E-book
10.29
drukowana A5
39.85
drukowana A5
Kolorowa
65.81
Nieznani sprawcy

Bezpłatny fragment - Nieznani sprawcy


4
Objętość:
217 str.
ISBN:
978-83-8189-067-0
E-book
za 10.29
drukowana A5
za 39.85
drukowana A5
Kolorowa
za 65.81

Wpis 1. Dzienniczek psychopaty

Przybyła do mnie zaraz po otwarciu sklepu, a radio mówiło:

„Nieznany sprawca po dokonaniu brutalnego morderstwa trzech nieletnich dziewcząt zbiegł nie zostawiając żadnego śladu. Policja nie ma jeszcze podejrzanych…”

- Słyszy pani? To o mnie mówią. Za każdym razem, gdy słyszy pani „nieznany sprawca” to albo tamto, albo coś w ten deseń, to praktycznie zawsze chodzi o mnie.

- Jasne, akurat.

- Pokażę ci.

Zamknąłem drzwi sklepu i wyłączyłem kamery. Wywiesiłem na drzwiach „zamknięte” i ubiłem młodziutką szesnastolatkę trzonem młotka. Same głuche uderzenia prowadzące do tętniaka na mózgu tegoż z kolei prowadzącego do nagłego zgonu.

Okupowałem się krwią. Z martwą dziewczyną doczepioną zgrabiałą ręką do mej stopy, w której postępuje już powolny proces gnicia. Będzie tak przez następne parę dni. Będę patrzył jak jej mięśnie gnić będą i odchodzić od twarzy. To cudowne uczucie patrzeć na śmierć i rozkład czegoś tak pięknego jak ona. Tego jak staje w przeciągu kilku dni się stara i bardziej martwa. Nikt nie docenia, bowiem tejże najwyższej, bowiem sztuki oglądania różnic martwej i żywej natury. Cóż za boska dwuznaczność, ukryła się w tym ostatnim zdaniu.

Tkwiłem cały dzień i całą noc przy gnijących zwłokach, jak przy umierającej matce. W jednym tylko miejscu, z uczepionym ciałem dziewczyny. Przyglądałem się jak jej ciało staje się na moich oczach stare. Obumierało jak kora starej sekwoi. Pojawiły się plamy opadowe, jak na jesiennych liściach, które okrywają żółcią swą pierwotną zieleń, zbyt jasną by przetrwać kolejny sezon. Zaczęło jednocześnie wydzielać ten specyficzny zapach, który tak dobrze jest mi znany. Jej oczy wyszły z orbit, a ja czekałem kolejne godziny upajając się jak z pięknej kobiety tworzy się inne piękno, straszliwe i niemiłosierne. W prostocie swej przemiany, która mimo swej syntetyczności budziła mieszane uczucia. Podciągnąłem ją i wrzuciłem jej głowę do muszli klozetowej. Wrzuciłem nieuziemiony kabel, jeden z, wielu jakie miałem w swojej kolekcji, i wrzuciłem do sedesu. Ciało jej zaczęło spazmatycznie dygotać i wyczuwalny był smród smogu elektryki. Spomiędzy jej ud wypadło coś na podłogę. Wtedy uświadomiłem sobie, że jest w ciąży, gdzieś w trzecim miesiącu. Jej pośmiertna wola przetrwania własnego dziecka była tak silna, że dziecko dosyć, że się urodziło znacznie przedwcześnie, to w dodatku żyło. Poruszało się powoli i bezgłośnie. Wyciągnąłem słoik, odciąłem pępowinę, wsadziłem ostrożnie tego malca do niego i zalałem ciepłą wodą. Położyłem go na półce w widocznym miejscu bym mógł go od razu zabrać ze sobą, gdy miałem usunąć ciało dziewczyny.

Wyprowadziłem dziewczynę, która była lżejsza, niż gdy ją wnosiłem. To by się jej pewnie spodobało, bo ostatnio wszystkie młode dziewczynki uważają, że są za grube. Teraz straciła dodatkowo jeszcze coś więcej. Wyszedłem z nią tylnym wyjściem między budynki pełnych śmietników. Założyłem rękawiczki, wziąłem piłę. Odcinałem kawałki jej człowieczeństwa, pakując do przypadkowych worków, których była tam cała masa. Nawet nie wiedziałem, że tak sprawnie i szybko potrafię to zrobić. Podzieliłem ciało na siedem unikalnych części, nie robiąc przy tym prawie żadnego bałaganu, bowiem przestała już krwawić, a i tak dla bezpieczeństwa kroiłem ją w worku. Małe ciach-ciach, które zajęło trzydzieści minut mojego życiorysu i właściwie było już po wszystkim. Udałem się spokojnym krokiem do mojej cudownej kawalerki, odpalając papierosa, witałem świt, myśląc o dziecku w słoiku, oraz o tym, że nigdy więcej tu nie wrócę.

Zabiłem godzinę temu wesz i poczułem przez to ogarniający mnie smutek i żal. Stało mi się przykro, a w moim mózgu zaistniał czerw o baldaszkowatej główce. Nie spałem dwa tygodnie. Za parę dni, wyczuwam, że moje życie zmieni się diametralnie, ponieważ pragnę rozbudzić martwą historię mej pamięci a wraz z nią nieodzowne wspomnienia. Ale to dopiero za kilka dni. To są, bowiem tylko plany. Każdy ma jakieś. Bo muszę powiedzieć, że właściwie czuje się jak żywa skorupa bez duszy, obdarta z niej w zupełnej całości. A ja sam jestem tylko zbiorem przypadkowych informacji i esejów, która nie kontaktują się ze światem, jedynie go obserwując. Wesz leżała martwa skryta pod ciepłotą mojego paznokcia. Z rur, którymi oplatany jest mój sufit, wyostrzyć można było dźwięki muzyki.

Nastała pora zimna i mokra. Za oknem cały czas widzę ciemność. Nawet, gdy jest jasno widzę wszędzie mrok. Wtedy wiem już, że wszystko jest w porządku. Ściągnąłem słoik z półki by nakarmić małe stworzenie zakonserwowane w środku. Musi minąć parę miesięcy nim urośnie. A co wtedy? Czy będę skory przenieść w większy słój to małe dzieciątko? Czy może moja filozofia zmieni się diametralnie i wymyślę dla niego lepszy żywot. Usłyszałem jęki za oknem. Patrzyłem na drugą stronę ulicy, przez nie, tam gdzie mieściła się moja praca. Obserwowałem jak do śmietników gdzie zostawiłem pokrojoną dziewczynę. Zbliża się poranny menel zbierający skarby z astralnych pojemników na śmieci. Jak wyżera przypadkowe rzeczy. Jak pożera ciało dziewczyny nie zważając na konsekwencję. Będę go pilnował. Podobno w niektórych religiach jak się zje ciało martwego, przejmuje się jego duszę.

Stanąłem przed słoikiem i czuwałem przy nim jak przy chorym. Przyzwyczajałem go do papierosowego dymu, który miał stać się jego integralną całością, jego życiem, słońcem i powietrzem. Nie chciałem patrzeć przez wiele dni jak się rozrasta między moimi ulubionymi książkami. Wstrzyknąłem mu środek na rozrost i pogłębienie sfer psychicznej elementarności. Rozszerzający umysł i rozbudzające martwe i nieużywane półkule mózgu. Od jego dzieciństwa próbuje stworzyć boski twór. Moje właściwie dziecko, zrodzone z martwej nieletniej, rozrastało się w słoju, gdzie jego mięśnie i głowa pęczniały jak balon. Nim się zorientowałem patrząc na ten wspaniały obraz rozrostu, nie mogłem go wyjąć ze słoja. Rozbiłem go o muszlę. Zawartość wylałem do środka i odkręciłem wodę, mówiąc przy tym na głos by o mnie pamiętał i za jakiś czas niech mnie odnajdzie. Wróciwszy do pokoju usiadłem i myślałem o przestworzach, w jakich mógłbym się znaleźć gdyby moja dusza była odseparowana od ciała.

Czułem wszechogarniającą moje istnienie gorycz trawiącą moje układy spożywcze. Czerń zgryzoty poczułem, gdy kolejny raz smakowałem grejpfrutów. Zbliżało się południe a ja musiałem być gotowy na wieczór, na kolejną dawkę psychosomatycznych wrażeń. Na początku czytałem. To najlepszy sposób na odkształcenie rzeczywistości.

W przerwie w czytaniu, po jakichś dwóch godzinach, zerwałem z siebie całe ubranie. Stanąłem nagi przed lustrem i powoli zdrapywałem naskórek z całego ciała. Po godzinie skóra stanie się gładka, błyszcząca i bardziej wrażliwa na piekło życia, które mnie otacza. Otworzyłem swoją apteczkę i wpoiłem w żyły kolejne roztwory. Moje żyły pęczniały i siniały. Wyczuwałem głód hybrydowy, będący połączeniem kilkunastu obrazów napęczniałych do nieprzyzwoitości.

Chciałem się połączyć z tym cudownym obrazem z książek. Tkwiłem tak w nieustannym bezruchu i chciałem tkwić, dopóki ktoś mnie nie powstrzyma albo nie przerwie tejże więzi, nawet, jeśli będzie to musiało trwać tysiąc lat. Chciałem mieć czas na zbieranie w sobie inspirujących pomysłów.

Wyswobodziłem się z żelaznych prętów bezruchu po całej godzinie, nie mogąc znieść rosnących we mnie fal prymitywnego myślenia. Moje ciało przypominało ciało mutanta. Żyły nabrzmiały i wyglądały jak betonowe drogi wtopione w moje ramiona. Moje nogi skamieniały i się zarumieniły. To dziwne, że nikt mnie nie zauważa.  Wyszedłem na przekór świtowi, robiąc mu na złość, mówiąc mu, że to ja jestem nowym świtem. Krople deszczu muskają moją skórę. Wokół jest szaro i ponuro. Zmierzałem nagi tam, gdzie rosną kasztany.

Powitałem przestrzeń zahaczając wspomnieniami o wczorajszą buddyjską kontemplację. Wypiłem po skończeniu hektolitry płynów, zatapiając się w jednostkowej małostkowości. Dziś powstał czas, a jeśli ja jestem tego świadom znaczy to, że jestem bogiem. Nachodziły mnie bez przerwy małe pędraki zahaczające o moje zrzucone, jak u węża, powłoki skóry. Nie wiem, czym byłem.

Szedłem uliczkami wychodzącymi na światłość poranka. Jednak mury nadal były zimne, szare i niepokojące. W oddali zobaczyłem postać, i zaraz się ukryłem. Wprowadzony do mojego ekosystemu ciała obcego, pozwolił mi na lepszą przyczepność i zwinność. Wymodelowałem palcami moją twarz tak by nikt mnie nie rozpoznał, ponieważ miała ona konsystencję miękkiej gliny. Zacząłem drążyć coraz bliżej, wyglądając jak karykatura człowieka z tanich horrorów. Ale mówię wam, odpowiednie narkotyki mogą zmienić dokładnie wszystko.

Zaczaiłem się za młodą, letnią kobietą. Byłem jak ekshibicjonista, lubiłem to. Rozbierać się i wychodzić o świcie, tułając się między zaułkami, by ktoś ukradkiem mnie zobaczył. Chodzi o pojedyncze osoby. Kobieta miała krótką spódniczkę, obcisłą bluzkę, zupełnie nie na tą porę i niemal zimowy płaszcz. Zaszedłem ją od tyłu i uderzyłem w tył głowy. Upadła i dygotała. Z jej ust i nosa wylewała się krew. Odsłoniłem jej uda, i zadarłem do góry spódniczkę. Zaczęło mnie to brać. Ściągnąłem jej majtki i wsadziłem jej moje ostrze. Czysta ekstaza. Jak skończyłem, uświadomiłem sobie, że od kilku minut jest już martwa. Zatarłem wszystkie ślady i odszedłem. Wróciłem spokojnie do domu czując się spełniony, bo ulżyłem mojemu pierwotnemu instynktowi, i nieważne ile razy to, co robimy, będziemy robić i tak prędzej czy później będziemy do tego wracać. To jest właśnie ta głupia zawiłość życia. Według instynktu pierwotnego pożeramy tym wszystkie dobra materialne.

Wszyscy jesteśmy rzeczami nieistotnymi dla kosmosu, ale dla nas samych, dla naszych krótkich żywotów, wszystko ma sens. Zresztą nie możemy przecież pojąć, dlaczego jednodniowe życie muchy ma sens. I nie obchodzą mnie w tym wypadku bogowie czy istoty z innych planet czy dinozaury żyjące po kilka tysięcy lat i nieumiejące tego wykorzystać. Ale co będzie, jeśli ktoś to będzie burzył, w nieustannym ruchu zanikających maszyn.

Wpis 2. Cmentarzysko jeleni

Nim dojdę tam gdzie zmierzam, minie cały dzień i wieczór. Zmierzam do krainy bzu, kasztanów, wodorostów i kwadratowych pomników. Przez fundamenty lasów pierwotnych zahaczałem o polne drogi i wyboje, na których, co rusz chciał mnie ktoś swoim samochodem podrzucić. Ale ja nie chciałem zwracać na siebie uwagi, nie chciałem też rozmawiać z przypadkowymi ludźmi. Była w nich wszystkich fałszywa dobroć, bo i tak wszyscy kombinują, jakie korzyści mogą zebrać przez przypadkowe osoby. Szedłem dalej mijając wiejski kościół, rozmyślałem, że miło by było, jakby kiedyś wybudowali coś takiego dla mnie. Będę szedł tak dalej, z małym laptopem pod ręką, na którym mógłbym pisać na bieżąco wszystko. I jak strach omijać wszystko, bo byłem tym, czym się ludzie boją. Jestem tą formą właśnie cielesną, nieokiełznanego i niewiadomego strachu, który jest zakorzeniony niemal w każdym człowieku.

Zmierzałem przez lasy i pola, prawie całą noc. Jakieś nieznane siły gmatwały moją widzianą przestrzeń przede mną. Aż na horyzoncie zobaczyłem zamurowane miejsce, przyozdobionym drutem kolczastym jak łańcuch  świąteczną choinkę. Przeszedłem przez zamkniętą  bramę, stojącą przede mną otworem ukazując mi piękne oblicze cmentarza, gdzie pochowane były jelenie. Było to unikalne miejsce. Gdy sześć lat temu rząd zakazał zabijania tychże zwierząt, powstało to miejsce, gdzie każde kolejne zabite zwierzę było tu chowane. Nie te, które zmarły śmiercią naturalną, bo te stają się pożywką dla natury, lecz te zabite przez ludzi, z czystej głupoty.

