Moja droga do trzeźwości.
DLA MAMY I ŻONY
Wstęp
Całe życie wydawało mi się, że byłem inny, wyjątkowy, że nie pasowałem do otaczającego mnie świata. Już, zanim zacząłem pić, czułem się inny. Przez około dwadzieścia lat picia, także czułem się inny. Miałem wrażenie, że świat mnie nie rozumie. Dziś, kiedy nie piję od dwudziestu ośmiu lat, też czuję się inny i mam wrażenie, że to ja nie rozumiem otaczającego mnie świata.
Targają mną wątpliwości, czy w ogóle pisać tę książkę i w jakim celu. Tylu celebrytów, znaczących i sławnych ludzi, pisało już książki o swoim uzależnieniu, więc jest ich sporo. Od kilku lat moi bliscy, rodzina i pacjenci namawiają mnie, abym opisał swoje przeżycia, doświadczenia i wspomnienia. Bym spisał historię mojej walki z nałogami: alkoholizmem, hazardem, uzależnieniem od psychotropów i innych leków, a są to osoby, które dobrze mnie znają. Mam jednak wątpliwości, czy moja historia zainteresuje czytelników, a co najważniejsze: poznanie jej przekona osoby uzależnione, żeby zaczęły się leczyć. To lęk i obawy czy przelanie moich przeżyć na papier ma jakiś sens, bo boję się i wstydzę pisać o sprawach tak ważnych i wielkich. Nie chciałbym, aby rzeczy, o których napiszę, zraniły kogoś mi bliskiego. Moją mamę, córkę, czy obecną żonę — Justynę.
Pamiętam z mojej własnej, wieloletniej terapii, a w szczególności z mityngów AA, sporządzanie listy osób, które się skrzywdziło. Była ona wynikiem metody dwunastu kroków, a krok dziewiąty mówił: z wyjątkiem przypadków, gdy zraniłoby to bliskich lub inne osoby.
Zastanawiam się więc, co napisać, a co przemilczeć i dochodzę do wniosku, że spontaniczność będzie tutaj najlepszym wyborem.
Na ciekawość zasługuje fakt, że chociaż zabieram się do napisania tej książki od bez mała dwudziestu lat, notatki do niej powstały całkiem niedawno, ponieważ potrzebowałem poukładać to sobie w głowie. Najbardziej nurtuje mnie problem, czy książka ta zaszkodzi komuś, czy pomoże? Tego niestety nie wiem.
Wszystkie opisane tutaj sytuacje wydarzyły się naprawdę, na przełomie kilkudziesięciu lat. Opisuję je tak, jak zapamiętałem najlepiej, jednak spoglądam na nie z perspektywy dnia dzisiejszego, zupełnie już inaczej. Mimo iż wielu moich znajomych, przyjaciół i kolegów „od picia” już nie żyje, to dla dobra opisywanych tu osób zmieniłem niektóre imiona, a także miejsca zdarzeń, ale nie prawdziwość historii.
Całe moje pijane życie, przypadające na lata 1977—97, myślałem, że zapiję się na śmierć. Świat, w którym żyłem i pracowałem, był dla mnie jednakowy. Wydawało mi się wówczas, że wszyscy pili. W tamtych latach było większe przyzwolenie na picie w pracy i po niej. Jednak wtedy moja wizja świata wynikała przede wszystkim z tego, iż obracałem się w kręgu podobnych do siebie, lubiących wypić dużo alkoholu, osób. Byłem na sto procent pewny, że — jak większość moich kumpli — zapiję się na śmierć. Uczestniczyłem wówczas w kilkunastu pogrzebach przyjaciół, których główną przyczyną śmierci był alkoholizm. Przychodziliśmy w większości przed kościół pijani. Pijani szliśmy w kondukcie pogrzebowym, piliśmy też na cmentarzu i w jego okolicy po pogrzebie.
Mój ojciec dożył tylko pięćdziesięciu trzech lat, ja chciałem przeżyć go chociaż o kilka lat. Nie było we mnie nadziei ani wiary, że życie ma jakiś sens.
A już życie bez alkoholu to był dramat! Nie wyobrażałem sobie tego. Z alkoholem było bardzo źle, ale bez alkoholu też nie za dobrze. Miałem tysiące kompleksów i zerowe poczucie własnej wartości. Wstyd i nieśmiałość były wręcz toksyczne. Jak żyć z takim myśleniem o sobie?
Oczywiście był czas, kiedy chciałem należeć do Klubu 27: Janis Joplin, Kurt Cobain, Jim Morrison i inni. Jednak to byli wielcy artyści, a co ja stworzyłem? Ból i cierpienie bliskich. Płacz mojej ukochanej mamy i babci. Bałem się, że nie dożyję czterdziestki i robiłem wszystko, aby tak się stało. Nie chodziło jednak o samo picie alkoholu, ale o jego konsekwencje, które odbijały się na moim zdrowiu, życiu zawodowym i na mojej rodzinie. Psychicznie to była tragedia. Wydawało mi się czasami, że wariuję. Nie wiedziałem, co wydarzyło się naprawdę, co mi się wydaje, a co mi się tylko śniło. Koszmar. Z chwilą sięgnięcia po alkohol wszystko mijało. Zadawałem sobie pytanie: czyli muszę już pić do śmierci? Bo jak żyć bez tego kielicha? Bez alkoholu świat wydawał mi się pusty, nudny i bezbarwny.
Mogłem być trenerem pływackim lub nauczycielem. Zwiedzać świat i realizować marzenia, a coraz bardziej staczałem się, aż sięgnąłem dna. I kiedy wydawało się, że niżej upaść nie można, za nim było następne dno. I następne. Z każdym kolejnym upiciem, wydawało mi się, że już gorzej być nie może. Myliłem się, bo było coraz gorzej. Miałem myśli i próby samobójcze. Detoks, odwyki i pobyty na dołku milicyjnym. Takie było wówczas moje życie.
W tej książce pragnę opisać także historie kilku moich pacjentów, którym pomagałem w szpitalu czy w prywatnym gabinecie, kiedy pracowałem już jako specjalista psychoterapii uzależnień. Zawód ten wykonuje od dwudziestu sześciu lat.
Teraz jednak chciałem zacząć od wydarzenia z mojego dzieciństwa. Miałem wtedy chyba z osiem, dziewięć lat. Na podwórku znalazłam małego ptaszka, pisklaka, chyba wróbelka. Nie za bardzo wiedziałem, jak się nim opiekować. Zrobiłem więc dla niego domek z koszyczka wiklinowego. Do środka włożyłem słomę, potem na nią watę, aby pisklaczek miał ciepło i miękko. Byłem bardzo dumny, że tak się nim dobrze opiekuję i uratowałem mu życie. Zabrałem go w tym koszyczku na spacer, na podwórko, gdzie bawili się moi rówieśnicy. Dziewczynki skakały „na gumie”, a chłopcy grali w piłkę. Jeden z nich, który mieszkał w tej samej klatce, podszedł do mnie i zaciekawiony zapytał, co mam w koszyczku. Z ogromną dumą pokazałem mu pisklaka. Sięgnął po niego, wyjął z koszyczka i roztrzaskał biednego ptaszka o ścianę. Chciałem krzyczeć, płakać, a udawałem bohatera, bo nie wiedziałem, jak zareagować na jego zachowanie. Co miałem zrobić w takiej sytuacji?
Kolejne lata to także granie roli dobrego, dzielnego i grzecznego chłopca — jak chciała mama. Wtedy także nie raz odczuwałem mocno swoją „inność”. Nie wiedziałem, co mam zrobić ze swoją nadwrażliwością. Nie było to komfortowe, ale nie potrafiłem inaczej. Tutaj też pomagał alkohol, bo pijanemu zawsze wszystko wydało się łatwiejsze i prostsze.
Oto fragmenty mojej historii
Był listopad 1983 roku. Szedłem korytarzem aresztu śledczego w Mysłowicach. Dokładnie pamiętam tamtą chwilę. „Kurwa mać, jak to dobrze, że mi się to tylko śni…” — pomyślałem. Jednak minuty mijały, a ja nadal nie mogłem się obudzić. „To się nie dzieje na prawdę! Ja we więzieniu? Mojej mamie pęknie serce.”
Nie miałem zielonego pojęcia, jak się tam znalazłem. Wiedziałem jedno, jakbym nie pił alkoholu, to być może bym się tam nie znalazł. Postawiono mi zarzuty: napad i pobicie.
Pamiętam pierwsze widzenie z mamą. Do dziś serce krwawi mi z bólu. Mama była ubrana elegancko, pięknie pachniała. Rozpłakała się, gdy mnie zobaczyła. Ja także miałem ochotę się rozpłakać, ale hamowałem łzy, aby inni osadzeni tego nie widzieli. Mama zapytała:
— Józio, co się stało? Nie wierzę, że to zrobiłeś.
— Mamo, jestem niewinny.
Za napad i pobicie groziło mi minimum trzy, cztery lata.
Cofnijmy się o kilka tygodni.
Był pierwszy listopada 1983 roku. Po odwiedzinach grobów bliskich spotkałem znajomego z dzielnicy, który miał przy sobie pół litra. Miałem ogromną chęć wypić z nim ten alkohol i w efekcie na melinie dokupiłem jeszcze pół litra, a już wcześniej wypiłem kilka piw. Piliśmy za lodowiskiem na Nikiszu. Byłem tak pijany, że nie pamiętałem, jak trafiłem potem do domu. Kiedy wróciłem, był środek nocy. W mieszkaniu spały moja mama i babcia. W ciszy rozległo się nagle dość natarczywe dzwonienie do drzwi. Nie miałem pojęcia, co się dzieje.
Słychać było szczekanie psa. To był milicyjny owczarek. Funkcjonariusze weszli do domu, potem do mojego pokoju, gdzie spałem. Chciałem się napić wódki, bo przy łóżku miałem zawsze „awaryjną” ćwiartkę, ale milicjant nie pozwolił. Potrzebowałem wódki, aby móc jakoś „logicznie” myśleć, a musiałem się obejść bez tego. Byłem zdezorientowany i nie wiedziałem, co się dzieje. Zabrali mnie na okazanie, koło Szybu Poniatowski, chociaż nie bardzo wiedziałem, o co im chodzi i po co to wszystko? Przecież nic nie zrobiłem!
