Zamiast wstępu — dlaczego?
Od dłuższego czasu przymierzałem się do napisania o tym, czym żyję, co noszę w sercu. Pierwszym pomysłem, który przyszedł mi do głowy, było napisać testament. Nie Stary ani Nowy, ale własny. Pomyślałem, że tam umieszczę moje „wnętrzności”.
Im dłużej zwlekałem, tym więcej pomysłów przychodziło mi do głowy. Zacząłem pisać bloga, aby choć w części zrealizować pragnienie uzewnętrznienia się. Nie wiem, skąd to się u mnie wzięło. Czy może ogarnęła mnie współczesna moda? Wokół wszyscy piszą blogi, książki itp. A może to już ten wiek, „wiek zatrzaskujących się drzwi”, ale to przecież jest po czterdziestce, a ja mam jeszcze pięć lat do tej chwili. Jeden z moich znajomych powiedział, że „prawdziwy mężczyzna”, oprócz osiągnięcia tych podstawowych celów, o których wszyscy wiemy, powinien napisać książkę. I tego zabrakło w moim życiu. Mam wspaniałą, piękną, mądrą i oczywiście utalentowaną żonę, o czym możecie się przekonać, oglądając rysunki w tej książce. Syn to przystojny nastolatek, dom jest, drzewek wokół domu posadziłem mnóstwo — tylko książki brak. To spowodowało potrzebę uzewnętrznienia się. Z tym uzewnętrznieniem to oczywiście przesada, nie zamierzam napisać o mojej wątrobie, nerkach czy sercu. Pomyślałem, że — oprócz kilku słów wstępu — zamieszczę świadectwo mojego życia oraz moje rozważania o Bogu, życiu itp. Może dla kogoś, kto będzie je czytał, pozwolą zbliżyć się do Boga, poznać Go, zaprzyjaźnić się z Nim. Sam Pan Jezus mówi o nas w Ewangelii wg św. Jana:
Jesteście przyjaciółmi moimi, jeśli czynić będziecie, co wam przykazuję. (J 15,14 — Biblia Warszawska)
Wystarczy czynić to, co jest w Bożym Słowie:
Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, a Bogiem było Słowo. (J 1,1)
Mieć tak wspaniałego przyjaciela to niesamowite doświadczenie. Są takie polskie powiedzenia: „Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie”, „Prawdziwych przyjaciół ze świecą szukać” i „Aby poznać przyjaciela, trzeba z nim zjeść beczkę soli”. W przypadku Pana Jezusa te powiedzenia mają się nijak do rzeczywistości. On jest niezawodnym przyjacielem, On jest zawsze, kiedy potrzebujesz mieć przyjaciela, i co najważniejsze — nie trzeba szukać Go ze świecą. Objawił się nam w Bożym Słowie, Biblii, Piśmie Świętym, jakkolwiek nazwiemy, ale ważne, że tam możemy doświadczyć żywego prawdziwego Boga Jezusa.
Ewangelia wg św. Jana:
Ja jestem droga i prawda, i żywot, nikt nie przychodzi do Ojca, tylko przeze mnie. (J 14,6)
Książkę tę dedykuję mojej żonie Iwonie oraz synowi Jankowi.
Sławek Ciesiółka
Na początku kilka słów o mnie
Co do moich urodzin, to zawsze, odkąd pamiętam, byłem z nich dumny. Bo ile razy padało to sakramentalne pytanie „kiedy się urodziłeś?”, zawsze mogłem powiedzieć z satysfakcją: „Przed wojną!”. Mój wygląd wzbudzał zwątpienie (młody i piękny). I to dopytywanie: no ale tak naprawdę? Tak naprawdę to urodziłem się kilka miesięcy przed stanem wojennym w 1981 r. Nie miałem prawa pamiętać tych wydarzeń, ale w umyśle zakodowały mi się obrazy czołgów przejeżdżających przez przejazd kolejowy obok domu, w którym mieszkałem, no i Dziennik Telewizyjny z Generałem w roli głównej. Pewnie ten obraz utworzył się w mojej głowie po opowiadaniach moich najbliższych.