Chyba potrzebowałem spokoju, bo wróciłem tu po tygodniu. To szybciej niż ostatnim razem. Była to niemal samotnia pustelnika, którego otacza śmierć i rozkład. Nigdzie tak, bowiem nie można obcować ze śmiercią jak na cmentarzu. Zwłaszcza takim unikalnym i chyba jedynym, położonym z daleka od ludzkich siedzib. Zupełnie jakby ciała tych zwierząt były zarażone jakąś chorobą, albo ciążyła nad tym miejscem jakaś klątwa. Może i ciążyła, ale na pewno nie przez zwierzęta. Ludzie nie odwiedzają tego miejsca od pół roku, mówiąc, że sam diabeł je opętał. Mówią, że ten, kto się zapuści samemu w te rejony znika pochłaniany przez czeluści piekieł, i znika, nigdy nie będąc odnalezionym. Po części może to i prawda, ale ja nie wierzę w religię, przesądy i zabobony. Nie wierzę, chyba, że sam tworzę religię, przesądy i zabobony.

Gdy tu dotarłem, ponownie nastał świt. Drążyłem między identycznymi grobami, na których jak o ludziach, pisano, kiedy zmarło dane zwierzę. Nigdy nie pisano, gdy się narodziło. Przez to miejsce te tym bardziej pachniało śmiercią. Na grobach widniały dwa zdjęcia. Martwego jelenia i człowieka, który go zabił. Tym bardziej było to miejsce magiczne. Zwłaszcza o tej porze. O świcie budziły się wrony i skrzecząc niby posłańcy złych wiadomości, które mimo swego pesymizmu muszą być opowiedziane. Nieraz je słuchałem. Cudowne opowieści o śmierci w wyższych wymiarach.

Miałem na owym cmentarzu pewien sekret, który stał się czymś w rodzaju dogmatu. Na cmentarzu mieściło się dokładnie sto sześćdziesiąt sześć grobów w tym cztery grobowce, w których zamknięta była zbiorowa mogiła, wybita przez kłusowników, tylko dla zabawy. Marzę o takim polowaniu, lecz nie na jelenie. Byłby z tego ubaw niosący taką ilość adrenaliny, aż mój organizm by pewnie tego nie wytrzymał. Czekałem aż się ściemni. Przez cały dzień robiłem to, co zawsze. Liczyłem groby. Uczyłem się ich na pamięć. Obserwowałem i czytałem krótkie życiorysy każdego z nich jak dowcipy, które śmieszyły mnie za każdym razem.

Przychodzę tu średnio raz na miesiąc, spędzić parę godzin, tak od trzech lat. To miejsce jest, w pewnym sensie, głęboką inspiracją dla tego, co robię. Bo tyle ile było grobów, tyle było historii, a ja w ich zastosowaniu, planuję i piszę wspólną historię ludzi, którzy stają się częścią mojej historii, to jest, mojego dziennika. To mój cel. Opisywać ludzką śmierć, by przybliżyć ją do siebie, oswoić się z nią i okiełznać.

Gdy się ściemniło, wszedłem do największego grobowca, mieszczącego szesnaście jeleni. O dziwo nikt jeszcze nie znalazł tej kryjówki, przeze mnie ozdobioną niemal azteckimi zdobieniami, i to w sensie dosłownym. Bowiem mieszczą się tu oprócz jeleni siedemdziesiąt dwa ciała, zabitych przeze mnie kobiet. Może kiedyś opowiem, dlaczego właśnie kobiet i to tak młodych. Wokół, na ścianach, były poprzyczepiane kości w chaotycznym rozgardiaszu. Skóra, której nie tyka czas, w tym miejscu posłużyła za trofea, niby skór niedźwiedzi, na których wymalowywałem prymitywne rysunki jak homo erectus, jak doszło do każdego zbliżenia i skończenia każdej ofiary. Są to niesamowite opowieści, na które poświecę osobne dzieło opisujące to. Stały tam też moje osobiste meble, harmonijnie dogrywające się z otoczeniem. Z ciemnego drewna, wzbudzały jakiś rodzaj dziwacznego nastawienia, i poczucia obcości jak przy oglądaniu obrazów niektórych surrealistów. Zderzenie dwóch środowisk, które zmienione, znów stały się jednością.

Za stołem miałem przy ceglanych ścianach doczepione, jak w lochach, łańcuchy. To tutaj spoczywała przedostatnia ofiara. Czasami obstawiałem, jak w ruletce, zastanawiając się, myśląc o tym jak o przyjemnej rzeczy. Ile wytrwa żywa, jednak tym razem przegrałem sam ze sobą. Dziewczyna zwisała rękami, siedząc w rozkroku. Jej oczy były wytrzeszczone, zjadane na moich oczach przez robaki. Wychudła z głodu i pragnienia. Jej usta były otwarte. Pomiędzy nimi, gniazdo uwiła sobie włochata gąsienica. Jej skóra była chropowata, pożółkła i zawinięta, jakby była na nią za duża. Była blada a strupy krwi i robaki, nadawały jej piękno dziwolągów z obrazów Boscha. Była zmorą malarza, intensywnie inspirująca. Zastanawiam się, jakby zareagowali ci, którzy  by to miejsce znaleźli. Oczywiście nie ma żadnych powiązań ze mną. A o tej porze i tak nie ma szans, by ktoś mnie tu znalazł. To miejsce jest tak odosobnione jak to tylko możliwe. A bojaźliwi i zabobonni wieśniacy wolą schować się pod łóżko, niż zapuszczać się tutaj nocą.

Nie spałem kolejne dwa dni. Zamknąłem się w ciemnościach, nie widząc niczego, niczego nie słysząc, nie czując absolutnie niczego. Miałem jedynie majaki za swoich przyjaciół, stające się integralną częścią tego miejsca. Nie raz zdawało mi się, że z ust ostatniej dziewczyny rozwartych jak pochwa starej prostytutki, wieje dudniący wiatr. Doprowadził mnie on do samego dna eterycznej wrażliwości.

Po przeszło trzydziestu godzinach samotni, wyszedłem na światło nocy. Podpalałem filtry papierosów i wąchałem ich opary. Potem oddałem się ulotnej kontemplacji utrzymanej w fazie REM, w ruchu jednostajnym prostoliniowym. Wszystkie doby przeleżane w otchłani mej wyobraźni zaczęły się rozrastać. Postanowiłem wracać, nie mając tu nic więcej do roboty.

Wracając przez las, spotkałem na swej drodze wilczyce. Byłem wycieńczony. Wilczyce obeszły mnie zewsząd, całą niepoliczalną watahą, a ja byłem nagi. Zachodziły mnie ze wszystkich stron, nie robiąc niczego. Nie wykonując agresywnych gestów, ani nie warcząc. Próbowały mnie pochwycić w sidła swych zębów. Ale ja tylko na nie patrzyłem. Patrzyłem na nie przez cały gwiezdny rok. Zaczęły skowyczeć. Były głodne a ja o tym wiedziałem. Jednak nie zdradzałem strachu. Był mrok leśny a oczy ich świeciły pełnym żarem. Zdawały się być bajkowymi wilkołakami niż zwierzętami. Odsunęły się ode mnie, i jedna zawarczała w moim kierunku, szczerząc kły, by w następnej chwili rzucić się na swojego pobratymcy, i rodzinę. Rozszarpując gardło swojej wilczej koleżance. Od razu na tą, co atakowała, rzuciły się trzy pozostałem, rozrywając jej boki. Wściekła wilczyca zagryzała wszystkie po kolei, a one, jak w amoku, pomylone faktem, zagryzały się wszystkie nawzajem, popadając w furię, zmieniając cel, myśląc, że każdy jest wrogiem i tylko czeka na atak. Każda tak myśląc, szła w ślady pozostałych, instynktownych zwierząt łownych. Patrzyłem się na nie jak sześć szarych ciał splata się w jedno, jak na jakimś malowniczym obrazie, z którego bucha soczysta czerwień pośród szarości. Patrzyłem na to zaaferowany jak to się potoczy, bowiem wiedziałem, że jeśli zacznę odchodzić czy uciekać, one się zorientują i zaczną podążać za mną. Polując. Wolałem zostać, poczekać na tego kres, a każdy koniec, każdej historii, nawet bajki, gdy pociągnąć ją zbyt długo, kończy się czyjąś śmiercią. Gdy więc sześć wilczyc było martwych, ja zacząłem wracać, oczekując dalszych fascynacji życiem.

Wpis 3. Kryształowa waza

Nie mogłem określić tego, co chcę robić. Nie wiedziałem, czy nadejdzie jakaś akcja, ale też nie było żadnej reakcji. Siedziałem cały czas i próbowałem doprowadzić do hibernacyjnego uzależnienia moją osobowość. Próbowałem dociec, dlaczego niesie się to przez zgliszcza mojego mózgu. Wzbierała we mnie potężna i wszechogarniająca złość, której nie potrafiłem znaleźć przyczyny. Iskrzyła we mnie przeradzając się w nieskazitelną furię. Nie mogłem rozszyfrować ulotnych obrazów, chodzących mi po głowie. Było to jak jakaś nieznana tajemnica ginekologiczna. Jak płód pozamaciczny, z którego się wylęgłem i jestem tworem czegoś takiego. Z mojego mózgu zrobiła się papka, na kształt rozpaćkanej kaszki dla dzieci. Wiedziałem, że jeśli nie powstrzymam tego, ta papka zacznie wypełzać mi uszami. Puściłem muzykę ze starego gramofonu i próbowałem się opamiętać, zalepiając fragmentami muzyki moje myśli. Obłęd panował coraz większy. Wybiegłem ze swojego mieszkania i biegłem ulicą. Ludzie widzieli moją złość. Patrzyli się na mnie ze smutkiem ci, co szli samotnie. Innym moja osoba psuła humor. Myślałem, że zaraz coś zrobię niewłaściwego w biały dzień. Nie wiedziałem, w jaki sposób mam zdemontować złość. Idąc, zobaczyłem kobietę z małym dzieckiem w wózku. Przystanęła przed sklepem, zostawiła wózek i dzieciaka i weszła do środka. Próbowałem poprawić sobie humor. Wyczułem rękojeść noża w mojej kieszeni, gdy nikogo nie było, szybkim ruchem przeszedłem koło wózka, rozcinając tętnicę małego chłopca. Słyszałem jego rzężenie kilka metrów dalej, zniknąłem zaraz za rogiem, gdy ona wybiegła ze sklepu. O dziwo nikt mnie nie widział. Zacząłem się śmiać. Chciałem zobaczyć jej minę, gdy spoglądała na swojego synka. Chyba bym skonał ze śmiechu.

Idąc dalej zobaczyłem wysokiego młodzieńca o pięknej cerze, z czarnymi włosami i obcisłej skórzanej kurtce. Zsiadał z motoru i odstawiał kask. Miał gładką cerę i był piękny. Obserwowałem jak wchodzi do małego sklepu i kupuje papierosy. Na kartce wydartej z mojego notesu napisałem parę zdań. Jak najwięcej tylko mogłem. Podszedłem do jego motoru i wsadziłem mu mój pośpiesznie napisany liścik do kasku. Wtedy wyszedł i spytał się, co robię. Odpowiedziałem, że oglądam jego piękny motor, który jest równie cudowny jak on sam. Młodzieniec nie wiedział jak zinterpretować moje zdanie. Nim się zorientował, ja zacząłem odchodzić, machając ręką, i mówiąc " do następnego razu, mam nadzieję”.

Gdy wróciłem do domu, mieszkania w mieście, nie mogłem skupić się na niczym pożytecznym. Młodzieniec zupełnie zawrócił mi w głowie. Rozsupływałem swoją psychikę na czynniki pierwsze by dociec, czemu interesuje się właśnie nim. Czy to możliwe, że ostatnio jak męczyły mnie dziwaczne myśli podświadomie oczekiwałem jego pojawienia się? Jego postać, sylwetka, ubiór, twarz i reszta, były tak idealnie dopasowane i zsynchronizowane. Jego wymowa dawała pokaz barwnej ery minionego lata. Był po prostu ideałem, zupełnie jak Wenus, tylko, że pod postacią męską. W moim mózgu zbierały się toksyczne enzymy, powodujące jakąś chorą miłość, ale nie tak bezpośrednią i w normalnym sensie rozumiany. Myślałem o czymś bardziej skomplikowanym. Ale pewnie niektórzy zapytają, co jest bardziej skomplikowanego niż sama miłość.

O świcie następnego dnia, już o piątej rano przemierzałem uliczki zdając się tylko na węch. Drążyłem okolice, gdzie go pierwszy raz spotkałem, i podświadomie wyczuwałem jego zapach. Jak ćpun na głodzie, po godzinie czasu zapach mi się wyostrzył. I znalazłem jego mieszkanie, przy ulicy Postępu, mieszkał w bloku w drzwiach numer trzy. Nazywał się Andrzej Różański. Obszedłem budynek i dyskretnie szukałem odpowiedniego okna. Gdy znalazłem, przez dwadzieścia minut fascynowałem się jak śpi. Potem napisałem króciutki liścik dający mu do zrozumienia, że wiem, kim jest, gdzie mieszka i co robi. Napisałem, że się nim fascynuję, ale nie powiedziałem, w jakim sensie. Niech go trochę męczy ta myśl. Wsunąłem liścik przez uchylone okno, w momencie, gdy zadzwonił budzik. Odchodząc, uderzyłem kamykiem w szybę, przeszedłem na drugą stronę ulicy spokojnym krokiem, jak gdyby nic się nie stało. Zaglądałem ukradkiem, jak młodzieniec wygląda przez okno, i jak nachyla się podnosząc list. Odchodzi od okna a ja znikam do miejsca, gdzie ma zaparkowany motor, po drugiej stronie budynku. Daję sobie, co najmniej dwadzieścia minut by zawiłymi frazesami i poetyckimi metaforami naświetlić mu proste rzeczy, które zmieniają kształt za pomocą magii patologicznej wrażliwości słowa. Byłem, bowiem nikim innym jak szamanem słowa patologicznego. Doczepiam liścik do rękojeści i odchodzę.

Nie oddaliłem się jednak zbyt daleko. Potrzebowałem środka transportu, a więc musiałem zabić starą babcię i wtopić jej mózg w asfalt. Wprawdzie mogłem zamówić taksówkę, ale to przykułoby czyjąś uwagę. Zabrałem jej rower, czekałem na ulicy, a gdy zobaczyłem owego młodzieńca, bardzo dyskretnie, nieskrępowanie i wolno pojechałem za nim do biurowca komputerowego. Zaparkowałem i patrzyłem przez oszklone drzwi jak wita się z sekretarką, flirtując z nią przez dwie minuty. Odjechałem. Zrobiłem parę okrążeń wokół budynku i tak zleciało mi pół godziny. Przez kolejne pół pisałem kolejny liścik. Zawinąłem go i przechodząc przez oszklone drzwi, podszedłem do sekretarki i powiedziałem, że to pilna sprawa i żeby dała mu to jak najszybciej. Powiedziała, że zaraz to zrobi. Odszedłem. Stałem pięć minut dla pewności, że mu go zaniesie. Ale nie ruszała się z miejsca. Po chwili, gdy miałem zrezygnowany odjechać, zobaczyłem go jak do niej podchodzi. Wtedy zniknąłem z pola widzenia.