Dziś mam ewidentne skojarzenia z filmem „Symetria” z 2003 roku. Trafiłem do prokuratora i dowiedziałem się, że grożą mi cztery lata więzienia za pobicie i napad. W tej całej sytuacji jedynym plusem było, że potrafiłem wziąć to wszystko „na klatę”, a jedyną moją winą było wtedy picie ze znajomym poza domem. Nie należałem jednak do osób użalających się nad sobą.
W areszcie śledczym nie miałem pieniędzy ani papierosów, zgłosiłem się więc do pracy na kuchni, aby zarobić na papierosy i kawę. Musiałem tam obierać tony ziemniaków! Dzięki Bercik, że mi pomogłeś je obierać! Napisałem do mamy list, aby ją przeprosić za całą tę sytuację. Siebie zaś obwiniałem za to, że wróciłem do domu tak pijany.
Teraz, po tych wszystkich latach, gdy to opisuję, mogę ujawnić pewną ciekawostkę. Tamtej feralnej nocy, z pierwszego na drugiego listopada 1983 roku, pies milicyjny zaprowadził funkcjonariuszy nie pod mój dom, a dwa numery bliżej. Mieszkał tam szwagier milicjanta, który był przewodnikiem psa. Niestety w toku śledztwa ani potem, w procesie, te fakty nie zostały ujawnione, nietrudno się domyślić, dlaczego. Ja sam dowiedziałem się o tym przez przypadek, kiedy niemal rok po tych wydarzeniach byłem „na kielichu” u owego szwagra, który mi o tym opowiedział.
Przez tamto zdarzenie miałem awersję do wymiaru sprawiedliwości, w szczególności zaś do Milicji i ORMO. Na procesie karnym zostałem uniewinniony, jednak pół roku spędziłem w areszcie, a adwokat bardzo mnie namawiał na złożenie zawiadomienia o bezpodstawnym aresztowaniu. Nie zrobiłem tego, mimo iż byłem niewinny. Niestety nic mnie ta cała sytuacja nie nauczyła.
Opuszczenie aresztu oblewałem przez kilka dni, praktycznie nie trzeźwiejąc, z kolegą Cześkiem i jakąś kobietą, której nie pamiętam. Potem podjąłem pracę w KWK Staszic, gdzie pracowałem około dziewięciu lat, z przerwami na picie. Byłem tzw. honorowym pijakiem — albo praca, albo alkohol. A zdarzało mi się wtedy pić ciągami, które trwały nawet do trzech tygodni.
Przez wiele lat próbowałem kontrolować swoje picie i nie zawsze kończyło się ono „ciągami alkoholowymi”. Potrafiłem całymi miesiącami pić „tylko” piwo lub słabszy alkohol. Z tym że było to czasem jedno-dwa piwa, a bywało, że i szesnaście. I miałem mylne przekonanie, że jeśli piję „tylko” piwo, to nie piję alkoholu, z czego potrafiłem być nawet dumny. Wracałem do domu pijany, ale szczęśliwy, że nie sięgam po wódkę czy wino, chociaż koledzy do tego namawiali.
Profesor Jerzy Melliburda nazwał taki sposób myślenia „systemem iluzji i zaprzeczania”. Już wtedy, bez żadnej terapii czy odwyku, zauważałem u siebie pewną zależność, co do spożywanych alkoholi. U zdrowego, dorosłego mężczyzny, pracującego fizycznie i spożywającego regularne posiłki, wypicie jednego czy dwóch piw nie powoduje dalszej chęci do picia. Oczywiście, że zdarzają się też wyjątki. Piwo to zaledwie kilka procent alkoholu. Wódka ma go już o wiele więcej. A dla mnie wypicie nawet 50 czy 100 gramów wódki skutkowało ochotą na więcej.
Włączał mi się wówczas tzw. szósty bieg, a endorfiny wręcz eksplodowały. Dlatego stworzyłem sobie w głowie takie przekonanie, że dopóki pije tylko piwo, to przecież nie piję alkoholu. I tym sposobem, coraz bardziej się uzależniałem. Osiągnąłem mistrzostwo w oszukiwaniu wszystkich wokoło, a już w szczególności samego siebie.
Przychodzi mi tu na myśl pewna sytuacja. Pewnego razu piłem u znajomego na Giszowcu. Nazywaliśmy go „Siwy”. Tam była istna melina. Nie było mebli, łóżka, ani nawet umywalki czy muszli klozetowej. Kompletnie wstawieni sikaliśmy po prostu z balkonu. To trwało jakieś pięć dni. Chodziłem wówczas do pracy na kopalnię, a po dniówce, nie kąpiąc się i nie przebierając z roboczej odzieży, brudny, szedłem prosto do Siwego pić dalej. Mieszkał bowiem niedaleko kopalni. Dawałem radę iść codziennie do pracy, a po pracy pić. W sobotę obudziłem się ze świadomością, że nie bardzo pamiętam, co się cały tydzień ze mną działo. Po prostu urwał mi się film. Kolega dowiedział się na kopalni, że jednak w pracy byłem i — co dziwniejsze — nikt tam się nie zorientował, że byłem pijany. Ta cała sytuacja utwierdziła mnie tylko w przekonaniu, że mogę pić i pracować jednocześnie, co — oczywiście — było iluzją.
Moje głody alkoholowe
Wciąż się waham, czy opisywać fakt, kiedy pierwszy raz osiągnąłem dno w swoim alkoholizmie. Nie chcę tutaj romantyzować picia, a tylko przedstawić pewne fakty, napisać prawdę, być wiarygodnym. Uważam, że z najgorszego „gówna” da się wyjść. Potrzeba tylko odpowiedniego czasu, miejsca, ludzi, terapii i grupy wsparcia. To wszystko, co wymieniłem, naprawdę pomaga „stanąć na nogi”. Pragnę przedstawić kilka sytuacji, w których mój „głód alkoholowy” był tak ogromny, że wpadałem w kilkudniowy ciąg i nie potrafiłem, a co gorsze, nie chciałem przestać pić.
Pod koniec lat osiemdziesiątych zdarzyła się jedna z takich sytuacji. Trzeba zaznaczyć, że byłem już tak uzależniony, że nic nie było mnie wtedy w stanie powstrzymać od picia. Od kilku dni piłem u kolegi, Wieśka (mieszkał z Jolką, partnerką). Pewnego ranka obudziłem się sam w jego mieszkaniu. Nikogo poza mną tam nie było, drzwi zamknięte na klucz, a ja uwięziony w środku, bez możliwości wyjścia. Miałem tak ogromnego kaca, że musiałem się napić, inaczej bym zwariował. W mieszkaniu nie było grama alkoholu. Drugie piętro, drzwi zamknięte, kolegi nie ma, nie mam też kluczy ani innej możliwości opuszczenia lokalu. Nie miałem nawet siły, aby wyłamać drzwi. Wreszcie wpadłem na pewien pomysł. Zebrałem jakieś ręczniki i szalki, powiązałem ze sobą, przywiązałem do framugi okna, aby po nich zejść na chodnik, wydostać się i wreszcie czegoś napić. Z kościoła nieopodal akurat wychodzili ludzie. Zaczęli krzyczeć:
— To złodziej! Złapać złodzieja! Przez okno ucieka!
Zupełnie miałem to gdzieś, najważniejsze było, żeby jak najszybciej się napić, co oczywiście zrobiłem. Dziś ogromnie się wstydzę tego wszystkiego.
Kolejna niezbyt chwalebna dla mnie sytuacja, dotyczyła tym razem moich bliskich, a mianowicie dziadków. Miałem cudownych dziadków. Mieszkali na Janowie i spędziłem u nich najwspanialsze lata mojego dzieciństwa. Dziadek był górnikiem, pracował na dole, w KWK Wieczorek, a babcia zajmowała się domem i wnukami. Pamiętam, że ciągle modliła się o to, abym przestał pić i ułożył sobie życie. Bywało, że szantażem wymuszałem od nich pieniądze na wódkę czy piwo, strasząc, że „sobie coś zrobię”, jeśli mi ich nie dadzą. Teraz wiem, jak bardzo ich krzywdziłem. Nie usprawiedliwiało mnie nawet to, że byłem pijany. Mogłem iść na odwyk, leczyć się, coś z tym zrobić. Nienawidzę siebie z tamtego czasu.
Dlatego dziś od niemal dwudziestu ośmiu lat nie piję. Uważam się za człowieka wolnego od nałogów i szczęśliwego. Wielokrotnie odwiedzałem groby dziadków, aby przeprosić za to, żałując, że nie dożyli mojej trzeźwości i nowego, lepszego życia. O co moja babcia cały czas się przecież modliła. Jestem przekonany, że teraz są w niebie — o ile takie istnieje — bo tam jest ich miejsce. Byli bardzo dobrymi ludźmi. Tak dobrym człowiekiem jest także moja mama i myślę, że też na to zasługuje. Moi dziadkowie to jedno, a moja mama to zupełnie inna, dłuższa historia.
Mama zawsze była dla mnie jedną z najważniejszych kobiet w moim życiu. I jest nią oczywiście nadal. Dziś są nimi także moja żona i córka. Dlatego najbardziej mnie boli, że w tamtych czasach tak bardzo ją krzywdziłem. Nigdy mnie nie zawiodła, zawsze — niezależnie od okoliczności — wyciągała do mnie pomocną dłoń. Teraz gdy od lat to ja opiekuję się mamą i z całych sił staram się jej te krzywdy jakoś zadośćuczynić, ból z tego powodu nadal gdzieś we mnie jest. I nadal jest tak samo ogromny.
Z tych przewinień regularne okradanie mamy to chyba jedno z najmniejszych. Wiele takich sytuacji, gdy byłem na porządnym kacu, zapadło mi w pamięć. I strasznie się ich dziś wstydzę.
