papieża Polaka, wspaniałego człowieka, który inny przecież dawał przykład. Brutalizacja i wulgaryzacja życia społecznego zaszły tak daleko, że nie dziwił nawet potajemnie nagrany monolog premiera polskiego rządu, który swoich partyjnych kolegów, w tym byłego premiera, a nawet prezydenta Rzeczpospolitej, określał wulgarnym mianem męskiego narządu płciowego.
Wracając do Anieli i Ignacego — z ich kłótni narodził się pomysł na spłacenie żydowskich lichwiarzy. Aniela wymogła bowiem na mężu, żeby honorowo traktował tylko ludzi honoru, a na lichwiarzy-krwiopijców nakrzyczał i zmusił ich do zaliczania spłacanych kwot na poczet długu, a nie zbójeckich odsetek. Lichwiarze próbowali protestować, ale surowa mina Ignacego i nerwowe ruchy rąk sprawiły, że żydowscy wierzyciele potraktowali jego żądanie jako nie do odrzucenia. Tym sposobem Ignacy wydostał się z pułapki zadłużenia i od tej pory jego zadłużenie powoli, acz systematycznie, malało. Do rozwiązania pozostał jednak najważniejszy problem — spłata rządowej pożyczki hipotecznej. Żeby tego dokonać, trzeba było sprzedać połowę domu. Zanim Ignacy z ciężkim sercem podjął decyzję, postanowił naradzić się z braćmi, żeby uzyskać ich akceptację albo braterską radę. Na rodzinnym spotkaniu ustalono, że Ignacy sprzeda połowę domu bratu Józefowi, który akurat posiadał sporą kwotę do zainwestowania. Bracia ocenili, że podczas kryzysu inwestycja w nieruchomości jest najpewniejsza. Tym sposobem cały dom pozostał własnością rodziny Dajczów, a Ignacy zachował honor i znaczną część majątku. Nadal wierzył, że miną złe czasy, a jego interes znów rozkwitnie. Niestety, stagnacja gospodarcza po kryzysie nie miała zamiaru ustąpić. Na Bujnowskiej, jak i w całym mieście, sklepy na głucho pozamykały swoje podwoje. W proletariackich dzielnicach miejską biedotę trawiła coraz okrutniejsza bieda. Sklep i warsztat Ignacego podzieliły los innych. Należało na gwałt szukać innych źródeł pozyskiwania środków na utrzymanie rodziny. Ignacy próbował zarobić coś na drobnym handlu, znaczących dochodów jednak z tego nie czerpał. Jedynym realnym rozwiązaniem było przekroczenie bram Hortensji przez jego nieletnich synów.
Powrót diabła
Za oceanem powoli wygasał wielki kryzys. Ameryka okiełznała chciwość i znów postawiła na pracę. Pod egidą prezydenta Franklina Delano Roosevelta powstał rządowy program naprawy państwa, znany jako New Deal. U narodzin nowego ładu stała myśl wybitnego ekonomisty Johna Maynarda Keynesa. Patrząc na sprawę okiem profana, chodziło o założenie cugli rozbuchanej spekulacji i stymulowanie pożądanych społecznie zachowań oraz prywatnego biznesu poprzez interwencję państwa w wolną grę gospodarczą za pomocą specjalnych narzędzi ekonomicznych. Biczem na spekulantów miała być powołana przez prezydenta Komisja Papierów Wartościowych (SEC), pierwsza w świecie tego rodzaju instytucja, która, działając pod kierownictwem założyciela słynnego klanu Kennedych, Josepha, miała czuwać nad czystością operacji giełdowych. Okazali się więc Amerykanie mądrzy po szkodzie. Zrozumieli, że bez pracy nie ma kołaczy. Wobec takiego obrotu spraw Zły nie miał czego szukać po drugiej stronie Atlantyku i w trymiga wrócił do Europy, a konkretnie do Niemiec, gdzie miał przyczółek utworzony jeszcze przed skokiem do USA. W monachijskim więzieniu odwiedził niejakiego Adolfa Hitlera, byłego kaprala cesarskiej armii, z zawodu malarza pokojowego. Otóż ten niepozorny, mały człowiek, już wcześniej przez diabła opętany, dokonał w listopadzie 1923 roku zamachu stanu na fali niezadowolenia niemieckich oficerów z powojennego status quo, będącego rezultatem klęski wojennej. Mały kapral stojący na czele Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Partii Robotników snuł w celi więziennej wizję nowych porządków. Nie miał jednak żadnych szans na realizację marzeń, a to z braku ideologii składającej się z nośnych haseł, zdolnych zawładnąć społeczną wyobraźnią, a w rezultacie utorować mu drogę na szczyty władzy. Od czego jednak jest szatan? Ten zawodowy kusiciel zdołał rozpalić w głowie byłego malarza pychę, butę i nienawiść do innych ludzi, graniczące z szaleństwem, tylko dlatego, że byli inni. Z komitywy z diabłem powstała w 1924 roku książka Mein Kampf. Zły wracał do Niemiec niczym w domowe pielesze. Podsycając złe nastroje społeczne, będące skutkiem światowego kryzysu gospodarczego, podsuwał Hitlerowi diabelskie rady, jak wykorzystać stany zapalne w niemieckim społeczeństwie. Hitler miał większą skłonność do zła niż dobra, wzmocnioną jeszcze poczuciem krzywdy, wynikającym z życiowych niepowodzeń. Dlatego z tak dobrym skutkiem szatan w niego zainwestował. Na rezultaty nie trzeba było długo czekać.
Zarabianie pieniędzy nobilitowało młodych Dajczów. Znacznie wcześniej od innych małolatów wchodzili w dorosłość. Chłopcy byli bardzo dumni, że mają własne pieniądze i mogą pomagać rodzicom. W hucie zajmowali się odnoszeniem gotowych wyrobów do ciągowni. Zarabiali po trzynaście złotych i sześćdziesiąt groszy tygodniowo. Były to nadzwyczaj marne zarobki, sięgały zaledwie połowy wysokości licho opłacanego zwykłego robotnika, ale dorosłego. Widać, jak bezczelnie fabrykant wyzyskiwał niepełnoletnich pracowników. Zarobki w Hortensji należały do niskich, na przykład w porównaniu z relatywnie dużo zarabiającymi kolejarzami. Zresztą było regułą, że państwowe posady zapewniały w miarę godną egzystencję na tle ogólnej biedy robotniczych rodzin. Za sto złotych można było kupić sto kilogramów cukru albo sto kilogramów słoniny czy 50 kilogramów kiełbasy po dwa złote, która była stosunkowo tania. Ale o kiełbasie robotnik mógł tylko pomarzyć, skoro ledwo starczało mu na chleb dla licznej z reguły rodziny, słonina także była luksusem. Paradoks ówczesnej gospodarki polegał na tym, że ta niedostępna dla miejskiej biedoty żywność była niesłychanie tania w porównaniu z kosztami produkcji. Żyjący w jeszcze większej biedzie chłopi musieli zbywać swoje produkty po cenach niższych od kosztów ich wytworzenia, co prowadziło do dekapitalizacji chłopskich gospodarstw. Za kilogram żywca wieprzowego producent otrzymywał złotówkę, czyli 100 złotych za tucznika, którego hodował cały rok. Wobec niskich plonów zbóż, na poziomie 8–10 kwintali z hektara, i niewielkich areałów gospodarstw, rzadko przekraczających powierzchnię kilku mórg, rolnik mógł utuczyć tylko kilka sztuk rocznie. Do tego dochodził niewielki dochód ze sprzedaży mleka i produktów mleczarskich oraz innych produktów rolnych. W sumie nie było źle, gdy rodzina rolnika osiągała dochód rzędu 30–40 złotych miesięcznie i pewna ilość produktów pozostawała jej na własny użytek. Jednak przy horrendalnie wysokich cenach wyrobów przemysłowych była to zaledwie kropla w morzu potrzeb. Niesłychanie tania była sfera rzemieślnicza przetwarzająca żywność. Kilogram kiełbasy kosztował dwakroć tyle, co kilogram żywca. Było to możliwe ze względu na niskie marże, brak pośredników i silną konkurencję wśród producentów żywności oraz zbyt mały na nią popyt. Cena kilograma chleba równa była cenie kilograma mąki, więc piekarz utrzymywał się tylko z nadpieku, czyli z nadwyżki masy chleba nad masą mąki potrzebnej do jego wypieku. Takie to były czasy — niepowtarzalnie niskich, pośrednich kosztów produkcji. Na przestrzeni następnych dekad rosły one nieprzerwanie, aż do monstrualnych rozmiarów na początku XXI wieku, za sprawą rozmnożenia do granic absurdu narzutów, podatków i danin na rzecz armii urzędników państwowych i pośredników wszelkiej maści.
Bój w hucie
Irek wykazywał nadzwyczajne zdolności w żonglowaniu rozgrzanym do białości szkłem. Był chłopcem bardzo szczupłym, żeby nie powiedzieć chudym, niezbyt imponującego wzrostu. Z powodu szczupłości i dziecinnego wyglądu z wielkim trudem dostał pracę w hucie. Braki fizyczne nadrabiał ruchliwością i zdolnościami manualnymi. Był jak żywe srebro. Nosił nieco przyduże spodnie i zbyt obszerną koszulę, więc hutnicy śmiali się, mówiąc, że same portki biegają po pomoście wokół hutniczego pieca i wołali na niego Kryzys. Słowo było nadzwyczaj modne. Irek tymi żartami się nie przejmował, czuł sympatię ze strony starych hutników, którzy w pewnym sensie traktowali go jak maskotkę. Podczas przerw śniadaniowych uczył się nabierać szkła na piszczel bez pladry, czyli pęcherza powietrza powstającego w szkle przy zetknięciu się końcówki piszczeli z powierzchnią masy szklanej. Niełatwa to sztuka dla początkującego w zawodzie uderzyć w szkło lekko i precyzyjnie, lecz niezbyt głęboko. Irek szybko opanował tę sztukę, a Alek też nie od macochy, więc chłopcy dość szybko awansowali i zamiast maczać drewnianą formę w fasce z wodą, zajmowali się podmuchiwaniem baniek. Łączyło się to z podwyżką tygodniówki o całe dwa złote. Hutnicy stanowili wesołą gromadę skorą do żartów i kawałów. Podczas pracy gadka szła nieustannie, szczególnie do przerwy śniadaniowej, bo pod koniec zmiany hutnicy często z gorąca i ze zmęczenia zaciskali zęby, żeby utrzymać tempo do końca. Już przed przerwą mokre od potu koszule hutników można było wyżymać. Po przerwie pojawiały się na nich białe wzory z zasychających soli fizjologicznych. Nieustające pragnienie gaszono zimną wodą i czarną, nieosłodzoną kawą. Na początku hutniczej kariery wszystko było dla chłopców wprost niesamowite. Przynosili rodzicom różne ciekawostki.
— Mamuniu, mamunia nie uwierzy, że w jednym zespole pracują: Sik, Pryk, Dendek i Rozpędek — chwalił się Irek.
Wtedy do rozmowy włączył się Ignacy i zrugał syna, że gada głupoty. Żartów niestosownych nie lubił, więc synowi nie uwierzył, za to uwierzyła Aniela.
Czarną magią było to całe szklarstwo. O ile wytwarzanie szklanych wyrobów wydawało się sztuką cyrkową, jeśli nie czarodziejską, o tyle wytwarzanie płynnej masy szklanej było na pewno sztuką tajemną w pełnym tego słowa znaczeniu. Zaczynało się wszystko w pomieszczeniach zwanych zestawiarnią. Tam zestawiarze pod nadzorem inżynierów chemików przygotowywali zestaw surowców do wytopu masy szklanej. Można otrzymać bezbarwne szkło najwyższej jakości, topiąc piasek szklarski pozbawiony zanieczyszczeń mineralnych i organicznych. Cały problem tkwi w temperaturze topnienia krzemionki, która wynosi 1713ºC. W takiej temperaturze stopiłby się cały szklarski piec łącznie z gazowymi palnikami. Chemicy jednak obniżyli temperaturę topnienia masy szklanej do 1400ºC, sporządzając kombinowany zestaw surowców, gdzie obok piasku (75%) jest łatwo topliwa soda (15%) i wapno (10%). Obecność tlenku wapnia zapewnia stabilizację szkła. Bez tego składnika powstałoby szkło sodowe, czyli rozpuszczalne w wodzie. Kielich wykonany z takiego szkła rozpuściłby się po nalaniu weń wina niczym kostka lodu. Przygotowany w ten sposób zestaw składników, sypki jak mąka, poddany działaniu wysokiej temperatury panującej w piecu szklarskim, przechodzi cudowną metamorfozę, przemieniając się w przezroczystą i przejrzystą masę szklaną. W ten sposób można w wielkim skrócie przedstawić skomplikowany proces topienia szkła, narażając się na oburzenie fachowców z powodu ignorancji piszącego, a nawet arogancji, jeśli wziąć pod uwagę, że sam imał się kiedyś zawodu hutnika szkła. Produkcja wysokiej jakości wyrobów ze szkła nie jest możliwa bez idealnego wyklarowania wytopionej masy, pozbycia się wszechobecnych pęcherzyków powietrza, smug, rozwarstwień oraz innych przypadkowych zanieczyszczeń i przebarwień. Do wytopienia dobrego szkła trzeba kunsztu większego niż do wypieczenia dobrego chleba, a jeśli jakość masy szklanej nie spełnia wyśrubowanych norm, cała produkcja idzie w kubły na stłuczkę, a zdenerwowani hutnicy krzyczą do rymu: „Szkło w donicy kręte, idziemy na rentę!”. Szkło można znacznie uszlachetnić, sporządzając zestaw z dwudziestodziewięcioprocentowym udziałem minii ołowianej. Ołów dodaje szklanym cackom ciężaru i blasku. Stają się bardziej plastyczne, można w nich rzeźbić bez obawy o popękanie. Takie szkło nazywa się potocznie kryształem. Wydmuchane przez hutników kryształy trafiają do szlifierni, gdzie po odcięciu zbędnej części szlifuje się ich ostre krawędzie na tarczach ściernych. Robią to kobiety, maczając ręce w bieżącej zimnej wodzie. Od tej roboty dłonie pracownic zmieniają swój kształt, porażone reumatyzmem. Powykręcane we wszystkie strony palce okropnie bolą po nocach i na złą pogodę. Nie lepiej jest w kuglerni, gdzie woda leje się strumieniami podczas wycinania na ściankach kielichów i wazonów wymyślnych, bajecznie skomplikowanych wzorów. Krawędzie tych nacięć, załamując światło, cieszą wzrok użytkownika. Kuglernia stanowi domenę mężczyzn, ubranych w sztywne nieprzemakalne fartuchy, ogłuszonych okropnym hałasem wirujących tarcz ściernych, wzmocnionym jazgotem i zgrzytami obrabianego szkła. Zdobi się tu też remery, czyli kielichy o czaszach wykonanych ręcznie w iście mistrzowski sposób z dwu warstw szkła. Wewnętrzna warstwa takiego kielicha jest bezbarwna, a zewnętrzną powłokę tworzy kolorowa szklana pielina. Tę kolorową powłokę szlifują kuglerzy, wydobywając na powierzchnię naczynia świetliste refleksy. Nie mniej ciekawie dzieje się w malarni, gdzie zręczne dłonie kobiet zdobią szklane cuda, nie tylko specjalnymi niezmywalnymi farbami, ale też czystym srebrem, a nawet złotem, rozpuszczanymi w specjalnej mieszaninie silnych kwasów nazywanej wodą królewską. Używano też złota do barwienia masy szklanej podczas wytopu na przepiękny purpurowy kolor. Do barwienia używano przede wszystkim metali i ich związków, czyli chromu, tytanu, kadmu, indu, kobaltu, miedzi, manganu, a także selenu. Zatrudnieni w hucie chłopcy, wszystkiego ciekawi, zaglądali też do tych działów produkcji, gdzie wyrobom ze szkła nadawano, dosłownie i w przenośni, ostatni szlif. Wiadomo, że chcąc wytopić szkło, trzeba napalić w piecu do temperatury 1400°C. Jedynym paliwem spełniającym oczekiwania w tym zakresie jest gaz. W czasach bez gazociągów gaz trzeba było wyprodukować na miejscu, w hucie. Z tego powodu ważne miejsce wśród urządzeń huty zajmowały gazaki, czyli podziemne komory do gazyfikacji węgla, skąd wytworzony gaz był tłoczony do specjalnych zbiorników, a stamtąd do palników we wnętrzu szklarskiego pieca.
Hortensja w międzywojniu była fabryką sławną na całą Polskę nie tylko ze swych niezwykłych produktów, ale też jako miejsce ostrej walki klasowej. Cała prasa krajowa pisała o słynnych strajkach piotrkowskich hutników w latach trzydziestych. W „Wiadomościach Literackich” Leon Szereszewski zamieścił artykuł zatytułowany Głód w Piotrkowie. Autor był członkiem rodziny Szpilfoglów. Ten pochodzący z Woli Krzysztoporskiej wrażliwy społecznie publicysta nie tylko udzielił pokrzywdzonym moralnego wsparcia, ale przysłał też z wolskiego majątku wóz z żywnością i przekazał znaczną kwotę rodzinom strajkujących hutników. W tych latach piotrkowska huta zyskała miano Czerwonej Hortensji i była uważana za ostoję lewicy. W Polsce Ludowej hucie nie wiodło się najgorzej, a w godzinie upadku komuny doświadczyła zaszczytu odwiedzin prezydenta Rzeczpospolitej. Postkomunista Wojciech Jaruzelski nie został w fabryce dobrze przyjęty. Grupa wojujących działaczy Solidarności okazała mu swoją niechęć, gwiżdżąc i wzywając do ustąpienia ze stanowiska. Na zakończenie tej wizyty generał złożył przed dziennikarzami oświadczenie, że nie pozostanie głuchy na głos opinii publicznej, i wkrótce ustąpił, otwierając Lechowi Wałęsie drogę do prezydentury. Ta diametralna zmiana orientacji politycznej na prawicową i antykomunistyczną nie wyszła jednak hutnikom na dobre. Zaledwie sześć lat później słychać było w Piotrkowie chichot historii. W rezultacie transformacji ustrojowej dokonujacej się za sprawą władz solidarnościowych Hortensja upadła i przestała istnieć, a jej pracownicy, także ci gwiżdżący na prezydenta, niespodziewanie dla siebie znaleźli się nagle na piotrkowskim bruku.