Kolejne miejsce, które odwiedziłem to mały sklepik, gdzie młodzieniec był stałym klientem. Za pewną opłatą powiedziałem, żeby dałem jej kolejny liścik do przekazania, nagląc, że sprawa jest poważna. Wiedziała, o kogo chodzi. One wszystkie wiedziały. Następnie odwiedziłem jego matkę, brata, sąsiadkę i dwóch kolegów, których wraz z nim widziałem. Wszystkim zostawiłem listy. Zajęło mi to cały dzień. Na sam koniec dnia, przed dziesiątą wieczór, wszedłem do jego pustego pokoju, do którego niebawem miał wrócić. Zostawiłem mu ostatni liścik, w którym wyjaśniłem, kim jestem, czego chcę i czy spotkamy się następnego dnia o ósmej wieczór, na moście miejskim. Wybór należał do niego. Chciałem żeby wpadł w ten sam kołowrotek analityczny, co ja. By cały związek toksykologiczny był udany.

Następny dzień przesiedziałem w domu, mając nadzieję, że wszystko pójdzie według mej myśli. Że nie przyjdzie z kimś, bądź z policją. Nie mogłem wytrzymać niepokoju, który trawił mój żołądek jak jakiś wrzód. Czułem nieokiełznane podniecenie. Jakby strach. Wytrwale czekałem wierząc, że to, co szykuje moje ciało i umysł w podświadomości będzie niezwyciężone. Czułem się tak, jakbym był w nim zakochany, ale jednak to nie miało nic wspólnego z miłością, pomimo, że uczucie było podobne. Nie potrafiłem kochać jakiejkolwiek osoby ludzkiej, chyba, że ta była chora na ciele i umyśle. Czułem przede wszystkim fascynację, która mnie samego dziwiła. Człowiek, o ile mogę się nim nazwać, taki jak ja, nigdy w życiu nie zainteresował się tak piękną i normalną osobą jak on. Mój chory mózg musiał wykryć w nim coś naprawdę unikalnego.

Nadszedł wieczór. Upragnione spotkanie. Stałem na moście, wieczorem. Most był ozdobiony światłami jak zazwyczaj. Jeździło pełno samochodów. Przechodniów było mniej, ale i tak było to miejsce bardziej publiczne niż inne o tej porze. Pełno ludzi i światło. Co dawało jemu nadzieję, że w takim miejscu nic mu nie grozi. Oczywiście spekuluje za niego. Myśli pewnie, że jestem zboczeńcem albo innym sadystą. Pewnie ma rację.

Odmierzałem czas malutką klepsydrę schowaną w kieszeni mojego skórzanego płaszcza. Nie trawiłem zegarków. Były zbyt dosłowne w swym mierzeniu czasu. Według mnie przyszedłem kilka minut przed czasem, więc pozostało mi tylko i wyłącznie czekać.

Oparłem się o balustradę i nasłuchiwałem jazgotu samochodów. Wsłuchiwałem się tak bardzo, że niemal wpadłem w trans. Nie wiem jak długo to trwało, ale wyrwał mnie z niego warkot silnika zupełnie inny niż samochodowy. Spojrzałem w kierunku, z którego nadchodził. Zobaczyłem mojego motocyklistę, jak wymijał samochody i zwalniając wjeżdżał na chodnik. Parkuje, wspierając go o balustradę i podchodził do mnie. Stojąc nie zdejmował kasku. Przyglądam się mu, nic nie widząc, ale ze świadomością, że on widzi mnie. Wtedy go zdjął.

Spojrzał na mnie poważnym wzrokiem, więc i ja próbowałem być poważny. Odpaliłem papierosa, próbując zanegować jego podświadome myślenie, o tym, kim mógłbym być. Oparł się obok mnie i też zaczął palić. W końcu spytał się jak się nazywam. Powiedziałem mu. Po wydmuchaniu dymu, spytał dlaczego zadałem sobie taki trud, żeby w tak krótkim czasie dojść do wszystkich, kogo zna. Zupełnie obcego faceta. Powiedział, że poczuł się jak zagrożony. Jakby był prześladowany przez kogoś, kogo istnienia nawet nie podejrzewał, aż do ostatniego listu. Mój umysł w tym momencie zaczął pękać, a przez szczelinę wypływała wydzielina dyktująca mi, co mam mówić, chociaż sam do końca nie wiedziałem, czemu to ma służyć i dokąd ma mnie zaprowadzić.

Powiedziałem mu, że jestem malarzem. Że namalowałem kiedyś cykl trzech obrazów. Współczesny tryptyk, w którym namalowałem realistycznie motocyklistę, który wygląda identycznie jak on. W sensie wyglądu zewnętrznego. Twarz, postać, ubiór. Nawet jego motor był identyczny. Powiedziałem mu, że nie mogłem się nim fascynować, że postać wymyśliłem, tak jak i te obrazy, ponad dziesięć lat temu. Powiedziałem mu, że gdy go zobaczyłem uległem dziwacznej fatamorganie, że jest postacią, która uciekła z moich obrazów. Powiedziałem mu, że po pierwszym spotkaniu z nim, wróciłem do domu, i wyciągnąłem te obrazy. I faktycznie, były na nich same widoki, z niemal wyciętą postacią jego i motoru. Powiedziałem, że to był on. Dlatego tak dokładnie wtedy przyglądałem się jego motorowi.

Zamilkł i nie wiedział, co odpowiedzieć. Uznałem, że wziął mnie za pomyleńca. Drążyłem dalej tą bujdę. Powiedziałem mu, że chciałem mu je pokazać. Chciałem go zaintrygować. Zamilkł. Rozważał. Przytaknął, wyrzucił kiepa i powiedział, że bardzo go to interesuje. Chciał je zobaczyć.

Usiadł na motor, a ja za nim oplotłem dłońmi jego tors. Musiałem się pilnować by nie wykonywać jakichkolwiek ruchów, które mógłby źle zinterpretować. Prowadziłem go. Mówiłem gdzie jechać. Jechał szybko, z wykopem. Podobało mi się to. Lubiłem ostre jazdy. Coraz bardziej mi się podobała jego postać, choć dalej tkwiłem w zastanowieniu, czemu ma służyć ta historia. Moja podświadomość, jakby martwa półkula mózgu, nad którą nie mam kontroli, była jakby moją drugą, samo myślącą osobowością tkwiącą we mnie. Tak myślałem. Bo wymyślenie takiej skomplikowanej historii nie jest moją mocną stroną, i dawno pogubiłbym się w wątkach, a ona była dopracowana do końca.

Podjechaliśmy pod mój blok, pośród innych brudnych i zniszczonych. Żyłem w odpowiednim miejscu. Najbardziej brudnym, najtańszym i zepsutym miejscu w mieście, o którym niewiele osób wiedziało. Tutaj byłem bezpieczny. To wylęgarnia zbrodni i patologii. Sąsiedzi pewnie nie raz słyszeli jak gadam do siebie, albo jak zabijałem swoje ofiary, ale nikt na mnie nie doniesie, bo by zamknęli nie tylko mnie, ale całe osiedle. A tak żyli bez problemów robiąc, co chcą, i co ja chcę. A dźwięki zza mojej ściany nadawały im dodatkowego smaczku.

Gdy weszliśmy do mnie, zamknąłem drzwi na klucz i schowałem go do kieszeni, kiedy nie patrzył. Powiedziałem, żeby wszedł do pokoju i usiadł, a ja pójdę po obrazy. Usiadł na wersalce pod dużą płaskorzeźbą przedstawiającą tortury starożytne i patrzył na stół stojący przed nim, a na nim stała tylko czysta, szklana waza na owoce. Poszedłem do drugiego pokoju, który był za ścianą, w miejscu, w którym młodzieniec siedział. Gdy otworzyłem drzwi, uznałem, że rzeźbiarz, który wykonał tamtą płaskorzeźbę, nie miał ani krzty wyobraźni w sobie. To miejsce by go zainspirowało. Stanąłem przed ścianą, w miejscu gdzie po drugiej stronie była płaskorzeźba. Obok, do ściany miałem przymocowaną wajchę. Przekręciłem ją i usłyszałem urwany charkot. Uśmiechnąłem się sam do siebie i poszedłem do mojego gościa, który leżał martwy z maczetą przebitą przez głowę. Maczeta, żeby wyjaśnić, należała do jednej z postaci z płaskorzeźby. W ten sposób dosyć, że poprawiłem i udoskonaliłem dzieło starego mistrza, połączyłem to z moją twórczością i jednocześnie w tym właśnie momencie miałem zająć się swoim własnym dziełem. Gdy stałem i patrzyłem się na niego, mój umysł całkowicie wybuchnął przedstawiając mi genialny pomysł, tego, co z takim trudem szykował, trzymając mnie w niepewności do samego końca, ale nie na próżno.

Włączyłem sobie na adapterze analogowym cudowną Diamandę, przy której wspaniale mi się pracuję. Ta muzyka jest taka dostojna, mroczna i wciągająca słuchacza, że nie mogłem się powstrzymać by jej nie włączyć. Zwłaszcza, że teraz potrzebowałem skupienia i inspiracji.

Specjalnie nie wyciągałem maczety, by postać siedziała sztywno. Wziąłem mój ulubiony nóż. Wyglądał jak sierp, ale nie był tak zaokrąglony, był trochę skrócony do połowy i miał na końcu szpic. Ostrożnie rozchyliłem jego powieki i przybiłem je szpilkami do czoła i policzków, bym miał większy manewr przy wyciąganiu oczu. A jak wiadomo by je wyciągnąć, musiałem zdać się na moją ostrożność i tu kluczową rolę odgrywały przede wszystkim moje zdolności manualne wspaniałego rzemieślnika i artysty.

Gdy je wyciągnąłem, obmyłem je ze krwi w szklance z wodą. Wyciąłem pęczek jego włosów i końcówkę wbiłem w jedno oko a drugą końcówkę w drugie. Efekt włożyłem ostrożnie do szklanej wazy. Ściągnąłem mu spodnie i majtki wycinając najpierw jego penisa. Zaokrągliłem kilkoma nacięciami go przy odciętej końcówce. Był napęczniały, co mi się spodobało. Następnie odciąłem oba jądra, rozcinając je jednocześnie. Wszystko oczywiście wkładałem do wazy. Następnie obejrzałem jego dłonie. Prawa była otwarta, a lewa zaciśnięta w pięść. Odciąłem niechlujnie dłoń powyżej nadgarstka. Spuściłem krew do czystego kieliszka po winie i położyłem obok wazy. Dłoń przy odcięciu nacinałem tak by przypominały szpikulce.

Wróciłem się po młotek. Żeby mieć pole manewru, musiałem całkowicie odizolować jego nos od twarzy. Potem uderzałem pewnymi ciosami trzonem w jego twarz wokół zębów, by każdy dało się wyrwać bez uszkodzeń. Wyjąłem je i wrzuciłem je jak wszystko inne do szklanej wazy. Następnie odciąłem język zastanawiając, co z nim można zrobić. Wyciąłem z niego owal, przedzieliłem go lekko na pół, tak by oby dwie połówki zginały się na boki. Zrobiłem małe nacięcie i nabiłem efekt o brzeg wazy. Następnie wyciąłem najłatwiejsze, uszy. A na końcu głowę. Zerwałem twarz jak papier, przyciąłem szyję tak by głowa była jak najbardziej okrągła i rozciągnąłem na nią całą jego włosy.

Na sam koniec pozostały jeszcze dwie rzeczy. Rozciąłem mu klatkę piersiową. Z całej siły rozchyliłem żebra, łamiąc jego ciało. Wyciąłem serce i na zgięcie wbiłem najmniejszy palec z dłoni. Na koniec przy ostatniej rzeczy musiały wejść już moje typowe artystyczne zdolności. Wyciąłem mu jelita. Rozłożyłem je na podłodze, i w równych odstępach wycinałem spore fragmenty mięsa, zostawiając identyczne zaokrąglone fragmenty wielkości połowy kciuka. Zajęło mi to godzinę czasu. Podniosłem ostrożnie jelita, uformowałem je i wsadziłem do wazy.

Moje arcydzieło było gotowe. Wyciągnąłem aparat, i zrobiłem kilkadziesiąt upamiętniających zdjęć. Za kilka dni jak już wszystko przegnije zrobię następne. Stworzyłem najbardziej turpistyczne dzieło, na jakie tylko może sobie pozwolić artysta. W tym momencie pobiłem wszystkich. Stworzyłem szklaną wazę, ale wypełnionymi owocami. Obaliłem typowy obraz martwej natury, jakże popularny w renesansie. I zastąpiłem owoce ludzkim ciałem, które przerabiałem tak, by były w nim rozpoznawalne poszczególne owoce, wraz ze szklanką wina obok. W ten sposób wyróżnić można: krew – wino, śliwki - jądra, wisienki – oczy i włosy, banan - penis, ananas - dłoń, orzechy - zęby, cytryna - język, kokos- głowa, suszone śliwki – uszy, winogrono - pocięte jelita oraz jabłko- serce.

Niebyło słów by to opisać. Każdy musiałby zobaczyć to na własne oczy.

Wpis 4. Łożyskowce

Rajcuję mnie myśl, że jestem wrogiem każdej formy żywej, martwej, boskiej i nie umarłej. Taki ktoś jak ja rodzi się, bowiem raz na pięć tysięcy lat. Trochę przesadziłem, ale to nie ważne. Wszystko jest obok.

Mój komputer zaczął się w dziwny sposób buntować. Cały czas wyskakiwała plansza z napisem, że komputer jest nie sprawny, zarażonym wirusem. Nie mogłem tego obejść. Wirus był tak silny, że żadne lekarstwo komputerowe, antywirusowe nie dawało za wygraną. Faszerowałem mój komputer lekami, szczepionkami, psychotropami, antybiotykami a nawet czystą adrenaliną. Bezskutecznie. Nie wiedziałem, co robić. Zauważyłem, że im bardziej i częściej dotykam klawiatury, tym mój komputer jest coraz bardziej chory. Głodna raka klawiatura pokrzepiała się stymulującą go trucizną, z opuszków moich palców. Absorbowała czyste zło wprost z nich, jak lekarz, który pobiera krew przez nakłucie w opuszek. Po dwóch dniach choroba zaczęła drążyć przez sieć. Infekując wszystko na swoje podobieństwo i składając gdzie się tylko da jaja następnych potomków nowego wirusa, którego ja jestem ojcem. Chcąc czy nie musiałem iść do sklepu komputerowego. Nie obawiałem się tym, że ktoś znajdzie źródło wszelkich zmagań wszystkich internautów, czy nawet rozszyfruje mnie. Chodziło o spotkanie, stanie twarzą w twarz z osobnikami ludzkimi tak pewnych siebie, tak przerażająco normalnych.