To mama zawsze mnie przygarniała, kiedy nie miałem gdzie się podziać, bo kolejne partnerki wyrzucały mnie z domu. Ratowała jakąś kasą na obiad czy papierosy.
Bywały sytuacje, gdy budziłem się rano na kacu, w kieszeni pusto, pieniędzy nie ma, a pić się chciało. Rankiem mama zawsze spędzała w łazience koło piętnastu minut. Wchodziłem wtedy do jej pokoju i wyciągałem pieniądze z portmonetki. Czasami nawet z kosmetyczki, gdzie chowała kasę ze szkolnego sklepiku. Miałem dylematy typu: czy zabrać bilon z portmonetki, co dawało szansę, że mama się nie zorientuje, czy też lepiej banknoty z kosmetyczki, bo mniej robiło to hałasu, no i starczyło na więcej alkoholu. No ale banknoty pięćdziesiąt czy sto złotych to duża kwota i mama mogła zauważyć ich brak. Jednak to mnie nie powstrzymywało przed otwarciem tej kosmetyczki. Ryzykowałem, zabierając banknot. Jednak wmawiałem sobie, że małe kwoty jak pięć czy dziesięć złotych to żadna kradzież. Starczyłoby raptem na dwa piwa. Za większą kwotę mogłem dłużej pić! Do dziś pamiętam, jak pociły mi się dłonie, a serce waliło w piersi. Pamiętam też poczucie winy i wstyd, te jednak znikały po trzecim piwie czy kolejnym kieliszku wódki.
Okradanie mamy to jedno, ale raz moi koledzy zrobili coś tak okropnego, że aż trudno mi o tym napisać. Głównie przez wstyd. Przypomniała mi o tej sytuacji Monika, znajoma pielęgniarka, która jako dziecko przychodziła do mojej mamy na korepetycje z matematyki. Sytuacja zdarzyła się w latach osiemdziesiątych. Do mamy przychodziło na raz kilkoro dzieci. Jak to bywało, zdejmowały buty i zostawiały je w przedpokoju. Tu pragnę nadmienić, że w tamtych czasach, czyli w PRL-u była całkiem inna rzeczywistość. W sklepach nic nie było, a żywność była na kartki. Zresztą nie tylko żywność.
Buty także były na kartki w pewnym okresie. A już markowe obuwie sportowe, typu Adidas czy Nike nie były dostępne, chyba że na targowiskach i bazarach, za niemałe pieniądze. No i tak się złożyło, że jeden z mamy uczniów miał takie buty. Sportowe, drogie, markowe. Piliśmy wtedy z kumplami w drugim pokoju. No i któryś z moich pijanych kolegów — do dziś nie wiem który — wychodząc, ukradł te właśnie buty. Taka sytuacja, dzieci wchodzą, ubierają się, a tutaj dla jednego butów nie ma! I ogromny dla mamy wstyd.
Także dlatego, że obaj z bratem byliśmy pijani. No i jak to teraz wytłumaczyć dziecku i jego rodzinie? Takie upokorzenie dla mamy, która jakoś zorganizowała obuwie zastępcze i wezwała taksówkę, aby odwiozła chłopca do domu. Rano, jak tylko wytrzeźwiałem, zacząłem jeździć po bazarach i szukać takich samych butów i na dodatek w takim rozmiarze. Z tydzień szukałem! Udało mi się je kupić chyba gdzieś w Częstochowie. Najbardziej żal mi było mamy i tego, jak musiała się wstydzić przed dziećmi. A to wszystko z mojej winy!
Pamiętam jeszcze i takie zdarzenia — dla mnie wówczas najgorsze — kiedy na kacu nie mogłem się poratować „klinem”, bo musiałem pracować. Kilka z nich dotyczyło pracy na koloniach, nad morzem czy na Mazurach. Byłem tam ratownikiem wodnym i pilnowałem dzieci. Zdarzało mi się wówczas wypijać krople żołądkowe, ponieważ zawierały alkohol w sporej ilości. Przeciętnie było to 80% czystego alkoholu. Zawsze wtedy miałem na uwadze i bardzo tego pilnowałem, aby kolonijna apteczka miała ich kilka butelek na zapas.
Jedna z najbardziej wstydliwych i upokarzających dla mnie sytuacji zdarzyła się, gdy — jak często to bywało — miałem ogromnego kaca i oczywiście ani grosza przy duszy, żeby się poratować jakimkolwiek „klinem”.
To był początek lat dziewięćdziesiątych. Koledzy obiecali, że zaproszą mnie na flaszkę, ale najpierw musiałem z nimi gdzieś pójść. Od doby byłem w takim stanie, że poszedłbym wszędzie, nawet do piekła, jeśli tam mógłbym się napić. Okazało się, że czeka nas „wycieczka” na pobliskie złomowisko, żeby sprzedać złom i mieć za co dalej pić. Wówczas piliśmy gdzieś poza domem, na łąkach i tam szukałem towarzystwa do kieliszka i kogoś, kto postawiłby „klina”. Jednak pójście ze złomem przerastało moje możliwości, nie tylko ze względu na stan fizyczny, jakim był kac alkoholowy. Nie dość, że ledwo stałem na nogach, to jeszcze ten ogromny wstyd! Ja ze złomem? Tak nisko upadłem?
Jednak ochota na alkohol była silniejsza, więc wpadłem na pewien pomysł. Od kumpla pożyczyłem wełnianą czapkę i okulary przeciwsłoneczne. Nie chciałem, żeby ktoś mnie poznał. Był upał, prawie trzydzieści stopni, żar lał się z nieba, pot lał się ze mnie i ledwie pchałem wózek ze złomem. Jednak bałem się, że z powodu abstynencji i jej objawów dostanę alkoholowej padaczki, chociaż nigdy jej wcześniej nie doświadczyłem. Cały już się trząsłem, miałem drgawki i stany lękowe. To nie był mój najszczęśliwszy dzień. Droga do złomowiska trwała jakieś pół godziny. Dla mnie to było jak droga na Golgotę, która nie miał końca, takie przeżywałem katusze!
Pocieszałem się tym, że już niedługo napiję się piwa lub wódki. Ciągle jednak miałem z tyłu głowy, czy ktoś mnie nie rozpoznał, zanim nie odbyliśmy trasy ze złomem i drugiej — do sklepu po alkohol. Tego się najbardziej bałem! Najważniejszą jednak była rzecz, że wreszcie zaspokoję swoje pragnienie. „Klin” był wybawieniem z cierpienia i męki, jaką był dla mnie kac. Niesamowite, obezwładniające uczucie ulg, gdy wreszcie wlałem alkohol do gardła.
Kolejnym powodem do żenady były „wyprawy” do skupu butelek. Kosz czy torbę z pustymi butelkami zawsze nakrywałem kocem, czy gazetami. Idąc przez podwórko, miałem wrażenie, że cały blok mnie obserwuje. Jednak chęć wypicia była o wiele silniejsza od wstydu, który mijał, gdy tylko sięgnąłem po butelkę.
W dwudziestoletnim okresie mojego uzależnienia było mnóstwo takich sytuacji. Były też okresy normalnego życia. Chodziłem do pracy, jadałem regularne posiłki, spacerowałem po lesie, byłem częstym gościem w kinie i teatrze. Czytałem wiele książek, w tym także poezję. Jednak, kiedy wpadałem w alkoholowy ciąg, stawałem się zupełnie innym człowiekiem. Sporo, bo jakąś jedną trzecią życia w nałogu zupełnie nie pamiętam. Fachowo określa się to palimpsestem alkoholowym, jednak nawet to mnie nie usprawiedliwia. Często zdarzały się sytuacje niczym z komedii Barei, jednak dla mnie były one pełne dramatyzmu.
Przypominam sobie zwłaszcza jedną z nich. Złożyło się, że dostałem pewną kwotę — nie pamiętam skąd — i musiałem te pieniądze odebrać w okienku na poczcie. Aby tego dokonać, rzecz jasna, potrzebny był mi dowód osobisty. Po ten dowód musiałem zgłosić się w Urzędzie Miasta w Katowicach. Bo swój dowód osobisty zastawiałem na melinie — zresztą już trzeci! A pragnę tu nadmienić, że rzecz miała miejsce jakieś dwadzieścia osiem lat wstecz. Dowody to były wtedy papierowe, zielone książeczki. Pojechałem tam na ogromnym kacu. Nie miałem grosza przy duszy, aby się poratować „klinem”. Jednak w perspektywie czekały na mnie te pieniądze na poczcie. Już wyobrażałem sobie, ile wódki kupię, jak wspaniale się poczuję, gdy wreszcie się napiję. Znów będę kimś!
To tzw. mechanizm rozproszonego i rozdwojonego „ja”. Naprzemienne stany upojenia i głodu alkoholowego powodują silne objawy odstawienia, na przemian z dobrym samopoczuciem i pewnością siebie. I tak w kółko.
Przyjechałem więc do tego Urzędu Miasta strasznie roztrzęsionym. Trzęsły mi się dłonie, a pot zrosił czoło, gdy pani w okienku kazała mi się podpisać pod zdjęciem w dowodzie. Oczywiście bacznie śledziła moje poczynania. Nakrzyczałem na nią, żeby nie patrzyła mi na ręce, bo się denerwuję. Na co ona odpowiedziała, że taki jest obowiązek. Musi widzieć, że podpisuję się prawidłowo. Z trudem postawiłem trzy koślawe litery zdrętwiałą dłonią. Nakrzyczałem więc ponownie, że ma się odwrócić. Postraszyła mnie wezwaniem Milicji, jeśli dalej będę się tak zachowywał. Wyszedłem więc z tego pomieszczenia, maksymalnie już wykurzony, bo kac dawał się we znaki i wiedziałem, że tak nie dam rady się podpisać. Usiadłem na schodach i zacząłem główkować, jak to zrobić, żeby odebrać ten dowód, a co za tym idzie — pieniądze czekające na poczcie. Musiałem jakoś zdobyć „parę groszy” na piwo czy innego „klina”. Inaczej się nie pozbieram.