Klechdy domowe
Lata dwudzieste przyniosły Piotrkowowi przełom cywilizacyjny. Siłą sprawczą, a w końcu symbolem tego przełomu była elektrownia. Wybudowano ją na południe od dworca, między ulicami Kaliską a Rokszycką, przy samych torach kolejowych, ze względu na dogodny transport węgla do opalania kotłów parowych. Inwestował kapitał belgijski — firma Société Générale de Belgique. W latach 1925–1927, w ślad za elektrownią, wybudowano za pieniądze z pożyczki zaciągniętej w Ameryce słynną halę targową z chłodniami w podziemiach. Powstała też wysoka na pięćdziesiąt metrów wieża ciśnień, widoczna z daleka jako charakterystyczny element w panoramie miasta. Napędzane silnikami elektrycznymi pompy tłoczyły wodę do zbiornika na wieży, skąd rozchodziła się po całym mieście. Ignacy, budując dom, wyposażył go od razu w instalację elektryczną z kabli miedzianych w blaszanych, izolowanych od środka rurkach, gniazda sieciowe i wyłączniki światła w postaci zmyślnych pstryczków. Instalacja była tak solidna, że bez napraw przetrwała pół wieku. Na instalację wodną na razie nie było go stać, więc pobierano wodę ze zdroju na sąsiedniej posesji. Światło elektrycznych żarówek wydobyło nocne miasto z ciemności. Oświetlone wystawy sklepowe stały się pierwszym elementem rodzącego się miejskiego blichtru. W zimowe wieczory można było sobie dłużej posiedzieć przy świetle żarówki. Wieczorami w domu Dajczów oddawano się rodzinnym rozmowom i opowiadaniom, w których celowała Aniela, urodzona bajarka. Znała nieskończoną ilość przeróżnych historyjek i umiejętnie czerpała z tego zasobu, znajdując zawsze powiastkę stosowną do zaistniałych okoliczności. Co ciekawe, święcie wierzyła w prawdziwość opowiadanych przez siebie historyjek, choć nieraz zdarzało jej się ubarwiać i przekształcać swoje opowiadania, a nawet dodawać całkiem nowe wątki. Były więc te anegdoty tworami żywymi, stale poddawanymi modyfikacjom. Zdarzało się Anieli jakimś morałem zachęcać dzieci do nauki. Opowiadała wtedy najczęściej historyjkę o niemłodym już człowieku tłukącym przy drodze głazy na drobne kamienie przydatne do sypania szosy. Na przełomie XIX i XX wieku wszystkie lokalne drogi były usłane wybojami i zryte koleinami często napełnionymi wodą czy grząskim błotem, po których z trudem przemieszczały się konne pojazdy. Wraz z pojawieniem się w zaborze rosyjskim owoców rewolucji naukowo-technicznej i nastaniem ery przemysłowej niezmiernie wzrosła rola transportu kołowego, który wymagał dobrych dróg. Nic więc dziwnego, że w tym przełomowym dla gospodarki okresie nierzadko widywało się robotników przerabiających kamienie polne na tłuczeń, bardzo wówczas potrzebny materiał do budowy równych, twardych szos. Mateusz, o którym opowiadała Aniela, imał się w życiu różnych zajęć, zanim wynajął się do tłuczenia głazów. Wiadomo, że to niesamowicie ciężka robota, a kto nie wierzy, niech sam spróbuje. Pewnego dnia, klęcząc jak zwykle na kolanach, walił młotem w głaz. Ludzie mijali go obojętnie, aż nadjechał piękną bryczką elegancki pan i użalił się nad Mateuszową dolą.
— Ciężko pracujesz, człowieku — odezwał się dziedzic.
— Ano — krótko uciął Mateusz.
— Trzeba było, człowieku, do szkoły chodzić. Nie musiałbyś tak ciężko pracować — rzucił na odjezdne i podciął konie.
Mateusz przestał walić młotem i zamyślił się głęboko, klęcząc w bezruchu przy pryzmie tłucznia. Nazajutrz rano udał się do szkoły.
— Czego chcecie, człowieku? — zapytał go nauczyciel.
— Przyszedłem się uczyć — odpowiedział Mateusz.
— Za późno, człowieku, za późno przyszedłeś — rzucił nauczyciel. I zamknął przed nim drzwi.
Mateusz odszedł bez słowa, lecz z mocnym postanowieniem, że wróci tu następnego dnia, ale znacznie wcześniej. Tak się też stało. Wstał skoro świt i ruszył w drogę, a kiedy miał już szkołę w zasięgu wzroku, omal nie nadepnął na mocno wypchany skórzany portfel. Podniósł go, otworzył i oniemiał ze zdumienia. Nigdy dotąd nie widział takiej ilości pieniędzy. Oczywiście nie poszedł już do szkoły, przestał też tłuc kamienie i żył sobie jak król. Nie uszło to jednak zawistnej uwadze sąsiadów, więc dali znać gdzie trzeba i Mateusza odwiedził stójkowy. Zabrał go ze sobą do cyrkułu, gdzie stanowczo zażądał wyjaśnień, a nieprzekonany Mateuszowymi słowami, skierował sprawę do sądu.
— Powiedzcie, człowieku, skąd wzięliście tak dużą sumę pieniędzy — zapytał Mateusza sędzia.
— Opowiem wszystko jak na spowiedzi. To było tak. Szedłem rano do szkoły — zaczął opowiadać Mateusz, lecz sędzia mu przerwał:
— Czy to było wtedy, kiedy chodziliście do szkoły? — zapytał.
— Tak, Wysoki Sądzie — potwierdził szczęśliwy znalazca.
— W tej sytuacji umarzam postępowanie w sprawie z powodu przedawnienia — powiedział sędzia i walnął młotkiem w stół, aż kurz sądowy podniósł się do góry.
Od tej chwili Mateusz żył w dostatku długo i szczęśliwie. A morał z tej historii płynie taki, że chodzenie do szkoły może przynieść różnorodne korzyści, choć niekoniecznie związane ze zdobywaniem wiedzy.
Szkoda tylko, że w tej opowieści brak informacji na temat miesiąca i dnia, w którym Mateusz bezskutecznie pukał w szkolne drzwi, gdyż należałoby ogłosić go Światowym Dniem Studiów Zaocznych, podpierając się naprędce wymyślonym uzupełnieniem tej opowieści. Otóż nauczyciel, który tak szybko pozbył się kandydata na ucznia w średnim wieku, pomyślał, że może nie należałoby takich zgredów przeganiać spod szkolnych bram, ale opracować dla nich taki tok nauczania, który pozwoliłby im na pobieranie szkolnych nauk po godzinach pracy i w dni od pracy wolne, skoro zamiast wypoczywać, chcą pogłębiać swoją wiedzę i umiejętności.
Pomysł łebskiego belfra zmaterializował się po latach w postaci studiów wieczorowych i zaocznych. W Polsce Ludowej powstał cały system nauczania dla pracujących, obejmujący także szkolnictwo średnie, a nawet podstawowe. Dzięki niemu zlikwidowano w Polsce analfabetyzm, dawniej powszechny w kraju. Lecz nie tylko taka z niego wynikła korzyść, sprawdził się także, a może przede wszystkim, jako sposób na awans społeczny i ozdrowieńczą wymianę elit. Mogłoby się wydawać, że ten system nauczania, alternatywny wobec tradycyjnego szkolnictwa, miał jednak charakter uzupełniający i osiągnął już swoje apogeum. Nic bardziej mylnego. Po przemianach ustrojowych w latach dziewięćdziesiątych XX wieku stało się modne posiadanie dyplomu, i dziesiątki tysięcy ludzi rzuciło się do studiowania. W odpowiedzi na te potrzeby powstały setki prywatnych, płatnych uczelni. Stare porzekadło głosi, że kto płaci, ten wymaga. Zgodnie z tym płacący niemałe pieniądze za uzyskanie upragnionych dyplomów dorośli, ale pracujący uczniowie i studenci, zaczęli wymagać od właścicieli placówek szkolnych bezstresowego pozyskiwania świadectw maturalnych czy dyplomów magisterskich. Przestrzegający zasady, że klient ma zawsze rację, nauczyciele komercyjnych szkół starali się jak mogli, żeby płacący wysokie czesne podopieczni byli zadowoleni z ich usług. W ramach bezstresowego nauczania wykładowcy zaczęli wcześniej informować podchodzących do egzaminów, jakie pytania zostaną im zadane. Zdarzyło się jednak, że dodatkowo wynagrodzona przez dość tępą, ale bardzo ambitną uczennicę nauczycielka zadała jej na egzaminie inne zamiast umówionego pytanie. Wówczas przy stoliku egzaminacyjnym zapanowała konsternacja. Ale tylko na chwilę, bo nadzwyczaj rezolutna uczennica zaczęła pod stołem kopać nieszczęsną nauczycielkę po nogach. Nauczycielka doznała z bólu nagłego przebłysku pamięci i natychmiast zmieniła pytanie na właściwe. I tak ów nieoczekiwany incydent zakończył się pomyślnie ku obopólnej korzyści i zadowoleniu. Ambitna uczennica mogła szpanować zdobytą maturą, a praktyczna nauczycielka cieszyć się większą sumą na koncie bankowym.
Historyjka opowiadana przez Anielę świadczy o tym, jak nieprzewidywalne bywają ludzkie losy, a jeden drobny incydent może uruchomić cały ciąg zdarzeń o trudnych do przewidzenia konsekwencjach. Cyniczny szlagon swoim rzekomym współczuciem dla tłukącego kamienie nędzarza przewrócił pierwszą kostkę domina, wprawiając w ruch kolejne zjawiska społeczne, zachowania, potrzeby i oczekiwania. W ten sposób prosty chłop, który wziął za dobrą monetę słowa eleganckiego panicza i zapragnął oświecić swój umysł w latach dwudziestych XX wieku, mógł spowodować na progu XXI wieku nadzwyczajny wysyp maturzystów, licencjatów i magistrów, sprawiając, że w statystykach Polska dołączyła w niewiarygodnie krótkim czasie do najbardziej wykształconych społeczeństw świata.
Ta ostatnia niedziela
Na Bujnowskiej nastało wielkie wiosenne sprzątanie, ku utrapieniu Ignacego, który, ceniąc sobie stabilizację, z bólem serca godził się na wielki przedświąteczny bałagan. Święta wraz z poprzedzającymi je porządkami burzyły bowiem utarty w domu przez lata porządek rzeczy. Gdyby to sprzątanie miało miejsce w innym czasie, na pewno głośno by złorzeczył w sposób nieznośny dla domowników, wyrażając swoje niezadowolenie. Zbliżała się jednak Wielkanoc, więc wielkie porządki były całkiem na czasie i nie do uniknięcia, dlatego łaskawie ograniczał się do zwykłego utyskiwania. Niechęć Ignacego do przedświątecznych przygotowań nie oznaczała wcale wymigiwania się od jakiegokolwiek udziału w ogólnej gonitwie poprzedzającej wielkie święta. Jako cieszący się estymą mistrz rzeźniczy ograniczał swój udział do wspólnej z synami pracy w warsztacie przy wyrobie znakomitych wędlin według własnych receptur utrzymywanych w głębokiej tajemnicy, tym razem nie na sprzedaż, tylko na rodzinny świąteczny stół. Wielkanocną białą kiełbasę robiło się w ostatnich dniach Wielkiego Tygodnia ze względu na pożądaną świeżość, ale smakowitą szynkę z kością trzeba było dwa tygodnie wcześniej włożyć do marynaty, której skład też był objęty tajemnicą zawodową. Do udziału w fachowej robocie Ignacy pod żadnym pozorem nie dopuszczał kobiet, będąc święcie przekonanym, że przy ich udziale w żaden sposób nie da się uniknąć poważnej wpadki, a może nawet katastrofy. Z wrodzonej ostrożności wolał losu nie wystawiać na próbę. Anielę natomiast przepełniała ambicja i była ona przekonana, co więcej, odważała się nawet głośno o tym mówić, że to ją właśnie opatrzność obdarzyła zdolnościami potrzebnymi w rzeźniczej branży. Co z kolei Ignacy uważał za bluźnierstwo i obarczał ją odpowiedzialnością za wywoływanie kłótni. Ustępował jej nieco dla świętego spokoju i pozwalał wypiekać pasztety i klopsy, co jednak raniło w niemałym stopniu jego męską dumę, a nie całkiem też zadawalało Anielę. Był to jednak, trzeba przyznać, mądry kompromis. Od większej ingerencji w tradycyjne męskie zajęcia powstrzymywał Anielę brak czasu, spowodowany nawałem ważniejszych ciążących na niej obowiązków, czyli prania, sprzątania domu i przedświątecznych zakupów.
Niedziela wielkanocna tego roku wypadała w dniu 9 kwietnia. Zapowiadała się ciepło i pogodnie, jako że zima ustąpiła już na dobre. Wzdłuż ulicy na wolnych od bruku i betonu placykach obsychała ciężka gliniasta ziemia. Zwabione ciepłym powietrzem i promieniami słoneczka dzieci rysowały figury do gry w klasy, a następnie na jednej nodze przeskakiwały przez nakreślone na ziemi linie. Z domowych pieleszy powychodzili staruszkowie. Siadali na ławeczce przed płotem na posesji Engla i przyglądali się rozbrykanym dzieciakom z zazdrością, jaką tylko starzec może żywić do fruwającego nad ziemią małolata. Starzy i młodzi upajali się tym przedziwnym, trudnym do opisania zapachem świeżego wiosennego powietrza. Po drugiej stronie ulicy młyn Warszawianka mruczał tę samą co zawsze monotonną melodię, jednaką przez okrągły rok. Teraz jednak dało się tam wyczuć jakiś wzmożony ruch, na który wskazywały podniesione głosy robotników, głuche odgłosy ciężkich worów z mąką rzucanych na deski platformy i żwawe parskanie koni pociągowych. Na ulicznej ławeczce siadały zwykle kobiety mieszkające w okolicznych domach, teraz jednak brakowało im czasu na tradycyjne pogaduszki — z powodu tej wielkiej przedświątecznej krzątaniny. Czasem tylko któraś z zapracowanych matek pokazywała się na krótko przed fasadą kamienicy, żeby pokrzyczeć na hałasujące dzieci. Mężczyźni porządkowali ogródki, usuwając zeszłoroczne chwasty i kopiąc grządki pod warzywa. Zapach świeżo wzruszonej ziemi mieszał się z bukietem intensywnych aromatów, wydobywających się przez otwarte kuchenne okna i drażniących podniebienia siedzących na ławce emerytów, aż im ślina ciekła na samą myśl o smakołykach wyrabianych pracowitymi rękami domowych gospodyń. Przez otwarte drzwi żydowskich sklepików bił w nozdrza odór solonych śledzi ze świeżo odbitych beczek, pełnych tłustych ulików i śledzi korzennych wystawianych w okresie Wielkiego Postu. W Wielkim Tygodniu obok wielkiego sprzątania znajdowano także czas na zajęcia o wiele przyjemniejsze, czyli wielkie zakupy. Wprawdzie na Bujnowskiej niewiele żyło dostatnich rodzin, dominowała biedota, ale do świąt szykowali się wszyscy według starej polskiej zasady: zastaw się, a postaw się. Nie bardzo mieli co zastawiać, ale mogli wyprosić choć niewielką pożyczkę od żydowskich lichwiarzy, na wysoki procent oczywiście. Nieważne, że zadłużenie trzeba było spłacać miesiącami, koniecznością było mieć na świątecznym stole choćby najtańsze, niewyszukane potrawy. Kiełbasa, kiszka, smalec, gotowane jaja, śledzie, placek drożdżowy i butelka najtańszej wódki stanowiły wielkanocne minimum. W przedświątecznym czasie oblężenie przeżywały, ku uciesze właścicieli, małe żydowskie sklepiki handlujące mydłem i powidłem. Głównym poligonem handlowych manewrów było jednak miejskie targowisko.
Kolej Warszawsko-Wiedeńska utworzyła kręgosłup nowego Piotrkowa, rozciągnięty na długości kilku kilometrów. Wzdłuż tego rdzenia ukształtowała się dzielnica przemysłowa miasta. Niemal w środku tego przemysłowego węża wznosił się eklektyczny gmach hali targowej. Było to miejsce szczególne w miejskim organizmie. Dość ruchliwe na co dzień, dwa razy w tygodniu przejmowało rolę otwartego, bijącego serca miasta. Aniela lubiła tu przychodzić na mniejsze i większe zakupy, choć na Bujnowskiej, jak w całym Piotrkowie, znajdowało się zatrzęsienie małych sklepików. Tu, na placu wokół hali, realizowano w dni targowe większość detalicznych transakcji handlowych w mieście. Anielę, podobnie jak inne piotrkowianki, przyciągał tu magiczny konglomerat składający się z ludzi i niesamowitej ilości różnorodnych towarów. We wtorki i piątki, konno i pieszo, ciągnęły tu przez całe miasto kolumny mieszkańców z podpiotrkowskich wsi z bańkami pełnymi mleka i śmietany, koszami wypełnionymi masłem i serami, bochnami wiejskiego chleba, żywymi kurami, gęsiami, indykami, królikami i gołębiami w drucianych klatkach. Tymi ostatnimi handlowali także mieszkańcy miejskich peryferii. Wystawiane tu towary bez trudu znajdowały nabywców, bo były świeższe, lepsze i tańsze od takich samych oferowanych w sklepach. Pieniądze ze sprzedaży rolnicy mogli wydać na miejscu, kupując potrzebne im produkty przemysłowe i wyroby rzemieślnicze. Przyciągały wzrok bajecznie zaopatrzone stoiska garncarzy, rymarzy, kaletników, bednarzy, szewców, cholewkarzy, stolarzy, stragany z odzieżą i najprzeróżniejszymi towarami, od narzędzi gospodarskich i rolniczych po ozdoby i błyskotki. Tłoczyło się tu całe miasto, no, z wyjątkiem paniuś z lepszych kamienic, które same się nie fatygowały, tylko przysyłały służące.