W sklepie młody chłopak powiedział, że zreperuje mój komputer, tylko, że to trochę potrwa i będzie mnie dosyć sporo kosztowało. Nie interesowały mnie koszty. Potrzebowałem maszyny do pisania, który świeży tekst puściłby od razu w świat. By ci, którzy go czytają byli na bieżąco z moimi dokonaniami i myślami.

Czekałem pełne cztery dni. Odwiedziłem cmentarzysko jeleni gdzie robiłem jesienne porządki. Wróciłem do pracy. Obserwowałem przechodniów. Wieczorami zabijałem błąkające się bezdomne psy. Zostawiałem ich zmasakrowane nienaturalnie ciała na widoku poranka. Zastanawiałem się, co pomyślą ludzie, policja czy ktokolwiek, gdy zobaczą psa z oderwaną głową i wsadzoną w odbyt.

Przyszedł czas odbioru. Przybyłem, kiedy nie było żadnego klienta. A gdy przyszło mi płacić, położyłem dłoń na głowie młodego chłopaka, ścisnąłem ją i zacząłem wgniatać w podłogę. Czułem jak jego głowa pęka pod moim uściskiem. Jak łamie się kark i kręgosłup, który przebił się mu przez plecy. Miednica została zmiażdżona siłą ośrodkową. Kolana przebiły się i łamały. Jego głowa stała się strasznie płaska, wbita w szyję. Gdy skończyłem, wytarłem dłoń w chusteczkę higieniczną i spojrzałem na niego. Wyglądał zupełnie inaczej. Zresztą każdy wygląda inaczej jak się doprowadza do skurczenia człowieka, który miał metr osiemdziesiąt a teraz ma metr dziesięć.

Zabrałem komputer do domu i reperowałem jego siły, tak jak reperuje się siły człowieka, który co niedawno wyszedł z choroby.

Błądziłem całą noc zagubiony w lesie jak małe dziecko. Tylko, że w przeciwieństwie do niego nie bałem się niczego oprócz siebie samego. Poprzez powykręcane drzewa starego lasu szedłem niestrudzony w mroku i zimnie. Wiedziałem, że jestem blisko miejsca mojego przeznaczenia. Powtarzałem sobie marzenia, że kiedyś wybuduję swój własny obóz koncentracyjny. Przysiadłem na chwilę, na parę chwil, ale nie ze zmęczenia tylko po to by pisać. Las szumiał wiatrem, pachnął sosną, a w księżycowe światło wzlatywały sowy i nietoperze. Z ziemi zaczęły wychodzić ryby. Mutanty żyjące bez wody. Mające w swoim ciele defekt, mające łożyska jak u tych, co przedstawia ta nazwa. Drążyło one trawę chcąc się zbliżyć do mnie. Tak samo skonstruowane były wychodzące po nich meduzy i kraby. Karmiące się roślinnością tutejszych lasów. Obeszły mnie jak dzieci, które zauważyły coś, co ich interesuje. Chyba trafiły na mnie nie przypadkiem. Zawarłem z nimi układ. Mogłem na nie liczyć w razie problemów. Na takich wiem już instynktownie, że mogę im zaufać. Dotykałem je a one wydzielały w moje ciało toksyny, które miały nas przybliżyć do siebie, jednocześnie uznając ich martwy język za swój własny. I tak rzeczywiście było. Nie mówiły nic, ale przedstawiały mi urywki słów i obrazy, z których miałem skonstruować pejzaż całego zdania. Opowiedziały mi, co robią. Że są stworami nocy, które wychodzą, gdy wszyscy zasypiają. Opowiedziały mi, co się wtedy dzieje, co robią. Obiecały mi, że będą wysyłać mi na odległość, telepatyczne sygnały właśnie z tej nocnej pory, kiedy przejmują władzę nad rzeczywistością podczas nocnych, głębokich snów. Ich ciała mieniły się w świetle księżyca. Czekały wraz ze mną aż nie skończę szypułkować kolejnych zdań. Potem wskazały mi telepatycznie drogę, którą zacząłem iść, zadowolony z siebie i z tego, że znalazłem pokrewne dusze.

Nie minęło parę minut, kiedy znalazłem się u wylotu lasu. Widziałem mieniące się cienie tych stworzeń. Obmyślałem, do czego mogą mi się przydać. Bowiem powstawała chyba już ta niezwykła pora. Przede mną była dosyć spora chwila marszu. Łączyłem się w kroku z ich podświadomością, by lepiej zrozumieć to, co mi powiedziały.

Gdy wszyscy zasypiają. W każdym mieście, wsi, bądź gdziekolwiek, nadchodzi pewien ukradkowy czas w pełni nocy, kiedy to wszyscy zasypiają i śnią głębokim snem. Dosłownie wszyscy w całym mieście, wsi lub gdziekolwiek.

Wyjaśniły mi, co dalej się dzieję. Po części wiedziałem, bo sam nie często śpię. Uważam, że życie jest za krótkie by marnować je na coś takiego jak sen. Po śmierci się wyśpię.

Telepatycznie łączyłem się i widziałem kolejne obrazy, jak rzeczywistość dobrze mi znana zmienia się za sprawą tych stworzeń, tworząc coś, czego ja nie mogę i o czym ja właściwie marzę. Niebo zamyka swą przestrzeń, płodząc obrazy nie wykryte ludzkim okiem i nie do zaakceptowania przez ludzki umysł. Trzeba by być nadczłowiekiem władającym niesamowicie wszystkimi językami świata, by móc coś takiego opisać. Ja popełniam tylko daremną próbę opisania tego wszystkiego jako naoczny świadek, moim prymitywnym językiem. Przystanąłem na chwilę, by mieć jasność mroku opowiadanego przez nie. Nie wszyscy mają okazję zobaczyć to, co zamierzam opisać, bo większość wtedy śpi, jak to wynika z założenia. Mi się udało za ich sprawą oszukać tą porę i być naocznym świadkiem tego wszystkiego. Czyżbym sam nieświadomy zasypiał akurat o tej porze? Możliwe. Zatapiając się w marzenia senne bez wyraźnego sensu. To świat, w którym wszystkie dobrze znane nam przedmioty, zmieniają się w przedziwne formy. Nie musicie mi wierzyć, wiem, że nie wszyscy śpią, a ja to robię tylko dla osobistego wyrzucenia tej wizji z siebie, i podzielenia się nią z innymi.

Gwiazdy zaczynają spływać z nieba. To początek tego wszystkiego. Budynki mogą odetchnąć. Po ulicach zaczynają jeździć atrapami samochodów. Wyglądając tylko jak ich nędzne kopie ulepione z gliny, pełnej bruzd i kurzajek. Mkną one pozostawiając za sobą zgniły odór spalin, jak rozkładu. Nie wiem czy to był obraz przejęcia martwego wszechświata, czy obraz widziany oczami martwych, którzy przenikają przez nasz wymiar właśnie tą porą. Budynki rozciągają się w przód i w tył, jak ulepione z gumy. Zupełnie jak ludzie przeciągający się o poranku. Czasami splatają się ze sobą jak młodzi kochankowie. Ogień w bojlerach w mieszkaniach sam się zapalał i sam gasł. Spod śmietników uciekały cienie rozświetlając się, unosząc do nieba, odbite światło księżyca i inne wyładowania elektryczne.

Z oddali dobiegał mechaniczny oddech ulicy oraz krople nieba wpadające w głęboką toń asfaltu, tworzące na niebie kręgi. Kable telekomunikacyjne drgały lekko wydając z siebie cichy basujący dźwięk. Zegary tykały nierówno, każdy w swoim tempie, niby ich odpowiednik zegarów biologicznych. Chodniki odpływały, niby wodne dywany, zmieniając miejsce jak wieczny tułacz lub uciekinier szukający azylu. Wiatr przynosił ze sobą różne zapachy oraz trociny. Wszystko milkło i ustawało na swój sposób, tylko dla ludzi. Znikało to wszystko, gdy tylko pierwszy z nich się budził. Zazwyczaj było to małe dziecko rozproszone i zdezorientowane, co się dzieję, które śni o tym świecie i autentycznie go przeraża. Dzieci, jako jedyne istoty mogące dostrzec ten świat.

Łożyskowce pokazały mi rozbudzenie tego, uprzedzając, że następnym razem pokażą mi więcej. Pokażą mi tych, co próbują oszukać sen, albo na wpół senni przebudzają się w środku nocy, tworząc niesamowite sny na jawie. Sami będą mnie wplątywać w ten świat, jeśli zechcę być jego integralną żywą częścią. Jednak ten świat miał pewien defekt. Jeśli założyć, że to inny wymiar, inny świat, to nigdy na stale nie będzie go mogła przejąć rzeczywistość. Chociaż jakby pomyśleć, to może kiedyś spróbuję wraz z łożyskowcami wynieść to na światło dzienne. Ach kolejna piękna dwuznaczność. Zgodziłem się, bo nie każdemu trafia się istnieć w dwóch wymiarach jednocześnie.

Idąc na cmentarzysko jeleni, znalazłem stary rower porzucony w krzakach. Wsiadłem na niego i zacząłem jeździć po okolicy. Na zachodzącym niebie pojawiały się ostatnie sińce. Jeździłem wolno dla przyjemności. W oddali słychać dzwonienie zamykanych torów na przejazd pociągu. Widziałem jak w moją stronę idzie młody chłopak wyprowadzający psa na spacer. Zwolniłem nieco i obserwowałem go, by być pewnym, że mnie zauważy. Gdy zawiesił ukradkiem na mnie wzrok, zaimprowizowanym gestem zahaczyłem rower i spadłem z niego, przewracając go na siebie. Wyglądało to niedołężnie, i tak miało być. Zerkałem na niego jak podbiega wraz ze szczekającym psem. Robiłem grymasy twarzy, by się trochę postarzeć, by młodzieniec myślał, że jestem na coś chory.

Poczułem dotyk dłoni na moim ramieniu, próbując sprawdzić czy jestem przytomny. Otworzyłem niemrawo oczy, bardzo powoli. Spytał czy wszystko w porządku. Przytaknąłem, i odrzekłem, że gdyby nie on musiałbym czekać na łut szczęścia, aż ktoś nadejdzie i nie pomyśli sobie, że jestem menelem. Bowiem już mi się to zdarzało, zasłabnąć. Tak mu powiedziałem. Pomógł mi wstać, przytrzymał mnie bym złapał równowagę. Gdy stałem już pewnie, zrobiłem parę kroków w stronę roweru. Niby pewnie, ale zachwiałem się jakbym miał zaraz znowu upaść. Chłopak złapał mnie znowu i przytrzymał. Spytał się czy daleko mieszkam i czy może wezwać jakąś pomoc. Powiedziałem, że nie trzeba, ale jeśli byłby łaskaw i miał nieco czasu, to czy nie mógłby mnie odprowadził na cmentarz. Spytał się, na który, a ja wskazałem, że na cmentarz jeleni. Patrzył na niego przez chwilę, pewnie przypominając sobie legendy tego miejsca, które są w stu procentach moją zasługą. Przytaknął. Wszakże, co mu może zrobić stary dziadyga, który ledwo stąpa po ziemi.

Zaczęliśmy iść. Z początku szedłem niepewnie, przytrzymywany częściowo przez chłopaka, który również prowadził mój rower. Po kilkunastu krokach zacząłem iść pewniej, a chłopak widząc to, zaczął nawiązywać rozmowę. Opowiedziałem mu o farmie, którą mieli moi ojcowie, i mieli rodzinę wspaniałych rasowych jeleni, które kochali równie mocno jak mnie, ale po ich śmierci, rozstrzelaniu przez oszalałych kłusowników, załamali się i umarli ze smutku. Historia była prawdziwa, wyczytana z nagrobka, ale na pewno nie moja. Chłopak nawet dobrze udawał, że mu przykro. Uśmiechałem się w duszy. Jestem genialnym łgarzem. Dlatego zostałem pisarzem. Powiedziałem, że raz w tygodniu od czternastu lat szedłem nie na grób rodziców, ale właśnie na grób tych jeleni.

Następny kwadrans przeszliśmy w milczeniu. Wyczuwałem niepokój, gdy młodzieniec przeszedł przez cmentarną bramę. Denerwowała mnie w nim ta zabobonność, wpajana od najmłodszych lat. Przeszliśmy kilka cmentarnych uliczek aż doszliśmy do najokazalszego z nich. Chłopaka stanął przed grobowcem, a ja zaraz przy nim, chwila nie uwagi, i mogłem go zepchnąć w dół otwierając właz.

Zszedłem zaraz za nim. Niestety nie miał wielkiego szczęścia. Skręcił kark. Nachyliłem się nad nim i przypatrywałem jak z ust wypływa krew. Doszła mnie myśl, że ciało ludzkie jest strasznie słabe. Kości są łamliwe, jak również skóra. Rozejrzałem się po wnętrzu, przypominając sobie pracę sprzed tygodnia. Wtedy nadeszła mnie dziwaczna myśli. Pies, który na mnie szczekał, już przestał nadziany na mój but, który przebił go na wylot.

Zaszedłem do pomieszczenia, które było za moją salą tortur. Za nią był mały pokoik mieszkalny, w którym stał telewizor, szafy, krzesła. Zaciągnąłem chłopaka do pokoju. Najpierw metalowym kijem rozwaliłem mu szczękę, potem naciąłem jego usta. Wypatroszyłem podniebienie. Skóra jest rozciągliwa, więc nie miałem problemów większych ze wsadzeniem w jego gębę odtwarzacz kompaktowy. Musiałem użyć wszelkich sił, jakie we mnie tkwią by natrudzić się z rozciąganiem, ale do oporu, by jego twarz nie pękła jak balon, i nie przerwała się jak stara mata. To samo udało mi się zrobić z jego klatką piersiową. Po usunięciu wszystkich kości i wnętrzności, by jego ciało wciąż wyglądało jak ciało, wsadziłem w niego telewizor. Spojrzałem na ten obraz. Uznałem, że jest świetny i, że z wieloma ludźmi można przerobić mieszkanie na wspaniałą awangardową sztukę. Tyle, że to wymagało czasu. Potrzebowałem czegoś więcej. Skóra młodego człowieka była zbyt twarda i zbyt mało rozciągliwa. Wróciłem do mojej salki tortur i podszedłem do dziewczyny, którą jakiś czas temu zostawiłem przykutą do ściany. Odczepiłem łańcuchy, była leciutka. Zaniosłem ją do pokoju. Posadziłem ją na stole i zacząłem badać jej twarz. Nie była jeszcze krucha. Była cienka i rozciągliwa, co wymagało wielkiej precyzji. Złamałem jej kark, by głowa, twarz była uniesiona do nieba. Posadziłem ją koło jednej z nóg stołu. Podniosłem nogę stołu wymierzyłem jej w usta. Na zasadzie wbicia na pal tylko, że odwrotną stroną i drewniana noga zaczęła przedzierać się przez jej wnętrze, ostatecznie wychodząc centralnie wymierzona odbytem. Potrzebowałem jeszcze trzech nóg. Ale nie miałem dzisiaj już na to ochoty.