Tak naprawdę całe moje dzieciństwo było radosne, szczęśliwe, a także pełne emocji i niebezpiecznych chwil. Bywały zabawy w wojsko. Pamiętam, jak z bratem zestawialiśmy fotele w dużym pokoju moich rodziców, które jak na tamte dziecięce czasy wspaniale oddawały Rudego 102 z filmu o czterech pancernych. Bawiliśmy się w policję (no wtedy jeszcze milicję) — w tamtych czasach na topie był serial telewizyjny pt. „Dempsey i Makepeace na tropie” (1985—1986 r.), główne role były obstawione przeze mnie i moją kuzynkę Izę. Specjalizowaliśmy się również w kopaniu bunkrów za płotem posesji, w której mieszkałem. Dziś z przerażeniem wspominam te chwile. Dziury były głębokie na ponad dwa metry, podczas gdy my mieliśmy zaledwie sto trzydzieści centymetrów wzrostu. Wchodziliśmy do nich po drabinie.
Wszystko było w porządku, dopóki nie nastał czas pójścia do zerówki. Pierwsze rozstanie z mamą na osiem godzin — wówczas tragiczne doświadczenie. Pamiętam moje pierwsze dni, kiedy to koczowałem pod drzwiami, aby z tego miejsca zwiać, nawet pogryzłem nauczycielkę! Och, czego to dziecko nie zrobi, aby wrócić do domowych pieleszy.
Z czasem ogarnąłem temat i przyzwyczaiłem się do nowego obowiązku, jakim jest edukacja szkolna. Oczywiście pamiętam dużo, dużo zabawnych sytuacji ze szkoły podstawowej…
Moją pierwszą walkę z kolegą z klasy o dziewczynę…
Nie wiem, jakby się to skończyło, gdyby nie pracownik Urzędu Gminy (bo walczyliśmy pod oknami owego urzędu). Jedyna pozytywna rzecz była taka, że kiedy daliśmy sobie po szczękach, ząb bolący od rana przestał boleć.
Kiedy to wszystko piszę, przed moimi oczami pojawia się film z całego dzieciństwa. Z zabawnymi sytuacjami. Mógłbym tu przytoczyć ich mnóstwo, ale książka ta nie jest przecież moją biografią. Jednak by udowodnić, że pastor to też człowiek i nie zawsze byłem taki „święty”, opiszę pewną zabawną sytuację z dzieciństwa. Miała ona miejsce, kiedy to miałem około dwunastu lat. Wcześniej zostawaliśmy z bratem sami w domu, ale nie mieliśmy jeszcze takiego zamiłowania do motoryzacji. Śp. dziadek miał komara marki Romet 3, czerwonego jak wóz straży pożarnej. Rzadko nim jeździł, stał przykryty w warsztacie (miejsce do przechowywania narzędzi i drobnego majsterkowania). Otóż tego dnia dziadek z babcią (też świętej pamięci) pojechali do Bydgoszczy. Kiedyś wyjazd do miasta wojewódzkiego stanowił wielką wyprawę, zawsze całodniową. Wraz z bratem postanowiliśmy pojeździć tym rometem, ale nie mogliśmy wyjechać przez furtkę, bo sąsiadka by nas namierzyła i doniosła dziadkowi. Postanowiliśmy więc pojeździć po ogrodzie. Wejście do ogrodu było wąskie, bo z jednej strony płot, a z drugiej szklarnia. Żaden z nas nie spodziewał się katastrofy, byliśmy podekscytowani, miało się wydarzyć od dawna oczekiwane „palenie gum”. I kiedy już wydostaliśmy rometa na zewnątrz, kiedy to silnik już chodził, komar utknął nam między płotem a szklarnią. Nie było szans na wypchnięcie go. Jedyna możliwość to rozkręcić bramę. Czego to się nie robi dla chwili satysfakcji? Przynieśliśmy odpowiedni sprzęt, czyli klucze, i przystąpiliśmy do demontażu płotu. Zajęło nam to tyle czasu, że ani ja, ani Filip (brat) nie mieliśmy satysfakcji z jazdy, tylko z rozkręcenia i skręcenia płotu. Prawdziwa satysfakcja płynęła z tego, że ani dziadek, ani nikt z rodziny tego nie zauważyli i nikt nawet nie był świadomy tego wydarzenia. Dziadek się nigdy nie dowiedział, a rodzicom powiedziałem, jak już byłem żonaty.
Patrząc z perspektywy lat, czas szkoły przebiegł szybko i bez większych zawirowań.