W nieopisanym ruchu i gwarze rej wodzili zawodowi hochsztaplerzy wszelkiej maści oferujący towary o cudownych właściwościach: szydełka, co same haftowały, maści skuteczne na wszystkie dolegliwości, kamienie usuwające na poczekaniu bolące odciski, odmładzające eliksiry i inne podejrzanie wyglądające substancje we flakonach i słoiczkach, skuteczne rzekomo na wszystkie choroby świata. Wokół tych krzykaczy recytujących na cały głos hasła reklamowe i wierszyki, wynosząc pod niebiosa niezwykłe walory oferowanych towarów, gromadziły się największe tłumy ciekawskich, a wśród nich całe watahy wyrostków. Jaką potęgą jest nachalna i bezczelna reklama, przekonywali się dopiero po niewczasie nabrani przez oszustów naiwniacy, kiedy opadły umiejętnie podsycane przez cwaniaków emocje. Postrzegając nagle, że zamiast swoich ciężko zarobionych pieniędzy posiadają tylko nieprzydatne do niczego, nic niewarte buble.
— Maść na szczury, maść na szczury! — krzyczał głośno jakiś podejrzany typek, prezentując naczynie z brunatną, mazistą zawartością. — Należy szczura złapać i ogon mu posmarować. Sto procent pewności.
— A jak szczur nie zdechnie? — zapytał ktoś z tłumu.
— Należy kurację błyskawicznie powtórzyć — odpowiedział cwaniak, którego nic nie mogło zbić z tropu.
Kilka kroków dalej publika reagowała życzliwym śmiechem na wołanie sprzedawcy rzemiennych batów do poganiania koni.
— Pieniądze lubi świat, tyłek lubi bat — wrzeszczał na cały głos. A gdy nagromadziło się wokół niego zbyt wielu nic niekupujących wyrostków, wygrażał im palcem. — Tu się sprzedaje, tu się kupuje. Uciekajcie gówniarze, bo was opluję — recytował ku uciesze gawiedzi.
Aniela miała ubaw co niemiara, obserwując pierzchające gdzie pieprz rośnie dzieciaki pogonione przez nieprzebierającego w słowach kramarza. Sama nie dawała się oszwabić, mówiąc, że starego wróbla na plewy się nie złapie. Nosiła ze sobą na targowisko zaostrzony patyczek, nadzwyczaj użyteczny przy kupowaniu masła. Podobno wszyscy uczą się na błędach, najczęściej na własnych. To porzekadło odnosiło się także od handlowych doświadczeń Anieli. Jako młoda pani domu dała się nabrać, kupując od nieznanej kobiety osełkę masła, która wydawała jej się większa od innych, choć w tej samej cenie. W domu po przekrojeniu okazało się, że w środku pod cienką warstwą masła tkwił sporych rozmiarów podłużny, obrany z łupin kartofel. Od tej pory kupowała masło i sery wyłącznie od znajomych gospodyń, a kiedy jakimś zbiegiem okoliczności musiała kupić te produkty od osoby nieznanej, robiła użytek ze swojego patyczka, badając jego ostrym końcem kupowany nabiał. Tego typu kontrola zawsze działała.
Tym razem w przedświątecznych zakupach pomagali Anieli dorośli już synowie. Alek z Irkiem dźwigali to, co z myślą o świętach zakupiła mamunia. Tak się nadal do niej te stare konie zwracały.
Na targowicę nie wszyscy przychodzili, aby kupować. Nie brakowało takich, szczególnie wśród miejskich apaszów, co próbowali, niekiedy udanie, ściągnąć coś ze straganów. Wtedy przez rynek szło wołanie: „Łapać złodzieja! Łapać złodzieja!”. Zdarzało się, że w radosny zgiełk targowiska wkradał się krzyk rozpaczy człowieka okradzionego z pieniędzy przez kieszonkowców zrzeszonych w stałej złodziejskiej szajce. W sztucznym tłoku wywołanym przez przestępczy gang łupem złodziei padały nawet pieniądze zawieszone na szyi na tasiemce, które złodzieje zręcznie odcinali. A trzymanie portfela w tylnej kieszeni było wprost zaproszeniem do kradzieży. Po precyzyjnym przecięciu brzytwą spodni portfel sam wsuwał się opryszkowi do ręki.
Zaczynający się wczesnym rankiem targ szybko zamieniał się w kipiący tygiel, ale z upływem czasu z wolna przygasał, a koło południa całkiem zamierał. Swoją specyficzną atmosferą, swojskim klimatem i lokalnym kolorytem targ dostarczał także niebanalnej rozrywki tysiącom mieszkańców, którzy chodzili tam regularnie, niekoniecznie na zakupy czy z towarami do sprzedania. To wielokulturowe, pulsujące cyklicznie skupisko ludzkie miało w sobie coś z pogańskiego obyczaju, a nawet obrzędu. Największe tłumy zbierały się wokół hali wiosną i jesienią oraz przed świętami. Odbywał się tam istny jarmark cudów, gdzie ekonomia bratała się z bogactwem obyczaju, ze swoistą magią ludowego widowiska. Irka do tego stopnia fascynowały gołębie, że trudno mu było oderwać się od miejsca, gdzie ustawieni w długim szeregu piotrkowscy gołębiarze eksponowali swoje ptaki. Prezentowali gołębie najróżniejszych ras, w tym garłacze, blauwindry, białe winery, turczyny, pawiki czy też gołębie pocztowe z metalowymi obrączkami na nogach, nazywane po swojsku puszczanymi, ze względu na to, że wypuszczone gdzieś daleko od gołębnika nieomylnie do niego wracały. Cały tłum znawców tej branży tłoczył się wzdłuż klatek z tymi ptakami. Wytrawni gołębiarze podziwiali i krytykowali na przemian upierzenie, dzioby, narośle u nasady dziobów zwane strupami i inne im tylko znane wady i zalety wystawionych na sprzedaż ptaków. Irek nie nacieszył się jednak zbyt długo widokiem swoich ulubieńców, bo Aniela ponaglała syna do powrotu na Bujnowską, trafnie przewidując, że przyjdzie im się tłumaczyć przed Ignacym i słuchać wymówek z powodu rzekomego lekceważenia ważnych domowych obowiązków i tracenia czasu na targowisku, skoro mogła przecież Aniela zrobić zakupy przed własnym domem, u rolników zmierzających wczesnym rankiem na targowisko. Ignacy ubolewał nad ospałością w przygotowaniach — jutro już Wieka Sobota z tradycyjnym święceniem pokarmów, a dzień później rezurekcja w piotrkowskich kościołach na chwałę Zmartwychwstania Pańskiego. W tej przedświątecznej krzątaninie, w zmaganiach z prawdziwymi i urojonymi problemami, nikomu z rodziny nie przyszła do głowy myśl, że nadchodząca Wielkanoc może być ostatnią, którą będą świętować razem, że jesienią, po przerażających bombardowaniach, do obezwładnionego strachem miasta wkroczą oddziały Wehrmachtu.
Rozdział 3: Jak splatają się losy
Rodzina Motyków
Grudniowy dzień był krótki jak żywot motyla. Wojciech ścigał się z zapadającym zmierzchem, próbując zakończyć obrządek zwierząt gospodarskich jeszcze przed nastaniem nocy, bez potrzeby korzystania z elektrycznego światła. Wprawdzie błysk, choćby dwudziestopięciowatowej żarówki, w szybko zapadających zimowych ciemnościach był wielkim dobrodziejstwem, dość jednak kosztownym jak na możliwości finansowe zwykłego wiejskiego gospodarstwa, gdzie pieniądz był dobrem rzadkim. Z tej mocno ograniczonej dostępności pieniądza wynikała konieczność takiego sposobu gospodarowania na kilkuhektarowym areale, aby osiągnąć jak największą samowystarczalność, a zakupy dóbr ograniczyć do absolutnie niezbędnego minimum. W tym minimum mieścił się rachunek za prąd traktowany, całkiem słusznie, jako luksus. Zwykły rolnik mógł sobie pozwolić na tę odrobinę luksusu dlatego, że jasny strumień rozpraszający gęstą zimową ciemność służył także, a może przede wszystkim, jako środek produkcji. Tak można określić z perspektywy lat energię, dzięki której w jasno oświetlonej izbie kuchennej długie zimowe wieczory mogły być wykorzystane przez pracowite kobiety do wykonywania rozlicznych robót, bez których rodzina rolnika nie mogłaby funkcjonować. Niestety nie wszystkie zimowe prace gospodarskie można było wykonywać w ogrzanej i rozświetlonej izbie. W stodole czekało na obróbkę zebrane z pól pod palącym słońcem zboże. Wysuszone w letnie dni snopy żyta, pszenicy i jęczmienia, poukładane w sąsiekach stodoły, czekały na swój czas, kiedy ziemia skuta lodem i otulona śniegiem będzie miała swoje wakacje. Wtedy gospodarz, uwolniony od zabiegania o przychylność żywicielki, miał wreszcie czas ma zagospodarowanie owoców letniej harówki. Z nastaniem mrozów przychodził czas omłotów. Jak wieś długa i szeroka słychać było stukanie cepów w gliniane klepiska. Kłosy pełne wysuszonego ziarna, ułożone na klepisku czekały na uderzenie twardego drewnianego bijaka, który uwolni dorodne ziarna od plew i ości. Po zebraniu słomy na klepisku pozostawało ziarno, które trzeba było jeszcze oczyścić na wialni i posortować — na to najwyższej jakości, przeznaczane na mąkę i kaszę, oraz na poślad dla żywienia zwierząt. Łupu-cupu, łupu-cupu — słychać było równomierne uderzenia. Częstotliwość uderzeń wahała się, uzależniona od temperamentu i sprawności fizycznej młocarza, od pełnej dynamiki prowadzącej do szybkiej zadyszki po miarowe, jednostajne stukanie długodystansowców. Te różne rytmy dochodzące z sąsiadujących ze sobą stodół nakładały się na siebie, tworząc swego rodzaju harmonijną kompozycję, a raczej improwizację wystukiwaną przez zmęczonych, zlanych potem perkusistów, członków tej wielkiej orkiestry grającej w długim procesie pozyskiwania chleba naszego powszedniego. Ta szczególna muzyka urywała się u schyłku dnia. Wojciech zamiatał wtedy do czysta klepisko i zamykał stodołę. Zaczynał się wieczorny obrządek zwierząt. Gospodyni przynosiła w wiadrach do obory karmę dla świń sporządzoną z gotowanych ziemniaków, plew pszennych, owsianych lub seradelowych z domieszką otrąb i ciepłej wody. Wszystko to okraszone odrobiną mleka lub serwatki jako wzmacniającą apetyt zwierząt omastą. Po zadaniu karmy gospodarz ścielił zwierzętom legowiska, przecinając na kosie przyniesione ze stodoły świeże snopy słomy, na ogół żytniej, najlepiej spełniającej wymogi utrzymania trzody i bydła w czystości. Wbrew pozorom nie była to błaha czynność, a każde uchybienie dawało świadectwo o gospodarzu. Skutki jakiegokolwiek niedbalstwa dało się zobaczyć u bydła na pastwiskach i koni w zaprzęgach. Jeszcze przed ścielaniem należało zwierzęta napoić. Większość gospodarstw posiadała w zagrodach własne studnie, ale były też takie, które własnego ujęcia wody nie posiadały i były zmuszone do korzystania z uprzejmości sąsiadów i donoszenia wody wiadrami z dalszej odległości. Wojciech, gospodarz jak się patrzy, własną studnię posiadał, głęboką na dwanaście cembrowin, wykopaną niemałym kosztem we frontowym ogródku. Studni towarzyszyły rosnące tam dwa dorodne drzewa czarnej wiśni, w środku lata nęcące słodkimi, soczystymi owocami. Zimą stały oszroniałe nad oblodzoną studnią. Drewniany wałek skrzypiał kręcony korbą. Ocynkowane wiadro, zaczerpnąwszy wody, wpinało się do góry na końcu oblodzonego łańcucha. Zaczerpniętą wodę gospodarz nosił w dwóch wiadrach przez zaśnieżone podwórko. Krowy żywione suchą karmą piły zachłannie, robić jednak musiały krótkie przerwy, bo od zimnej wody łupało je w zębach. Po zakończeniu obrządku Wojciech stał przez chwilę w oborze, słuchając odgłosów wydawanych przez rozpychające się przy korycie świnie. Jakieś pokwikiwania, siorbanie słabnące w miarę zaspokajania niesamowitego świńskiego apetytu. Krowy z zapamiętaniem pochłaniały pachnące wakacjami siano. Koń przestępował z nogi na nogę, próbując wybrać z drobno pociętej słomianej sieczki ziarno owsa lub żyta, co mu się niekiedy udawało przy pomocy chrapów wydmuchujących lżejszą sieczkę ze żłóbka precz.
W takich chwilach Wojciech czuł się panem tego stworzenia powierzonego nu przez opatrzność pod opiekę i czuł się dumny, że potrafił z tak dobrym skutkiem czuwać nad inwentarzem, czerpiąc z jego posiadania zasłużone korzyści zaspokajające podstawowe potrzeby jego rodziny. Myślał zapewne, że to zadowolenie spływa na niego z mocy siły wyższej, co tak właśnie ułożyła ten świat. Nie wiedział, że to skutek działania jakiejś chemii, adrenaliny i nawet gdyby ktoś mu o tym powiedział i próbował przekonać do innego widzenia świata, to on, Wojciech Motyka, powszechnie szanowany gospodarz, człowiek prawy i pełen powagi, wierzący w Boską moc i opiekę nad całym światem, pomyślałby sobie, że ten ktoś oszukuje go we własnym interesie, i na pewno by nie uwierzył. Niezbyt długo Wojciech rozmyślał, był bowiem przekonany, że skoro Pan świata wszystko już ułożył, to rozmyślanie po próżnicy na pewno jest grzechem i obrazą Boską. Po tym krótkim oddaleniu od realiów życia Wojciech poczuł w sobie nagły przypływ głodu. Na dworze nie wiadomo kiedy zapadła ciemna noc. Szedł szybkim krokiem do domu. Mróz tężał, pod nogami skrzypiał śnieg. W sieni zdjął obszerne, wygodne trepy. Na nogach miał jeszcze grube, wełniane, robione na drutach skarpety. Nacisnął klamkę i otworzył drzwi do ogrzanej, oświetlonej żarówką elektryczną izby. W środku było ludno i gwarno. Odruchowo spojrzał do góry ku zwieńczeniu drzwi. Tuż nad ościeżnicą wisiała naftowa lampa. Popatrzył na nią, uśmiechając się pod blond wąsem. Widok tej lampy, pozostawionej jako rezerwowe źródło światła, przywoływał niezmiennie obrazy tkwiące głęboko w jego pamięci.
Życie rodzinne Motyków koncentrowało się w kuchni. Pokój, odświętnie utrzymany, na co dzień służył tylko do spania. Wejście do izby kuchennej poprzedzała sień z pokaźnym piecem do chleba i usytuowaną obok śpiżarnią. W izbie kuchennej centralnym miejscem był piec kuchenny nazywany po prostu kuchnią. Zbudowany z białych kafli połączonych przez zduna gliną, zaopatrzony w żeliwne płyty grzejne z fajerkami, należał w owych czasach do rzadkości. Dominowały piece zbudowane ze zwykłej cegły, obrzucone glinianą zaprawą, wyposażone w palenisko z rusztem nad dużą kotliną, czyli komorą spalania przystosowaną do spalania drobnych, suchych gałązek sosnowych uzbieranych w lesie. Grubym drewnem palono tylko podczas mrozów. Kuchnia kaflowa z małym paleniskiem wymagała opalania drogim i trudno dostępnym węglem. Latem palono na ogół w piecu umieszczonym w przybudówce, z powodu nieznośnego gorąca i w obronie przed plagą much. Piec, jakikolwiek był, posiadał popielnik i ruszt. Przez szpary w ruszcie spadał do popielnika żar. Rozżarzone węgielki świeciły jakiś czas, zanim nie zgasły i nie sczerniały zupełnie, zamieniając się na koniec w biały, lekki i ulotny popiół drzewny.