Wpis 5. Odludzie

Gdy nadchodziła soczysta noc. Postanowiłem przywołać łożyskowce. Chciałem zobaczyć drugi świat, sny innych i jednocześnie sam doznać nowych doświadczeń, które będą jakby moim drugim życiem poza rzeczywistym. Łożyskowce przechodziły do pokoju najróżniejszymi wejściami. Położyłem się i próbowałem zasnąć, ale jednocześnie zachowując resztki mojej świadomości rzeczywistej. Mogłem być wiernym obserwatorem, przeniesionym przez łożyskowce w różne miejsca. Słuchać historii innych, albo sam w nich uczestniczyć.

Minęło pół godziny od mojego zaśnięcia. Czułem jak mnie obłażą. Stałem się bohaterem pierwszej opowieści, podczas gdy wszyscy zasypiali, ja trafiłem do nowego świata. Innego świata. Stałem się pierwszym przebudzonym. Moja jaźń zupełnie się zmieniła. Czułem się jakbym nie był sobą. Byłem kimś innym, obcym w obcej skórze.

Przebudziłem się rozkojarzony w środku nocy. Będąc niemal pewien, że dostaje halucynacji ze zmęczenia, bo to, co widziałem, nie było do końca normalne. Widziałem coś przypominającego meduzy, poprzyklejane do moich okien po drugiej stronie szyby. Poszedłem po omacku do kuchni, nie zapalając światła, myśląc, że meduzy reagują na nie. Dopiero we wewnątrz odważyłem się odpalić brązowe, mdłe światło nad kuchenką. Mieszkałem tutaj już kilka lat a czułem się zupełnie jak w obcym mieszkaniu. Wydawało mi się ono tak nierealne, że aż wprost nie mogłem uwierzyć. Wyjrzałem za okno. Nieznane cienie zaczynały przeskakiwać po trawie, przypominające kontury wielkich szczurów. Usiadłem i odetchnąłem głęboko. W kuchni stały dwa zegarki, odmierzające czas w tylko sobie znanym tempie, będąc zupełnie niezsynchronizowane. Odgłosy w rurach i w bojlerze brzmiały jakby ktoś w nie dmuchał. Jakaś potężna metaliczna istota o silniku zamiast serca. Koło lodówki leżała zielona torba podróżna, którą widziałem pierwszy raz w życiu. Bowiem trzeba napomknąć, że mieszkam całkowicie sam a i gości nie przyjmuję wcale. Chyba, że sam ich przyprowadzam.

Ktoś kichnął. Byłem pewien. Teraz, po drugim razie nie było nawet cienia wątpliwości, że ktoś tu był poza mną. Spojrzałem w stronę otwartych drzwi na prawo, od wejścia do kuchni, gdzie chodnik prowadził do przedpokoju. Dźwięki z rur na swój sposób koiły, a moje ciało poruszało się faliście w jej rytm, w przód powoli i raptownie w tył, by znów powoli opaść do przodu.

W miejsce w które byłem zapatrzony, rozległo się mlaskanie, głośne i soczyste. Cienka macka, z rozszerzająca się aż do zakończenia w stronę niewidocznego jeszcze ciała. Macka owijała się wokół ściany przyklejając się do niej. Ona jak i całe ciało, było giętką chropowatą gumą. Za nią pojawiały się kolejne trzy, a następnie ze środka wydobyła się podłużna ludzka głowa, całkowicie zdeformowana, mająca w sobie przypadkowy zlepek trzech twarzy. Było to jak ciało bez kości, rozciągające się w dowolnym kierunku.

Z szoku wyrwał mnie dźwięk dzwoniącego telefonu. Wprowadzając do świadomości ten realny dźwięk, który dobrze człowiek zna, mogłem się ocknąć. A przynajmniej na chwilę zignorować obraz przed oczami, jeżeli był on prawdziwy. Obejrzałem się za siebie i chwyciłem słuchawkę, próbując całkowicie zapomnieć. Przystawiłem ją do ucha i nasłuchiwałem. Trwała cisza radiowa, dudniąca i niepokojąca. Z tej ciszy wykryć można było szept, który narastał w uchu i jakimś dziwnym sposobem przeskakiwał do drugiego. Gdy szept był na tyle głośny, że można było rozróżnić poszczególne słowa, ale o ile był głośniejszy, dochodziłem do wniosku, że nie miały one sensu. Jedynie brzmiały jak ludzkie, ale były tylko jego kopią. Mowa przerodziła się w mlaskanie, które słyszałem jednocześnie w słuchawce, a jednocześnie dobiegające z przedpokoju. Patrzyłem na podłogę, omijając wzrokiem owe miejsce. Do moich stóp podpływała gęsta maź. Podniosłem wzrok, i zobaczyłem, że istota jest bliżej. Jedna z macek przypominająca ludzką rękę wirowała wokół własnej osi, rozciągając się i zbliżając w moją stronę. Gdy patrzyłem na rękę, obraz ten przypominał wkręcanie śrubki w gwint. Następna wydłużała się jakby wyrastając spomiędzy twarzy. Była nienaturalnie długa i powyginana przynajmniej w sześciu miejscach. Dłoń tej ręki była otwarta i głaskała ściany, podłogę i sufit wokół siebie. Opadając odwróciła się na drugą stronę, a z otwartej dłoni zaczęła wyrastać kolejna głowa. Bezkształtna kula nabierająca kształtów na moich oczach, porastająca włosami, w pustej twarzy zaczęły się kreować określone kształty, na których wyrastały oczy, nos i usta. Usta zaczęły się nieznacznie poruszać przeżuwając coś twardego. A potem spomiędzy nich wypełzać zaczynał mały paralizator. Spojrzałem na swoją dłoń, i upuściłem nie słuchawkę, lecz paralizator. Rozbijając się, części rozsypały się w różne strony, jak w awersie taśmy wideo, zaczynały składać z powrotem w jedność, stając się na powrót słuchawką. Z otworów zaczęła się na podłogę sączyć krew. Wstałem i podszedłem obok kranu, patrząc bezmyślnie na niego. Kran wyginał się, a końcówka wydawała się spoglądać na mnie, zaciekawiona, co robię. Odwróciłem głowę, próbując go zignorować, albo udawać, że go nie widzę. Wtedy trysnęła we mnie strumieniem zimnej wody.

Przebudziłem się, oblany wodą. Nie miałem pojęcia, co się stało. Usiadłem i rozejrzałem się po ciemku. Dostrzegłem szklankę obok mojej poduszki, zaraz przy stoliku. Czyżbym sam strącił szklankę oblewając się? Leżałem i patrzyłem w sufit, zmęczony. Zamykałem i otwierałem oczy. Nade mną swe macki rozkładała istota. Macki podobne do macek ośmiornicy. Zamknąłem oczy i odsunąłem głowę w bok, tak by pod powiekami mieć zarys istoty. Wolałem dostrzec w ostatniej chwili coś, co ma mnie trafić. Z natury nie jestem bojaźliwy, ale nadzwyczaj ostrożny, i jak nic na świecie, cenię sobie swoje własne życie. Gdy je otworzyłem widziałem tylko miasto za oknem. Gdy zamknąłem i otworzyłem je znowu, miasta nie było. Ponownie oddałem się niezwyciężonej woli snu.

Miasto za oknem zasłaniały rolety. Dziewczyna zamknęła pokój na klucz i postanowiła się uczyć i zdać wszystkie zaległości. Próbowała to robić. Była bardzo senna. Próbowała kawą i papierosami oszukać zmęczenie. Leżała w swoim łóżku i przewracała kartki książek i zeszytów. Usiadła i wsparła ręce na kolanach, na których dłoniach spoczęła jej głowa. Stała przy schodach prowadzących do piwnicy, jednak na dole nie było widać niczego i nie można było udowodnić, że była to właśnie piwnica. Trzymając się poręczy zaczęła schodzić w dół po równych stopniach z kilkoma nieznaczącymi nierównościami, które zakrzywiały się kolejno w okrąg. Zeszła na dół. Na dole był ciemny korytarz czegoś jak mieszkania w bardzo starym, nie odrestaurowanym od początku budowy, budynku. Szukała numeru 68. Dążyła korytarzem mijając kolejne, po obu stronach liczby od 61 do 67. Jednak tam, gdzie miał być numer 68 nie było niczego. Drzwi były zamurowane. Ściana wyglądała jakby w pierwotnym zapisie miało już nie być mieszkania o tym numerze. Dalej były mieszkania o kolejnych numerach od 69 do 74. Dziewczyna przeszła do końca korytarza zatrzymując się przy szafce na narzędzia. Weszła do wnętrza, a za futryną rozlegał się kolejny korytarz.

Szła przed siebie do samego końca, omijając kałużę. Naprzeciwko niej ściana na była taflą wody. Podążała do samego końca. Woda zniknęła, a gdy się odwróciła, nie było żadnego korytarza. Znajdowała się w małej ciasnej szafce pełnej mioteł, wiader i porozwalanych narzędzi. Spojrzała na drzwi. Na niej był numer 68. Pociągnęła klamkę i otworzyła je. Odwróciła się do tyłu. Za nią ponownie rozlegał się korytarz. Wszystkie światła w nim były pogaszone a tafle wody zaczynały ustępować na boki. Za nią była ogromna włochata kula, wypełniająca całą futrynę. Czym prędzej przeszła za drzwi. Zakręciło się jej w głowie i o mało nie spadła na dół, po schodach prowadzących do piwnicy.

Ku swojemu zdziwieniu znalazła się we własnym pokoju, jednak w innym miejscu niż wydało się jej, że zasnęła. Stała obok drzwi. Jej wzrok spoczął na śpiącej na siedząco osobie, na jej łóżku. Po chwili dotarło do niej, że to ona sama. Przebudziła się w łóżku, zastanawiając się nad snem, który wydawał się jej aż nazbyt prawdziwy. Zastanowiła się czy naprawdę obudziło ją dotknięcie ręki. Ziewnęła i rozprostowała ręce i nogi. Coś stuknęło w okno. Nie przejmując się tym, wróciła do czytania i analizowania. Przerwała, gdy usłyszała skrzypienie podłogi. Wytężyła słuch patrząc na nią. Ktoś po niej stąpał wolnymi kroczkami. Nikogo nie było. Czuła, że ktoś się do niej zbliża. Gdy postanowiła się ruszyć, kroki ustały. Przeniosła wzrok na zasłonięte okno. Przez kilka chwil, absolutnie nic się nie działo. Położyła się żeby w myślach powtórzyć materiał. Zamknęła oczy w pełnym relaksie. Gdy je otworzyła, nad nią unosiła się postać. Krzyknęła i zbiegła jakkolwiek z łóżka. Postać jak zjawa wirowała nad jej łóżkiem. Była rozmyta jak przez mgłę będąc w jasnej, półprzeźroczystej sukni. Z trudem pojęła, że to ona sama.

Stała między ciemnymi budynkami. Niskimi i bez okien. Naokoło nich były tylko światła rzucający blask na ulice. Poznawała swoje okolice i ale z trudem odnalazła swój budynek, którego wszystkie wejścia były zamurowane. Słyszała za sobą klaksony nieistniejących samochodów. Szła dalej w stronę centrum. Znów usłyszała klakson, tak wyraźnie, że aż odskoczyła na bok, myśląc, że jest tuż za nią. Gdy się odwróciła, niczego nie było. Lunatykowała po mieście w urojonym śnie. Poczuła, że coś się unosi i opada za nią. Poczuła jak bezwładnie opada na łóżko. Zeskoczyła z niego i podbiegła pod drzwi swojego pokoju. Oparła się o ścianę. Gdy wszystko przycichło, postanowiła wybiec na zewnątrz. Otworzyła drzwi i zaczęła biec przed siebie w ciemność. Potknęła się i stoczyła po schodach z powrotem do piwnicy.

Był wczesny ranek. Dalej tkwiłem na cmentarzysku. Wyszedłem ze swojej pustelni. Granatowe chmury sunęły po niebie, w niektórych miejscach zmieniając barwę od toksycznego słońca barwiąc chmury na róż, fiolet i pomarańcz. Szedłem przez gęsty park, ścieżką. Wokół mnie stały nagie drzewa z brązowymi liśćmi, ledwo żyjącymi. Pod butami szeleściły mi one wszystkie martwe, pomarańczowe, żółte i brązowe. Tak wyglądało stężenie pośmiertne natury. Czuć było zapach mokrych drzew, spalenizny i ptasich fekaliów. Nade mną ciągle krakały wrony, jak opętane. Było ich chyba tysiąc. Po prawej stronie miałem druciany płot a za nim, opustoszałem stare domki, wybudowane jeszcze chyba w XIX wieku. Wszystkie z kamienia i puste. Panował nieznośny chłód. Chmury odchodziły, a niebo było matowe, metaliczne. Szedłem dalej zagłębiając się w ten cudowny park. W oddali widziałem starą rzeźnię, a obok duży dom wielorodzinny, z którego wydobywał się szary dym. Stał opatulony mgłą. Cały w wyblakłym kolorze niebieskim i brązowym, ukryty między cienkimi łodygami drzew. Poczułem się jak w innej epoce. Wokół mnie wędrowały duchy minionego wieku. Chodzący dżentelmeni w cylindrach i czarnych garniturach, niosących ze sobą wielkie aparaty, albo skórzane teczki. Dochodząc w stronę domków, stąpałem po kamienistej drodze. Przy jednym z pustych domków, obdrapanych z tynku, chodnik był czarny od węgla. Spoglądałem w niebo pełne koron drzew i wron. Przestrzeń między domami wypełniał dym ulatniający się z kominów. Czułem spaleniznę, woń tego dymu. Na drzewach wyrastały jemioły. Szedłem dalej, tam gdzie prowadziły mnie moje wierne nogi, które zawsze wiedzą gdzie iść, bez pośrednictwa mózgu.

Im dalej szedłem, tym obraz wokół mnie był bardziej martwy. Jakby czas przyśpieszał i stawało się coraz zimniej. Po kilometrze dalej, drzewa nie miały ani jednego liścia na sobie. Zupełnie jakbym przeszedł cały miesiąc idąc przed siebie. Widok cywilizacji, budynków i dróg zdradzał coś zupełnie innego. Jakbym cofnął się o kolejne sto lat do tyłu. A im bardziej się cofałem w epoce, tym było zimniej i ciemniej. W pewnym momencie zaczął padać śnieg. Coraz więcej rzeczy znikało. Znikały domy. Dymów z komina w ogóle nie było. Nie było żywej duszy. Żadnego człowieka ani zwierzęcia. Wron, których było tak wiele, pozostała garstka. Szedłem dalej. Śnieg rozpadał się na dobre. Wrony zniknęły, a zamiast wioski, drążyłem po polnych drogach, częściowo zaśnieżonych, gdzie porozrzucane na horyzoncie było tylko kilka domków. Cofałem się do prehistorii. Czułem okultyzm, mistycyzm, coś starego i pierwotnego wokół. Do miejsca, z którego pochodzą wszystkie bajki i legendy. Do miejsca, w którym wszystko to było prawdziwe. Do krain starych, zmęczonych i otumanionych smoków śpiących gdzieś pomiędzy drzewami w zapuszczonym lesie. Śnieg przestał padać, ale wokół było go pełno. Zniknęły domy i wrony. Były tylko łyse drzewa wokół. Z oddali słychać było chrapanie jednego ze smoków. Szedłem dalej i dalej. Coraz głębiej. Aż zapadła noc. Przedzierałem się po ciemku, słuchając szelestu liści i nieznanych mi dotąd dźwięków lasu. Mistycznych dźwięków dawno żyjących istot. Zszedłem po stromej skarpie na ścieżkę prowadzącą w dół doliny. Przysiadłem na drodze i czekałem w milczeniu.

Przeczekałem tak w zupełnych ciemnościach całą noc. Dopiero o świcie wokół mnie ludzie guzdrząc się stawiali latarnie gazowe zapalając je. Szedłem ścieżką wzdłuż nich, a z każdym kilometrem, lampy były coraz bardziej nowocześniejsze. Wszedłem do miasteczka wyglądającego jak każde napotykane dzisiaj. Było ono tak samo martwe jak poprzednie, tylko, że zamiast domków, były niskie wieżowce. Chodziłem pomiędzy nimi. Znów słychać było krakanie wron, szum wiatru i na powrót była jesień w połowie owej pory.

Zastanawiałem się czy iść dalej, czy pozostać i poczekać na zmiany. Poczekałem przez chwilę. Zamknąłem oczy. Świat wokół mnie falował. Wokół przeskakiwały obrazy. Jakby miliony rzeczy, które działy się w miejscu obecnym teraz przede mną, na przestrzeni trzystu lat, odbywały się naraz właśnie w tej chwili. Trwało to nieokreśloną ilość czasu. Gdy na powrót otworzyłem oczy, poczułem się senny. Niebo było pełne rozszczepionych bordowych i ciemno niebieskich chmur. W tym momencie musiałem upaść, tracąc przytomność.

Obudziłem się w środku nocy w szpitalnym łóżku. Było ciemno. Wokół mnie chrapało kilka osób. Do ręki miałem przymocowaną kroplówkę. Wycieńczyłem organizm. Zbyt wiele doświadczeń. Mogłem uciec. Okna było otwarte, i byliśmy na niskim piętrze. Ale byłem zbyt słaby. Musiałem usnąć i zregenerować siły. Zamknąłem oczy i usłyszałem mlaskanie. Wiedziałem, że to znów łożyskowce próbują mi coś pokazać. Przedstawić kolejną historię. Nie wiedziałem, czy miejsce, w którym byłem, w tym mitycznym miejscu, było prawdą, że naprawdę dotarłem do jakiegoś nieznanego miejsca, czy po prostu to był kolejny realistyczny sens. A może zacząłem fiksować? Położyłem się wygodnie i ostrożnie by minerały nie przestawały spływać mi do żył. Spojrzałem na bezgwiezdne niebo w nowiu. Na ciemne chmury i zasnąłem.

Mężczyzna wstał z łóżka. Obok niego leżało dwóch innych. Zaraz też poczęli się budzić. Leżeli na jasnym gruncie, on prawie nagi też stał nie na podłodze, lecz na jakimś jasnym gruncie. Wszyscy troje zastanawiali się gdzie są, rozglądając wokół. Plener przypominał jasną, olbrzymią pustynię, na której nie było ani słońca, ani księżyca. Całe światło biło od gruntu, po którym stąpali. Na horyzoncie było pełno jaskrawych gór o nietypowych kształtach. Dalej były olbrzymie kratery. Zastanawiali się, na którym zakątku świata mogło być takie miejsce, w którym oni się teraz znajdują. Jeden z nich próbował coś powiedzieć, ale na próżno poruszał ustami.

Dał znak wszystkim żeby zaczęli iść za nim. Szli kopiąc biały pył pod bosymi stopami. Było chłodno. Jeden z trójki mężczyzn przystanął i spojrzał w niebo próbując ustalić za pomocą jasnych gwiazd niezasłaniających przez chmury, gdzie są. Zapytał sam siebie, jednak na głos. „Gdzie do diabła jest księżyc?”. Nikt mu nie odpowiedział, bo nikt nic nie słyszał. Niepotrzebnie tylko poruszał ustami. Zauważył, że inni też poruszają ustami, jednak nie wydobywa się z ich strun głosowych żaden dźwięk. Szli dalej przez jakąś godzinę, choć tutaj trudno było sprecyzować czas. Wędrowali między skarpami. Wokół, nie było absolutnie niczego. Żadnych ludzi, osad, czegokolwiek, co by wskazywało, że są tu jacyś ludzie. Aż jeden z nich coś zauważył. Podbiegł przed siebie i wskazał na punkt na horyzoncie. Wszyscy spojrzeli na niego i każdy z nich kolejno ruszając ustami, wszyscy powiedzieli to samo: „Przecież to… Ziemia!”. — Ostatnie słowo usłyszałem bardzo wyraźnie. Jakby ktoś nade mną je mówił głośno. „Ziemia. Halo. Tu ziemia. Odbiór. Słyszy mnie pan? Halo? Proszę się obudzić! Wstajemy”. Nie otwierałem oczu. Byłem zbyt słaby. Ta podróż mistyczna do kresu czasu mnie wykończyła. Ponownie musiałem stracić przytomność…

Gdy się obudziłem, dalej trwała noc. Byłem zdezorientowany, bo nie wiedziałem, jaka jest data. Do nosa miałem przymocowaną rurkę. Przespałem całą noc, cały dzień, i pół następnej nocy. Była godzina przed świtem. Leżałem jeszcze chwilę zanim wstałem, by nie upaść, zaraz po zejściu z łóżka.

Mężczyzna obok, stary i zasuszony, ściągał z siebie tackę z resztkami wczorajszej kolacji i odłożył ją na stolik obok swojego łóżka. Wstał z niego, przysunął wózek inwalidzki i wyjechał na nim z oddziału, praktycznie niezauważony. Stanął przy windzie i czekał aż nadjedzie. Po wejściu do niej zjechał na dół. Przejechał przez salę, na której ponad połowa pacjentów spała. Światła zaczęły gasnąć. Pielęgniarki zostawiły tylko matowy blask za oknem. Słońce zgrzytało chowając się za lasami. Kroplówki odmierzały czas. Poszczególne oddechy mogły być ostatnimi. W coraz dłuższych odstępach czasu, kroplówki zatrzymywały się. Wszystko nieruchomiało w powolnym ruchu zanikających maszyn. Proces się odwrócił. Do kroplówek, z żył, powracały sole i krew. Kroplówki były prawie puste. Mięśnie się napinały a żyły wystawały gotowe do tężenia. Kroplówki po kilku minutach były całe czerwone. Rozlegało się intensywne krakanie wron za oknem. A wewnątrz budynku, mlaskanie. Na podłodze rozpostarł się cień olbrzymiego kruka lecącego za oknem.

Starzec leżał pod pościelą, między tymi leżącymi, oddającymi krew do kroplówek. Na twarzy miał inhalator. Pod jego pościelą coś drgało. Nie on sam bezpośrednio. Jego ręce były całe sine. Brzuchy tych leżących obok na sąsiednich łóżkach pęczniały, żeby zaraz zapaść się w sobie. Teraz sam poczułem, że drganie pod pościelą dotyczy również mnie. Że to sam mój brzuch dygoczę. Bałem się odkryć kołdrę. Kroplówki zamierały w bezruchu. Żyły na rękach rozrastały się i rozwidlały. Przechodziły przez nie małe fragmenty mięsa, które dążyły do igły i przechodziły przez nierozciągnięte, potem przez gumową rurkę, aż po same wnętrze kroplówki. Kroplówka napełniała się mięsem, tworzącym poszczególne organy z wnętrza mojego ciała. Gdy niektóre z nich były już w pełni uformowane, poruszały się nieznacznie. Zapadając się i znów pęczniejąc. Mięso obrastała skóra, która jak skóra węża przenikała powłokę kroplówki, zrzucając ją na podłogę. Patrzyłem jak kroplówka formuje się w nieowłosioną, ani nieopierzoną formę obskubanego kurczaka, z odrąbaną głową, który jeszcze żył i najwyraźniej próbował odłączyć się od kroplówki i uciec.

Odłączyłem się. Podbiegłem do okna. Otworzyłem je i w momencie, gdy kurczak upadł na podłogę, weszła pielęgniarka, a ja wtedy już biegłem przez polanę w stronę lasu, biegnąc ile sił w nogach, ścigając się z czasem. Nie zwalniałem nawet by odetchnąć z ulgą. Biegłem do domu. Dotarłem przed północą. Do miasta. Czas dalej nie był tym, czym powinien.

Wpis 6. Dzieci przestrzeni

Nie spałem całą noc. Ostatnio spałem zbyt wiele. Nawet nie byłem zmęczony. Chociaż odczuwałem coś na miarę kaca. Robiłem porządki w mieszkaniu, późną porą. Lubiłem żyć w porządku i harmonii. Wszystko wymyłem, posegregowałem, wyrzuciłem stare śmieci, których nie używałem, a także stare zwłoki, które zaczynały cuchnąć. I o ile żyje w zgodzie z sąsiadami i nie wściubiają nosa w moje sprawy, nie mogę robić samowolki, i dopuścić do smrodu. Zwłoki dosyć łatwo było połamać. Wszystko powrzucałem do sześciu czarnych worków na śmieci, razem z pudłami, zbutwiałymi książkami i innym żelastwem i sześć razy łaziłem do śmietnika.

Nastał ranek, a moje mieszkanie wyglądało jak czysta rzeźnia. Otworzyłem okno, którego dawno nie używałem, i stanąłem na balkonie paląc papierosa. Dawno tego nie robiłem, i zupełnie zapomniałem, jaką przyjemność mi to sprawiało. Bierna obserwacja, ludzi idących do pracy, dzieci do szkoły i tak dalej. Przypominam sobie jak byłem dzieckiem.

Zastanawiało mnie to, dlaczego rodzice puszczają swoje małe, pięcioletnie dzieci, same do szkoły. Nie mają chyba wyobraźni. Na ulicy jest tyle zagrożenia, że aż się w głowię nie mieściło. Właśnie przez tą myśl postanowiłem zejść na dół. Poszedłem do pobliskiego kiosku i kupiłem gazetę. Obok bawiło się przed rozpoczęciem zabaw na pobliskim placu zabaw, gromadka dzieci. Kupiłem w kiosku cukierki na wagę. Cały obleśny kilogram. Przeszedłem kawałek, wokół placu, wystawiając torbę na widoku. Gdy dzieci mnie zauważyły, usiadłem na ławce, i zacząłem jeść te paskudztwa, które tak jak alkohol, zatapiały poszczególne smutki, i do alkoholu świetnie smakowały. Zwłaszcza do adwokatu.

Dzieci niepewnie zaczęły podchodzić do mnie. Dwójka z nich spytała się mnie niepewnie, czy nie dałbym im parę cukierków. Powiedziałem, że te są dla mnie, ale jeśli chcą to mogą pójść na chwilkę do mnie, gdzie mam jeszcze dwie takie duże torby. Odpowiedziały, że by poszły, ale zaraz muszą iść do szkoły. Powiedziałem, że mieszkam niedaleko, i na pewno się nie spóźnią. Odrzekły, że pójdą. Cała trójka poszła za mną, dzieląc się torbą, którą im dałem. Uwielbiałem dzieci. Były takie śliczne. Miały pełne buzię, i nie zadawały niepotrzebnych pytań. Ich świat był prosty, i nie było w nim miejsca na niepotrzebne rzeczy. Chociaż wszystko świetnie rozumiały. Szły za mną, a ja wchodziłem do wilgotnej ciemnej klatki. One za mną aż do drzwi. Rozglądałem się nie pewnie, ale teren wokół mnie był czysty. Wiedziałem. Miałem doskonały słuch, podobnie węch, i wyczułbym, gdy któryś z sąsiadów stałby przy drzwiach. Weszły do środka a ja zamknąłem drzwi.

Wszystkie weszły do pokoju. Ja usiadłem naprzeciwko na fotelu. Patrzyłem na dwie śliczne dziewczynki, blondynka i ruda, oraz chłopak, blondyn. Wszystkie dzieci miały nie więcej niż sześć lat. Miały piękne gładkie buzie, a u jednej z dziewczynek, u blondynki, widać było już zarysy biustu, co mnie zadziwiło. Spytałem jak mają na imię, kolejno z nich, i czy chodzą do tej samej szkoły, co ja. Wydawałem się chyba im przyjazny, sympatyczny i śmieszny. Spytały czy mam cukierki i czy im dam, bo nie chcą się spóźnić do szkoły. Otworzyłem barek nieznacznie, nie chcą by zobaczyły moją kolekcję odciętych kciuków. Lubiłem tak się bawić. Gdy się odetnie konającej, i uciekającej ofierze kciuk, zaraz panikuje, bo ręka traci przyczepność, i strach powoduje, że przewrócona osoba nie potrafi wstać.

Obiecane dwa worki cukierków postawiłem na stole, ale nie wypuszczałem ich z rąk. Spytałem się czy chcą iść dzisiaj do szkoły. Powiedziały, że nie chcą, ale nie mogą wagarować, bo rodzice się o tym dowiedzą. Odpowiedziałem im, że wiem jak to zrobić. Napiszę im zwolnienia ze szkoły na dzisiaj. Spytały jak ja chcę to zrobić, a ja oznajmiłem, że jestem lekarzem i mogę wypisać usprawiedliwienie, że są chore, i nie mogą przyjść do szkoły, za to mogą posiedzieć tutaj, obejrzeć telewizję i jeść słodycze, a usprawiedliwienie zaniosą jutro. Zastanowiły się przez chwilę, porozmawiały ze sobą trochę, i uznały, że i tak pewnie się spóźnią, więc zostają.

Oznajmiłem, żeby się rozebrałyby się nie zgrzały. Ściągnęły kurtki i buty, a jedna z dziewczynek sweter, bo w mieszkaniu było okropnie gorąco. Spytałem się czy chcą, aby słodycze smakowały lepiej. Powiedziały, że tak. Wstałem i powiedziałem, że jeśli chcą to muszą się wykąpać. Wtedy będą smakowały lepiej, a jak się wykąpią, to czeka ich dodatkowa niespodzianka, którą mam na specjalne okazję. Że jest to tak wielki sekret, i taka wspaniała rzecz, że muszą na nią zasłużyć, i muszą być czyści. Powiedziałem, że to nie zajmie dużo czasu, a nagroda jest naprawdę wspaniała. Zgodziły się jednogłośnie.

Zaprowadziłem je do łazienki, którą dobrze, że wypucowałem w nocy. Wyszedłem na chwilę, przeszedłem do mojego pokoju makabry i uruchomiłem kamerę wideo rejestrującą obraz z kamery ukrytej w ubikacji. Po tym wróciłem do nich. Włączyłem ciepłą wodę i usiadłem na sedesie, patrząc jak dziewczynki ściągają bluzeczki i koszulki, a potem spodenki, spódniczki, pończoszki i majteczki. Oglądałem ich małe tyłeczki i malutkie szparki między nimi. W pewnym momencie nie wytrzymałem, gdy mała blondyneczka, z długimi włosami, nachyliła się próbując coś podnieść wypinając tyłeczek, następnie podniosła nogę wysoko by wejść do wanny. Cieszyłem się, że ten widok będę mógł oglądać codziennie, bowiem wprost na nią była ustawiona kamera. Woda z natrysku pryskała na nich wszystkich.

Powiedziałem dziewczynce by wyszła z wanny, i poszła ze mną po ręczniki, których zapomniałem. Naga wybiegła za mną. Wprowadziłem ją do pokoju makabry. Zamknąłem drzwi, a ona spytała się gdzie są ręczniki. Stanąłem za nią i podniosłem. Zaczęła się śmiać. Złapałem za jej gardło i związałem ręce z tyłu sznurkiem. Jej usta zakneblowałem tak ciasno, że materiał strzępił jej piękną buźkę. Za mną stał monitor. Zauważyłem jak patrzy na nie. Włączyłem jeden z przełączników i próbowała krzyknąć, gdy zobaczyła siebie samą. Rozwarłem jej nogi i przywiązałem do przypadkowych mebli. Wyciągnąłem mojego napęczniałego członka i zacząłem go wsadzać w jej ciasną, dziewiczą szparkę. Ruszałem się powoli, bo manewr był ciasny. Krzyczała przez knebel, ale jej głos był wystarczająco przytłumiony. Ruszyłem mocniej i zaczęła z niej wypływać dziewicza krew. Ujeżdżałem ją, jak rasową kurtyzanę. Bardzo szybko doszedłem. Spojrzałem na swojego członka i go wyciągnąłem. Wokół było pełno krwi. Za dużo jak na dziewiczą krew, małej dziewczynki. Spojrzałem na jej twarz, która wydawała się jakby spała. Była nieprzytomna. W pierwszej chwili pomyślałem. Ale gdy jej skóra zaczęła bardzo szybko tężeć i być zimna, już nie byłem taki pewny. Rozerwałem ją. I przy okazji, przez przypadek skręciłem kark. Zobaczyłem, że dwójka w wannie zaczęła się niecierpliwić. Ściągnąłem dziewczynce knebel, rozwiązałem ją i przykryłem kołdrą. Wróciłem do ubikacji.

Dziewczynka spytała się gdzie jest jej koleżanka. Odpowiedziałem, że zasnęła i żeby nie krzyczała, by jej nie obudzić. Poszła ze mną to sprawdzić. Weszła do pokoju i podeszła do łóżka. Patrzyła na nią z poważną miną. Widać było, jak blondyneczka jest cała biała a jej usta są sine. Spytałem czy wszystko w porządku i powtórzyłem, że śpi. Ale ona mi nie odpowiedziała. Odwróciła się i prawie płacząc zaczęła wychodzić. Złapałem ją za włosy i pociągnąłem do tyłu, wsadzając knebel głęboko w jej gardło. Zaczęła się szarpać przewrócona i mnie drapać. Uderzyłem ją w brzuch nie za mocno by nie umarła, i nie za lekko, żeby straciła przytomność. Zamknąłem ją pod klapą łóżka i przygniotłem żeby nie uciekła jakby się obudziła.

Wróciłem do kąpiącego się chłopaka, z którym miałem też pewien pomysł. Powiedziałem mu, żeby już wyszedł z wanny. Dałem mu ręcznik. Wytarł się. Oznajmiłem mu, że dziewczynki już czekają i żeby się jeszcze nie ubierał. Wyszedł nagi i poszedł do pokoju makabry wraz ze mną. Gdy tylko zamknąłem drzwi, uderzyłem go metalowym kijem baseballowym, od którego ciosu upadł.

Chłopaka przeniosłem na wersalkę, w której leżała dziewczynka. Wziąłem mój finezyjnie zaostrzony nóż i tak jak się obiera jabłko tak zdzierałem z niego pierwsze płaty skóry. Ból obudził go momentalnie, jak sole trzeźwiące. Nożem podciąłem mu grdykę, na tyle głęboko, by od razu zakończyć jego życie.

Gdy zdarłem skórę, zacząłem ją kroić. Nagi stanąłem przed lustrem i zacząłem ją na siebie nakładać jak gumowy kostium. Gdy skończyłem, to nie było to. Nie czułem się dzieckiem, nawet będąc w skórze dziecka.

Ściągnąłem ją. Wziąłem całą trójkę i wsadziłem po workach na śmieci. Ciała zniosłem do piwnicy. Nikt właściwie do nich nie chodził. Były potężne, labirynty starej kamieniczki, na którą składało się w różnych kierunkach, kilka pozlepianych ze sobą domów. Tylko piwnica nie była oddzielona. A ja miałem swobodny dostęp do każdej z nich z osobna. Otworzyłem jedną z nich, gdzie miałem wykopany zapasowy dół. Wysypałem ciała trójki dzieci, i zasypałem je wapnem, które w niej trzymałem. Wszystkie ciała przykryłem bardzo dokładnie. Schowałem worki, i wróciłem na górę. Odwiedzę to miejsce za jakiś czas, sprawdzić czy wszystko w porządku z rozkładem.

Nagrzany plac zabaw, puste ławki, a całym tym ukropie, huśtawki, popycha wiatr. W pustej piaskownicy palonej przez słońce, topiły się porzucone zabawki skrzypiące huśtawki prażone żarem słońca. Kiedyś bawiły się tu dzieci, dzisiaj placyk pusty stoi, odbijając echa śmiechów dzieci. Podczas zabaw dziewczęce włosy falowały, przekrzykując się nawzajem podczas zabaw, takie piękne i niewinne. Pamiętam to wszystko, mimo że teraz, rozmyślałem o chwilach, beztroski tych dzieci, gdy same siedziały, tam umykały z falami powietrza, mknących przez ciało, podczas huśtania. Pamiętam też dzisiaj, zabawy w berka. Dziwaczny rytuał. Dziś placyk mijany z daleka, jak miejsce przeklęte, przez wszystkich rodziców, dzieci nareszcie pilnowane, a nie porzucone, na własnym podwórku. Zamknięte, bezpieczne w miłosnych uściskach, pocieszani, że będzie lepiej, że nikt ich więcej nie skrzywdzi, ze zapomną o chwilach, strachu przed huśtawkami, kiedy to obcy ich huśtał, a potem całował.

Wpis 7. Aztecka mozaika

Raz na miesiąc oddaje się pewnej filozofii, która jest straszna, z punktu widzenia zwykłego, nudnego człowieka. Bowiem komplikacja myśli, tkwi głęboko w filozofii prostoty tych wszystkich, robionych na jedno kopyto horrorów. Jedno mnie poraża w tych wszystkich filmach. Brak sensu, brak realizmu, oczywiście nie wizualnego, lecz psychicznego. Widz się boi, ale nie do końca wie czego, czuje tylko trwogę i obrzydzenie. A jak takich filmów, tak jak ja, obejrzy więcej, przestaje go to lękać. Jeśli bowiem kręcić film z tego gatunku, to dlaczego żaden scenarzysta nie zada sobie trudu, wpleść w durną historię, o kolesiu z toporem, nożem, piłą mechaniczną, czy cokolwiek innym, filozofii. A jeśli nie ma w filmie filozofii, a scenariusz jest banalny, to dlaczego nie zająć się filmowaniem eksperymentalnym, i nie mrugać cały czas światłami, albo cały czas siedzieć w mroku, tylko na bazie starych, wytartych schematów, zrobić film, który miałby scenariusz jak inne, ale zabrać się za nowoczesny montaż, surrealistyczne ujęcia, sceny i miejsca. Wtedy wyszłoby coś.

Oczywiście nie kręciłem horrorów, jedynie realizowałem pewnego rodzaju pożywkę i inspirację dla żądnych wrażeń. Niektóre horrory bazują na faktach, jeśli kiedyś ktoś znajdzie to miejsce, wyjdzie z tego doskonały horror. Oczywiście, jeśli scenarzysta i reżyser zrozumieją moją wizję.

To, co robię, jest typowym scenariuszem dla horroru. Cmentarzysko jeleni jest na odludziu, krąży o nim wiele strasznych legend. Grupka ludzi albo trafia w to miejsce przypadkiem, na przykład, gdy im się psuje wóz, i szukają pomocy, i nie wiedzą o tym, co się dzieje w tym miejscu, a potem się dowiadują. Albo rozbijają się i wiedzą. Albo specjalnie tu przyjeżdżają, by sprawdzić, czy miejsce na fakcie jest nawiedzone. Zazwyczaj okazuje się, że jest, no bo przecież ja tu jestem.

Wtedy zaczyna się gonitwa za poszczególnymi typkami z danej grupki. Są to niesamowite emocje, kiedy przebieram się w różnorakie stroje, które sam projektuje. Najbardziej przerażające. Zastawiam pułapki, które zabijają ich istnienie. Mam wbudowane w nie różne wynalazki, które doprowadzają do paranoi każdego osobnika. Potem ich zabijam. Niektórym nawet udaje się przed śmiercią dotrzeć do miejsca, gdzie chowam wszystkie trupy. Gdzie całe ciała doklejam w wielkiej grocie, zaklejając nimi sufit i ściany, tworząc jakby piekielne bramy, albo makabryczną aztecką mozaikę.

Taka grupka odwiedza mnie przynajmniej raz w miesiącu. Odwiedziła mnie ona także dzisiaj. Przebrałem się w brudne szmaty. Nałożyłem na twarz maskę mającą kilkanaście ust na twarzy, i nic poza tym. Wyglądałem jak obraz Picassa, który tworzy własne dzieła. O coś takiego mi chodziło. Dzieło prawie miałem skończone. Dzisiejsze sześć trupów. I jeszcze ze dwa czy trzy razy, i dzieło będzie skończone. Myślę, że nie długo przestanę odwiedzać to miejsce, robiąc z niego legendę, którą będę odwiedzał rzadko, by nie zostać złapanym, albo zabitym, bowiem jestem także istotą ludzką, wbrew pozorom. I będę tylko pogłębiał tą legendę, a miejsce stanie się sławne na cały świat.

Około południa zadzwonił Jan. Zdał mi, jak co miesiąc całkowitą relację, co się dzieje w domu w górach. W pewnej mojej samotni. Czekałem do ostatniej chwili. Za jakiś czas miała nastąpić kulminacja. Mój najważniejszy cel. Cel mojego życia, o którym nie chcę jeszcze pisać.

Gdy wróciłem do domu, zajrzałem do skrzynki na listy. Sprawdzałem ją za każdym razem, kiedy wychodziłem z domu. Jednak dzisiaj oprócz ulotek i rachunków, których nie płaciłem, dostrzegłem list bez adresu zwrotnego. Otwarłem go zanim doszedłem na górę, a nim przekręciłem klucz w zamku, doczytałem go do końca. Był to list, od mojego przyjaciela Piotra. Było z nim naprawdę źle. Wyczuwałem w jego liście desperacje, złość i niechęć do życia. Postanowiłem do niego pojechać, jak najszybciej, póki nie jest za późno, na cokolwiek, bowiem w życiu należy spodziewać się wszystkiego. Wziąłem szmaciany plecak, parę rzeczy, i wyruszyłem.

Jechałem pociągiem praktycznie na gapę, bo jestem zbyt skąpy żeby płacić za bilet, a za pieniądze, praktycznie kupuję rzeczy, które nie można pozyskać w żaden inny sposób, albo w ostateczności, kiedy nie ma innego wyjścia. Oczywiście z tej sytuacji było wyjście, ale nie główne tylko pokrętne przez drzwi toalety i przez okno, przez które wyrzuciłem upierdliwego konduktora. Nikt nawet nie zauważył, że wypadł i, że go nie ma dłuższą chwilę.

Pół godziny później znalazłem się na obskurnym dworcu, słuchając jednym uchem opowieści zapijaczonych meneli obalające rządy polityki naszego kraju, wiedząc więcej o nich, niż oni sami.

Po kwadransie, olewając totalnie ruch drogowy, przeszedłem przez jezdnie doprowadzając samochody do pewnego rodzaju białej gorączki prowadzącej do amoku. Na następnej poczekałem na światła, aż rozpędzone samochody przystaną na chwilę, bym spokojnym krokiem przeszedł przez pasy, i z drwiącym uśmieszkiem patrzył jak osoby za kierownicą wkurwiają się widząc mój szczery, wredny uśmieszek, i jak tylko czekają na zapalenie się zielonej lampki, by z byka przywalić w pedał gazu by mnie nastraszyć. Ale ja jestem sprytniejszy i szybszy, i tylko widząc jak przejeżdżając, stojąc na chodniku macham im wszystkim ochoczo, w geście przyjaźni. Czasami u niektórych nie ma aż tyle dobroci, co we mnie i wystawiają mi obelżywy gest przez okno, którego sens i znaczenie wyraźnie rozumiem. I jak tu można być miły i przyjacielski dla świata. Za każdym razem, gdy próbuje wykazać dobrą wolę, wszyscy robią na opak. Ale nie przejmowałem się tym, bo miałem o wiele większe zmartwienie. Kolejne dziesięć minut i byłem już pod klatką.

Nacisnąłem guzik domofonu, i czekałem na sygnał. Odezwał się cichy, niemrawy głos, którego z początku nie rozpoznałem, i przez chwilkę myślałem, że pomyliłem adresy. Ale powiedziałem, że to ja, i już bez gadania, usłyszałem dzwonek otwieranego domofonu. Po którym, jak nie trudno się domyśleć, wszedłem na górę i zapukałem trzykrotnie.

Siedział sam na krześle w przyciemnionym od brudnych szyb pokoju. Był tylko w slipach. Jego czarna skóra była ciemniejsza niż kiedykolwiek i wyraźnie zwiotczała, zupełnie jak u sześćdziesięciolatka, a miał on dopiero 26 lat. Jego twarz była w siniakach i strupach, przypominając nie odrestaurowany obraz renesansowego arcydzieła. Zaczął mówić z oporem, wyrzucając swoją dozgonną złość do białych rasistów, którzy różnymi metodami, próbowali się go pozbyć z dzielnicy białych. Znałem go od dzieciństwa, byliśmy w tym samym wieku, i praktycznie tylko ja byłem jego prawdziwym przyjacielem. I nikogo w tym momencie nie powinno dziwić, dlaczego ja i on to robiliśmy, dając upust naszemu sadyzmowi wobec ludzi. Pokój wyglądał jak melina. Przyglądałem się jego wychudzonej postaci. Schudł, co najmniej dwadzieścia kilo od ostatniego razu, gdy go widziałem trzy miesiące temu. Marniał w oczach, a ja miałem mieszane uczucia, bo sam nie wiedziałem, co powinienem czuć. Zbyt wiele w mojej krwi było zawiści do wszelkich ludzi, by ten widok mnie poruszył.

Gdy skończył mówić, opowiadając, co się stało od ostatniego razu, zamyśliłem się. Słuchałem go w skupieniu. Jednak musiałem coś powiedzieć, bo sam zamilkł, pewnie myśląc, że go w ogóle nie słuchałem. Zaproponowałem by się stąd wyrwał. By sprzedał mieszkanie i przeniósł się do mnie, chociaż na jakiś czas, do momentu, kiedy nie znajdzie nowego celu i póki nie wydobrzeje. On milczał w dalszym ciągu. Zastanawiałem się czy zasnął z otwartymi oczami, czy nie żyje. Gdy miałem już wstać, odezwał się ochrypłym głosem. Odpowiedział, że mieszkając u mnie, będziemy sobie wchodzić w drogę, bowiem mamy różne przekonania do tego, co robimy. On zabijał z zemsty, a ja z nienawiści, a to zupełnie nie idzie ze sobą w parze. Zaproponowałem, że może mieszkać w sąsiednim pokoju, na zasadzie współlokatorstwa. Powiedziałem, że obok mnie mieszka kilku kolorowych. W ten sposób możemy lepiej uniknąć kłopotów. Wziął głęboki oddech. Czułem się nieswojo, jak na deskach teatru, gdzie wystawiana jest jakaś niepokojąca, oniryczna sztuka. Słyszałem jak dyszy, głośno i z trudem. Coś mu siedziało w płucach, albo coś go przygniatało, bo jestem pewny, że siedział zupełnie połamany, i jak go znam, nawet mu do głowy nie przyszło iść na pogotowie, gdzie jest pełno „pierdolonych białasów, którzy zamiast go ratować, będą odwlekali najprostsze zabiegi, by tylko się wykończył”.

Po czasie, nie wiem ile minęło, bo straciłem rachubę w liczeniu sekund na tykającym gdzieś w ciemnościach zegarku. Powiedział bardziej do siebie, że to by była jakaś myśl, po czym znowu zamarł, patrząc gdzieś w najciemniejszy kąt pokoju, jakby ciemność była jedyną rzeczą, uspokajającą i neutralną. Powiedział, że to będzie skomplikowane. Ale nie niewykonalne, dodałem. Po krótszej chwili dodał, że musi wszystko przemyśleć, zakończyć parę spraw, i w ostateczności się spakować. Napisałem mu mój numer telefonu i zostawiłem w widocznym miejscu. Odpowiedział, że jeszcze dziś zadzwoni. Mówiąc to dalej wzrokiem tkwił w czarnym punkcie. Wstałem i zacząłem się cofać w stronę drzwi, nie spuszczając z niego oka. Zamknąłem je jak najciszej tylko umiałem, jakbym nie chciał obudzić śpiącego niemowlęcia. Jakaś część mnie nie chciała iść, ale rozsądek podpowiadał, że nie mam wyboru, i muszę go zostawić, by sam uporał się ze swoimi duchami. Zamknąłem drzwi i stałem jeszcze przez chwilę przed drzwiami, wlepiając wzrok w plakietkę z nazwiskiem, które nie było jego, może poprzedniego lokatora, brzmiące bardziej biało niż sama biel. Dobra zmyłka. Gdy już miałem odchodzić, usłyszałem grzmot w jego mieszkania. Rzuciłem się na drzwi i pędem wpadłem do pokoju. Skurwiel trzymał w prawej dłoni dymiącego gnata, ciało opadło mu do przodu ukazując dymiący i zmasakrowany od kuli magnum tył głowy, a na suficie rozprysk krwi. Stałem zamurowany. Nie powinienem go zostawiać. Do tego dąży zemsta, do powolnego niszczenia siebie samego. Nienawiść jest lepsza. Zawsze nienawidzisz. A po zemście zostaje ci pustka, bez celu, który prześwięcał ci na samym początku. Głupi, jebany, czarny skurwiel. Dobrze, że sam się wykończył, inaczej ja musiałbym to zrobić…

Siedziałem w kuchni, robiąc porządek w szafkach. Moja paranoiczna fala sprzątania nie ustąpiła. Wykładałem na podłogę różnego rodzaju przyrządy pracy w kuchni a także narzędzia. Znalazłem rzecz, która mi się piekielnie spodobała, i na którą patrząc, od razu wziąłem ją w swoją rękę, chcąc jak najszybciej skończyć mój projekt. Ta rzecz to Najzwyczajniejszy w świecie mikser, który kury domowy wykorzystywały do miksowania jajek z mąką, koktajli i innych pierdół. Od razu wyrzuciłem te fajansowe rzeczy, nie wiem jak one się nazywają, te, co się kręcą i mieszają. Nie mam czasu na szukanie słów. Zbyt jestem podniecony. Wziąłem się za dorabianie rzeczy, które by je zastąpiły. Najpierw wypiłowałem, mniej więcej tej samej długości noże rzeźnickie, które były chlubą mojej kuchni i wisiały na ścianie jak gadżety zakręconego miłośnika samurajskich mieczy. Wyciąłem rękojeść, stopiłem metal tak, by pasowały do otworów, i łatwo je było wyciągnąć. Następnie dorobiłem sobie dwie olbrzymie poskręcane śruby z ostrymi zakończeniami oraz dwa okrągłe, piekielnie cienkie metalowe talerzyki, które oprócz tego, że się je wmontowuje, to odwracają się w różne strony. Do tego wszystkiego dołożyłem kuchenne nożyce, wałek do ciasta, cały w śrubach i z nożem na jednej z rękojeści. Oprócz tego tasak, tłuczek do ciasta, również ze sporą ilością gwoździ, a także stary, metalowy, olbrzymi toster i maszynkę elektryczną do krojenia owoców. W mikserze zamontowałem system jak w pile mechanicznej, że nie potrzeba prądu, a w maszynce elektrycznej, wymieniłem noże na bardziej solidniejsze i dłuższe. Także wymieniłem pokrywę na większa, by mogła w nią wejść ludzka głowa, a noże mogły tnąc niemal nawet szkło. Pracowałem aż do nocy, by w końcu usnąć.

Rano obudziło mnie natarczywe szczekanie kundla. Było ono głośne na całe osiedle. Wstałem całkowicie wytrącony z równowagi, że mój sen skończył się szybciej niż się spodziewałem. Usiadłem na łóżku. Szczekanie ustało, ale tylko na minutę lub dwie. Otworzyłem okno na oścież, tak mocno wnerwiony, jak bardzo tylko może być człowiek. Wzrokiem odszukiwałem kundla przywiązanego do drzewa, przed wejściem do przedszkola. Szczekał jak opętany i nikt do niego nie podchodził. Przez chwilę się zastanawiałem, czy ktoś go nie porzucił. Przy tej myśli tkwiłem coraz bardziej rozgorączkowany ze złości. Nie wiem czy to wyrzucenie z pracy, czy list mojego przyjaciela tak na mnie wpłynął, ale cokolwiek to było, wprowadziło mnie na drogę frustracji i złości.

Pies szczekał coraz głośniej. Nie mogłem się powstrzymać. Wziąłem jeden z najokazalszych z moich rzeźnickich noży. Ubrałem czarne dżinsy, koszulę i buty i zbiegłem na dół. Przeszedłem przez trawnik i przeskoczyłem przez ogrodzenie. Rozejrzałem się wokół czy nikt nie idzie i jednocześnie rozglądając się, gdzie jest pies. Usłyszałem go i momentalnie przyśpieszyłem kroku, cały zziajany ze złości. Złapałem za gardło, podniosłem i zacząłem dźgać, że zaczął kwiczeć, odciąłem mu łeb i wsadziłem kopniakami w cztery litery, z których chciałem zrobić kilkadziesiąt lub jedną, masakrując jego ciałko, wgniatając w ziemię. Musiałem się na czymś wyżyć. Niemal krzyczałem z frustracji, gdy go masakrowałem butem. Odsapnąłem, starłem pot z czoła i odszedłem za mur, słysząc w tyle krzyk dziecka, do którego zapewne należał, a następnie krzyk matki, tulącego dziecko do siebie, zakrywając mu oczy.

Schowałem nóż za pasek i przykrywszy koszulą, szedłem dalej. Chciałem dojść jak najszybciej do sklepu i wrócić. Przede mną szły dwie stare rury, na zbyt wąskim chodniku. Nie mogły sobie tego uświadomić. Nie mogły pojąć, że w ten kurewsko piękny dzień, ktoś się śpieszy. Chrząknąłem, ale nie zareagowały. Podbiegłem do jednej, złapałem za kark i rzuciłem całą siłą o ziemię. Jej czaszka pękła, przy zderzeniu i odbiła się od ziemi. Z drugą zrobiłem podobnie. Szedłem dalej. Kwadrans. Rowerzysta za mną zamiast zadzwonić dzwonkiem, o mało we mnie nie wjechał. Zatrzymałem go i skopałem z roweru, kierując go w stronę jezdni szybkiego ruchu. Wystarczył jeden nieskazitelny afekt adrenaliny by poszybował prosto pod szybujący tir. Przekopałem rower pod niego, by wyglądało to na wypadek i odszedłem, zanim zbiegła się hołota, chcąca popatrzeć sobie na rzeźnię.

Doszedłem do sklepu. Przepchnąłem się przez kolejkę mimo krzyków innych. Jeden miał czelność mnie uderzyć w ramię, mówiąc do mnie „ej ty koleś”. Zamachnąłem się z takim impetem, że moja pięść wgniotła mu całą twarz do środka, aż kości twarzy przebiły jego mózg. Wkopałem się. Musiałem uciekać. I tak też zrobiłem.

Moja frustracja i rządza wyładowania złości okazała się zbyt silna. Nie panowałem nad nią tego ranka. Poniósł mnie zwierzęcy instynkt. Musiałem uciekać. Ale bez paniki. Miałem zamiar zakończyć parę spraw. Nie wychylać się, by nie zostać zauważonym, a gdy sprawa przycichnie za dwa dni, będę mógł wyjść i uciec spektakularnie. Nawet, jeśli by ktoś mnie rozpoznał, jestem szybszy, zresztą pamięć ludzka nie działa tak wyraziście i będą mnie kojarzyć tylko jako deja vu.

Niemal zabarykadowałem się w swoim mieszkaniu, będąc cały czas czujny. Ale do wieczora nic się nie działo. Pewnie nie ustalili, kim jestem. Trudne to będzie, bo nikt mnie nie zna, a jednocześnie, nikomu nie przyjdzie do głowy, że jestem z tej dzielnicy. Za dobrze się wtedy ubrałem. Jednak to nie znaczyło, że byłem bezpieczny. Spakowałem torbę podróżną najważniejszych narzędzi. Zrobiłem zdjęcie kryształowej wazy, które mięso rozkładało się na słońcu dosłownie wyśmienicie.

Nadszedł wieczór. Byłem gotowy i miałem już wyjść, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Zastanawiałem się czy podejść, ale wolałem nie. Światło miałem zgaszone, a z mojego mieszkania nie wydobywał się żaden dźwięk. W drzwiach miałem klucz, który zaczął się przekręcać. I weszła postać menela, którego kojarzyłem. Zjadał resztki ze śmietnika tej młodocianej, którą zabiłem w ostatniej pracy. Na ramieniu miał zawinięte dziecko, niemal niemowlę, całe w strupach i oparzeniach. Weszli do środka. Menel przemówił kobiecym głosem. Głosem małej dziwki. Prawiła mi wyrzuty. Dziecko mówiło jak rozwinięty dorosły człowiek po wyższym wykształceniu. Mówił jakby wykładał, pytając, dlaczego zrobiłem im, to, co zrobiłem. Powiedziałem, żeby wyszli. Dzieciak zeskoczył na podłogę. Powiedziało, że jesteśmy rodziną. Chodził niepewnie na dwóch nogach. Menel wygrażał mi się, że zrobi mi to samo, co ja jej. Nie mogłem do końca tego pojąć. Czy to duch uwięziony przez mięso w ciele menela, czy zmorzył mnie może sen i nadeszły łożyskowce. Menel zaczął podchodzić do mnie. Chwyciłem za rękojeść noża, który przez cały dzień miałem przy sobie, jako narzędzie zbrodni, które w moich rękach jest najbezpieczniejsze, bo potrafię go użyć jak potrzeba, w każdej chwili. Poderżnąłem mu gardło. Upadł. Dziecko rozgniotłem pod butem. Patrzył na mnie jakby na to czekał.

Poszedłem do piwnicy, uprzednio zamawiając taksówkę mojego znajomego sodomity, któremu nieraz patroszyłem dzikie zwierzęta z lasu. To zaufany człowiek. Ciała skryte pod warstwą wapna, wybielały się wyśmienicie. Wziąłem młotek i przez kilka sekund rozdrabniałem resztki kości i mięsa, mieszając je z piachem, rozciągnąłem go po całej piwnicy, zamiatając. Nie było szans by ktoś to odkrył. Wyciągnąłem resztę nie uprzątniętych ciał, które w dalszym momencie służyły mi za moje dzieła sztuki. Spakowałem je wszystkie i gdy przyjechała taksówka, zajechałem na cmentarzysko jeleni.

Zszedłem do grobowca. Od razu zabrałem się do roboty, chcąc wszystko jak najszybciej skończyć. Dokończyłem aztecką mozaikę z resztek ciał. Z truchła, które miałem rozwalone wszędzie dokończyłem projekt umiejscowienia człowieka w różnych przedmiotach i miejscach.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 10.29
drukowana A5
za 39.85
drukowana A5
Kolorowa
za 65.81