Kiedy stwórca zapukał
Kiedy Stwórca zapukał, był to mniej więcej czas, gdy miałem naście lat. Patrzy się wtedy na życie z innego poziomu, wydaje się człowiekowi, że wie już wiele i nic go już nie zdziwi. Ale w tym czasie sprawy duchowe nabierały dla mnie innego znaczenia. Kiedy moi koledzy zabawiali się na imprezach i dyskotekach, ja spędzałem ten czas w kościele, na rekolekcjach itp. Pamiętam, że już w ósmej klasie miałem wśród kolegów ksywkę św. Antoni. Nie wiem, dlaczego akurat Antoni — przecież jak dobrze pamiętam, jest od spraw beznadziejnych (odsyłam do książki Szymona Hołowni - On w tej dziedzinie jest specjalistą).
Bóg był zawsze ważny w moim życiu, ale nie zawsze miałem z Nim relację, bo tak jak większość Polaków wychowywałem się w katolickiej rodzinie. Bóg był w budynku, który każdy nazywa kościołem. I tam spotykałem się z Nim, tam modliłem się do Niego i tam Go odkrywałem jako nastolatek. Ale przyszedł w moim życiu czas, kiedy to On sam, Wszechmogący Stwórca, zapukał do mojego serca w sposób nieoczekiwany. Poczułem, jak się to pięknie mówi, „powołanie”. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, jak On przygotował realizację tego powołania. Dlatego też wziąłem sprawy w swoje ręce. Jak każdy młody katolik, który odbierze od Boga powołanie, postanowiłem, że zostanę księdzem. W mojej rodzinnej parafii były tzw. misje święte, na których poznałem salezjanów — ks. Leszka i ks. Jacka. Ich postawa, relacja z młodzieżą była dla mnie inspiracją i zachętą. Zapragnąłem mieć to co oni i być taki jak oni. Być dla młodzieży i z młodzieżą. W tamtym czasie wydawało mi się, że każdy salezjanin do końca życia jest w wieku średnim, aby mieć dobry kontakt z młodzieżą. Moją wyobraźnię naprostował czas wyjazdu do klasztoru, kiedy zobaczyłem dużo starszych salezjanów, i czar prysł. Po roku wstąpiłem do postulatu salezjańskiego, który w tamtym czasie był w Lądzie nad Wartą. Czas ten wspominam dobrze, w lądzkim klasztorze zajmowałem się pracą w bibliotece, układałem książki alfabetycznie. Po czterech tygodniach miała zapaść decyzja, czy nadaję się do nowicjatu. Decyzja była pozytywna i po krótkim powrocie do domu miałem stawić się w miejscowości Swobnica. Najtrudniej było się spakować, nowicjat niby trwał rok, ale tak naprawdę człowiek już wyprowadzał się na zawsze. Z czasu nowicjatu mam kilka wspomnień. Pierwsze, co zrobiło na mnie ogromne wrażenie, to motywacje młodych chłopaków. Nasz rocznik był bardzo mały — zaledwie pięć czy sześć osób, z czego dwóch przyszło dlatego, że unikali wojska (był to czas, kiedy wojsko było jeszcze z poboru). A jeden ciężko przeżył rozstanie z dziewczyną, no i chciał spróbować czegoś innego. Nowicjat stanowi czas, kiedy nie ma się zbyt dużo swobody, wszystkie decyzje podejmują za ciebie przełożeni. Nie było tak powszechnie dostępnego Internetu, nie mówiąc już o telefonach komórkowych. Do domu nie można było jeździć, a nawet dzwonić. Aby porozmawiać z rodziną, trzeba było się nakombinować. Pamiętam nasze wyprawy rowerowe piętnaście kilometrów do najbliższej budki telefonicznej, aby zamienić z rodzicami kilka słów (o ile się ich zastało w domu).
Chciałbym opisać jedną z bardzo zabawnych sytuacji, których było mnóstwo. Można powiedzieć: liturgiczną. Otóż każdy z nowicjuszy miał dyżur kantora (śpiewającego w czasie mszy), nikt wcześniej nie sprawdzał, czy umiemy śpiewać. Kiedy nastał ów poranek mojego dyżuru, nikt się nie spodziewał takiej katastrofy, nawet ja. Kiedy zacząłem aklamację Alleluja przed czytaniem ewangelii, nie potrafiłem jej zakończyć. Wszyscy nowicjusze leżeli ze śmiechu w ławkach, a ja dzielnie kontynuowałem. Przestałem dopiero po jakichś ośmiu razach, kiedy to mistrz nowicjatu uspokoił swój śmiech i powiedział, abym skończył. Był człowiekiem, którego naprawdę było trudno doprowadzić do takiego stanu — zawsze poważny, zero uśmiechu na twarzy, więc możecie sobie wyobrazić mój śpiew. Trudno to opisać. Może by to ułatwić, opiszę, jak w szkole podstawowej zdawałem śpiew na muzyce. Kiedy podchodziłem do pianina, nauczyciel już wiedział, co się będzie działo. Zaczynałem równo z nim (przygrywał nam na pianinie), ale już po drugim wersie on swoje, a ja co innego i zawsze padało sakramentalne: „Siadaj, Ciesiółka, mierny”. I kiedy magister nowicjatu wezwał mnie na dywanik, powiedział, że mam całkowity zakaz publicznego śpiewania. Mogę sobie śpiewać pod prysznicem i przy goleniu, ale tylko pod warunkiem że inni wyrażą na to zgodę. I ów piękny jesienny poranek w nowicjacie sprawił, że odpuściłem sobie śpiew. I do dziś nikt nie pozwala mi publicznie śpiewać.