Z czerwonawą poświatą popielnika zaprzyjaźniła się na jakiś czas mała Kazia. W miejscowej szkole zaszczepiono jej przedziwną namiętność do słowa pisanego. Dziewczynka po opanowania sztuki płynnego czytania odkryła istnienie nowych światów, jakże innych od tego, w którym spełniało się jej dotychczasowe życie. Teraz poznawała losy ludzi, których nigdy nie widziała, ale wierzyła, że są, że istnieją naprawdę. Ten nowy, fascynujący świat z książek Rodziewiczówny, Sienkiewicza, Orzeszkowej, Prusa, z wierszy Konopnickiej zawładnął jej młodym umysłem. W gospodarstwie dzieci także musiały pracować od najmłodszych lat i choć na ogół szanowano obowiązek szkolny, to poza szkołą wylegiwanie się z książką było nie do pomyślenia. Zaczytane dzieci wiejskie mogły dla książek wyrwać czas tylko ze snu, a wiadomo, że i tak były one permanentnie niewyspane, bezlitośnie budzone wczesnym rankiem przez rodziców do czekających na nie obowiązków. Kazia potrzebowała snu nie mniej niż inne dzieci, ale bez żalu rezygnowała z niego na rzecz wędrówki po stronach swoich ulubionych książek. Niestety matka domagała się nieustępliwie, żeby Kazia gasiła światło i szła spać, bo szkoda nafty i pieniędzy na próżno wydanych. Z żalem w sercu dziewczynka gasiła lampę i przykucnięta obok popielnika, gdzie żarzyły się owe węgielki, usiłowała dalej śledzić losy swoich książkowych bohaterów. Może wtedy przychodziły jej na myśl słowa przedziwnej, tęsknej i smętnej, ballady:
Na Wojtusia z popielnika iskiereczka mruga,
Chodź, opowiem ci bajeczkę, bajka będzie długa.
Była sobie cud królewna, pokochała grajka,
Król wyprawił im wesele i skończona bajka.
Tę właśnie lub podobną piosneczkę nuciła matka, Katarzyna z Cieślików, jej ojcu, kiedy był małym Wojtusiem i nie chodził jeszcze do szkoły na Wygodzie. Kazia czytała, korzystając ze słabiutkiej poświaty, aż do następnej, ostrej reprymendy leżącej już w łóżku matki i przymusowego przerwania pasjonującej lektury. W sercu dziewczynki rodziło się poczucie krzywdy z powodu braku zrozumienia ze strony własnej matki, które to poczucie nie miało jednak większego wpływu na silne więzi uczuciowe między nimi. Matka przecież w ten sposób uczyła ją szacunku dla ciężko zapracowanego grosza. Kazia zrozumiała to całkowicie dopiero, kiedy dorosła i sama zaczęła borykać się z problemami podrzucanymi przez życie.
Szkoła powszechna, kilka lat po zrzuceniu jarzma wiekowej rusyfikacji, była źródłem nie tylko podstawowej wiedzy, lecz także pomagała wychowywać w duchu miłości do ojczyzny. Patriotyzm po dziesiątkach lat zniewolenia nabrał charakteru świętości. Nie było dziecka, które nie znałoby piosenki o Jurku Bitschanie, spoczywającym na cmentarzu Orląt Lwowskich szesnastoletnim obrońcy Lwowa.
Mamo najdroższa, bądź zdrowa.
Do braci idę w bój!
Twoje uczyły mnie słowa,
Nauczył przykład twój.
Bije się Jurek w szeregu,
[…]
Krew się czerwieni na śniegu…
Dziewczęta z organizacji Strzelec, kiedy już dorosły, śpiewały tę pieśń swoim dzieciom, wyciskając sobie i im z oczu łzy. Nie inaczej było z Kazimierą, której dodatkowo wszczepiono owe mądrości, które czynią człowieka szlachetnym, a jego postępowanie rzetelnym i uczciwym. Zaszczepiono jej altruizm i wierność prawom zawartym w dekalogu, które to wartości mimo twardej lekcji, jaką otrzymała od realnego świata, zachowała do końca swoich dni. Przez całe życie korzystała z zasobów bibliotek, sama też kupowała książki i wymieniała się lekturami z sąsiadami. Chodziła do kina. Preferowała twórczość romantyczną, silnie uczuciową. Wybór lektur wynikał u niej z potrzeby serca, a jednocześnie książki, po które sięgała, uosabiały pewien etos, który od kobiet wymagał uczuciowości, a od mężczyzn siły i hartu ducha.
Zabudowania w zagrodzie Wojciecha nie zatraciły jeszcze całkiem świeżości typowej dla murowanego, nowego, typu budownictwa wiejskiego. Wprawdzie zanikał już żywiczny zapach drewnianych podłóg, ale farby nie całkiem zmatowiały, a szyby w dużych oknach błyszczały jak nowe lustra. Orzeźwiający zapach wapna też nie całkiem się ulotnił. Budowa nowej zagrody stała się jednak koniecznością — po tym, jak ogień spustoszył wszystko, pozbawiając dwie rodziny dachu nad głową. Zrządzeniem losu Marianna i Wojciech kilkanaście lat po ślubie, który odbył się w 1920 roku, z dziećmi Jankiem i Kazią stanęli przed życiowym wyzwaniem wybudowania nowej zagrody. Ten sam los podzieliła siostra Wojciecha, Józefa, z mężem i gromadką dzieci. Wojciechowi pożoga pozostawiła na sercu bolesne piętno, ale, zgodnie z jego naturą, na zewnątrz prezentował stoicki spokój, przyjmując pożar jako dopust Boży. Marianna natomiast strasznie rozpaczała. Po bolesnej utracie pierworodnego syna, urodzonego 10 października 1920 roku, obdarzonego przez męża jej imieniem jako wyraz wielkiego do niej uczucia, straciła też dach nad głową i dorobek kilkunastu lat małżeństwa. Przyzwyczajona była do tego dużego, drewnianego domostwa z sienią na przestrzał, podzielonego rejentalnie między męża i jego siostrę, Józefę Gąsior. Liczna rodzina Gąsiorów, zajmująca drugą połowę domu i część obory dla swojego inwentarza, też nie miała gdzie się podziać. Zanim ostygło pogorzelisko, szwagrowie zaczęli budować osobne zagrody. Wojciech, zgodnie z zapisem w księdze notariusza Grzankowskiego, wykopał fundamenty po zachodniej stronie działki i postanowił, zgodnie z nową modą, wymurować dom z czerwonej, wypalanej cegły i przykryć dachówką cementową. Oborę wzniósł z polnego kamienia, a stodołę tradycyjnie zbudował drewnianą. Oba budynki inwentarskie przykryła tradycyjna słomiana strzecha. Ile trudu ponad siły i drastycznych wyrzeczeń kosztowała Motyków ta nowa siedziba, wiedzieli tylko oni sami, a że nie zwykli się skarżyć, na zawsze pozostanie to tajemnicą.
Mimo przeciwności losu udało im się urządzić miejsce na ziemi na dalsze czterdzieści lat. Wojciech pomyślał, że mógłby podzielić się swoją radością z innymi mieszkańcami, dlatego zgodził się nieumeblowany jeszcze dom udostępnić młodzieży na wiejską zabawę. Pod oknami nowiutkiego domy zgromadziły się ciekawskie kobiety, starsze, w średnim wieku i młodsze, ale zamężne, czyli te, które nie mogły czynnie uczestniczyć w młodzieżowej pohulance. Zaharowane na co dzień, chciwe były takiej rozrywki — oglądania popisów młodzieży, a przede wszystkim fantastycznej możliwości zebrania informacji i spostrzeżeń do późniejszego plotkowania. Grajkowie w składzie: akordeonista, bębnista i skrzypek rżnęli na początek skoczne poleczki i szalone obertasy. Nowiutka podłoga dudniła pod lawiną szybkich tanecznych kroków. Publika za otwartymi oknami podziwiała tańczące pary. Gorące komentarze musiały poczekać na przerwę dla wytchnienia orkiestry. Ciepły powiew nosił skoczne rytmy od stawu do stawu przez calutką wieś. Po pierwszych tańcach partnerzy mający się ku sobie potworzyli pary. Nie wszyscy jednak młodzieńcy ze wsi przyszli od razu na zabawę. Kilku ucztowało najpierw w karczmie, gromadząc energię z wypitego alkoholu. Nieźle mieli już w czubach, kiedy dotarli na potańcówkę.
— Odbijany — krzyknął na cały głos prowodyr pijanych wyrostków i próbował wyszarpnąć innemu chłopakowi tańczącą z nim dziewczynę. W jednej chwili powstał w izbie straszny tumult. Łomot uderzeń, pisk kobiet i chrapliwe krzyki walczących zagłuszyły muzykę. Wojciech obchodził w tym czasie zagrodę, bacząc, żeby mu jakiś dureń przypadkiem nie podpalił stodoły. Odnalazła go Leokadia, żona siostrzeńca Władysława Gąsiora.
— Wujo, biją się w chałupie — krzyczała zadyszana.
Wojciech swoim zwyczajem nic nie powiedział, tylko ruszył ku przybudówce. Natychmiast jednak wrócił z błyszczącą siekierą na akacjowym stylisku. Spokojny był na pozór, ale można było poznać, że się wszystko w nim gotowało. Użyczył tym lekkoduchom z takim trudem wzniesiony dom, a oni, za nic mając przykazania Boże i jego pracę, wywołali bijatykę, narażając w dodatku na szwank ludzi, którym pozwolił potańczyć w swoim domu. Nie, tego było mu już za dużo. Ruszył, a kobiety za oknami krzyknęły przeraźliwie:
— Motyka! Motyka z siekierą!
Wojciech zaciął usta i, trzymając siekierę nad głową, wskoczył w sam środek zaciekłej bijatyki. Blady strach padł na awanturników. Przerażeni salwowali się ucieczką, skacząc przez okna wprost na obserwujące stamtąd widowisko kobiety. Wieś długo nie mogła zapomnieć sławnej szarży Wojciecha. Niektórzy nawet twierdzili, że byli świadkami cudu, bo na własne oczy widzieli, jak Motyka z siekierą w ręku unosił się nad kłębowiskiem szarpiących się bitników. Musiało to istotnie być ważne wydarzenie, skoro po upływie pół wieku zarówno świadkowie naoczni, jak i ci znający je tylko ze słyszenia wracali do słynnej szarży Wojciecha, opowiadając o starych dobrych czasach.
Wiśniowa Góra
Jeszcze nie całkiem zabliźniły się rany po zmaganiach trzech cesarzy, a już wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na nadchodzącą wojenną nawałnicę. Rzesza Niemiecka złowrogo prężyła muskuły, a pogłoski o wojnie docierające do wsi były coraz bardziej alarmujące. Budziły strach, który jednak po kilku dniach ustępował, bo wojny póki co nie było widać. Tak to wyglądało do czasu wywieszenia przez urzędników gminnych odezwy o powszechnej mobilizacji. Jeszcze nie wszystkich rezerwistów wzięto w kamasze, a już naprawdę się zaczęło. Pewnej nocy od Wielunia, od niemieckiej granicy, niosło się potężne, głuche dudnienie, a czerwono świecące niebo budziło w sercach trwogę. W całej okolicy zapanowała panika na wieść o zbliżających się niemieckich wojskach. Nie wiedzieć czemu gruchnęło po wsiach, że przed nadciągającą apokalipsą można się ratować tylko ucieczką do Wiśniowej Góry. Niemal natychmiast zaroiło się na wszystkich drogach od konnych zaprzęgów ciągnących w kierunku Łodzi. Kto żyw ładował na wóz, co miał najcenniejszego, i dołączał do długich kolumn bezładnie ciągnących chłopskich furmanek. Wojciech Motyka nie zasypiał gruszek w popiele i załadował na wóz dobytek dobrany według zaostrzonych kryteriów niezbędności i ograniczonej przecież ładowności chłopskiej fury o drewnianych, okutych żelaznymi obręczami kołach i możliwości pociągowych konia. Niewiele tego było: ubrania, pościel, trochę żywności, obrok dla konia i trochę innych, najpotrzebniejszych, przedmiotów codziennego użytku. Odjazdowi towarzyszył głośny lament Marianny, którą Wojciech ostro karcił za uleganie rozpaczy, choć sam ukradkiem ocierał łzy. Musiał te łzy skrzętnie ukrywać, skoro uchodził wśród bliskich za twardego chłopa, który w każdej sytuacji sobie poradzi. Razem z matką płakała piętnastoletnia Kazia, a dorastający już Janek szedł za wozem z opuszczoną głową i wzorem ojca nie okazywał wzruszenia.
Wojska niemieckie już pierwszego dnia wojny złamały polski opór pod Częstochową i dzień później starły się z wybranymi jednostkami dowodzonej przez generała Juliusza Rómmla Armią „Łódź”. Do bitwy doszło pod Borowskimi Górami, dziewięć kilometrów na południowy zachód od Woli Krzysztoporskiej. Trzech wzgórz bronił 2 Pułk Piechoty Legionów pod dowództwem pułkownika Ludwika Czyżewskiego, 301 Batalion Czołgów Lekkich majora Edmunda Karpowa i 7 Batalion CKM GO Piotrków generała brygady Wiktora Tommée. Rejon ten był kluczowym węzłem oporu na lewym skrzydle głównej pozycji obrony Armii „Łódź”. Atakował XVI Korpus Pancerny generała Ericha Höpnera. Heroiczne zmagania z niemiecką nawałnicą trwały od 2 do 5 września. Kilkakrotnie dochodziło do walki wręcz na bagnety, a wzgórza kilkakrotnie przechodziły z rąk do rąk. W dniu 4 września liczebniejsze i lepiej uzbrojone wojska niemieckie wyparły Polaków ze wzgórz. Pod osłoną nocy obrońcy wycofali się na rozkaz, pozostawiając 663 zabitych. Straty Niemców, które zatajono, były znacznie większe.
Lalkowie, Jakubikowie czy Grudniowie zabarykadowani w domach, jak wszyscy ci mieszkańcy Woli, którzy nie podążyli na mityczną Wiśniową Górę, nasłuchiwali dniem i nocą odgłosów budzących grozę zmagań na Borowskich Górach. Wydawało się przerażonym ludziom, że gdzieś w zasięgu wzroku człowieka, który znalazłby się na wieży parafialnego kościoła, utworzył się jakiś gigantyczny kokon pełen wściekłych jadowitych szerszeni, dzień i noc pulsujący zbliżającym się zatraceniem. Z tego piekielnego kotła wydobywały się złowrogie pomruki artyleryjskiego ostrzału, przeciągłe świsty pocisków, piekielny jazgot cekaemów i połączony w kanonadę huk setek karabinowych wystrzałów. Najgorsza była nagła i niespodziewana cisza poprzedzająca potworny wrzask ludzki.
— Idą na bagnety — szeptano sobie w zaimprowizowanych kryjówkach. Wraz z wrzaskiem wojny rozchodził się i snuł po dolinie gryzący dym spalonego prochu. Na progu trzeciej nocy zapadła cisza trzymająca ludzi w napięciu aż do rana. Zwycięski Wehrmacht, pozostawiając na wzgórzach górę trupów, wkroczył do wyglądającej na wymarłą Woli. Niemieccy żołnierze dobijali się do zamkniętych domów, wyciągając przerażonych ludzi. Woli Krzysztoporskiej przypadło jako jednej z pierwszych paść ofiarą Niemców w tej wojnie. W akcie podłej zemsty najeźdźcy rozstrzelali niewinnych ludzi. Śmierć od kul niemieckich zbrodniarzy ponieśli: Józef Kiereś, Antoni Lalek, Stanisław Jakubik, Jan Lalek, Wincenty, Tadeusz i Feliks Grudniowie.
Droga na mityczną Wiśniową Górę okazała się dla uciekających przed niemiecką potęgą drogą łez, przerażenia i śmierci. W kierunku Łodzi ciągnęły setki konnych pojazdów, chłopskich fur, dorożek, ciężkich platform i pańskich powozów. Nikt nie panował na tym panicznym exodusem pozostawionych samym sobie ludziom. W czasie kiedy elity rządowe szykowały się do ucieczki z płonącego kraju niemieccy lotnicy z premedytacją polowali po zakorkowanych drogach na uciekającą przed oddziałami najemców spanikowaną ludność. Wojskowe patrole usiłowały oczyścić z uciekinierów główne szlaki, robiąc miejsce dla wycofujących się oddziałów Armii „Łódź”. Na drogach panował niesamowity zgiełk, mieszały się ze sobą niespokojne rżenie koni, ryczenie przerażonego bydła, ludzki krzyk i płacz. Choć wszystkie pojazdy kierowały się na północ, to i tak zupełnie się zakleszczyły, i cały ten drgający wąż złożony z ludzi, zwierząt i pojazdów przestał się przesuwać i utknął zupełnie. Wojciechowi jakimś cudem udało się zjechać wozem na boczną, polną drogę. Marianna zaczęła swoim zwyczajem narzekać, że dali się wypchnąć z głównego traktu, i wtedy właśnie nadleciały samoloty z czarnymi krzyżami na skrzydłach. Lecąc nisko, siały po drodze śmierć.
Po serii ogłuszających wybuchów łódzki trakt zamienił się w piekło. Wśród pogruchotanych, palących się resztek pojazdów i przewożonego na nich najcenniejszego dobytku leżeli zabici i ranni uciekinierzy. Wzdłuż poszarpanej drogi, nad głębokimi wyrwami po wybuchach bomb ścielił się bury dym i swąd palących się ciał. Działy się sceny straszliwe, takie, które potrafią w snach straszyć po nocach do końca życia. Krzyki przerażonych, jęk rannych. Kwik i rzężenie miotających się z wyrwanymi jelitami koni i krów dopełniały obrazu tego piekła na ziemi.
Niemal cudownie ocalona rodzina Motyków przemykała się z powrotem do Woli polnymi i leśnymi drożynami.
Kazia nie myślała o niczym, tylko o szczęśliwym powrocie do domu. Popłakując cichutko, marzyła, że znów jest pod jakże bezpiecznym dachem ich nowego murowanego domu i pomaga matce przy pieczeniu chleba. Zapach chleba kojarzył się jej z bezpieczeństwem. Zamykając oczy, widziała siebie w domu stojącą obok gorącego chlebowego pieca. W piecu na rozgrzanym ceglanym trzonie siedziały cztery duże bochny i nabierały rumieńców. Świeżo wypieczony chleb pachniał tak bajecznie, że aż język kręcił się w ustach i ciekła ślinka. Palce rwały się do odrywania chrupiącej skórki i dłubania w gorącym jeszcze ośrodku.
— Rany boskie! Kazia, Janek, co wy robicie?! Chleb zakalca dostanie — złościła się Marianna.