Udałem się na ulicę Wieczorka (dziś to ulica Staromiejska) i zacząłem zbierać pieniądze niby to na leki dla chorego dziadka. Było mi ogromnie wstyd, ale ochota na alkohol skutecznie to zagłuszyła. Uzbierałem na dwie butelki wina. Już po spożyciu pierwszej poczułem się lepiej. Przestałem się pocić, ręce się nie trzęsły, byłem „panem” sytuacji. Nabrawszy pewności siebie, wróciłem do Urzędu i bez najmniejszego trudu podpisałem się i odebrałem dowód. Odebrałem także czekające mnie na poczcie pieniądze. Załatwiłem lewe L4 i piłem cały tydzień.
I tak aż do kolejnego detoksu w szpitalu na Korczaka w Katowicach. Odnoszę wrażenie, że ratowali tam nie tylko moje ciało, ale także i duszę.
Tego typu sytuacji było bardzo wiele. Oczywiście, gdy nie piłem, byłem sumiennym pracownikiem, dobrym synem i uczciwym partnerem dla kobiet, z którymi tworzyłem związki. Lubiłem kino, teatr, dużo czytałem, rysowałem, a nawet rzeźbiłem. Jednak to były tylko przerwy w piciu, a nie trzeźwienie, czyli po prostu próby kontrolowania picia. Zawsze wtedy byłem pewien, że nadrobię swoją chwilową „abstynencję” i również moje zachowania świadczyły o tym dobitnie. Odkładałem pieniądze, dość często miałem ukryty w różnych nietypowych miejscach alkohol. A to w starym telewizorze, w płaszczu zimowym czy nawet butach mamy.
Nasuwa mi się teraz kolejna taka sytuacja, kiedy przyszli do mnie kumple. Nie piłem od kilku tygodni, ale oni przynieśli wódkę i wpuściłem ich z litości. Aby nie być „stratnym”, a i jednocześnie nie pić, gdy mi nalewali, to swoją „część” alkoholu zlewałem do słoika. Po kilku godzinach miałem już pełen słoik. Koledzy upraszali, bym im oddał tę wódkę, ale byłem nieugięty. Po takich wizytach zawsze miałem ze dwa — trzy litry schowane „na zapas”. Zawsze musiałem mieć jakiś alkohol „na boku” i do tego minimum jedno czy dwa opakowania Relanium, czyli moje ulubione benzodiazepiny. A to tylko zaledwie kilka sytuacji, z których dziś nie jestem szczególnie dumny.
Młodość i pierwsze kontakty z alkoholem
Setki razy szukałem odpowiedzi na pytanie, jak to się stało, że zostałem alkoholikiem? Wówczas nie potrafiłem jej znaleźć. Dziś, kiedy pracuję jako specjalista od uzależnień i psychoterapii, już to wiem.
Wspominałem, że dzieciństwo spędziłem u dziadków na Janowie? W pełnej miłości atmosferze, beztrosce i radości — tak zapamiętałem tamte dni. Gdy wracałem do rodziców na Nikiszowcu, nie było już tak „różowo”. Mój ojciec był alkoholikiem. Brakowało nam wszystkiego, pieniędzy na jedzenie i życie, a on ciągle pił. Kłótnie i awantury o alkohol były na porządku dziennym. Było to bardzo trudne dzieciństwo. Żyłem jakby w dwóch światach: bezpieczny i szczęśliwy u dziadków przeplatał się z traumą dziecka alkoholika.
Miło wspominam też treningi na basenie pływackim latem czy grę w piłkę na boisku, czasami cały dzień. Zimą zaś graliśmy w hokej. W parku obok kościoła całymi wiadrami laliśmy wodę, aby mieć lodowisko. Graliśmy kamieniem zamiast krążka. Tata był moim trenerem. Osiągałem bardzo dobre wyniki, nie tylko na Śląsku, ale także w skali całego kraju. W domu miałem sporo medali i dyplomów. Niestety potem większość z nich przepiłem lub oddałem za wódkę. Nawet puchar, jaki zdobyłem w ratownictwie WOPR, zostawiłem na melinie za dwie butelki wódki.
Przez wiele lat wypierałem ze świadomości wspomnienia tamtych lat oraz wielu innych potem. Moja mama była z zamiłowania i z zawodu nauczycielką. W domu — troskliwa i kochająca — musiała radzić sobie sama i nie raz zastępowała także ojca, który bardzo często był nieobecny. A jeśli już uraczył nas swoją obecnością albo pił, albo spał pijany czy zmęczony. Dzieciństwo moje i brata przeplatane było pijackimi awanturami oraz wiecznymi kłótniami rodziców. Wyjeżdżaliśmy na obozy sportowe czy harcerskie, kolonie i półkolonie. Pamiętam te dobre chwile. Tych jednak było jakby mniej. Miło wspominam też lata siedemdziesiąte, gdy chodziłem do liceum, ale nie wszystkie wspomnienia są pozytywne.
Zwłaszcza jedno utkwiło mi w pamięci. To było w grudniu. Ojciec, mimo że pił, zazwyczaj starał się wracać do domu na noc. Tej nocy było jednak inaczej. Gdzieś koło godziny pierwszej po północy obudził nas przeraźliwy dzwonek do drzwi. Zajrzałem przez wizjer w dziwach, ale nie rozpoznałem osoby stojącej przed nimi i tak uporczywie domagającej się, aby jej otworzyć. Wystraszyłem się, bo za drzwiami stał mężczyzna. Jego twarz była opuchnięta, wręcz zmasakrowana. To był mój ojciec, którego tak ktoś pobił, że nawet ja — rodzony syn — nie potrafiłem go rozpoznać. Okazało się, że gdy wracał nocą od kolegi, gdzie pił, napadli go jacyś chuligani i tak mocno pobili. Uciekł ze szpitala, do którego z ulicy zabrało go pogotowie. Najgorsze, że zgubił swoją protezę. Wypadła, gdy go kopali. Koszt nowej przerastał wówczas nasze możliwości finansowe. Poszliśmy więc z mamą poszukać tej protezy. Był środek nocy, grudzień, padał śnieg, a na zewnątrz było jakieś piętnaście stopni mrozu. Przemarznięci do szpiku kości, źli na ojca, ale i zdeterminowani, szukaliśmy protezy na czworakach w tym śniegu. Sytuacja była groteskowa, ale i tragiczna. Ulicą — na całe szczęście — mimo później pory czasami przejeżdżały samochody i oświetlały nam obszar poszukiwań. Było jak w filmach Tarantino, środek nocy, nazajutrz Wigilia, a ja i mama na mrozie szukamy protezy ojca. W końcu zlitował się nad nami kierowca autobusu i wspomógł, oświetlając na dłużej chodnik. I tak po godzinie udało się nam ją odnaleźć. Pamiętam, jak bardzo byłem wdzięczny temu kierowcy za okazaną pomoc.
Wtedy jeszcze miałem marzenie, które towarzyszyło mi przez całe dzieciństwo. Nigdy nie będę taki jak mój ojciec. Alkohol był dla mnie najgorszym wrogiem i złem. Ciągle powtarzałem mamie, że nigdy nie będę taki jak tata. Chodziło o to, że byłem zaciekłym wrogiem picia i palenia. Tak na marginesie, słabo mi to wyszło, bo przez czterdzieści dwa lata paliłem papierosy.
Oczywiście pamiętam także swój pierwszy kontakt z alkoholem. Miałem piętnaście lat. Zbliżał się koniec nauki w szkole podstawowej i organizowany z tej okazji komers. Na rynku, na Giszowcu, w piwnicy jednego z kolegów z klasy piłem pierwszy raz wino. Piliśmy ze szklanek „musztardówek”, wino było ziołowe i słodkie, grał adapter. To był utwór „Yellow River” brytyjskiego zespołu Christie. W szkole była potańcówka. Z racji upojenia nawet zatańczyłem i odważyłem się pocałować dziewczynę. To był mój pierwszy pocałunek, zaledwie niewinne muśniecie ust. Byłem jednak dumny ze swojej odwagi, która była przecież efektem upojenia alkoholem. Wszyscy koledzy mi zazdrościli! Byłem gwiazdą wieczoru! To uczucie bycia „lepszym”, odważnym, bez kompleksów, dawał mi alkohol.
Dziś jeszcze dobrze to pamiętam — zawsze chciałem taki być, pewny siebie, prawdziwy mężczyzna, bez wstydu. Na „rauszu” to nawet kolegom potrafiłem wygarnąć, a nawet przyłożyć jak było trzeba. W drugiej klasie liceum koleżanka z klasy — Aśka zaprosiła mnie na sylwestra, na domową imprezę, na Zawodziu. Już wcześniej wypiłem dla kurażu trzy lampki wina. Chciałem znów poczuć się swobodnie i „na luzie”. Jak byłem wstawiony, nic mnie nie mogło zatrzymać. Byłem lwem parkietu! Nawet nie wiedziałem, że potrafię tak dobrze tańczyć. Wtedy także, na tej imprezie sylwestrowej, całowałem się „na poważnie” pierwszy raz. Zostałem na noc, spędziłem ją w łóżku z koleżanką.
Były uściski, tulenie się do siebie i ten pierwszy, długi, prawdziwy pocałunek. Nieco byłem zdezorientowany, bo nie tak to sobie wyobrażałem i po prawdzie nie umiałem się całować w taki sposób. To było przeżycie! Aśka wsadzała mi język coraz głębiej do gardła, myślałem, że ona jakaś nienormalna jest! Nie umiałem oddychać! Rozmawiałem potem z kolegą, Achimem. Wyrażałem swoje wątpliwości, jak to brakowało mi tchu i nie umiałem oddychać przez ten pocałunek z języczkiem. Jednak on uświadomił mi, że tak właśnie ludzie się całują. W wieku lat siedemnastu czy osiemnastu nie byłem jeszcze uzależniony od alkoholu, ale pojawiały się już pierwsze symptomy. Na przykład rano miałem kaca, zwłaszcza moralnego! W czwartej klasie liceum zdarzało mi się już ostro upijać. Miałem dwóch kolegów, którzy też lubili wypić i to z nimi często się spotykałem i piłem. Czasami aż mi się „urywał film”. Ze studniówki mało pamiętam, taki byłem pijany.