Ten czas wspominam bardzo miło, z całego roku tylko dwóch kolegów zostało księżmi, a reszta poukładała sobie życie inaczej, również ja.
W międzyczasie poznałem moją żonę (i tu też wystąpiła zabawna sytuacja — myślę, że za jakiś czas opiszę swoje życie, bo na pewno mam dużo materiału na kolejną książkę), byłem w wojsku, urodził nam się syn. Próbowałem różnych rzeczy, ale cały czas miałem w sercu pragnienie służenia Bogu. W kościele katolickim — droga zamknięta, Bóg skierował mnie zatem do Kościoła Zielonoświątkowego. Napisałem Bóg, bo mam przekonanie i poważne argumenty, że to dzięki Niemu znalazłem się tu, gdzie jestem. Moje, nasze życie zmieniło się, z naszych oczu zostały zdjęte klapki — na wiarę i Boga patrzyliśmy już inaczej. My, czyli ja i moja żona. Bóg poukładał nasze życie według tego, co zamierzył, ale czekał, aż to my zwrócimy się do Niego. Dziś, patrząc z perspektywy czasu, Bóg dopuścił do wielu sytuacji w moim życiu i życiu mojej rodziny, aby dziś wykorzystać to w Jego służbie. Wiele razy, kiedy przechodziłem naprawdę trudne chwile, zadawałem Mu pytania: „Dlaczego? Dlaczego ja?”. Inni żyją bez troski, problemów itp. A mi się ciągle coś przydarza. Owszem, wiele z tych problemów było na moje własne życzenie, nie mogę zwalać wszystkiego na Boga, ale gdybym nie doświadczył tych rzeczy, nie doszedłbym do miejsca, z którego nie ma wyjścia, i nie zawołałbym do prawdziwego, żywego Boga Jezusa. To dzięki Jego łasce służę dziś Bogu w Kościele, służy cała nasza rodzina. Ja jestem pastorem, kaznodzieją, moja żona prowadzi uwielbienie i szkółkę niedzielną oraz świetlicę dla dzieci, która sprawia jej satysfakcję, i myślę, że jest przedsmakiem tego, co Bóg dla niej przygotował. Również nas syn służy — gra na perkusji podczas uwielbienia.
Niech zakończeniem tego rozdziału będą słowa Pana Jezusa z Ewangelii wg św. Łukasza:
Powiadam wam: Tak samo w niebie większa będzie radość z jednego grzesznika, który się nawraca, niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, którzy nie potrzebują nawrócenia. (Łk 15,7)
Bieg na spotkanie syna
Jakiś czas temu zauważyłem, że w naszym kraju jest moda na bieganie. Wielu moich znajomych biega, niektórzy nawet profesjonalnie — biorą udział w zawodach organizowanych z różnych okazji.
Sam od czasu do czasu biegam, zapał mam ogromny, ale z wykonaniem różnie bywa. Jeden z moich ostatnich biegów zakończył się kontuzją kolana, oczywiście z mojej głupoty. Będąc w tym roku (2015 r.) na wakacjach w Szczyrku, postanowiłem biegać każdego ranka. Nigdy nie biegałem w górach, chciałem zabłysnąć przed żoną, jaki to jestem twardziel — co tam dla mnie takie góry. Po dwóch podbiegach kolano odmówiło posłuszeństwa, dodatkowo odezwał się uraz z dzieciństwa.