Zanim te wspaniałe bochny trafiły do pieca, Marianna wyrabiała ciasto z własnej białej mąki żytniej i wody. Ciasto o lejącej się konsystencji musiało wyrosnąć i wypełnić po brzegi drewnianą dzieżę. Siłą sprawczą pobudzającą do nabierania pulchności ciasta był zakwas. Wystarczyło dorzucić do dzieży porcję ciasta z poprzedniego wypieku, jako zaczyn do nowej fermentacji. Niekiedy dodawano też mleka, choć nie było to konieczne. Im mniej dodatków, tym lepszy chleb — to znana prawda. Pierwszą tajemnicą udanego wypieku była wysoka jakość mąki. „Nie z każdej mąki będzie chleb” — śpiewano. Tajemnica druga to wyrobienie ciasta; od wyrabiania bolały niestety ręce, zresztą wyrobić — to mało powiedziane, bo ciasto chlebowe trzeba wypieścić. Trzecia tajemnica kryła się w odpowiednim wygrzaniu pieca — przez spalanie na trzonie suchego drewna do momentu przemiany otwartego ognia w żar, który można było wygarnąć z pieca mokrym pomiotłem. Po ułożeniu bochnów na gorącym trzonie należało jeszcze określić czas wypieku, i to jest tajemnica czwarta i ostatnia. Po wydostaniu chlebów z pieca szeroką drewnianą łopatą należało jeszcze posmarować wodą wierzchnią skórkę, a potem pilnować Janka i Kazi, żeby zostawili wypiek w spokoju, dopóki nie wystygnie. Trudno się dziwić dziecinnym apetytom na świeżutki chleb, bo sczerstwiały po kilku dniach nie był już taki smaczny, a wypiek odbywał się nie częściej niż raz w tygodniu. Chleb, nazywany w pacierzu powszednim, wcale nie był tak ogólnie dostępny, więc oszczędzano go na wszystkie sposoby. Nawet tak przemyślnie, że podawano do jedzenia tyko czerstwy, którego jako mniej smacznego mniej też zjadano, a świeży trzymano w zamknięciu, dopóki nie sczerstwieje.
Kazia, idąc w kurzu wznoszonym przez zaprzęg w kierunku opuszczonego niedawno w pośpiechu domu, przewartościowała całe swoje dotychczasowe życie, które chwilami wydawało się jej trudne z nadmiaru obowiązków. Uznała je teraz za wspaniałe jak kromka pachnącego jeszcze rozgrzanym piecem chleba, posmarowanego masłem ubitym w kierzance ze śmietany zebranej z kwaszącego się w kamiennych garnkach mleka. Przypomniała sobie szkolne koleżanki i gromady usmarkanych żydowskich dzieciaków, biegających w koło obelisku Kościuszki, a także Zukina, krawca o biblijnym wyglądzie, krzyczącego na córkę:
— Sziwra! Sziwra!
Dziewczynka, popiskując ze strachu przed gniewem ojca, pędziła jak szalona do domu. Polskie dzieci wołały za nią:
— Sifra, Sifra, pokaż pięty! — i śmiały się do rozpuku.
Sziwra nosiła długą ni to sukienkę, ni to koszulinę, ale nie miała majteczek. Źle odżywiana dziewczynka cierpiała na nieustającą biegunkę i kucała, gdzie tylko naszła ją potrzeba, brudząc sobie przy wypróżnianiu pięty.
— Sifra ma obsrane pięty! Sifra ma obsrane pięty! — dokuczały jej dzieciaki z sąsiedztwa.
Kazia uśmiechnęła się, ale zaraz spoważniała, bo żal jej było upośledzonej dziewczynki. Jej imię w hebrajskim znaczy „piękna”. Kazia zapomniała na chwilę o trudnej ucieczce i bombardowaniu. Posypały się obrazki jak filmowe kadry, śmieszne gagi z niemych filmików wyświetlanych w szkole i różne zabawne domowe epizody. Jak ten z lampą naftową wiszącą w kuchni nad drzwiami. Pewnego dnia odwiedziła Motyków ciotka Helena Szczepanikowa. Pomagała siostrze przewijać na motowidle wcześniej uprzędzoną wełnę, przygotowywaną do farbowania. Kazia obserwowała z podziwem szybkość i sprawność ciotki w przewijaniu nici wełnianej z kłębków na motki. Ze stodoły dochodziły ostatnie przed zapadającą szybko ciemnością odgłosy uderzeń cepów. Marianna spodziewała się za chwilę męża w domu. Postawiła na kuchennym stole nakrytym ceratą talerz z gorącą zupą, obok położyła łyżkę i ogromniastą kromkę chleba ukrajaną przez cały bochenek. Wojciech właśnie wszedł w kuchenne drzwi w wysokiej, zimowej czapce z tak zwanego baranka, czyli tkaniny imitującej karakułę. Czapa sięgała górnej krawędzi futryny, nad którą wisiała słynna naftowa lampa, jeszcze po latach wspominana przez Wojciecha z uśmiechem, choć wtedy mu do śmiechu wcale nie było. Nagle obserwująca wejście ojca Kazia zamarła z przerażenia, kiedy on, przekraczając próg, zawadził czapką wiszącą lampę. Wojciech poczuł szarpnięcie, po czym rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Nie oglądając się, zawrócił i szybko wybiegł z domu. Ochłonął dopiero w szopie, gdzie zazwyczaj rąbał drewno. Stał tam chwilę, a złość w nim kipiała. Rozbita lampa i rozlana nafta stanowiły niemałą stratę. W rodzinie Wojciecha niszczenie dóbr dopisywano do siedmiu grzechów głównych. Gniew, zamiast ustąpić z czasem, narastał, aż do momentu eksplozji, kiedy uświadomił dobie, że wszystkiemu winna jest owa nieszczęsna czapka. Rzucił ją więc na pniak do rąbania drewna i ostrą siekierą zadał kilka szybkich ciosów, wymyślając jej po cichu, żeby sąsiedzi nie usłyszeli:
— Nie będziesz już, taka owaka, lamp tłukła.
Gdy złość zaczęła go opuszczać, począł się wstydzić sam przed sobą z powodu głupoty, jaką zrobił. Pozbierał resztki czapki i wrócił do domu, gdzie kobiety zdążyły już posprzątać bałagan po jego zderzeniu z lampą. Nie czyniły mu żadnych wyrzutów, wiedząc, że choć to człowiek gołębiego serca i denerwuje się niezwykle rzadko, to jak już się wkurzy, potrafi konia położyć na ziemi. Wojciech zaś nieśmiało usiadł przy stole i wziął z wiszącego na ścianie zasobnika przyrządy do ręcznego szycia i zaczął cierpliwie zszywać nieszczęsną baranicę. Naprawa udała mu się nieźle i tylko zaszywki na czapce, jak blizny, przypominały ślady uderzeń siekiery.
Kazimiera i Albin
W drugim domu na zachód od zagrody Motyków mieszkali Alberciakowie. Dom, drewniany, jednoizbowy, z dobudowaną sienią, poszarzały od słońca i deszczu, stał w głębi podwórka. Z wiejską ulicą łączyła go dróżka biegnąca wzdłuż ogródka pełnego tajemniczych krzewów i bylin. Z tyłu za domem stały szeregowo budynki gospodarcze. Obórka z polnych kamieni i drewniana stodółka schroniły się pod jednolitą, starą słomianą strzechą, inkrustowaną gęsto zielonymi kępkami mchu. Gospodarz obejścia, spowinowacony z Dajczami przez Mazerantów, był niemłodym już mężczyzną, o ciemnej karnacji, z twarzą pokrytą siwym, twardym zarostem. Piotrkowska mieszczanka Helena Mazerant wyposażyła swoje dwie córki, Teodorę i Romę, kupując im gospodarstwa rolne w Woli Krzysztoporskiej. Władysław Alberciak był mężem Teodory.
W tym miejscu o bajkowym wyglądzie zatrzymał się na jakiś czas Albin po brawurowej ucieczce z niemieckiego konwoju. Ostrożność nakazywała mu co prędzej opuścić zagrodę Glejzerów w Krężnej Koloni, bo nie wszyscy Niemcy we wsi byli godni zaufania, a ewentualna denuncjacja mogła okazać się tragiczna dla niego i jego niemieckich przyjaciół. Letnią porą stodółka wuja Władysława była dla niego doskonałą kryjówką, przynajmniej na jakiś czas. Noclegownia pod omszałym dachem służyła Albinowi jako wygodne miejsce wypoczynku po powrotach z nocnych wypadów po żywność do Rzeszy. Albin i jego grupa działali w zupełnej konspiracji, a wuj, nie mając pojęcia o nocnych pieszych wędrówkach chłopaków, przychodził rano do stodoły z przyganą dla syna Mariana i siostrzeńca za wylegiwanie się w biały dzień.
— Jeszcze śpita, jeszcze śpita! — krzyczał, stojąc na środku klepiska.
Wuj Władysław mówił zmodyfikowaną przez siebie miejscową gwarą, ozdobioną często wyszukanymi słowami, na ogół zresztą przekręconymi.
— Jak jo handluwoł, to jo się nie piernikuwoł — kontynuował.
Chłopaki w pierwszym śnie zupełnie nie reagowały na jego reprymendę, więc zrezygnowany wychodził na podwórko, mrucząc jeszcze pod nosem:
— Śpium i opium. Aeroplan leciał i tyż ich nie łobudził. Trzeba by im nad głuwami z braulinga wystrzelić.
Władysław ze swoimi licznymi drobnymi przywarami był w istocie człowiekiem uczciwym i życzliwym ludziom. Ale z powodu jego nieco biblijnego wyglądu bały się go chłopaki z pobliskich zagród i w odwecie za ten strach próbowały zrobić mu na złość. Biada jednak temu, kogo zastał na czynieniu jakiejś drobnej szkody. Wyciągał wtedy z kieszonki brzytwę do golenia, którą zawsze tam nosił, i z groźną miną pytał zaskoczonego na gorącym uczynku szkodnika:
— Miszony jesteś czy nie? A, niemiszony, no to dawaj jajka! — mówił z uśmiechem, a delikwent uciekał, gdzie pieprz rośnie. Trzeba dodać, że tę niedobrą renomę wśród dzieci robili Władysławowi sąsiedzi, używając nielegalnie i często złośliwie jego wizerunku do straszenia niesfornej dzieciarni. Wystarczyło, iż rodzic krzyknął, że Alberciak z brzytwą idzie, a chłopcy natychmiast przestawali rozrabiać i chowali się po kątach.
Albin miał dwadzieścia lat, a Kazimiera szesnaście. Widywali się czasem przelotnie, od kiedy los skrzyżował ich ścieżki. Na wsi nic w tajemnicy nie utrzymasz, więc zaraz poszło w eter, że wnuczek z miasta, co się pojawił u Heleny Mazerant, jakoś tak często przechodzi do wuja Władysława przez podwórko Motyków. Istotnie coś z prawdy niosły te wieści, bo Albin nie mógł nie zauważyć śmigłej jak sarenka, urodziwej dziewczyny o długich, zadbanych, falujących ciemnoblond włosach. W Woli, jak to we wsi, sąsiedzi, chodząc do siebie, nie paradowali główną ulicą. Służyły im do tego ścieżki wydeptane z zagrody do zagrody prowadzące do tajemnych przejść w ogrodzeniach. Trzeba było wiedzieć, którą sztachetę odsunąć, żeby bez problemu dostać się na podwórko sąsiada, a potem na następne. Tym sposobem można było przejść wieś, nie wychodząc wcale na wiejską ulicę. System ten który na co dzień doskonale służył mieszańcom, oszczędzając ich cenny czas, nabrał podczas okupacji wymiaru konspiracyjnego — chronił ludzi przed złymi oczami żandarmów i szpicli. Albin często korzystał z takich przejść, nie chcąc rzucać się w oczy różnym ludziom kręcącym się po wsi, tym bardziej, że ledwo co uciekł spod luf żandarmów. Z początku przemykał się przez podwórka rzadko, tylko w razie niecierpiącej zwłoki potrzeby. Z czasem przyciągało go coraz częściej to urocze, ukazujące się czasem na podwórku, zjawisko. Zaczęło się to od dnia, kiedy, przeciskając się przez owo ukryte przejście, niespodziewanie stanął oko w oko z przecudną dziewczyną. Prawie wpadli na siebie i on wtedy oniemiał z wrażenia, stał chwilę nieruchomo i patrzył, podziwiając jej niezwykłą urodę. Nie zamienili ani słowa, bo on zapomniał języka w gębie, a ona, zaskoczona niespodziewaną bliskością chłopaka z miasta, spłoszyła się i uciekła.
Wielki kryzys sprawił, że Albin miał krótkie dzieciństwo. Jako piętnastoletni chłopak zarabiał z konieczności na utrzymanie rodziny. Wcześnie wziął na siebie ciężar odpowiedzialności przeznaczony do dźwigania przez dorosłego mężczyznę. Tak młodo zdobyty certyfikat męskości mile łaskotał jego poczucie dumy, a jednocześnie obdarzył rozwagą właściwą człowiekowi, który brał się już z życiem na bary. Nie brakowało mu ambicji i chęci działania. Niestety brutalna i represyjna niemiecka okupacja odcięła mu możliwość uzupełnienia wykształcenia i szukania powodzenia w poważnym biznesie, który był jego wielkim marzeniem. Resztę szans na legalną działalność pogrzebała łapanka i ucieczka z niemieckiego konwoju. Pozostała mu tylko szara strefa, gdzie łatwo było o śmierć z rąk okupanta. Pewny azyl u rodziny w Woli otwierał przed nim, związaną wszak z wielkim ryzykiem, szansę na transgraniczny szmugiel żywności z Rzeszy. Między Kolonią Bogdanów a Postękalicami III Rzesza ustanowiła granicę z Generalnym Gubernatorstwem. Natychmiast po obstawieniu żandarmerią pasa granicznego poziom życia Polaków po obu stronach wymyślonego w Berlinie podziału okupowanych ziem Rzeczpospolitej zmienił się diametralnie. W Reichu Polacy żyli nędznie, w Guberni przymierali głodem. Pod osłoną nocy u znajomych, godnych zaufania chłopów w Postękalicach można było kupić i zaszlachtować świniaka i przenieść lasem półtusze do Bogdanowa. Trzeba się było nieźle nadźwigać i, bagatela, przedrzeć przez ruchome posterunki żandarmerii. Nocne wyprawy odsypiał Albin właśnie w tej urokliwej stodółce wuja Władysława. Sama stodółka jednak za kamuflaż nie starczała, więc żeby nie budzić podejrzeń, musiał wymyślić jakiś wyglądający wiarygodnie powód pobytu w Woli. Poprosił więc wujów o rozpowszechnienie wiadomości, że chcąc się usamodzielnić i wyzwolić spod dominacji ojca, przyjechał założyć tu sklep. Wieść szybko obiegła Wolę, a Albin jeszcze szybciej wynajął od Jana Lasoty, zięcia Cieślika, pokoik i otworzył tam sklep z mydłem, naftą i powidłem.
Kazia ukradkiem przyglądała się Albinowi. Inny był, różnił się od miejscowych chłopaków wyglądem i zachowaniem. Chodził wystrojony jak na niedzielę, według kanonów mody lat trzydziestych. Dziewczyna widywała podobnych amantów podczas niesłychanie rzadkich wizyt w kinie. Z tych nielicznych filmów, jakie udało jej się obejrzeć dzięki przynależności do organizacji „Strzelec”, największe wrażenie zrobił na niej wyświetlany w całej Polsce film ukazujący pogrzeb marszałka Piłsudskiego. Oglądając z koleżankami ze „Strzelca” inne, przeważnie komediowe, filmy, młoda dziewczyna nie mogła nie zwrócić uwagi na modne stroje miejskich elegantów na tle szaroburo odzianych zwykłych frajerów. Albin w jasnych spodniach i dobrze skrojonej kraciastej marynarce wyglądał znakomicie. Miejskiego szyku dodawały mu ciemnoblond włosy modnie zaczesane do góry. Mógł się podobać. Choć niewysoki, ale i nie niski, szczupłej budowy ciała, świetnie prezentował swoją wyprostowaną sylwetkę, a głowę nosił wysoko. Mimo młodego wieku emanowała z niego męska dojrzałość i budząca szacunek powaga. Od tego zaskakującego spotkania przy wewnętrznej furtce Kazia myślała o nim coraz częściej, porównując go w myślach do bohaterów przeczytanych powieści i romansów. Dołączyła Albina do swego wewnętrznego świata zbudowanego z przeżyć i wzruszeń doznanych podczas wędrówek po stronach ulubionych książek. Z dnia na dzień zajmował coraz więcej miejsca w jej świadomości. W odróżnieniu od tamtych, wymyślonych, postaci on był naprawdę obecny w jej życiu, choć nie zamieniła z nim jeszcze ani jednego słowa. Młodość rządzi się swoimi prawami i, chodząc sobie tylko znanymi ścieżkami, bezbłędnie odkryje przestrzeń dla wielkiego uczucia. W tę właśnie stronę kierowała Kazię dziewczęca ciekawość poszukująca sfery platonicznych uniesień. Nie przeszkodziły jej w tym traumatyczne okoliczności ucieczki przed nadciągającą wojną, brutalność okupantów i niepewność jutrzejszego dnia.
Albinowi wyrwanemu w dramatycznych okolicznościach z rodzinnego domu niezmiernie doskwierała tęsknota za rodzeństwem i rodzicami. Martwił się o ich los, nasłuchując pilnie napływających z miasta wiadomości. Skąpe to były informacje i często ze sobą sprzeczne. Targany niepokojem o nich, a szczególnie o los wywiezionego w nieznane przez Niemców brata, zabrał się okazyjną furmanką do Piotrkowa. Zdawał sobie sprawę, na jakie niebezpieczeństwo się naraża. Serce zabiło mu szybciej, kiedy furmanka zaczęła się toczyć po tak dobrze mu znanym bruku ulicy Bujnowskiej. Zeskoczył z fury przed kamienicą i, rozglądając się dokoła, wszedł w bramę. Zaskoczeni i uradowani rodzice zapłakali na widok cudownie uratowanego syna. Radość była podwójna. Bo wrócił też Irek, któremu udało się zbiec z niemieckiego transportu w Częstochowie. Nacieszywszy się spotkaniem z rodzicami i wieścią o ocalałym, ukrywającym się w mieście bracie, Albin wysłuchał po kolei opowieści Ignacego i Anieli o zmianach, jakie zaszły w domu podczas jego nieobecności. W mieście szeptano o konspiracji. Aniela i Ignacy, którzy niejako systemowo mieli w każdej sprawie odmienne stanowiska, w tej zadziwiali jednomyślnością. Walkę zbrojną z potężnym i zbrodniczym okupantem traktowali jako niebezpieczną mrzonkę, która niechybnie doprowadzi do większego jeszcze nieszczęścia. Ignacy wierzył święcie, że wszystko jest w rękach Boga, i był przekonany o nieuchronnej klęsce Hitlera będącego w jego mniemaniu diabelskim kompanem. Należało przeczekać zły czas, ratując się w miarę możliwości przed głodem, zimnem i represjami, nie dając Niemcom żadnego pretekstu do brutalnej w ich życie ingerencji. Tak samo myślała Aniela. Przemeblowali więc dawny sklep rzeźniczy na herbaciarnię, z nadzieją na skromne dochody, które z Boską pomocą miały im ułatwić przetrwanie aż do czasu klęski okupantów. Swoje nadzieje wspomagali codzienną, szczerą i głęboką, modlitwą. Przekornych i krytycznych wobec siebie małżonków jednoczyła też troska o dzieci, a szczególnie o synów poszukiwanych przez żandarmów. Pomysł na herbaciarnię się sprawdził. Lokal, choć skromny, miał swoich klientów, głównie pośród mężczyzn przyjeżdżających w interesach do młyna Warszawianka, do Sklejek, a nawet na kolej. Przychodzili też miejscowi załatwiać przy herbacie jakieś interesy, o których stojąca za ladą Aniela wolała nie wiedzieć. Nie mogła jednak nie zauważyć, że klienci nie tylko zajmują się jakimś szemranym handlem, ale coraz częściej zdarzają się tajemnicze szeptane rozmowy między nieznajomymi ludźmi. Dochodziły do jej uszu jakieś urwane nagle zdania, niedopowiedzenia. Spostrzegła też badawcze spojrzenia rozmówców w kierunku wchodzących nowych klientów. Któregoś dnia po zamknięciu domu na cztery spusty powiedziała o wszystkim Ignacemu, który, wierny swoim zasadom, nie chciał o niczym słyszeć i twardo zalecił żonie, żeby przestała zajmować się tym, co do niej nie należy i trzymała język za zębami. Wrodzona dociekliwość nie pozwoliła jednak Anieli pozostać obojętną na to, co dzieje się w jej domu. Zauważyła, że jacyś ludzie kontaktują się z mieszkającym we frontowym mieszkaniu na piętrze Stanisławem Musiałem. Zdeterminowana przycisnęła lokatora do muru i wydusiła z niego tylko jedno słowo: konspiracja. (Po latach wyszło na jaw, że właśnie Musiał zaproponował porucznikowi Gierczyńskiemu herbaciarnię Dajczów na konspiracyjny punkt kontaktowy). Albin, słuchając opowieści rodziców, zmartwił się, czując, jakie niebezpieczeństwo im grozi, skoro znaleźli się niespodziewanie w strukturach podziemnego ruchu oporu przeciw okupantowi i jeśli żandarmi wpadną na jakiś ślad prowadzonej w ich domu konspiracyjnej działalności. Wyszedł na podwórko, żeby ochłonąć. Popatrzył tu i ówdzie, zajrzał do pustego warsztatu. Pochodził po warzywnym ogródku. Miał już wracać do domu, gdy z jakiegoś zakamarka wyłonił się nagle Tadek Musiał.
— Alek, ty żyjesz! — nie potrafił się powstrzymać od okrzyku zdziwienia i radości. Tadeusz zmusił Albina do zdania relacji ze swojej brawurowej ucieczki spod niemieckich kul i zaproponował mu przystąpienie do konspiracji. Zaskoczony propozycją Albin wahał się przez chwilę. Pomyślał jednak, dlaczego by nie, przecież i tak ryzykował życiem, szmuglując żywność z Rzeszy, a rodzice i tak tkwią już po uszy w podziemnej organizacji.
Wracając do Woli, Albin nie przestawał myśleć o Kazi. Dręczyło go tylko jedno, wciąż to samo pytanie. Czy uczucie do niej, które od tamtego zaskakującego spotkania zawładnęło jego świadomością, może zostać odwzajemnione? Nie potrafił sobie udzielić konkretnej odpowiedzi, bo jakże mógłby oczekiwać wzajemności od dziewczyny, z którą nawet dłużej nie porozmawiał. Tliła się w nim jednak jakaś nadzieja, oparta na tej ulotnej wymianie spojrzeń rozciągającej między nimi kruchą nić wzajemnego zainteresowania. Wierzył, że idąc za głosem serca, może tę delikatną nić zawiązać w węzeł, który ich połączy. Nie poprzestał jednak na marzeniach, był przecież człowiekiem czynu. Wiedział, że musi podjąć męską decyzję. W najbliższą niedzielę wystrojony jak z żurnala zapukał do drzwi domu Motyków. Wizyta nie była dla Kazi zaskoczeniem. Wcześniej Albin próbował, z dobrym skutkiem, wysondować za pośrednictwem wspólnych znajomych, czy zostanie przez Motyków dobrze przyjęty. Zgodnie z panującym obyczajem pierwszą wizytę złożył w towarzystwie kuzyna pełniącego funkcję symbolicznego swata. Po krótkiej rozmowie z rodzicami nieobecnej panny o treści dalekiej od rzeczywistego celu wizyty Albin opuścił dom Motyków, niosąc ze sobą pozwolenie na ponowne odwiedziny.
Zbliżał się koniec grudnia 1941 roku. Świat kłębił się w wojennym chaosie. Po japońskim ataku na Pearl Harbor Stany Zjednoczone wypowiedziały Niemcom wojnę. Daleki Wschód tonął w wojennej pożodze, a niemal cała Europa jęczała pod hitlerowskim jarzmem. Wojenna zawierucha zbierała krwawe żniwo na wszystkich frontach. Państwa osi triumfowały, ale stratedzy wojennych gier oczekiwali już zasadniczego zwrotu na wszystkich wojennych scenach. Pod Moskwą armia radziecka przeszła do kontrataku, zwiastując przejęcie inicjatywy na całym froncie wschodnim. Do końca najtragiczniejszego w dziejach konfliktu zbrojnego było jednak jeszcze bardzo daleko, a czas jego trwania odmierzały cierpienie i śmierć milionów ludzi. W Polsce szalał okupacyjny terror, zmierzający do zaplanowanej eksterminacji całego narodu. Towarzyszyły mu głód i strach. Zdawać by się mogło, że to nie czas na miłość.
A jednak miłości nic nie powstrzyma. Nigdzie na świecie, i w Woli Krzysztoporskiej też. W niedzielę, trzy dni po tysiąc dziewięćset czterdziestej pierwszej rocznicy narodzin Jezusa w Betlejem przed ołtarzem stanęli: panna Kazimiera Motyka i kawaler Albin Dajcz. Jasno oświetloną elektrycznością nową wolską świątynię wypełnili krewni, przyjaciele i znajomi nowożeńców oraz liczni parafianie spragnieni jak nigdy piękna i nadziei, a ksiądz kanonik Ludwik Muszyński związał im ręce stułą na pięćdziesiąt lat.
Rozdział 4: Miejsca magiczne
Magiczny zakątek
To było szczególne miejsce na ziemi. Kilka włościańskich zagród o długiej historii, sięgającej XIV wieku, powstałych na tym uroczysku z woli magnackiego rodu Krzysztoporskich tworzyło w połowie XX wieku jedyny w swoim rodzaju układ urbanistyczny, nadający temu zakątkowi magiczny charakter. Sama substancja mieszkalno-gospodarcza, ulokowana na powierzchni zaledwie kilku hektarów, stanowiła tylko urokliwą formę przestrzenną, w którą życie wpisało dzieje kilku zamieszkałych tu rodzin.
W tym miejscu zyskałem pewnego dnia pamięć i świadomość samego siebie. Chemiczne procesy zachodzące w moim mózgu umożliwiły, choć wybiórczo i w formie szczątkowej, powstanie zapisu zdarzeń na ścieżce biegnącego czasu. Z powodu niedoskonałości tej substancji, zbudowanej z istoty szarej, i jej postępującego zużycia zapis ten został w znacznym stopniu zdekompletowany, a zatrzymane odłamki czasu są nieliczne, wyblakłe i częściowo zatarte. Nic więc dziwnego, że nie jestem w stanie ustalić, kiedy to zyskałem świadomość własnego ja w odniesieniu do otaczającego mnie świata rzeczy i zjawisk.
Na początku ów świat ograniczał się do Magicznego Zakątka, który stanowił pierwszą znaczącą przestrzeń mojego poznania, dostępną od momentu, kiedy podniosłem się z czworaków, zacząłem wymawiać pierwsze wyrazy i przekroczyłem samodzielnie próg domu Wojciecha Motyki. Po wschodniej stronie posesji, naprzeciwko domu dziadka, mieli swój domek Gąsiorowie. Dom był murowany, dwuizbowy, kryty papą. Siostra Wojciecha, Józefa, była wdową, mieszkała z synami Stanisławem i Edwardem. W głębi działki, niemalże w polu, pobudował się najstarszy syn ciotki Józefy, Władysław. Pozostałe rodzeństwo, mieszkające kiedyś razem w drewnianym domu Józefa Motyki, rozeszło się po świecie. Jan ożenił się i mieszkał na Folwarku, córka Stanisława wydana za Pawłowskiego mieszkała w sławnej Krakowiance przy ulicy Kościuszki, a Marysia i Rózia też wyfrunęły, tyle że do Piotrkowa. Właściwa dzieciom ciekawość kierowała moje kroki w stronę oddalonych zaledwie o osiem metrów drzwi, pomalowanych bordową farbą rozpuszczoną w lnianym pokoście. Wabiły mnie tam dziecinne głosy wnuków ciotki na tyle już wyrośniętych, żeby samodzielnie odwiedzać babcię. Z Krakowianki przychodziły dzieci Pawłowskich, Marek i Irena, z Folwarku Alicja, córka Jana, a córka i trzej synowie Władysława przebywali niemal codziennie. Ciotka traktowała mnie nad wyraz życzliwie, jako jedynego wówczas wnuka swojego jedynego brata. Siadywała na krześle przy kuchni. Miała już więcej niż siedemdziesiąt lat i prezentowała się dostojnie w czarnym, zapinanym na guziki swetrze z owczej, własnoręcznie przędzonej i farbowanej wełny, i w ciemnej sukience, jak na wdowę przystało. Siwe, proste i mocne, włosy zaczesywała do góry i spinała z tyłu głowy. Była słusznego wzrostu i emanowała jakąś siłą, którą łagodził jednak dobrotliwy uśmiech, wypisz, wymaluj jak u mojego dziadka. W mieszkaniu nie było zbyt wiele sprzętów, co dawało wrażenie pewnej surowości. Trudno oczekiwać zbytku w domu wdowy, która wychowała siedmioro dzieci. A i wcześniej, z mężem, nie było im lekko, kiedy budowali się po pożarze, który strawił zagrodę ojca, Józefa Motyki. Wśród nielicznych kuchennych mebli i przedmiotów codziennego użytku moją ciekawość budziła stojąca pod oknem szafka. Przysadzista, prawie sześcienna bryła pełniła też funkcję kuchennego stołu. Sam wygląd zewnętrzny nie zdradzał jej przeznaczenia. Dopiero otwierając drzwiczki, można było zobaczyć, że szafka ma podwójne ścianki i zawiera pojemnik na lód. Ta „starożytna” chłodziarka służyła latem do przechowywania łatwo psującej się żywności. Topiący się lód obniżał temperaturę w szafce, a skroplona woda zbierała się w blaszanym pojemniku. Tego rodzaju sprzętem posługiwano się niezmiernie rzadko, bo lód był dostępny tylko zimą, kiedy nie był potrzebny. Ale w Woli, gdzie Fabryka Chemiczna gromadziła na lato lód w ogromnej stercie okrytej grubą warstwą trocin, potrzebny w procesie produkcji barwników, sprawa przedstawiała się inaczej. Synowie ciotki Józefy pracowali w fabryce, skąd, za zgodą przełożonych, mogli sobie uszczknąć trochę lodu. I tak przedstawiała się cała tajemnica letniej sprawności ciotczynej lodówki.
Między domami Józefy i Wojciecha znajdowała się brama na świat. Tu zaczynał się i kończył Magiczny Zakątek. Dalej tętniła życiem wiejska ulica, zaśnieżona zimą, zakurzona latem. Jednym z filarów owej bramy był kultowy na wsi ogródek kwiatowy za płotem z drewnianych sztachet. Ogródek osłaniały dwa rozłożyste, dorodne drzewa czarnej wiśni. Z linii płotu wychylała się na ulicę studnia z betonowych cembrowin, zaopatrzona w skrzypiący kołowrót z wiadrem blaszanym, niegdyś ocynkowanym, pogiętym nieco od uderzeń i ocierania podczas wyciągania na długim, żelaznym łańcuchu z czeluści studziennej. Drugi filar bramy stanowiła szczytowa ściana domu ciotki Józefy, który stał bliżej ulicy, przez co zabrakło przed nim miejsca na ogródek. Na wschód od domu ciotki znajdowała się zagroda Józefa Olczyka, zabudowana szeregowo ze względu na szczupłość działki. Od strony ulicy było wejście do słynnej knajpy Stanisława Woszczyka, męża Celiny, najstarszej córki Olczyka. Domy Olczyka i ciotki Józefy dzieliła odległość jednego metra. To metrowe przejście tworzyło mroczny wąwóz wabiący dzieci, bawiące się na podwórku, jakąś mroczną tajemnicą. W tym dziecinnym wąwozie, nazywanym przez dorosłych po prostu prześcionkami, czuło się wilgotny zapach mchów i stęchlizny. Ciasna przestrzeń między budynkami kusiła bywalców wyszynku do załatwiania tam potrzeb fizjologicznych. Nie musieli się trudzić chodzeniem do skrytych w głębi podwórek wychodków. Do paskudzenia w przedsionkach zachęcał panujący tam, nawet w słoneczne dni, półmrok, bo okapy dachów niemal zasłaniały niebo. A brak jakiejkolwiek zapory zagradzającej drogę przesądzał sprawę. Zanieczyszczenie było istotną przeszkodą w eksploracji wąwozu przez bawiące się na podwórku dzieci nie tylko ze względu na wydobywający się stamtąd fetor. Przechodząc tamtędy na ulicę, dzieci ryzykowały także wdepnięcie w śmierdzącą minę. Na szczęście nie tak rzadko zdarzały się potężne ulewy, a wtedy spadająca z dachów woda czyściła to miejsce z siłą wodospadu.
Knajpa Woszczyka była mordownią co się zowie. Nie znaczyło to wcale, że kogoś tam mordowano. Po prostu tak nazywano wszystkie lokale z wyszynkiem o nienajlepszej reputacji. Stała tam długa lada, a za nią właściciel, mający za plecami regał na trunki. Na ladzie zaś znajdowała się przeszklona gablotka z zakąskami. Za szkłem nabierały wzajemnie zapachów wędliny, wyroby masarskie i śledzie. Krajalnica i niewielka waga stały na regale, obok leżał chleb. Całości wyposażenia dopełniały trzy stoliki z krzesłami, przy których mężczyźni pili wódkę. Mieli do wyboru czystą wódkę z czerwoną lub niebieską kartką. Niebieska była nieco droższa, przez co znacznie mniej popularna. W rogu, z lewej strony lady, stały skrzynki z oranżadą, lemoniadą i piwem. Piwo schodziło marnie, a wina nie serwowano wcale, bo jego picie uchodziło wśród mężczyzn za niehonorowe. Ten swoisty bar, relikt wolnego handlu w gwałtownie nacjonalizowanej gospodarce, funkcjonował pod zawołaniem U Siby. Nazwa, choć nigdzie nienapisana, znana była w całej okolicy. Zrodził ją zabawny incydent. Podchmielony klient, wychodząc, gwałtownie trzasnął oszklonymi drzwiami. Właściciel wyskoczył za nim i mocno go zrugał. Mówił szybko, zmiękczając niektóre głoski. Stan podwyższonej nerwowości spotęgował u niego wadę wymowy, normalnie niezauważaną przez słuchającego. Tym razem szyba zabrzmiała: „siba”. Zrugany pijak ruszył przed siebie, mrucząc pod nosem. Przedrzeźniając właściciela, powtarzał do znudzenia:
— Siba, siba, siba.
Następnego dnia zięć Olczyka zyskał ksywę Siba, która towarzyszyła mu jeszcze długie lata po likwidacji knajpy.
Przed południem lokal zaledwie wegetował. Zdarzało się nawet dzieciom chodzić tam po oranżadę. Wieczorami natomiast kwitło tu dość szemrane życie towarzyskie. Już z odległości dwustu metrów słychać było charakterystyczny szmer gospody, narastający w miarę zbliżania się, a po otwarciu drzwi buchający niesamowitym harmidrem. Latem, kiedy wieczory były ciepłe i ciche, okna i drzwi otwierano i życie gospody wlewało się w życie całej wsi. Pijackie wrzaski uciszały się tylko wtedy, kiedy rozlegał się zbiorowy śpiew.
Mieszkałem sobie na facjacie,
ciuralla ciuralla la.
Zamiast firanek wieszałem gacie,
ciuralla ciuralla la
— zawodził skrzekliwie chórek podpitych wokalistów.
Wszystkie rybki śpią w jeziorze,
ciuralla ciuralla la.
Moja stara spać nie może,
ciuralla ciuralla la
— ciągnęła druga zmiana.
Za szafą miałem beczkę od śledzi,
ciuralla ciuralla la.
I rżnąłem grafa, wiedzą sąsiedzi,
ciuralla ciurala la
— zawodziła pierwsza.
Aniele mój złoty,
tańcz walca z ochoty,
tańcz walca tak mile.
Zabawiaj się chwilę.
Z upływem czasu i w miarę wypitego alkoholu tekst piosenki ulegał pewnej modyfikacji:
Wszystkie rybki mają pipki,
ciuralla ciuralla la.
A karasie po kutasie,
ciuralla ciuralla la.
Impreza kończyła się zazwyczaj wraz z zamknięciem lokalu, chyba że wcześniej pojawił się jakiś funkcjonariusz ludowej władzy, czyli blacharz, jak nazywano wtedy gliniarzy z powodu niezliczonej ilości metalowych odznak poprzypinanych do sinoniebieskiej mundurowej marynarki. Nie musiał nawet napominać zakłócających ciszę nocną, bo na sam widok ludowej władzy trzęsły się ludowi portki ze strachu.
Zachodni filar drogi na świat zdobiła studnia przed ogródkiem Wojciecha. Dochodziło tam do spontanicznych spotkań, rozmów i scenek rodzajowych. Stojąc tak blisko wiejskiej ulicy, cieszyła się wielkim powodzeniem wśród mieszkańców pobliskich siedlisk, najbardziej tych, którzy nie posiadali własnego ujęcia wody. Wprawdzie naprzeciwko, u Wieczorków, też była studnia, ale usytuowana w głębi podwórka nie przyciągała tylu amatorów czystej, zimnej wody. Przez wychodzące na ulicę okno naszego domu można było usłyszeć niejeden dialog czerpiących wodę sąsiadek, które nie mogły odpuścić tak znakomitej okazji do wymiany aktualnych informacji ze wsi i o wsi, a nawet z szerokiego świata. W tle tych rozmów skrzypiał kołowrót, dzwonił łańcuch, a opuszczane w głąb studni wiadro zgrzytało czasem, ocierając się o chropowaty beton cembrowin.
— Teresa! Teresa! Czy ty robisz tę wodę, a może do studni wpadłaś? — krzyczał na córkę Blaźniak. — Po śmierć by cię wysłać. Nie słyszysz, jak bydło ryczy z pragnienia.
Teresa aż podskoczyła ze strachu przed gniewem rozsierdzonego nie na żarty ojca. Przerywając rozmowę z przechodzącą obok studni koleżanką, zarzuciła sobie na wątłe barki drewniane nosidła i pobiegła do domu z dwoma wiadrami pełnymi wody.
Teresa jakoś tak szybko wydoroślała i poszła za starszą siostrą w świat. Jej miejsce przy studni zajęła młodsza, Heńka. A Teresa, zmieniona w panią, przyjeżdżała czasem w odwiedziny wystrojona, emanująca miejskim szykiem i obyczajem. Budziła we wsi konsternację, wylegując się na kocu rozłożonym na trawie obok strumyka płynącego ze stawu dworskiego do wiejskiego. Struga ta stanowiła naturalną granicę Magicznego Zakątka od północy, odcinając siedliska i ogrody od pól uprawnych. Obok zgrabnej dziewczyny w kąpielowym kostiumie leżał rozebrany do spodenek młody oficer, absolwent Wyższej Szkoły Marynarki Wojennej w Gdyni. Wieść o tym niezwykłym zjawisku lotem błyskawicy obiegła wioskę. Ludziom trudno było uwierzyć, że w środku żniw można bezczynnie leżeć na trawie, skoro nie od dziś wiadomo, że dobra pogoda w żniwa to dar Boży. Pan Bóg w swojej dobroci stwarza ludziom szansę, obdarowując ich słoneczną aurą, kiedy na polach dojrzewają zboża, więc wylegiwanie się w tym czasie to grzech i ludzka niewdzięczność. Zdarzyło się wtedy, że Wojciech prowadził z pastwiska korowy na południowy udój. Jakież było jego zaskoczenie, kiedy na kocu obok Teresy zobaczył wnuka swojej siostry, Ryśka.
— Dzień dobry, wuju — odezwał się Rysiek na widok Wojciecha przechodzącego po kamieniach ułożonych w wodzie.
— Dzień dobry — jak echo powtórzyła za nim Teresa.
Krowy szły przez niewielkie rozlewisko, mącąc wodę. Wojciech, swoim zwyczajem, o nic nie pytał letników. Odpowiedział na pozdrowienia i popędził krowy nazbyt zainteresowane koniczyną Blaźniaka.
Tak to miało wyglądać kilka lat później. A teraz wystraszona Teresa biegła do obory z wiadrami pełnymi wody. Blaźniak mruczał coś jeszcze pod nosem o kłopotach wynikających z posiadania dzieci, ale nie mógł zbyt długo utyskiwać, wiedząc, że dzieci to dopust Boży.
Podwórko Blaźniaków stanowiło ważną część placu zabaw, zachodniej pierzei Magicznego Zakątka. Dwuizbowy dom i obora stały blisko drogi, natomiast stodoła w głębi zagrody i dzieliło ją od obory kilkadziesiąt metrów. W takim przestrzennym układzie krył się swoisty urok posesji Blaźniaków, którą chyba sam Pan Bóg przeznaczył dzieciom do zabawy. Codziennie gospodarz albo domownicy donosili zwierzętom to słomę, to siano na widłach lub w płachcie, gubiąc nieco ładunku po drodze. Padające codziennie źdźbła zaścieliły część podwórka, czyniąc zeń bezpieczny plac do gier sportowych. Warstwa miękkiej ściółki skutecznie chroniła narażone na urazy podczas sportowej rywalizacji łokcie i kolana. Zamykająca zagrodę od północy stodoła była idealnym wprost miejscem dla bramkarskich popisów. Zarys wrót zastępował poprzeczkę i słupki bramki, a od desek odbijała się gumowa piłka, która zastąpiła wcześniej używaną szmaciankę i często trzeba ją było wyciągać z pokrzyw czyhających na gołe nogi bawiących się tu maluchów.
Przez wiele lat Blaźniakowe podwórko bywało świadkiem ciekawych piłkarskich wydarzeń. Na usłanym słomą przedpolu stodoły zastąpiła maluchów gromada wyrostków. Uderzana mocno piłka z hukiem odbijała się od drewnianych wrót. Na ogół wracała jak bumerang pod nogi strzelców, choć niekiedy lądowała jednak w tych nieszczęsnych pokrzywach. Magiczny Zakątek wabił chłopców z sąsiednich podwórek i zaułków. W rozgrywanych tu meczach występowali: Mirek Gąsior, Michał Florczyk, Karol Lasota, Maniek Wieczorek, Włodek Amrozik, Maniek Stępień i wielu innych chłopaków z okupacyjnych roczników 1942–1945. Nie było stałych składów drużyn. Przed każdym meczem dwóch najbardziej biegłych w kopaniu piłki ogłaszano kapitanami. Oni ustalali skład drużyn metodą przemiennego doboru. Dobierali sobie zawodników kolejno i według uznania, zaczynając od najlepszych, na najsłabszych kończąc. Bramka była tylko jedna, a bramkarz pochodził z łapanki. Stać na bramce nikt nie chciał ze strachu przed uderzeniem twardej piłki wielkości dużego jabłka. Szczególnie groźny był rykoszet, kiedy odbita piłka waliła bramkarza w tył głowy. Ponadto chłopak broniący bramki narażał się na podejrzenie o stronniczość, jeśli lepiej mu się udawało bronić strzały zawodników jednej z drużyn. Mógł spotkać się z zarzutami wypaczania wyniku meczu, a nawet groźbami ze strony przegranej drużyny. Kandydatów na bramkarzy wyznaczali kapitanowie spośród chłopaków, którzy podpadli towarzysko. Podwórkowym rozgrywkom piłkarskim towarzyszyła celebra wzorowana na prawdziwych meczach miejscowej Spójni. Skompletowane już drużyny wybiegały gęsiego z przeciwległych narożników na środek boiska, gdzie ustawiały się naprzeciwko siebie.
— Na cześć gości i publiczności Spójnia: Cześć! — krzyczał najważniejszy gracz.
— Cześć! Cześć! Cześć! — darła się jak opętana cała paląca się do gry gromada.
Bywało, że mecz kończył się, zanim się jeszcze zaczął. Niesamowity jazgot chłopięcych głosów mógł zaalarmować kogoś z rodziców, domyślającego się początku jakiejś draki lub bijatyki, który odwoływał rozgrywki, zamykał boisko, a nas zawieszał w prawach zawodników, wskazując na pasek od spodni. W obliczu tego gestu wszelkie protesty natychmiast ustawały. Z reguły jednak mecze się odbywały, dostarczając nam cudownych przeżyć, mimo nabytych w ofiarnej walce zadrapań, siniaków i guzów na głowach.
Pewnego dnia miejscowy klub sportowy zmienił nazwę Spójnia na Unia Wola Krzysztoporska. Wiązało się to z reorganizacją krajowych struktur finansujących kluby sportowe. Unia była jedną z federacji zrzeszających kluby obok Górnika, milicyjnej Gwardii i Wojskowych Kubów Sportowych. Na podwórzu Blaźniaków nowa nazwa jakoś nikogo nie zachwyciła. I wtedy ktoś wypowiedział słowo „Wolanka”. Nie wiadomo, kto to był, i nie da się dokładnie określić, kiedy to się zdarzyło, ale właśnie od tej pory wybiegające na środek zadarnionego i po części zasłanego słomą boiska drużyny z Magicznego Zakątka rozpoczynały swoje mecze od okrzyku: „Wolanka, cześć!”. Wprawdzie żaden z grających tu chłopaków nie zrobił wielkiej kariery sportowej, to jednak imienniczka tej podwórkowej, Wolanka Wola Krzysztoporska, weszła na sportowe salony, zadziwiając sportową klasą kibiców wielu miast.
Zasłane słomą podwórko Blaźniaków odgrywało rolę uniwersalnego centrum sportowego Magicznego Zakątka. Mieścił się tu także plac manewrowy do nauki jazdy na rowerach, choć tak naprawdę nie był lubiany przez rowerzystów z powodu niedobrej nawierzchni i dołów po kopcach ziemniaków utrudniających wykręcanie ósemek. Bardziej sprzyjały rowerzystom równe i twarde ścieżki wydeptane na poboczu szosy biegnącej przez wieś. Rower był wtedy najbardziej popularnym, a w zasadzie jedynym dostępnym środkiem osobistego transportu i przedmiotem pożądania wszystkich dzieci. Gospodarka lat pięćdziesiątych nie produkowała jeszcze jednośladów dziecinnego kalibru. Biednym dzieciom nie pozostawało więc nic innego, jak dosiadać stalowych rumaków skonstruowanych wyraźnie ponad ich miarę. Ale jak można tego dokonać, mając nóżki pół metra za krótkie? Zmyślne dzieciaki, jeśli tylko dorwały się do roweru, używały go jak hulajnogi. Pędziły z prawą nogą opartą na pedale, lewą, przez odpychanie się od ziemi, napędzając pojazd.
Też zaczynałem, jak inne dzieci, od prowadzania ojcowskiego roweru. Potem była jazda na pedale, coraz szybciej i coraz dalej, aż zdarzył się cud. ni stąd, ni zowąd wsunąłem prawą nogę pod ramę i zakręciłem pedałami. Rower ruszył jak koń cuglami poderwany do biegu. Ogarnęła mnie jakaś nieznana dotąd euforia. Nie czułem bólu w łydce otartej o łańcuch i przekładnię. Jechałem rowerem! Jechałem twardą ścieżką w stronę domu, prowadzony zdziwionym spojrzeniem matki, pełnym dumy i troski. Mamusia i ja wiedzieliśmy w tej chwili, że opanowałem sztukę jazdy rowerem, choć był to zaledwie udany początek. Zdawałem sobie sprawę, że o wiele trudniej niż ruszyć jest zatrzymać rozpędzony pojazd. Wiedziała to również matka. Po chwili jednak jej oczy rozjaśniły się i zniknęła wypisana w nich obawa. Przestałem kręcić pedałami, a rower zwolnił bieg. Udało mi się zabrać nogę spod ramy, zanim się zatrzymał. Nie każdemu się to udawało za pierwszym razem. Starsza ode mnie Heńka z zazdrością patrzyła na wyczyny chłopaków szalejących po drodze i podwórkach, aż przyszedł dla niej czas zręcznościowej inicjacji. Była już wtedy podlotkiem, a może panienką, ledwo co skończyła siedmiolatkę w Woli. Nie miała odwagi startować na przydrożnej ścieżce, wybrała więc bezpieczniejsze podwórko. Ktoś przytrzymał jej rower przy wsiadaniu. Może był to Maniek Wieczorek, najsilniejszy chłopak w Magicznym Zakątku. Dziewczyna bez problemu sięgała z siodełka do pedałów. Popchnięty przez nas rower ruszył po placu w kierunku stodoły, a Heńka, kręcąc pedałami, popiskiwała z radości. Gromada zakątkowych dzieciaków z otwartymi ustami obserwowała widowisko. Rower nabierał prędkości, zbliżając się do drewnianych wrót, i czas był najwyższy, żeby zawrócić lub zatrzymać rower. Tylko jak to zrobić? Żaden pomysł nie przychodził dziewczynie do głowy.
— O Jezus! O Matko Boska! O Jezus! — zdążyła krzyknąć i zamknęła oczy. Przednie koło roweru odbiło się od stodoły. Wrota zaskrzypiały w zawiasach. Zagrzechotały wyschnięte na słońcu deski. Zajęczały szprychy w zniekształconych obręczach kół. Po czym cisza zaległa na placu manewrowym. Na nas, obserwatorów rowerowej katastrofy, padł blady strach i poczuliśmy się winni z powodu zachęcania Heni do wejścia na rower, co zakończyło się brawurową szarżą na ojcowską stodołę. Rzuciliśmy się wszyscy pomagać ofierze wypadku, a ona, ku naszemu zdumieniu, podniosła się ze słomy cała i zdrowa.
Cielęta stały na uwięzi, ale do żłóbka nie były dopuszczane, tylko pojone z wiadra. Świnie miały osobny chlew, żeby nie świniły po całej oborze. Prosiakom, które podrosły, wbijano druty w ryje; w ten sposób zniechęcano je do podgryzania drewnianej zagrody i przekopywania obornika w chlewie. Tkwiący w ryju drut sprawiał im przy tych czynnościach dotkliwy ból. Osobniki niedotknięte tym rygorem mogły zdemolować chlew ze skutkiem tornado, bo obdarzone były wielką mocą w ryju i skłonnością do destrukcji. Cała ta świńska zgraja miała paskudny zwyczaj kwiczeć przeraźliwie tuż przed karmieniem. Ten okropny krzyk świntuchów budził wśród dzieci przerażenie tak wielkie, że mimo wrodzonej ciekawości trzymały się z dala od chlewów, ku zadowoleniu rodziców, bo bliższa znajomość z trzodą chlewną mogła okazać się nie tylko nieprzyjemna, ale wręcz niebezpieczna. W każdym razie świński krzyk, rozlegający się od czasu do czasu tu i ówdzie, był nieodłącznym elementem w kalejdoskopie zdarzeń składających się na swoisty koloryt tego zakątka. Nie było też bezpiecznie zbliżać się do koni, choć zwierzęta te nie miały wobec ludzi złych zamiarów. Stuprocentowej pewności co do ich intencji jednak mieć nie było można, bo Pan Bóg stworzył te zwierzęta na obraz i podobieństwo człowieka, obdarzając całą populację wielką różnorodnością charakterów i osobowości. Tak więc, kupując konia, można było trafić na hymeryka, czyli takiego, co miał humory na ogół złe. Niewielu ludziom zdarzyło się kopać z koniem, ale co to kopnięcie konia, każdy wie. Konie złośliwe słuchały tylko gospodarza, a intruzów odstraszały wierzganiem. Potrafiły też dotkliwie pogryźć. Zdarzało się, że hymeryk chwycił nieostrożnego dzieciaka zębami za ubranie i odrzucił w kąt stajni.
Pod końskimi żłobami gnieździły się króliki. Kury miały grzędy wysoko pod sufitem, w myśl porzekadła: Daj kurze grzędę, a ona mówi: „Jeszcze wyżej siędę”. Gęsi i kaczki zamykano w odrębnym chlewiku, żeby ich nie zadeptały zwierzęta kopytne lub świnie nie rozerwały na strzępy. Kompletu lokatorów dopełniały owce, wpędzane na zasadzie: jakoś się tam zmieszczą.
Latem w gniazdach, ulepionych z błota, przy belkach stropowych popiskiwały jaskółeczki, rozdziawiając nieproporcjonalnie duże gardła w oczekiwaniu na kolejne porcje much. Tych były tysiące, mimo wielkiej żarłoczności skrzydlatych łowców. Jaskółki starym zwyczajem szanowano do tego stopnia, że nie tyko nie wolno ich było zabijać, ale nawet niszczenie gniazd uważane było za wielki grzech. Od wiosny do późnej jesieni cała ta menażeria przebywała podczas dnia na świeżym powietrzu, z wyjątkiem świń, które ze względu na brak dobrego wychowania i naganne maniery nie były godne odbywania orzeźwiających letnich spacerów. Owszem, słyszało się, że bywają okolice, gdzie świnie chodzą luzem po dworze, a nawet wybierają się czasem za stodołę, gdzie zjadają ludzkie odchody. Stąd chyba wywodzi się bardzo obraźliwe przezwisko: „Ty świnio gówienna!”, uchodzące powszechnie za ostatni sygnał do bicia. W naszym Zakątku taka ohyda jak zjadanie przez świnie ludzkich odchodów nie mogła mieć miejsca, bo mieszkańcy mieli do dyspozycji drewniane wychodki z charakterystycznymi otworami w kształcie rombu na drzwiach. Obory, choć dość głębokie, szybko wypełniały się obornikiem powstającym ze słomy przemieszanej z odchodami zwierząt. Wobec szczupłości pomieszczeń inwentarskich trzeba było obornik dość często wyrzucać widłami poza oborę. Eufemistycznie nazywano tę ciężką pracę zrywaniem podłogi. Obornik nie wydzielał zbyt mocnych woni dopóki leżał nienaruszony. Zrywany warstwa po warstwie zakrzywionymi widłami, zwanymi swojsko kopocem, śmierdział okropnie. W bezwietrzny dzień słodko-smrodliwy fetor snuł się po całej wsi.
Zanim ojciec przybudował do obory stajenkę, Kary rezydował wraz z bydłem w oborze. Koń w oborze był jednak tylko gościem, a właściwie była to jego noclegownia. Co świt dziadek zaprzęgał konia do wozu, spiesząc wykonać jakąś ważną polową robotę, a wracał do zagrody przed nastaniem skwarnego południa. To potężne w oczach dziecka zwierzę poddawało się całkowicie woli dziadka Wojciecha i było w jego obecności łagodne niczym baranek. Nic więc dziwnego, że tak fascynowały mnie wzajemne relacje między człowiekiem, a tym zwierzęciem. Niewątpliwe łączyły ich jakieś tajemne więzi, coś więcej niż zwykła współzależność przyuczonego do ciężkiej harówki zwierzęcia i właściciela wiejskiej zagrody. Wchodzącego do stajni gospodarza koń witał cichym rżeniem, jakby chciał mu wyrazić swoją wdzięczność za troskę i dach nad głową. Wydarzeniem dnia był dla mnie powrót dziadka z zaprzęgiem do zagrody. Biegłem mu naprzeciw co sił w nogach — ku utrapieniu mamy i babci, które obawiały się jakiegoś wyimaginowanego nieszczęścia — krzycząc: „Dziadziuś! dziadziuś!”, a on uśmiechał się pod wąsem na widok jedynego wtedy wnuka. Zatrzymywał wóz i podnosił mnie z ziemi na siedzenie obok siebie. Pozwalał mi potrzymać lejce, żeby wspólnie poprowadzić zaprzęg jeszcze kilkanaście metrów, pod samą oborę. Po czym ku mojej niepohamowanej radości sadzał na końskim grzbiecie i, nakazując trzymać się mocno zwieńczenia chomąta, prowadzał Karego kilka chwil po podwórku. Tego rodzaju scenka zawsze budziła zazdrość ze strony moich rówieśników, których rodzice nie utrzymywali w swoich niewielkich gospodarstwach siły pociągowej.
Z dnia na dzień świat odkrywał przede mną swoje uroki, powiększając dostępną mi przestrzeń. Pozwolił wygrzebać się z białej, składanej w połowie, niemowlęcej poduszki, zawiązywanej z boku tasiemkami, żebym zbyt wcześnie nie wypadł. Potem metodą prób i błędów pozwolił stanąć na nogach. Kontakty ze światem przedmiotów pozwoliły mi nauczyć się odróżniać dobro od zła. Dobro jawiło mi się jako równoznaczne z doznawaniem przyjemności, zło niosło ze sobą ból. Nie spostrzegłem jeszcze, że coś co jest dobrem dla jednego człowieka może być dla drugiego złem.
Jednym z efektów zderzania się ze światem było zdziwienie. Niestety pierwsze zadziwienia nie zachowały się w mojej pamięci. Może ze względu na działanie czasu, który skutecznie zaciera ślady pierwszych doznań, a może z powodu delikatności i nietrwałości owej materii przeznaczonej do przechowywania zapisów wydarzeń, będącej w pierwszej fazie przekształceń. Dlatego muszę podeprzeć się pamięcią moich rodziców. Opowiadali oni wiele razy, jak wielkie zdziwienie malowało się na mojej twarzy, kiedy ojciec za pośrednictwem mojej rączki naciskał pstryczek elektryczek, a światło na przemian to gasło, to się zapalało. Po krótkim kursie potrafiłem sam operować pstryczkiem.
— Tetełko! Tetełko! — krzyczałem, domagając się podniesienia na wysokość wyłącznika. Tetełko zrobiło na mnie tak wielkie wrażenie, że przez jakiś czas prawie wszystkie znane mi wyrazy zaczynałem wymawiać od „te”, a wymawiany przeze mnie ciąg wyrazów brzmiał: „Tetełko, tatełko, tedłoga”, co znaczyło: światełko, krzesełko, podłoga.
Podobne zdziwienie jak efekt pstryczka budziło we mnie wiele innych rzeczy. Jeśli więc rację miał Platon, mówiąc, że zdziwienie jest początkiem filozofowania, to wcale wcześnie zacząłem filozofować. Choć tak naprawdę moja idée fixe zaświtała mi w głowie dopiero, gdy opanowałem sztukę pisania i czytania. Ta natrętna myśl, która się wtedy zrodziła, zaprzątała moją psychikę przez całe dalsze życie.
Za stodołą Blaźniaka rozciągała się północna rubież Magicznego Zakątka. O rzut kamieniem dalej, wśród zagonów kartofli, tkwił jak graniczny bastion domek Szewca. Dalej na północ ścielił się bezmiar pół uprawnych, przecięty tylko owym strumykiem łączącym dwa wolskie stawy. Zachodnim bastionem był dom Władysława i Leokadii Gąsiorów ukryty za dwoma rzędami owocowych drzewek. Oba siedliska łączyła ścieżynka wydeptana wśród zbóż i ziemniaków służąca obu rodzinom do wzajemnych odwiedzin, a mnie zakreślająca granice eksploracji. Inna ścieżka biegła dalej na wschód między domami Ogrodniczaków i Paczesiów, aż do piekarni Jana Ambrozika, czyli do centrum zaułka Banaszczyków. Tam na dwóch hektarach mieszkało kilkanaście rodzin w tym: Pisarkowie. Waloszkowie, Gajdowie i Krasoniowie. Zaułek przylegał do skrzyżowania dróg prowadzących na wschód, do Piotrkowa, i na północ, do Krężnej. Kolorytu tego miejsca dopełniał dworski staw i duży stary ogród ukryty za wysokim drewnianym płotem. Te urokliwe miejsca były jeszcze wtedy poza zasięgiem moich wędrówek. Wyłomu w północnej granicy dokonał ojciec, wkrótce po tym, jak udało mu się przekonać dziadka Wojciecha, że sad owocowy przyniesie większe korzyści niż łan pszenicy. Wtedy właśnie, późną jesienią, pojawiła się w okolicy domu wuja Władysława pryzma drewnianych okrąglaków przyciętych równo na długość dwóch metrów. Na zaoranym na zimę polu wynajęci ludzie sadzili drzewka w czterech równych rzędach, od domu po przecinającą pola strugę. Tuż za domem wujostwa kończyła się scheda wykrojona dla Gąsiorów przez darczyńcę Józefa Motykę. Dalej działka całą szerokością należała do dziadka Wojciecha. Drzewka sadzone w ziemi mokrej i tłustej sięgały korzeniami do gliniastego podłoża. Na wiosnę, wraz z pierwszymi liśćmi, miały tu zacząć nowe życie, a po kilku latach okryć się kwieciem i wydać owoce na pokusę dla okolicznych mieszkańców. Na razie stały się pokusą dla licznych zajęcy, które późną jesienią zaczynały już zwiedzać przyszłe uprawy, jakby chciały dokonać wczesnego rozpoznania rezerwy żywnościowej na wypadek zbyt obfitych opadów śniegu odcinającego im dostęp do naturalnej karmy. Jeśliby tak się stało, to młody sad, wystawiony zimą na nieograniczoną penetrację tych zabawnych zwierzaków, skazany był na zagładę jeszcze przed wiosennym rozbudzeniem. Podczas zim szczególnie srogich nawet grube osłony słomiane nie były skuteczne, bo głodne zwierzaki z łatwością je niszczyły, zapewniając sobie posiłek z młodej, smacznej kory. Najlepszym zabezpieczeniem młodego sadu przed zajęczą inwazją było ogrodzenie plantacji szczelnym płotem z drucianej siatki, chroniącym dodatkowo przed wizytami amatorów zakazanych owoców.
Kilku malców ubranych w ciepłe bluzy, wełniane czapki i szaliki krążyło od ogniska do ogniska po wilgotnej ziemi ubitej gumiakami pracujących tu mężczyzn. Powierzchnia drewnianych słupów ogrodzeniowych została zwęglona w ogniu w tej części, która miała być wkopana w ziemię. Przypalanie okrąglaków miało je chronić przed przedwczesnym gniciem. Był to stary, z dawien dawna znany, i skuteczny sposób na przedłużenie trwałości płotu. W ciężkim jesiennym powietrzu dym snuł się tuż nad ziemią i zasadzał w głębi pola, odgradzając Magiczny Zakątek od reszty świata. Mdły zapach zaoranej ziemi mieszał się z ostrą wonią spalenizny. Robotnicy zastanawiali się, jakie korzyści może przynieść posiadanie dużego sadu. Nikt w Woli nie sadził dotąd tylu drzewek, jedynie dworski ogród mógł się poszczycić ich dużą ilością. Robotnicy żartowali, śmiejąc się, z bogactwa, jakie spłynie z tego sadu na rodzinę Dajczów. My, malcy, z wielką ciekawością wsłuchiwaliśmy się w te rozmowy, a jednocześnie grzebaliśmy długimi patykami w otwartym ogniu. Niesłychana to była dla nas atrakcja, jako że dzieci z samej natury mają często skłonności pirotechniczne i lubią grzebać w ogniu, nieświadome skutków takiej zabawy. W tej właśnie chwili całą naszą młodocianą brygadę wyrwał z błogiego zamyślenia głos jednego z robotników:
— Chłopaki, odejdźcie od ognia, bo się posikacie w nocy.
Wprawdzie podejrzenie o nocne sikanie do łóżka było mocno obraźliwe dla kilkuletnich kawalerów, niemniej jednak straszenie nocnym niedotrzymaniem moczu zawsze miało skutek natychmiastowy. Tym razem też tak było, choć reprymenda wzbudziła we mnie jakiś sprzeciw i chęć odegrania się. Odszedłem posłusznie od ogniska, ale natychmiast dla ratowania nadszarpniętego prestiżu wygłosiłem chełpliwe oświadczenie:
— Włodziu będzie ogrodnikiem! Włodziu będzie pan!
Była to druga w moim życiu deklaracja odnośnie przyszłej profesji. Wcześniej wszystko wskazywało na to, że zostanę księdzem.
Działo się to w samym centrum Magicznego Zakątka, w miejscu, gdzie brygada małolatów uzbrojonych w blaszane wiadereczka i malutkie szpadelki całymi dniami rozkopywała dzielnie pryzmę piasku przeznaczonego do wyrabiania zaprawy murarskiej. Żółciutki, sypki piasek przyciągał jak magnes. Grzebanie w piasku jest wśród dzieci tak samo popularne jak lizanie lodów lub picie czerwonej oranżady. Obok pryzmy mieściła się początkowa i końcowa stacja szlaku konnych dyliżansów. Ilość koni w zaprzęgu uzależniona była od frekwencji podczas zabawy. Na ogół zaprzęg tworzyły cztery konie i woźnica trzymający w rękach lejce i bat. Konie były misternie powiązane sznurkami w dwie pary. Ustalenie obsady zawsze nastręczało trudności, bowiem każdy z uczestników zabawy aspirował do roli woźnicy, władcy zaprzęgu. W obliczu groźby destrukcji dyliżansu z powodu nadmiaru kandydatów na liderów i ich wygórowanych aspiracji został wypracowany kompromisowy system rotacyjny. Woźnica, doświadczywszy już pełni władzy, zajmował miejsce jednego z koni, który z kolei przejmował lejce i dowodzenie. Trudno uwierzyć, że tak gładko to szło w czasach najbardziej represyjnego totalitaryzmu, kiedy dobrowolne oddanie władzy nie wchodziło w rachubę, a za głoszenie poglądów o dobrowolnym oddawaniu władzy niechybnie groziło więzienie. Szczęśliwym trafem Magiczny Zakątek znajdował się poza strefą działania Urzędu Bezpieczeństwa. Wprawdzie wśród młodocianych prekursorów demokracji znajdowali się przyszli oficerowie służb specjalnych, ale póki co oni sami nie mieli jeszcze pojęcia, kim będą. W dalszej przyszłości przypadło im łamać zasady, które we wczesnym dzieciństwie sami wypracowali. W naszym zaprzęgu panowała harmonia, a ludzkie gesty furmana wobec koni wcale nie należały do rzadkości. Całkiem normalne było więc zachowanie Mirka, który, będąc akurat władcą koni, powstrzymywał ich bieg słowami:
— Wolno, wolno, bo Włodziu jest kulawy.
Czas mijał; fascynacja zaprzęgami znacznie już osłabła, kiedy z niewiadomych przyczyn zakończyły żywot dwa moje ulubione króliczki, które dotąd pędziły beztroskie życie pod końskim żłobem. Nieutulony w żalu, postanowiłem wyprawić im godny pogrzeb. Przebieg ceremonii był zbliżony w formie do tego, który wbił mi się w pamięć w wolskim kościele, gdzie wraz z babcią brałem udział w pożegnaniu kogoś z dalszej rodziny. Był to strzał w dziesiątkę i moim kompanom od razu przypadł do gustu. Nie było więc powodu, żeby zwlekać z inscenizacją. Za cmentarz posłużyła nasza sławna piaskownica. Rekwizyty zostały starannie dobrane. Z kawałków zbędnej odzieży powstały: komża, stuła i czarna żałobna chorągiew. Krzyż był z patyków zbitych jednym gwoździem. Role zostały rozdane. Przodem szedł Mirek z krzyżem, za nim Michał z chorągwią, który poprzedzał mnie, księdza. Za mną pozostali celebransi nieśli tekturowe pudełko z nieszczęsnym nieboszczykiem. Mszę odprawiałem nad otwartym grobem. Było to requiem jak się patrzy. Pamiętałem, jak ksiądz śpiewał w kościele, ale nie umiałem powtórzyć za nim: Requiecat in pace. Nie wiedziałem też, że można powiedzieć całkiem swojsko: „Niech odpoczywa w pokoju”. Od czego jednak głowa. Pogłówkowałem i, wcale o tym nie wiedząc, dokonałem pierwszego w historii przekładu z łaciny na gwarę łęczycko-sieradzką.
— Rekwije, rekwije, już królik nie żyje — zaśpiewałem, starając się wydobyć z siebie głos o jak najniższym brzmieniu, dla dodania ceremonii powagi i dostojeństwa. Dopóty trwały ceremonie, dopóki nieboszczyków nie zabrakło. Wtedy ktoś wpadł na szatański pomysł, żeby ekshumować pochowanych i wszystko zacząć od początku. W tym miejscu miara się przebrała, bo dalsza zabawa zaczynała zagrażać zdrowiu żałobników. Potrzebna więc była zdecydowana akcja sił porządkowych. Zaalarmowana przez obserwatorów zakątkowego życia moja mama rozpędziła kolejny orszak pogrzebowy przy pomocy rózgi, a nieszczęsne króliczki dziadek zakopał głęboko w nieznanym nam miejscu. Tak zakończyła działalność młodociana grupa sakralno-grzebalna i choć był to jedynie krótki epizod, poszła po wsi fama, że Dajczowie szykują syna na księdza. Po latach zrozumiałem, że była w tym ręka opatrzności próbująca skierować mnie w stronę kapłańskiej korporacji, gdzie czekało na pewno życie beztroskie i dostatnie, a może nawet luksus i zbytek w biskupim pałacu.
Mój szczery i głęboki żal po stracie ulubionych króliczków nie trwał jednak długo. Pojawił się bowiem nowy obiekt fascynacji — sowa. Ten piękny, o nietypowej sylwetce ptak siedział nieruchomo na patyku zamocowanym powyżej kuchennego kredensu. Pod nim stało płaskie pudełko wypełnione trocinami, na które spadały ptasie odchody. Ta pierzasta, szarobrązowego koloru kulka niestety nie zwracała uwagi na podkładane jej pod dziobek mięsne smakołyki. Nie piła nawet wody. Wyrwaną brutalnie spod opieki rodziców paraliżował strach przed ludźmi, karmiony instynktem samozachowawczym. Od strachu silniejszy był jednak głód. Trzeciego dnia, ku radości całej rodziny, ptak bojaźliwie sięgnął po pierwszy kęs mięsa podany mu przez człowieka. Odtąd sowa żyła w przyjaźni z domownikami. Próbując polecieć w nocy na żer, budziła nas ze snu. Aż nadszedł dzień próby. Latem nie sposób było mieszkać za zamkniętymi oknami, droga do wolności stanęła więc przed ptakiem otworem. Skorzystał z okazji i zniknął w nocnych ciemnościach. Ze łzami w oczach poszedłem spać, ale rano, kiedy się obudziłem i spojrzałem odruchowo w stronę kredensu, zobaczyłem siedzącego tam ptaka. Sowa siedziała na patyku i wypoczywała po nocnym rekonesansie. Od tego dnia wylatywała każdego wieczoru na nocne łowy i każdego ranka wracała.
Fakty i mity