Tak się złożyło, że po liceum zdawałem egzaminy na AWF w Katowicach. Znamiennym był fakt, że w tym samym dniu była organizowana impreza, na którą bardzo chciałem iść z powodu ogromnej ilości alkoholu, jaki na nią zakupiono. Liczyłem więc po cichu, że nie zdam i się nie dostanę. W innym przypadku musiałbym iść nazajutrz na kolejny egzamin, więc impreza odpadała. To było chore, że oblany egzamin bardzo by mnie ucieszył, bo wolałem imprezowanie i alkohol. Nawet od — być może — najważniejszego egzaminu w moim życiu. Takie niestety wtedy miałem priorytety. Tak wyglądało moje szkolne życie — od imprezy do imprezy. Tylko pieniędzy miałem coraz mniej i coraz częściej brakowało na alkohol. Kombinowałem więc, jak się dało. Handlowałem na bazarze, sprzedając podrabiane dżinsy i biżuterię z tombaku. Zdarzały mi się nawet drobne kradzieże. Odkryłem też w sobie żyłkę do hazardu. Jednak w tej dziedzinie ciągle byłem „w plecy”. Obojętnie czy to była gra w pokera, czy maszyny do gier.
Tak się złożyło, że do Spodka w Katowicach sprowadzono, automaty, tzw. jednoręki bandyta. Topiłem w tym hazardzie wszystkie pieniądze, jakie miałem i te, których nie miałem też.
Jak brakowało — wynosiłem z domu cenne przedmioty i upłynniałem, żeby mieć gotówkę na spłatę długów hazardowych. Raz, gdy całą noc graliśmy w pokera, mimo iż na początku szło mi całkiem dobrze, w końcowym efekcie przegrałem z kretesem. Musiałem oddać nie tylko całą wypłatę, ale i nowe spodnie Wrangler oraz buty Adidasa. Takie rzeczy były wtedy dostępne tylko w Pewexie za dolary lub bony dolarowe. Do domu wracałem w samych slipkach i boso.
Wracając do studiów. W kolejnym roku spróbowałem ponownie przystąpić do egzaminu i drugi raz się nie dostałem. Jednak piłem już wtedy „na poważnie”, czyli byłem stuprocentowym alkoholikiem. Praca na kopalni, jakiej się podjąłem, wiele w moim piciu nie zmieniła. Na dodatek towarzystwo, w jakim zacząłem się obracać, także sporo piło i nie odmawiało sobie okazji do sięgnięcia po najmocniejszy alkohol — czystą. Zacząłem wpadać w ciągi alkoholowe trwające po kilka dni. Miałem coraz częstsze objawy abstynencyjne, które „leczyłem” piwem czy innym alkoholem, zależnie co było akurat pod ręką. To już powoli była równia pochyła, po której staczałem się na samo dno! Oczywiście pracowałem zawodowo cały ten czas, z małymi przerwami, gdy zdarzało mi się rzucić pracę. Wydawało mi się to honorowym zachowaniem. Albo picie, albo praca. Wpadając w ciąg alkoholowy, załatwiałem sobie wolne czy L4, jednak, gdy to się nie udawało — porzucałem pracę.
Kilka lat przepracowałem na kopalni, potem na budowie, potem w ogrodnictwie, w MZUiM w Katowicach.
Wciąż piszę tu o latach osiemdziesiątych — czyli czasach komunistycznych. Byłem już po dwóch odwykach w OTU w Parzymiechach i wiedziałem, iż jestem alkoholikiem. Dlatego, gdy w pracy zdarzały się sytuacje z alkoholem, unikałem ich jak ognia. Raz nawet poszedłem do majstra prosić o kilka dni wolnego. Czułem, że popadnę w kolejny, kilkudniowy ciąg, bo wiele o tym świadczyło, a ja po prostu to wiedziałem, czułem, że się zbliża. Zapytał mnie, czy może się żenię lub remont robię, ja na to, że nie i wyjaśniłem mu, o co chodzi. Mogło to picie potrwać kilka dni, a może i z tydzień. W odpowiedzi usłyszałem, że na budowie — tam wtedy pracowałem — piją wszyscy, nikt z tego powodu wolnego specjalnie nie bierze i jest dobrze. Majster zapytał mnie jeszcze, dlaczego nie piję z nimi. Nie umiałem mu wytłumaczyć! Nie umiałem także pogodzić picia z pracą, bo jak już chlałem to na całego, dzień i noc, do nieprzytomności. Potem krótsze lub dłuższe przerwy i znów na nowo. Inni jakoś potrafili pogodzić pracę z piciem, ja nie!
W MZUiM nie było lepiej. Miewałem wówczas tzw. próby kontrolowania picia. Polegało to na tym, iż nie piłem wódki, tylko piwo i to głównie w weekendy. Udawało mi się tak czasami nawet przez kilka miesięcy. Inni pracownicy praktycznie codziennie „opróżniali” butelkę wódki w barakowozie, gdzie się przebieraliśmy i codziennie namawiali mnie, abym wypił z nimi. Odmawiałem, tłumacząc, że jestem alkoholikiem i pić nie mogę. Stwierdzili, że żaden ze mnie alkoholik, skoro nie chcę pić. Raz nawet dałem się skusić, wypiłem dwie literatki czystej, a nawet do sklepu pobiegłem po kolejną butelkę, żeby kolegom z pracy „postawić pół litra”. Z tym że w kolejnych dniach do pracy już nie poszedłem, bo przez dwa tygodnie piłem.
Dziś nie obwiniam tych ludzi, zawsze przecież mogłem powiedzieć: NIE! I znów na moim koncie zapisało się kolejne porzucenie pracy. Było ich w sumie kilkanaście, o ile nie więcej! Swego czasu, gdy przyjmowałem się do kolejnej pracy, kadrowa zapytała mnie, dlaczego właściwie mam aż tyle porzuceń pracy. Odpowiedziałem, że jestem na wewnętrznej emigracji i szukam własnej drogi. Stwierdziła, że to bardzo głębokie i zapytała, czy może to sobie zapisać. „Bardzo proszę” — odpowiedziałem.
Lata w wojsku i moja pierwsza miłość
W latach 1978—79 pracowałem na kopalni. W tym okresie miałem dziewczynę, z którą byłem w związku od kilku lat. To był początek mojej choroby alkoholowej. Dziś mogę śmiało rzec, że z ostrzegawczej fazy picia wchodziłem w fazę krytyczną. Piłem głównie w weekendy, a jeśli to się przedłużało na dni robocze, to albo brałem urlop, albo udawało mi się załatwić jakieś lewe zwolnienie lekarskie. Miałem już objawy abstynencji, stany lękowe, kołatanie serca, nadmierną potliwość, suchość w ustach czy jadłowstręt. Zdarzało się, że wpadałem w alkoholowy ciąg. Gdy dostałem wezwanie do wojska, pomyślałem, że to będzie zbawienie dla mojego alkoholizmu, bo w koszarach na pewno będę musiał się mocno ograniczać z piciem. Jakże się myliłem!
Skierowali mnie do Szkoły Podoficerskiej w Prudniku. Koledzy „od kieliszka” przez kilka dni odprowadzali mnie do jednostki wojskowej. Nawet nie pamiętałem, jak w ogóle tam dojechałem. Oczywiście jako młody żołnierz nie piłem, głównie z powodu dyscypliny, która obowiązywała w koszarach. Im dłużej tam przebywałem, tym było ze mną gorzej. Oczywiście okazje do wypicia też się zdarzały. Pijany uciekałem wówczas z wojska do swojej dziewczyny, do Katowic. Wracałem równie szybko. Bywało też, że nie miałem ochoty na powrót do jednostki, bo posmakowałem życia „na wolności”.
Pamiętam z tego okresu zwłaszcza jedną sytuację. Po mniej więcej roku służby — był rok 1980, kiedy kolejny raz uciekłem z wojska do domu, żeby pić, jednostka nie zawiadomiła WSW, a przysłała po mnie szefa kampanii w stopniu sierżanta sztabowego. Byłem tak schlany, że nawet nie pamiętałem, iż jestem żołnierzem ZSW. Za to mojemu szefowi tak się spodobała gościnność u mnie w domu, że zamiast od razu wracać ze mną do jednostki, przedłużył pobyt o kilka dni. Nietrudno się domyślić, że razem piliśmy, u mnie w domu, potem u jego kochanki, gdzieś we wiosce, w Polsce południowej. Wracaliśmy także w stanie nietrzeźwości. Byliśmy tak bardzo pijani, że zgubiliśmy czapki wojskowe, a on nawet torbę z wyjściowego munduru. Nie dostałem jednak żadnej kary dyscyplinarnej, ponieważ cała wina spadła na szefa kampanii, bo pił ze mną.
W kolejnych miesiącach mojej służby coraz więcej piłem. Było tak źle, że często kończyłem w areszcie wojskowym, przez co straciłem okazję do zobaczenia się z mamą, kiedy dwukrotnie przyjechała do mnie na odwiedziny. Z tamtego czasu utkwił mi w pamięci pewien kawałek, jaki mój kolega Marek, który siedział w radiu, puszczał często przez głośniki.
„Nigdy nie wierz przed wojskiem dziewczynie, bo po wojsku i tak zostaniesz sam”.
To wspomnienie aż się prosi o napisanie kolejnej historii związanej z wojskiem.
Pod koniec drugiego roku służby moja dziewczyna poinformowała mnie, że spodziewa się mojego dziecka. Oczywiście oświadczyłem się i podarowałem jej pierścionek zaręczynowy. Nie wyobrażałem sobie, żebym mógł postąpić inaczej! Postanowiłem też zmienić się na lepsze, przestać pić, jakoś się ogarnąć. Oczywiście — jak wiele razy przed i potem — nic z tych postanowień nie wyszło. Piłem równie dużo, co i wcześniej. To był początek 1981 roku. W całej Polsce strajki, w sklepach poza kolejkami nie było prawie nic, no i ciężko było o kupno alkoholu. Jednak przygotowania do wesela ruszyły pełną parą. Z niemałą pomocą całej niemal rodziny udało się kupić aż sto butelek wódki, co było nie lada wyczynem, bo o alkohol trudniej było niż o obrączki. Pewnej niedzieli do jednostki w odwiedziny przyjechała moja mama. Gdy tylko ją zobaczyłem, od razu wiedziałem, że coś jest na rzeczy, że miała dla mnie złą wiadomość. Nie myliłem się. Mama przyjechała, aby mi oznajmić, iż moja narzeczona dwa tygodnie wcześniej wyszła za innego. Byłem w takim szoku, że nie potrafiłem, a może nie chciałem w to uwierzyć. W baraku, w którym spałem, miałem pod podłogą ubrania cywilne. Nie pożegnałem się nawet z mamą. Uciekłem przez płot, aby przekonać się, czy ta wiadomość ma swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości. Chociaż nie miałem powodów, aby mamie nie wierzyć. Gdy wróciłem do Katowic, żeby porozmawiać z moją narzeczoną, nie mogłem jej nigdzie znaleźć. Szukałem w domu i u przyjaciół. Wreszcie któraś z jej koleżanek potwierdziła to, co usłyszałem od mamy. Narzeczona faktycznie wyszła za mąż, z tym że nie za mnie, niestety. Po kilku godzinach poszukiwań i tej jednej druzgocącej wiadomości wróciłem do jednostki. Z tego szoku nie wypiłem nawet jednego piwa. W budynku obok była impreza pożegnalna rezerwy, która nazajutrz wychodziła do cywila. Ja jednak byłem tak bardzo smutny, wkurzony i zmęczony, że nie skorzystałem z okazji, żeby wypić. Wciąż nie mogłem uwierzyć, że to prawda.
Jak łatwo się domyślić, z niedoszłego wesela zostało mi sporo wódki. Tak gdzieś ze sto trzydzieści butelek. Dzięki czemu na kompanii mój rocznik pił ostro przez kilka dni. Jak dziś wspominam tamte czasy? Nie byłem wzorowym żołnierzem! A że za picie i ucieczki często siedziałem w wojskowym areszcie, to musiałem dosłużyć dodatkowe półtora miesiąca.
W trakcie mojej służby wojskowej, w pierwszym półroczu, byłem elewem w szkole podoficerskiej w Prudniku.
Ponieważ przez kilkanaście lat trenowałem wyczynowo pływanie, o czym w jednostce wiedzieli, dlatego też bywałem czasem zwalniany z zajęć szkoleniowych na rzecz treningów na basenie, a także strzelania z pistoletu sportowego na ostrą amunicję, na strzelnicy, gdzie strzelała kadra jednostki wojskowej w Prudniku.
Wszystko po to, aby wziąć udział w ogólnopolskich zawodach sportowych jednostek wojskowych w trójboju sportowym. Dziś dokładnie nie pamiętam, ale chyba to było: 400 metrów pływania, 6—8 kilometrów bieg i strzelanie z broni krótkiej na strzelnicy z odległości 30 czy 50 metrów. Tarcza, do której strzelaliśmy, była w kształcie kontur człowieka, z tarczą strzelecką na środku. Tarcza to znikała, to obracała się w kierunku strzelających na około pięć sekund. Znikała i znów się obracała na pięć sekund i tak z dziesięć razy.
Kiedy przyjechałem do jednostki wojskowej w Opolu, spotkałem tam Kazika, który także odbywał zasadniczą służbę wojskową. On był już rezerwistą — ja młodym żołnierzem. Kazik był moim kolegą z dzielnicy, ale też razem ze swoją siostrą trenowali — jak ja — pływanie na basenie na Nikiszowcu. Bardzo się ucieszyłem, tym bardziej że on już był „dziadkiem” i w jego obecności czułem się pewniejszy i odważniejszy. Od pół roku nie piłem, nie byłem też na żadnej przepustce. Nasze spotkanie było pretekstem, żeby to uczcić alkoholem. W noc poprzedzającą zawody ostro zabalowaliśmy. Piliśmy chyba do pierwszej w nocy. Nie pamiętam, jak zakończyliśmy picie, bo film mi się urwał. Obudziłem się jeszcze lekko pijany, walnąłem „lufkę” na kaca, bo zapomniałem, że w tym dniu mamy zawody sportowe. Jakbym nie był żołnierzem ZSW to pewnie bym pił dalej. Musiałem się jakoś ogarnąć! Wziąłem zimny prysznic, ale to nic nie dało. Zaczynałem mieć objawy odstawienia. Fatalnie się czułem. Na pływalni jakoś dałem radę, chociaż kilka razy wody się napiłem i straciłem rytm. Najgorszy był zupełny brak kondycji. Co prawda miałam chyba trzeci czy czwarty najlepszy wynik z pływania i mój dowódca od sportu, obywatel porucznik napalił się, mówiąc mi, że mam szansę na medal. Cóż, kiedy potem był bieg przełajowy, a z tego zawsze byłem słaby. Do tego ta nieprzespana noc i w wyniku — jako jeden z ostatnich dobiegłem do mety. Porucznik był załamany. Skłamałem, że zerwałem ścięgno Achillesa. Była jeszcze mała szansa, aby coś osiągnąć na strzelnicy. Cóż, kiedy zaczęły drżeć mi ręce. Wystrzelałem jeden punkt na sto! Na dziesięć strzałów tylko dwa trafiły w tarczę. Totalna kompromitacja! Nie dostałem też obiecanej przepustki do domu. Tak na marginesie, to ze strzelania byłem zwykle dobry. W tym konkretnym przypadku po prostu nie mogłem pić alkoholu i to w takiej ilości. Wypiliśmy z Kazikiem ze trzy butelki wódki i po dwa piwa. W wojsku byłem już osobą uzależnioną na sto procent.
Stan wojenny
Był poranek, trzynastego grudnia 1981 roku. Już wtedy byłem w cywilu od kilku miesięcy. Dostałem pracę w szkole podstawowej. Jako ratownik i instruktor WOPR uczyłem dzieci pływania. Byłem bardzo szczęśliwy, że udało mi się podjąć tę pracę. Oczywiście przyrzekałem sobie wówczas, że za wszelką cenę postaram się przestać pić, lub aby ograniczyć picie, żeby nie stracić pracy. W tę feralną niedzielę, trzynastego — jak chyba w całym kraju — w telewizji nie nadawano żadnego programu. Zazwyczaj o tej porze był program dla dzieci, sławny dziś „Teleranek”. Gdy zajrzałem do sąsiadów, okazało się, że w TV przemawiał już generał Jaruzelski. Ogłoszono Stan Wojenny i wszystko było jasne. A ponieważ niedawno zostałem rezerwistą, to mocno się wystraszyłem. Nietrudno się domyślić, co złego mogło się teraz wydarzyć.
Z tego wszystkiego postanowiłem wyjść na piwo, ale bary i knajpy w okolicy były pozamykane. Także ta naprzeciwko KWK Wieczorek. Na ulicach stały armatki wodne, a sąsiad pracujący w KWK Staszic opowiedział nam o interwencji Milicji i ZOMO w domach górników. O użyciu pałek i gazu łzawiącego i o licznych aresztowaniach. Udało mi się kupić dwie butelki wódki. Wypiłem je z Wieśkiem, kumplem, u którego lubiłem pić i czasem u niego nocowałem. Piliśmy kilka dni. Załatwiłem lewe L4, bo nie poszedłem do pracy. Bałem się, gdy na ulice śląskich miast wjechały wozy opancerzone i czołgi. Martwiliśmy się, dokąd to wszystko zmierzało? Pić jednak nie przestałem, a nawet zwiększyłem dawki alkoholu, tłumaczą sobie, że z tego na pewno będzie wojna, a jak wejdą Ruscy, to już idealna „wymówka”, żeby pić.
Przyszedł marzec 1982 i nadal trwał Stan Wojenny, a ja wciąż pracowałem w szkole. Pewnego dnia dostaliśmy informację, że TVP Katowice chce zrobić reportaż o naszym basenie. Był rzeczywiście piękny! Nowoczesny, woda filtrowana, było się czym pochwalić. Z kolegą, który był — jak ja — ratownikiem, postanowiliśmy zrobić „psikusa” telewizji, chociaż ówczesna władza nazwałaby to pewnie dywersją lub sabotażem. Wpadliśmy na pomysł, aby na noc wyłączyć filtry na basenie tak, że na jego dnie powstał ciemny osad. Ubraliśmy płetwy i na dnie basenu, na całej jego dwudziestopięciometrowej długości zrobiliśmy napis: TELEWIZJA KŁAMIE. Takie napisy w tamtych czasach często pojawiały się na płotach i elewacjach budynków. Słynny do dziś jest napis: ZIMA WASZA — WIOSNA NASZA! Jak nietrudno się domyślić, z tego zrobiła się niezła afera. I zanim telewizja zaczęła kręcić swój reportaż, musieliśmy ów napis zlikwidować.
W tamtym okresie często chodziłem pijany, dorabiając sobie pewną ideologię, że przyczyną jest Stan Wojenny, czołgi na ulicy i cała ta sytuacja. Słuchaliśmy radia RWE czy Głosu Ameryki. Były to nielegalne wówczas w Polsce stacje radiowe, które codziennie nadawały informacje o Stanie Wojennym, rzecz jasna całkowicie odmienne od tych, jakie serwowały oficjalne, państwowe media. Sugerowano w nich wręcz, by — w czasie, gdy nadawano w TV Dziennik Telewizyjny, czyli o godzinie dziewiętnastej trzydzieści — wychodzić na spacery. To był swoisty „policzek” wymierzany oficjalnej władzy i Jaruzelskiemu, zaś totalnie ekstremalnym było spacerowanie w stanie nietrzeźwości, co z entuzjazmem robiłem.
Zdarzyły się też sytuacje, że kiedy nocą poszedłem na melinę po wódkę, zostałem aresztowany przez Milicję i ORMO. Po ulicach krążyły patrole ZOMO, czasem nawet nie dało się wyjść z domu, to wchodziłem na dach i wychodziłem w innej klatce, omijając patrol MO. Musiałem stawić się potem w trybie doraźnym na kolegium do spraw wykroczeń, gdzie ukarano mnie grzywną za naruszenie godziny milicyjnej. Gdybym jednak nie miał z czego zapłacić, mogłem iść wyrok „odsiedzieć” za kratkami. Pamiętam, że pieniądze pożyczyła mi wówczas babcia. Jak to potrafili wtedy człowieka „gnębić” nawet za to, że chciał wypić. Brnąc dalej w tę małą ironię, pragnę nadmienić, że dzisiejsza władza powinna dać mi odznaczenie za walkę z komuną. Takie to były czasy. Smutne, straszne i pokręcone jednocześnie.
Pewną formą sprzeciwu, wobec tego, co się działo, a także przez to, że alkohol wpływał na mój mózg, był fakt, iż zgoliłem głowę na „irokeza”, a w uchu miałem, agrafkę. Nie bez znaczenia pozostawał też wpływ, jaki wywarł na mnie film Martina Scorsese „Taksówkarz”. W kinie byłem na nim kilka razy! Gdy razem z kolegą Cześkiem — który też się tak ogolił — poszedłem do Spodka na mecz hokejowy, kilkakrotnie zatrzymała i spisała nas Milicja.
To był okres lat osiemdziesiątych. Dokładnie wtedy znajomy mojego ojca, prezes Śląskiego Związku Pływackiego namówił mnie na kurs trenerski w AWF w Katowicach. Bardzo się wstydziłem iść na wykłady z tym irokezem, oczywiście agrafkę wyciągnąłem. Nie chciałem jednak tego zgolić, żeby „wyglądać jak człowiek”. Wpadłem więc na pomysł, aby głowę owiązać bandażem, aby tylko czubek fryzury było widać.
Dla dodania realizmu bandaż pochlapałem czerwoną plakatówką, która miała udawać krew. Miałem nadzieję, że nikt nie zorientuje się, co mam na głowie pod bandażem! W tym czasie nie piłem, bo chodziłem na kurs, więc kilka tygodni unikałem alkoholu. Jednak po zdanym egzaminie trzeba było go „oblać” i znów wpadłem w „cug”. Piłem trzy tygodnie! No i w efekcie kursu jednak nie ukończyłem.
Tak się złożyło, że pod koniec lat osiemdziesiątych w sejmie odbyła się debata nad likwidacją ORMO. Jednak zanim ostatecznie do tego doszło, wraz z kumplem Cześkiem i Wieśkiem, postanowiłem „zlikwidować” pewną ulicę na Nikiszowcu. Była to ulica „Ormowców”, a obecnie ulica Św. Anny. Pożyczyliśmy więc drabinę, śrubokręt i młotek i kilka tabliczek znamionowych z napisami „Ormowców” udało nam się odkręcić. Rzecz jasna to było nielegalne. Te tabliczki miałem potem w piwnicy, ale już ich tam nie ma. Być może nawet to ja je wyrzuciłem. Nie lubiłem ormowców, bo kilka razy mnie pobili. Taka mała zemsta.
Moje odwyki
Na początku lat osiemdziesiątych, chyba w 1983 roku, pojechałem na leczenie odwykowe do Ośrodka Terapii Uzależnień w Parzymiechach. Miałem tak okropnie dość picia, kaca i związanych z tym dolegliwości, oraz tego wiecznego kołowrotu, że zdecydowałem się na leczenie. Oczywiście pojechałem pijany, jednak nie na tyle, żeby odmówili przyjęcia. W tamtych czasach nie było alkomatów. Lekarz dyżurny miał do dyspozycji tzw. balonik. Dmuchało się w niego i jak był alkohol w wydychanym powietrzu, to ustnik się zabarwiał.
W ośrodku spędziłem jakieś trzy miesiące. Codziennie wożono nas do ciężkiej, fizycznej pracy. Pracowałem przy rozładunku wagonów kolejowych. Co dzień też dostawaliśmy rozpuszczony w wodzie Anticol. Pielęgniarki podawały go w takiej formie, aby nie chować tabletek pod językiem, a potem wypluć. Nie było też wówczas ani psychologów, ani terapeutów, a jedynie lekarz i pielęgniarki. Musieliśmy się też obejść bez edukacji, fachowych wykładów czy pisania dzienniczka zadań i uczuć lub innych elementów terapeutycznych, znanych dziś. Jedynym „elementem” terapii był sport. Było boisko do piłki nożnej, sala gimnastyczna i kort tenisowy. Zimą zaś urządzano maratony biegowe na nartach. Najważniejsze jednak, że nie piłem! Czułem się dobrze i miałem spory apetyt. Nie było też problemów ze snem, zwłaszcza po ciężkiej pracy. Zawsze też chciało się po robocie grać w szachy, tenisa czy piłkę.
Zastanawia mnie dziś, jaki był sens takich oddziałów odwykowych? Większość z pacjentów i tak wracała do picia po takich „terapiach”.
Jednak ja widziałem coś więcej. Dla mnie sens istniał w tym, że na takim odwyku nie piłem przez kilka dobrych miesięcy, a to już było wiele! Dlatego też, kiedy wracałem na „wolność”, miałem poczucie, że wracam znów do tego całego syfu: depresji, lęków, nudy, kaca i beznadziejnego życia. I to za własne, ale też czasami za pożyczone pieniądze! Ciężko mi dziś zrozumieć, jak mogłem żyć tak przez bez mała dwadzieścia lat. Wiedziałem jedno: jak nie przestanę pić, to skończę zamknięty gdzieś w szpitalu psychiatrycznym. Miałem ciężkie objawy abstynencyjne. Nie potrafiłem czasami odróżnić rzeczywistości od fikcji. Nawiedzały mnie koszmary. Wydawało mi się, że słyszę głosy za drzwiami! Obok łóżka zawsze stało wiaderko na wymiociny. Miałem też kilka koszulek na zapas, bo tak się pociłem i co chwilę byłem wręcz cały mokry. Łóżko i pościel były mokre. Przebierałem się kilka razy w ciągu nocy. Na stoliku stały kubki z tabletkami, głównie benzodiazepiny i jakieś witaminy. Dawkowanie: trzy tabletki Relanium, za dwie godziny dwie, a po trzech już jedna tabletka. Dużo napojów, woda mineralna, kompot. Jeść zacząłem dopiero po kilku dniach od odstawienia alkoholu, ale to też niewiele — zwykle bulion czy chińska zupka.
Pamiętam taką sytuację: była noc, a ja obudziłem się i nie byłem w stanie się poruszyć. Obok łóżka widziałem wyraźnie dwie bomby atomowe. Ja leżałem między nimi. To było tak realne, że aż paraliżujące. Strasznie się bałem zrobić cokolwiek, aby nie wybuchły. Wstrzymywałem potrzebę pójścia do ubikacji, jakiekolwiek ruch, a zdawało mi się, że i oddech. Nad ranem pościel była mokra od potu. Do dziś nie jestem pewien, czy to był sen, czy pijackie przewidzenia na jawie. To było okropne i wtedy postanowiłem, że koniec, że już nie będę pił. Abstynencja trwała dwa miesiące, aż do kolejnego ciągu alkoholowego.
Pracowałem wtedy w Hucie Metali Nieżelaznych w Szopienicach, na wydziale materiałów ogniotrwałych, gdzie było bardzo gorącą. To były lata 1982—83. Piłem już od kilku dni. Niestety w pracy sprawdzano nas w kierunku trzeźwości i nie mogłem sobie pozwolić nawet na małego „klina”. Poranna zmiana to był koszmar. Objawy odstawienia dawały mi się mocno we znaki. Pociłem się, serce mi kołatało, miałem drgawki i stany lękowe. Taka gehenna trwała przez kilka dni. Piłem, a w robocie „umierałem na kaca”. Jednak nie potrafiłem przestać pić.
Była zima, ale to wcale nie umniejszało temperatury w hali. Było piekielnie gorąco! Co dwie godziny w czasie przerw podchodziłem do okna, gdzie w szybie była dziura. Przez nią wpadało orzeźwiające, chłodne powietrze, muskając moją twarz. Ulga i powiew wolności — tak to wtedy czułem. I za każdym razem, jak tylko podchodziłem do tego okna, powtarzałem sobie w duchu, że koniec z tym piciem. Jednak to była złudna obietnica. Gdy tylko wyszedłem z pracy, to od razu prosto na piwo. Na jednym małym się nie skończyło i w efekcie znów wracałem do domu pijany. Obietnice przy szybie powtarzały się wiele razy, ale z marnym skutkiem.
Pierwsze spotkanie ze śmiercią
Gdzieś na przełomie lat ’80 i ’90 straciłem pracę na Kopalni Staszic. Piłem przez trzy tygodnie, do pracy nie chodziłem i w efekcie mnie zwolnili za porzucenie pracy. Nawet sobie z tego nie zdawałem sprawy, dopóki nie wytrzeźwiałem na tyle, żeby się przekonać, iż nie mam już pracy.
Od kilku lat byłem sam. Doskwierała mi samotność, nic mnie nie cieszyło i wydawało się, iż życie nie ma już żadnego sensu. I to nie chodziło o to, że nie miałem nic poza piciem. Przeciwnie! Zawsze sporo czytałem, lubiłem dobre kino, oglądałem sporo filmów i seriali. Jednak mój świat zdawał się dualistyczny. Ja sam po latach picia nadal nie wiedziałem, jaki jestem naprawdę. Dobry czy zły? Uczciwy czy kawał skurwysyna? Potrafiłem bez skrupułów skrzywdzić własną mamę czy babcię, okradając je, a jednocześnie bezinteresownie pomagać znajomym. Wspierałem ludzi dobrym słowem, załatwiałem pracę, dzieliłem się jedzeniem. To jednak nie przeszkadzało mi np. pobić własnego brata czy sprawić łomot przyjacielowi. Przygarniałem błąkające się na ulicy psy czy koty i chociaż sam nie raz nie miałem co jeść, dzieliłem się tym, co miałem ze znalezionymi zwierzakami. Kim byłem? Jaki byłem naprawdę?
Wspominany już profesor Jerzy Melliburda nazwał ten mechanizm mechanizmem rozdwojonego „ja”. Taki „Doktor Jekyll i pan Hyde” — jak w książce Roberta Louisa Stevensona i wielu adaptacjach filmowych.
Po jednym z kolejnych ciągów alkoholowych zacząłem znów rozmyślać o sensie mojego życia. Wydawało mi się wówczas, iż w ogóle go nie dostrzegam. Zabrałem z domu kilka opakowań leków psychotropowych i poszedłem na spacer do lasu. Chodziłem po nim i łykałem te tabletki. Po powrocie do domu sięgnąłem po kolejne, zapijając je wódką. Czułem, jak coś dziwnego dzieje się z moim organizmem. Z moją świadomością i z myślami. Tych tabletek było dość sporo! Traciłem przytomność, a ciało mi sztywniało. Gdy próbowałem wstać, upadłem na stół, który w efekcie się przewrócił. Więcej nie pamiętam. Może tylko migawki: karetka pogotowia, szpital, płukanie żołądka, zapaść i głos lekarza: „Tracimy go!”. Obudziłem się po dobrych kilku godzinach. Obok łóżka stali dwaj lekarze. Jeden prowadzący, a drugi — psychiatra, Waldemar G. Kojarzyłem go z wcześniejszych pobytów na detoksach w szpitalu psychiatrycznym. Ucieszyłem się na jego widok. Kilka razy mnie już ratował! Niestety już nie żyje. A ja do dziś, gdy tylko mam okazję być na cmentarzu w Szopienicach, nie zapominam zapalić znicz na jego grobie. To był taki prawdziwy lekarz „z duszą”.
Wracając do tamtych chwil — pan doktor został wezwany na konsultację, po mojej próbie samobójczej. Widać los miał wobec mnie inne plany i to nie był jeszcze „mój czas”. W kilka tygodni po tym zdarzeniu opuściłem szpital z adnotacją, że mam kontynuować leczenie w przychodni uzależnień i chodzić na mityngi AA. Niestety w tym samym dniu, zaraz po wyjściu ze szpitala poszedłem na piwo. Nadal w mojej głowie tkwiło przekonanie, że piwo to nie alkohol. Wtedy skończyło się na dwóch, ale już tydzień potem zacząłem pić dość „ostro” i tak do kolejnej samobójczej próby, której efektem było — na moje szczęście — tylko złamanie nogi, kilka tygodni w gipsie i poruszanie się o kulach. W parku wszedłem na drzewo, chcąc się powiesić, ale gałąź się urwała i spadając, złamałem nogę. Oczywiście, byłem kompletnie pijany. Życie pisze dziwne scenariusze. Jednak pić nie przestałem.
Dlaczego piszę o tym? Bynajmniej nie chcę się tu popisywać tym, jak żyłem i jak nisko można upaść, kiedy jest się alkoholikiem.
Chciałbym przede wszystkim pokazać, że nie ma w życiu sytuacji bez wyjścia. Odpowiedni czas, miejsce, pomocni ludzie i da się wyjść nawet z najgorszego bagna. Jednak sam — o czym jestem dziś przekonany — nie dałbym rady! Pewnie zapiłbym się na śmierć lub uskutecznił w końcu jedną z samobójczych prób.
Jedną z osób, na które zawsze — zarówno wtedy, jak i dziś — mogłem liczyć, jest moja mama. Wcześniej była także babcia i dziadek. Miałem też przeogromne szczęście do właściwych lekarzy i terapeutów, którzy wykazali się ogromnym profesjonalizmem. A Szpital na Korczaka w Katowicach był jak prawdziwy dom, bo tam rozpoczęło się moje drugie życie. Jako pacjent mam miłe wspomnienia i uważam, że zarówno lekarze, jak i pielęgniarki tam pracujący uratowali mi życie. Rzecz jasna potem była dalsza terapia na tej samej ulicy, w OLO. Trafiłem tam na tak wspaniałych terapeutów, jak: — między innymi — Joanna, Jola, Maciek, a także kierownik i psycholog Marek, który w późniejszym etapie życia zaproponował mi pracę w ośrodku odwykowym. Od dwudziestu sześciu lat jestem terapeutą tam właśnie pracującym.
Historia Tomka
Tomka poznałem kilkanaście lat wcześniej. Pracowałem już od kilku lat w szpitalu psychiatrycznym na oddziale terapii uzależnień jako specjalista psychoterapii uzależnień. Był to oddział stacjonarny, w którym terapia trwała od sześciu do ośmiu tygodni. Pracowałem wtedy również w Poradni Psychologicznej w Mysłowicach, a także miałem już swój prywatny gabinet.
Tomek miał chyba w tym czasie z dwadzieścia osiem lat? Nie potrafię podać dokładnego wieku. Na terapii stacjonarnej był wzorowym pacjentem. Stosował się do zaleceń programu terapii, nie łamał regulaminu oddziału. W terminologii terapeutycznej mówi się o takich pacjentach, że „trzeźwieje”, a nie że tylko „nie pije” — bo to zasadnicza różnica. W indywidualnych kontaktach zdawał się szczery i wiarygodny w tym, co mówił o sobie i o swojej rodzinie. W swoich pracach w ramach Przewodnika Samopoznania, które czytał przy grupie wydawał się uczciwy. Moim terapeutycznym zdaniem to był dobry początek zmian w jego sposobie funkcjonowania oraz przeżywania siebie i innych. Zdawał sobie sprawę, w jaki sposób alkoholizm wpływa na niego samego, jego rodzinę i w mniejszym stopniu — na pracę.
Miał żonę i dwójkę dzieci, był też wzorowym pracownikiem na kopalni. Zawodowo — wszechstronnie utalentowany, dlatego był bardzo cenionym w pracy. W domu — kochający ojciec i mąż. Jak to więc możliwe, że był alkoholikiem? W jego przypadku — jak najbardziej możliwe — bo dopiero zaczynał się uzależniać, a destrukcja alkoholowa — zaostrzać.
Tomek po zakończeniu terapii stacjonarnej uczęszczał do mnie na tzw. grupę terapii pogłębionej w prywatnym gabinecie. Przez około siedem-osiem miesięcy nie pił i powoli zaczął zmieniać swoje dotychczasowe życie. Dzięki temu odzyskiwał zaufanie żony i dzieci. Przyszło lato i pewnego dnia, na spotkaniu grupy terapeutycznej Tomek pochwalił się, że wykupił wczasy do Egiptu — on inclusive. W grupie zaczęła się wtedy dość zażarta dyskusja. Większość członków była przeciwko temu, żeby Tomasz na te wakacje pojechał. Padały takie stwierdzenia jako informacje zwrotne, bo taki jest cel grupy, aby szczerze mówić, co myśli się o danym zachowaniu. Jako terapeuta także uważałem, że Tomasz nie był jeszcze gotowy na taki wyjazd, gdzie na pewno będzie alkohol. Bronił się wtedy słowami, że jedzie z nim żona i dzieci, i to już wystarczający argument, aby nie pić. Był zbyt pewny siebie. Na tym etapie brak respektu wobec alkoholu to bardzo niebezpieczne zagrożenie. Faktycznie, jak przewidziałem, na wczasach jeden tylko dzień udało mu się zachować trzeźwość. Pozostałe dziewięć to totalne zapicie, ciąg alkoholowy i brak pamięci, co się działo. Fachowo mówi się o palimpsestach alkoholowych. Jednak potem wrócił na terapię.
Pamiętam, że wówczas spora część grupy domagała się usunięcia go z terapii. Argumentowali to zagrożeniem dla ich trzeźwości. Ja jednak oponowałem za tym, aby został. Nie byłem i nie jestem zwolennikiem wyrzucania pacjentów z terapii. Jeśli doszło do przerwania abstynencji, bardziej skuteczna jest wtedy dalsza praca idąca w kierunku wniosków, dlaczego zaistniała taka sytuacja i pacjent zapił.
Dyskutowaliśmy dwie godziny, jednak nie doszliśmy do porozumienia. Tomek mocno się wkurzył i opuścił grupę, mówiąc, że rezygnuje z dalszej terapii. Przez kolejnych kilka lat sam próbował radzić sobie z alkoholizmem. Kontrolowanie picia, ciągi alkoholowe i znów paromiesięczna terapia u mnie czy w innych miejscach. Przez te lata miałem z nim dobry kontakt, bo dość często dzwonił do mnie pijany i prosił o pomoc, a ja zawsze mu ją oferowałem. Nie raz namawiałem, by skończył z piciem i wrócił na terapię. Bywało, że wracał do mnie na grupę na pół roku, czasem rok i starał się nie pić. Jednak najgorszym błędem, jaki popełnił, była decyzja o wyprowadzeniu się od żony i dzieci. Zamieszkał w kawalerce, tworząc sobie tzw. komfort picia, o czym wszyscy mu mówiliśmy. Po pracy, bez rodziny, sam w mieszkaniu mógł pić bez ograniczeń.
Tomasz był cenionym pracownikiem. W kopalni sprawował funkcję ratownika górniczego. Przepracował „na dole” jakieś dwadzieścia pięć lat, więc lada chwila mógł przejść na górniczą emeryturę. Przymykano też oczy na jego nieobecności w pracy, bo jak pił, to albo brał urlop, albo załatwiał lewe zwolnienie lekarskie. Dowiadywałem się o tym, bo nie raz kontaktowali się ze mną ludzie ze Związków Zawodowych. Szkoda im było tak wykwalifikowanego pracownika. Żona ostatecznie się z nim rozwiodła, a z kopalni go zwolnili za porzucenie pracy.
Tomek nie żyje!