W związku z tą kontuzją zająłem się czymś, co mi lepiej wychodzi i do czego mam zapał i zdolności — studiowaniem Bożego Słowa w kontekście biegania. Oto takie tam moje spostrzeżenia:
Jeżeli uwzględnimy tylko wzmianki o poruszaniu się ludzi i zwierząt, okazuje się, że w Biblii znajdziemy wiele rodzajów biegu:
— bieg jako udział w czymś złym,
o czym możemy przeczytać choćby w Księdze Przysłów: nogi pędzą do zbrodni, spieszą się, aby przelać krew (Prz 1,16);
— bieg przynoszący wieści dobre i złe;
— bieg jako ucieczka;
— bieg jako dyscyplina sportowa;
— bieg na spotkanie syna.
Najbardziej poruszył mnie ten ostatni rodzaj. Ojciec z przypowieści o synu marnotrawnym, który zapomniał o rodzicielskiej godności i biegł wzruszony na spotkanie syna:
Wybrał się więc i poszedł do swojego ojca. A gdy był jeszcze daleko, ujrzał go jego ojciec i wzruszył się głęboko; wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go. (Łk 15,20)
Jest to wspaniały obraz Boga, który biegnie, by wziąć w ramiona każdego powracającego do Niego człowieka. Może dziś jesteś daleko od Boga, może Twoje dzisiejsze życie nie różni się od życia syna marnotrawnego.
Pamiętaj, że Bóg, kiedy przyjdziesz do Niego, wybiegnie na twoje spotkanie — na spotkanie syna lub córki z otwartymi ramionami. Tak jak ojciec z przypowieści nie będzie zadawać pytań, ale przyodzieje Ciebie w królewskie szaty, włoży pierścień na Twój palec i całe niebo radować się będzie.
Powiadam wam: Tak samo w niebie większa będzie radość z jednego grzesznika, który się nawraca, niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, którzy nie potrzebują nawrócenia”. (Łk 15,7)
Jak często strach, lęk przed karą powstrzymuje nas przed powrotem do Boga. Diabeł robi wszystko, aby nas do tego powrotu zniechęcić, to on wlewa w nasze serca lęk i strach.
Bóg z otwartymi ramionami wyczekuje naszego powrotu, czeka, aby wybiec nam na spotkanie. I nie są to puste kaznodziejskie słowa, mówi o tym świadectwo mojego życia.
Uczniostwo
Czym jest uczniostwo?
Aby na to odpowiedzieć, należy zadać pytanie: kim jest uczeń?
Uczeń jest przede wszystkim osobą, która doświadczyła nowonarodzenia. Być narodzonym na nowo znaczy być wyzwolonym z mocy ciemności. Kiedy rodzimy się na nowo, Duch Święty zamieszkuje nasze serce i stajemy się świątynią Ducha Świętego. Jesteśmy w Chrystusie. Być w Chrystusie to znaczy być wyzwolonym z ciemności. To Jezus jest tym, w którym człowiek nowonarodzony znajduje wszelką prawdę i siłę do życia w codzienności. Apostoł Paweł w Liście do Rzymian napisał tak:
A uwolnieni od grzechu, staliście się sługami sprawiedliwości. (Rz 6,18)
Zadanie człowieka, który chce być sługą sprawiedliwości, polega na pokucie i uwierzeniu w Jezusa, reszta nie należy do nas.
W Ewangelii wg św. Jana (8,31) Pan Jezus tłumaczy Żydom, kto może być Jego uczniem. Według Pana Jezusa: uczeń to ten, kto trwa w słowie Jego. Greckie słowo matetes (określające ucznia) oznacza przyjmującego wskazówki od kogoś innego. Uczeń to człowiek, który naśladuje swojego nauczyciela. Dla osoby nowonarodzonej tym nauczycielem jest Jezus Chrystus. Każdy chrześcijanin jest powołany do tego, aby być uczniem Jezusa. Pan Jezus po swoim zmartwychwstaniu, kiedy ukazał się jedenastu apostołom w Galilei, powiedział do nich (możemy powiedzieć również, że wydał im ostatnie polecenie jako uczniom i apostołom) takie słowa:
Dana mi jest wszelka moc na niebie i na ziemi. Idźcie tedy i czyńcie uczniami wszystkie narody, chrzcząc je w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Ucząc je przestrzegać wszystkiego, co wam przykazałem. A oto Ja jestem z wami po wszystkie dni aż do skończenia świata” (Mt 28,18—20)
Dr Bob Gordon w swojej książce pt. „Podstawy chrześcijańskiego życia”, która jest materiałem do studiowania, inspirowania oraz zachętą do głębszej miłości i wierniejszego naśladowania Pana Jezusa w swoim codziennym życiu, podaje pięć podstawowych zasad ucznia: