E-book
6.3
drukowana A5
44.68
drukowana A5
Kolorowa
71.44
Niezidentyfikowanie

Bezpłatny fragment - Niezidentyfikowanie


Objętość:
262 str.
ISBN:
978-83-8351-119-1
E-book
za 6.3
drukowana A5
za 44.68
drukowana A5
Kolorowa
za 71.44

„Najważniejsze w tym wszystkim jest to, żeby niebo, nie spadło nam na głowy.” — Panoramiks


Definicja ‹łac. definitio „określenie’› książki. «określenie znaczenia pojęcia lub wyrażenia, sprowadzające się zwykle do sprecyzowania jego treści i zorientowania w jego zakresie, co ułatwia właściwe posługiwanie się wyrazem» log. Definicja klasyczna «określenie pojęcia przez wymienienie cech identyfikujących i różniących — Wikipedia


Uwaga: ta powieść może zawierać fragmentami treści nieodpowiednie dla niektórych czytelników. Niniejsza książka jest w całości fikcją literacką.


Dla mojej Pyszotki,

Kariny Kadróg,

i jej rodziców Iwony i Marcina.

Część 1. Dzikie Węże

Dla Ludzi bez wyobraźni

Obraz 0

Obraz, którego nie ma. Obraz, który zniknął, i nie wiadomo jak wygląda. Obraz zerowy. Zerowa widoczność. Ekran zgaszony.

Obraz 1

Zakamuflowany profesjonalnie w śniegu bałwan, wypatrywał płynącego na krze pingwina albinosa, nieświadomi obaj zarówno siebie nawzajem, jak też tego, iż obserwuje ich arktyczny kameleon, gdzieś podczas epoki lodowcowej. Sfotografowanej przypadkiem przez małżeństwo, w pamiątce z wakacji, ostatniego lata.

Obraz 2

Oślepieni rozbłyskiem słońca, w kokpicie w kosmosie, w czarnych okularach, co po mimo ich, już nigdy nie będą widzieć.

Obraz 3

Sekcja zwłok przy zgaszonym świetle, przeprowadzona została przez dwóch czarnych ślepców w białych kitlach.

Obraz 4

Czarna dziura w ciemnym tunelu metra, a w nim ukryty kucał czarnoskóry, co w uśmiechu ukazując czarne zęby, i białe lśniące w ciemności oczy, odwracać próbował tym gestem uwagę od jego czarnej, srającej dupy.

Obraz 5

Negatyw czarno białych zdjęć, negatywnie oceniał Czarny Charakter, siedząc w czerwieni swojej ciemni, w piwnicy w środku bezksiężycowej nocy. Obrazując na zdjęciach szarą rzeczywistość.

Obraz 6

Obraz czystej kartki do zarysowania i opisana w treści, co zmieści owoc jaźni, skupionej wyobraźni. Dla ludzi bez niej. Przeklęty kościół złowieszczych sióstr.

Obraz 7

Pożar w piekle. Szatan błędnie. I oślepnie zaraz, czerwony jakby miał w białą gorączkę popaść. Oślepiony emocji nerwami, oświetlony czarnym światłem.

Obraz 8

Striptizerka ściągała seksowną, czerwoną bieliznę, co śnieżno blada w ciemnym klubie, bujała białe nasię, pomimo jej okresu, dopietej ściśle czerwonymi ustami.

Obraz 9

Bezbarwne szkło i wody też przeźroczystej zimny smak, nie widział ślepiec w gorący, jasny, letni dzień.

Obraz 10

Zielony ludzik pokazuje by iść, a czerwony żeby się zatrzymać. Na białych pasach, na ulicy czarnego asfaltu. I jedni i drudzy czekali na znak. Na żółte światło.

Obraz 11

Pechowy projektor, co na białej jak gacie macie, o czerwonym zmierzchu, miał noc rozświetlić w zgaszonej sali kina, by obejrzeć premierę czarno-białego filmu.

Obraz 12

Jeśli ktoś uważa, że jestem beztalenciem, prowokującym ludzi, tą książkową zbrodnią. To niech spróbuje zrozumieć, że opisałem obraz w tak precyzyjny sposób, że patrząc na czarny tytuł na białej kartce, zaczyna zamieniać się w obraz. Dlatego też dedykuję to ludziom bez wyobraźni.

Obraz 13

Zawsze chciałem stworzyć dzieło, o bardzo długich tytułach, opisujących obraz, film, zdjęcie, muzykę, komiks itd. Krótkie tytuły muszą być precyzyjne. I nadają jedynie złudzenie tego, co w poezji treści opowieści, będą się zawierać sceny.

Obraz 14

Pod rozświetlonymi słońcem, przeprowadzały najazd, rozświetlone statki obcych. Próbując oślepić ludzkie Istoty, wprowadzając ich w ciemność. Lecz ci, w kontrataku rozstawili mur luster, co na przeciw nim, skupiony był w płonących płomieniach.

Obraz 15

W synestezji tkwił, muzycznego transu, daltonista. Sparaliżowany był on, i tkwił bez przyjemności erekcji, czy bólu dotyku, cierpienia umysłu. Na słuchawkach pejzaże kosmosu widowiskowego koncertu rockowej opery. Co grała do filmu w teatrze puszczonym.

Obraz 16

Czarny samochód, na pasach skrzyżowania utkwił, w kolizji zderzenia, uderzając w ciężarówkę z pluszowymi misiami, szaboniarką, i brocząc w kałuży krwi, pod którą oponą tkwiła rozjechana głowa, sprawcy tego zdarzenia.

Obraz 17

Skrzypiąca podłoga. Kapanie wody z kranu. Ostrzony nóż. Szuranie styropianu. Drapanie tablicy. Szelest opakowań płatków. Uderzające butelki. Lizanie drewnianych łyżeczek. Trzaskające drzwi. Zgrzytanie zębów.

Obraz 18

Okładka najmądrzejszej książki świata, która zawiera w sobie stron pustych stron, pozbawionych tekstu, jakiego nie można skrytykować. Bo autor jest najgłupszym pisarzem świata.

Obraz 19

Trójkąt trzech beznogich lesbijek, w pozycjach skróconego V. A na ich przeciwko, jest trzech gejów bez kości, uformowanych, jeden za drugim w stonogę. Pomiędzy nimi jest trans ze wzwodem i ogromnymi piersiami, co to wszystko kameruje.

Obraz 20

Czy ktoś mi mógłby powiedzieć, kim jest ten dziwny gość, na tym zdjęciu? Nie przypominam sobie go. Poza tym, widzicie to? To jakaś maska, czy jego twarz? A jeśli tak, to dlaczego jest ona do góry nogami?!

Obraz 21

Dla tych, co potrafią śnić. Dla Ludzi bez kości. Dla Tych, co nie wiedzą kim są. Dla Tych, co stracili sens życia: Tajemnica Vargi. Wampirzycy, przedstawiającą rożnych warg sromowych wilgotnych historii.

Obraz 22

Męska prostytutka która nie jest gejem. Diler który nie bierze narkotyków. Adwokat wierzący że jego praca jest zła. Niewierzący ksiądz. Sędzia, który nie wierzy w swoje decyzje. Matka która nienawidzi swojego dziecka.

Obraz 23

Ku klux klan odgrywa na bongosach indiańską pieśń wojenną. Żeby niemożliwe stało się możliwe, na to potrzeba wyjątkowego idioty. Złe geny sprawiają, że będzie ich jeszcze więcej. I tak też śpiewają.

Obraz 24

Z wybałuszonymi oczami, po rozbłysku światła niewidzianego przez miesią, będąc w ciemnej izolatce. Wyglądające, jak sadzone jajka, co z orbity wystrzeliwując, wraz z dymem z nosa, smak trzymanej w ustach szczoteczki, w reklamie pasty do zębów, jaka wytworzyła taki efekt, co w niewiedzy tych, co kręcą, ani też tej aktorki, co zastygła w owej pozie, zamierając dosłownie na śmierć.

Obraz 25

Czarny ścienny zegar, wiszący na białej pomalowanej ścianie, ukradł niewidzialny i bezdźwięczny człowiek. Ukradł go wielkiemu Yeti, ubrany w biały smoking, czekający przed oknem, patrzącego na poszukujących na ryżowym polu, ukrytej białej skrzynki. Gdy on uciekał, przez oszklone drzwi.

Obraz 26

Historia o kolesiu którego penis i mózg opuszcza z ciała. Dalsze losy, gdy mózg odnalazł penisa. I wtedy razem szukają cipki. Znajdują jedną i szukają następnej. A gdy już znajdują, tym razem jest coś nie tak. I cipką okazuję się być właściciel mózgu i fiuta. Tylko, że teraz miał cipkę i cycki. Ona rozum odzyskała, bo mogła używać znów mózgu. I zastanawiając się, co ma zrobić z kutasem, zamiast wyrzucić, zaczęła używać. I wszyscy żyli długo i szczęśliwie.

Obraz 27

Świąteczna powieść o ślepym świętym Mikołaju, co dowcip z brodą opowiedział o tym, jak mu kiedyś na Wigilię, Bałwan ze śniegu, podrzucił do kieszeni, wyschnięte białe psie gówno, mówiąc że to orzechy. — To była mądrzejsza bajka, niż wszystkie bajki dla najmłodszych.

Obraz 28

Z czerni pustki ciemności nicości. Do jasności wielkiego wybuchu wieczności. Przeciwieństwem czerni ciemności pustki nicości, bieli jasności nieskończoności bytu. Spostrzeżone zostalo w rozpływającym się mleczku w kawie, jak chmury na bezgwiezdnym, nocnym niebie. Czytając Czarny scenariusz, zapisał się na czarnych kartach historii.

Obraz 29

Wioska we mgle, podczas śnieżycy, mieściła tylko jednego, ostatniego mieszkańca. Plaga białych robaków, zmiotła czystą niewinność. Którą na kartce opisywał, wyblakłym tuszem, dzieje, co doprowadziły to miasto do wymarcia, będąc ostatnim jego mieszkańcem, o którego odkryją po serce lat.

Obraz 30.

Jeden z tuzina obrazów wystawy artysty, na których dwunastu płótnach, a każdy inną farbą i techniką skończony, uwiecznił dwanaście różnych rodzajów stolca, obrazowując gówna w galerii i tych, co chcą je oglądać, i rozważać, czy są dobre czy złe. Ale gówno, to tylko gówno.

Obraz 31

Nastał nowego dnia początek historii, świtem kurtyny wzniesiona, więc możecie zgasić już światła. Bo spektakl trwać będzie, od teraz do zmierzchu tej opowieści, co streści wieści, co o nocy zmieści, całość jej mieści, treść na spisie treści, napisów końcowych. Na których można już zapalić światła.

Obraz 32

Obraz miał ten, tak zwaną podłe znacznie i złą sławę, był już legendą, za pierwszą odsłoną, gdy po raz pierwszy, malarz go pokazał publicznie, a zaraz potem, autor zmarł nagle, a obraz zaginął. Od tamtej pory, jest to legenda, co prawda prawdziwa w zdarzeniu historii, okryła chęcią znalezienia go, lub chociaż dowiedzenia się faktu o tym, co się z nim stało. I przez przypadek, ktoś go odnalazł, lecz był on, przez kogoś, zamalowany, ukryty pod warstwą białej farby.

Obraz 33

Człowiek, co cieniem był, ukrywał się w słońcu. Widmową postacią był, co snuł się jak duch. I wyzionął ducha gdzieś, w nieoznaczonym miejscu, nieznany nikomu był za życia i po śmierci. Lecz pewny tego kim jest, powrócił jako duch, co dusza zmaterializować się, była w stanie. I duch ten mieszkańców przepędził, tworząc swój dom. Którego nie miał jak żył, a teraz ma miasto całe, co stało się widmowym miastem, w którym nikt nie żył. I w końcu i miasto, zniknęło zupełnie. Widmem, jak fatamorgany był iluzji mirażem. Widzianym w różnych miejscach, na granicy światów, tkwiąc pomiędzy życiem a śmiercią.

Obraz 34

Zrobiłem to tylko dlatego, że uważam, iż bezpłatne fragmenty moich książek, są zbyt obszerne. Więc stworzyłem To! Plagiat Palpitacji Szczęki i remake Ogrodów Nieurodzaju, z własnej twórczości, w nowej odsłonie ostatecznej wersji. Wystawa obrazów „Dzikie Węże” objechała galerie i muzea, na całym świecie. Wprowadzając bunt wśród artystów, widzących białe płótna, z różnymi przypisami. – Jest to jeden z 69 elementów Niezidentyfikowanych.

Obraz 35

Kuku na muniu. Szacher macher. Dziadmdziaramdzia. Fiu w bździu. Fiksum dyrdum. Śrubki niedokręcone. Nierówno pod sufitem. Mambo Jambo. Chuje muje. Dzikie Węże.

Część 2. Niezidentyfikowania

#1. Wszczuch

Niezidentyfikowany obiekt niepostrzeżenie napotkany został przez wzrok grupki nieznanych osobistości. Niezidentyfikowani, podążali pod nocnym bezksiężycowym niebem. Niezidentyfikowane dźwięki wokół nich, targały nieznaną lękiem tonu trwogą, pochłaniając pachnidłami pachnących potomków ocalonych. Uciekinierów uderzyła woń nowych roślin, zmutowanych, przez rozpylony gaz, przez niezidentyfikowanych obcych. Kwiaty pochłaniały tylko zapachy. Inne, między innymi z miejsca, z jakiego uciekali, rosły odmienne gatunki. Mięsożerne, pożerające ludzi, idące na korzeniach wsparte. Dzięki nim się przemieszczały, tak cały dzień. Jednak nocą w ziemi zakopać się musiały, w snu opowieści treści poufnej zakazanej, zakaźnej i zgubnej. Sprawa niedoręczona, bo niedokończona. W nieznanego przeznaczenia pochodzenia, znanej lepiej pod tytułem: Niezidentyfikowanie.

Defibrylacji uległy w wypadku, wytartych dżinsach na szlaku przetartym, przedostał się nieznajomy ktoś. Druzgocząco szamotał się w szamotaninie świadomości wewnątrz snu. Ostani z ocalonych oczyszczeni z krwi wypróżnieni. Tylko on, dość, że nikt, nikogo i znikąd, to w dodatku stracił pamięć. To był ten, co to gdyby zmarł, to na nagrobku napisaliby mu, że nieznany jest z nazwiska, i popdpisany Nihil Novi.

I wypadkiem wtargnęła bezpośrednio do adresata. I tak jest to tylko potwierdzenie, skierowanie ostatnie, ostatecznie będącymi nowym rodzajem przekierowania wiadomości. I nie ma problemu, ani też z tego powodu licznych błędów bezpieczeństwa państwa lub nawołujących do nienawiści i porządku losu szachownicy czasu.

I do koszyka dodaj komentarz tego owego opisu dodanego dzisiaj do wpisu. I tak w przestrzeni trójwymiarowej na pewno nikogo nie było dla nikogo. W nieobecnej otchłani nicości nikomu nieznani nieznajomi, anonimowo wybrali najbardziej w niczym niczego nie potrafiący, nikim będąc, i nic nowego nie wnoszący ten, co to po śmierci, nikomu nieznany i dowodu nie posiadający NN.

Zgrzyty głowy telepanie, napełnionej do niej rodem z trwogi, co to trwoni, jak i depcze wszystko, co do nogi. Bolące w jakiej to nic po i jak i, że to żeton trwoni to, co niby w toni tafli sen wspomoże. Być to może prawdy prawdopodobnie partner w parku na parkingu przestawia swój automobil. W niezadowolenie.

I nie podoba mi się sposób w jaki to do mnie mówi. Jakim tonem mi to sluchać tego, co nie lubi. Co jej jest i gdzie zawzięte czubi, bo to są zawzięte czuby i ich próby, co aby u nich być i ubywając tekstowym zlepkiem złośliwym zamieszaniem, skorzystać najlepiej w najlepszą w nauce języka podstawową teorii muzyki, lekiem na lęku lekcjach, co przez i na nich się rozchodzi, czyli ona. Lekcja ciszy.

Niezidentyfikowany obiekt, budynek, przedmiot, gatunek. Niezidentyfikowana płeć, mapa. Niezidentyfikowane miejsce, ciało.

Przedmiot, który jest miejscem. Miejsce będące postacią. Postać, która jest w przedmiocie. Przedmiot zawierający miejsce. W miejscu tym, zawiera się postać, a ona ma przedmiot. O postaciach, o przedmiocie, I o miejscu. Kimś innym, nieznanym, obcym. W obrazie, słowie i dźwięku. W przyszłości przeszłości i teraz. W dialogu poezji opowieści…

#2. Ulica Linii Życia

Jedna z linii życia. Trwała w uliczkach zamętu i zagubienia. Rozpoczynała się tam, gdzie wędrowała w nieznane. Prowadząc nieznajomego, co zagubionym turystą będąc, nieznanego pochodzenia był. Nie potrafiącego odnaleźć, nie tylko drogi do celu, ile drogi jakiejkolwiek, co pokrywałaby się z mapą.

Kolejne życia linie, przerwane myślenia skupienia przez głosy, co krzyżówki pasów przejścia, dobiegały w głosach rozmowy dwóch osób. Odbite echem, od pustych miejsc noclegowych. W pokojach bez TV, i oknach, co otworzyć się nie dawały, w zakazie hotelarskiej polityczności.

— To nie żadna wiedźma. To jego stara była. — Mówił jeden, wyjaśniajac drugiemu, kluczowej sceny zdarzenia niuansów niezrozumienia, w akcji prędkiej zwieńczenia.

— Złośliwy typ, perfidnego rodzaju. Z gatunku cwaniaczka, o zakazanej, szpetnej mordzie. Musiał mieć powodów pełno, by tego rodzaju wyczynów licznych, sposoby bestialskie, wobec kogokolwiek, wdrożyć w zycia urozmaicenie. Pomyśl tylko, że w takim miejscu jak to, może się czaić nieznajomy w cieniu. I tylko czekać na to, by cię rozjechać samochodem. Tutaj podobne zdarzenie mogłoby zrazić w strachu przyszłe pokolenia. Pomimo, iż tutaj jest miasto miauczących krów. Więc, nie ważne gdzie jesteś. Pewnego dnia usłyszysz, choćbyś nie chciał. Coś, co dotyczy twojego miasta. Nie ma reguły na to gdzie i kiedy, bo zawsze i wszędzie, kiedy słyszysz ogłuszający dźwięk, gdy ktoś trzaska drzwiami, w ten sposób przypomina ten gest o tym, że wszędzie mieszka bydło. Ty zaś tkwić będziesz w uliczkach, co nigdy nie widziały dnia.

— Więc wszystko przez jego matkę, która znęcała się nad nim od niemowlaka?

Lecz kolejnej odpowiedzi nie usłyszał już anonimowy obserwator, siedzący przy oknie. Skupił on swój wzrok, na zagubionym turyście, podążającym w sobie tylko nieznanym kierunku jazdy. Linie kolejowe ścinając w chwilowej przerwie dla przechodnia.

— Szkoda, że nie wiem, dlaczego to robił, i kim była matka.

— Noś zawsze swoje oko przy sobie. Do

— Tak się zebrało to, co się miało. Dawniej to ludzie nawet do gówna mieli szacunek, dzisiaj pozostały jedynie gówna.

— Za duża ilość gówna w końcu każdego dupę rozerwie. Nieważne, jak wielkiego bananowca.

— Są takie rzeczy na świecie, że nawet Bóg nic o nich nie wie.

— A ty skąd o tym wiesz?

— Bo poznałem takiego, co to wie.

— A niby, że skąd?

— Bo tylko on to wie i nikt inny, i o tym też także wie, jak to było przez kogo, po co i dlaczego.

— I co powiedział, że co i kto, i że ty o tym wiesz?

— Nie wiem, bo mi powiedział, że mi nie powie, a jeśli to zrobi, to zrobi to tak, że mnie i tego, co to też wie, nie wiedzieć będzie nikt, o tym co ze mną jest. O czym to powiedzieć, i napisać nie będę mógł nikomu. Bo wtedy zamilknę na wieki, gdy po mnie przyszedłby niemy, nieznajomy nikomu, próbując odebrać mi słowo, co mowę by mi, wraz z gardłem ucięło.

— I teraz to mówisz? Trzeba było mnie uprzedzić o tym, bo wolałbym nie wiedzieć więcej o tym że nic. Ale zaraz, ostatecznie to sam nie wiesz?

— W zasadzie to nic ci jeszcze nie powiedziałem konkretnego.

— Nie szkodzi, samo myślenie o tym, co powiedziałeś, przyprawia mnie o lęki.

Rozpędzający się wirnik wprawiający w wibrację, niby startującej rakiety, co w pustym stała kiblu. W procesie, co przedostatnim był pralki, aż do końca był obcego poznanego przetrwania czasu, w 3 minutach i 7 sekundach.

— Teraz wiem, kto cały czas nakręcał te tematy lotów w kosmos. Piorąc mój mózg.

— Niezły z niego nakręcacz, ale i z ciebie dobry demaskator.

#3. Uszkodzone kartki

Na sali porodowej, rodząca matka, zamiast noworodka, narodziła ciemną księgę w twardej oprawie. Żyła, oddychała, miarowo, a w jej wnętrzu, wyłożone kartki były z mięsa. Opleciona była żyłami pulsującymi na żywej ciepłej skórze. Kartki zaś, nie były zapełnione słowem, ano niczym innym. Te wymagały doświadczenia w pojęciu, jakiego jeszcze nie nabyło. Dopiero zrodzone, miało bezkształtne pojęcie o tym, co się działo w obecnej chwili, a jeszcze bardziej niepojęte były wszystkie jej dotychczasowe wspomnienia, z których większość z nich były pół snem, a na wpół marzeniami jej rodzicielki.

Nie lubię dźwięków ich wyrywania, rozerwanych odgłosów, pomylonych kartek z zeszytu. Uszkodzone kartki rozrzucone były w panicznym powietrzu rozdmuchania.

W pozostałościach powyginanego czasu, wysuszonego parku, co stale odbita odgłosami była, przyjeżdżającymi pojazdami. W wymarzonej w swej bytności niewygodzie sposobności wymuszonej, przez jakiś banału maniakalnym zawzięciu.

No i ptaki chaotycznie rozleciały się, jakby w grupie, ale każdy w innym kierunku. By i po co w ogóle w te grupy na niebie się składały, skoro każdy z ptaków leciał załatwić swoje osobiste sprawy. No, ale to musi być pewnie ostateczny jakiś ich wspólny cel, nie tylko żeby sobie pogadać, bo raczej pogoda nie jest odpowiednia, żeby pójść na odkryty basen. Nie lubię kukułek, bo te jak już mają jaja, to wówczas to, co wysiedziały, podrzucają je innym ptakom, i sobie uciekają, ale nie do ciepłych krajów, bo jeszcze nie pora na to. Bo kukułki żyją w lesie, a w nim tylko półki to one, jak nie wysiadują tych jajek, to mają dużo wolnego czasu, i w ten czas ukryte, robią w tajemnicy cukierki.

Jeśli ktoś ci mówi, że coś jest nienormalne, i powinno się robić to tak, jak wszyscy, mówiąc, że ten kłamie, nie potrafiąc tego zrobić lub wymyślić, nienormalnym jego to naznaczając, bo jasne to jest, że nie każdy chcę i robi to, co inni. Nawet jeśli, to chcę inaczej. Lecz, jeśli ty też tak, jak on sam myślisz, to się schowaj i nie pokazuj, w tłumie reszty we mgle, na rozmytym pejzażu tle, nie tchnie tlenu tknięty trendem trupa tren.

Przed przerwą.

Trwały w trwałości trwającego trwania nagrania. Trwało ponowne zaprogramowanie. Do dyspozycji oddajemy pokoje gościnne pod względem wielkości jakości wykonania licznych sposobów samotności, względnej ułomności, przypadków nieprzerwanych trywialności.

Po przerwie.

Po włączeniu zapłonu, i zainteresowaniu problematyki, co nie tylko w nieznanym kierunku jazdy dążyło. Oprogramowanie poczęło w końcu wytrząsać formę inspirującej infrastruktury technicznej. Autonomicznie budować system nagi restartując, dokonywać i wykonywać ćwiczenia praktyczne rozpoczęło bezrozumnie. W tym czasie produkt osiągnął najniższą cenę bytności, jaka w nieznane dotąd konsekwencje, odmawiały jego pertraktacji. Tłumacząc to, nie jakby samo przez się, ile w dobrze sytuowaną powierzchowność, jak się okazało w końcu.

Trójka obserwowała swoje odbicie podgladając swoje przeciwnieństwa, w hazardowej nadrealności. Stłoczyli swoje właściwości w nieba nocnej niewykrywalności.

— Myślcie, że tamci trzej zrobią dokładnie we wszystkim wszystko to, co my byśmy w ich sytuacji, zdołać się nie zrobili?

— Wydają się bardzo dobrze znać obiekt badań, choć w fałszywości, przyrodni stan hazardzisty.


Plakietka uwypukliła się na siatkówce oka. Oprzyrządowanie podpięte do mózgu, czekało na zainstalowanie nowych dyrektyw działania, aż do wyczerpania. Trwającego całą dobę.

Aż do tego stania czuwania oczekiwania. Stanu oczekiwania stanu wewnątrzmózgowego, indukcyjnego pojedniania. W systemie automatycznego realizmu, zaaplikowania we tróke, podlecieli bliżej, bo juz nie chcieli widzieć tego, bo to to nie dawało im jakiejkowleiwk informacji le dane zasłyszane infradźwiękiem czystyczch myśli siecią indywidualną było nagabywaniem. W pozach nasłuchującej jakości wydrążonych, przebytymi jakościami, próbowali wyczuć rytmu tlący się natarczywie jad sensacyjnego rytmu nieroozpoznawalności. Poznawali go tak, jak poznaje się przegranego gracza.

— Przecież jestem w miejscu nieutralnym, od którego się wszystko zaczęło. Chciałem odpocząć i wiesz dobrze, że tutaj odkrywam się zupełnie.

— Mysłałem, że wyjdziemy zobaczyć dzień skryty w ciemności. Na bocznej drodze czy scenie, przed światłość wieloznaczności, co zabrać była to, co niepotrzebne wziąłem w noc jeszcze w trwaniu swym tlącym, a sklepóww jarzmo otwartości niechybną się zamknięciu zwierzęczości w swym świeltle osobliście się samotnie tlił.

— BWpisany na pierwszych z kart był, ściśle tajny dokument, zawierający plan sabotażu terrorysty, jaki dokonany w akcie ataku, przeprowadzonego przez niego. Posiadany przez podsłuchującego prześladowcę obiekt, spiralny sierp, co był obrotowym orężem. Ciął głęboko, wewnątrz psyche, zostawiając blizny zarówno na niej, jak również na somie. Co połykana, w wybrzuszonej paranoidalnej manii psychotycznej osobowości, pozbawionej tożsamości, identyfikacji osobliwości.

#4. Melas, czyli fart nowicjusza

Zatańczył Poloneza spaghetti bolognese, zdaniem jakim jest, jak rodzime drugie danie, czy jak narodowe obiady typu pierogi ruskie popite barszczem ukraińskim. Albo zostały zjedzone wszystkie. Niech sobie kupi, jeżeli przy szampanie, co będą pili, kupowali tak, jak każdy, co go kiedyś, lub coś dostałał cokolwiek, w ogóle kiedykolwiek w życiu, lub musiał kupić, na jakąkolwiek imprezę w ogóle. W tym roku nikt nie daje prezentów na gwiazdkę czy sylwestra, bo każdy to z komornikiem oblewa swoją recydywę, albo wyjście z poprawczaka. Albo godzinę policyjną, czy imieniny, zielone Świątki, wielką orkiestrę i cierpliwość w sumie. I nie tylko, bo to psychicznie psychiatra kupił mi domek dla lalek. I powiedział, że nie ma potrzeby dalej tu być, że my pana nie potrzebujemy, a kaftan może pan wziąć do domu.

— A co chciałaś narysować?

— Ile co ci wychodzi. To ci się wynagrodzi. Bo co cię to obchodzi, gdy człowiek sam sobie szkodzi, a to mu płazem uchodzi tak, jak rybom po powodzi, bo i co z tego zostało, dzisiaj nie zrobiłam tego, co to się dziś narysowało, i zareagowało napisało i wysyłało, obejrzało i im wysrało.

— A co jeśli okażę się, że ta kaczka dziwaczka, zostanie podana na stół?

— Wtem będzie to niezła temu to sraczka.

— Otrzymana, przez złego ducha neuromanty, przepowiednia, co doprowadziła go do cerebracji apostazji celibacji.

Jezioro brzydkich kaczątek, pełnych dumnych, narcystycznych pawów, matrialistycznych zboczonych pozerów, o jakich się nie myslą już nawet podczas stypy.

Nowe miejsce. Badania laboratoryjne, punkt pobrań, niepubliczny zakład opieki pierwotnej. Zaraz obok mieści się myjnia bezdomnych.

— Dobra, bo przecież to jest… Tam kolejka jest…

— Jak kolejka jest, to nawet nie idź…

Zachowaj odstęp. Ciężarówkę poniósł asfalt. Ptaki gwiżdżą na staruchy. Zamaskowany idzie z przenośną lodówką, w której trzyma organy na przeszczep. Mijając starego dziada na dwóch kulach, co wszedł i zamknął za sobą drzwi, wypuszczając kolejnego starego dziada, którego rower czekał na niego. Pisklę gołębia, zatrzymywało wentylator zewnętrzny klimatyzacji. Prowadzą najebanego menela o ksywie Melas, te kumple to kundle psy, prowadzącego, do monopolowego w zaułku, prawdopodobnie. Śmieci zmieszane wysypuje, socjalny pracownik kliniki zdrowia psychicznego, telepiącego się, jak naczepa ciężarówki, za którą pedałuje rower, na którym siedzi, stary, łysy, gruby dziad. Kobieta ciągnąca pusty plastikowy śmietnik na wózku, odeszła w drugą stronę ulicy, trzymając w nim, i jadąc, zabierając to, co dał jej łysy dziadek gruby na rowerze, w spotkaniu potajemnym, parę sekund temu, gdy stałem plecami. I nie widziałem, bo cała akcja w śmietniku się odgrywała. A namolny, ćwierkający, jazgoczący ptak, był gorszy niż dzwonków alarmy produkcji błędu postoju opóźnienia sekundowej chwili wytchnienia. Co po całym tygodniu słuchania tego, kilka razy na godzinę, przez osiem godzin, powodował, że gdy weekend przyszedł, i się chciało odpocząć przy choćby „Siedmiu Samurajów”, to gdy tylko ten gong pierdolnął, na początku filmu, to człowiek myślał, że znowu w pracy jest.

I dalej w drogę ruszył, tak jak kierowcy ciężarówek. Co w jedną i drugą stronę zapierdalają, mijając spychacze od traktorów, koparko-ładowarki, co jadą wolniej niż rowery. I cieszą się, ci sprzedawcy, że ten nie jedzie przed nim. I pusto jest na placach zabaw, bo dzieciary wszystkie młode, i stare, co się uczą, też. W szkołach są pozamykane, a do przerwy jeszcze pół godziny, jadłodajnie też, ale nie wiadomo czy jest czynna, prawdopodobnie miała być, ale to nic nie wiadomo, a nawet jeśli, to już późno, bo tam pełno żuli skrycie siedzi, leży, stoi, sobie należycie, przepychając się za życie, o cztery litry zupy na łeb, co mogą zabrać, jeśli mają szklaną czarę, co pomieści to, co się zmieści, jeśli doniesie, to się najecie, wszystkich tych, których kucharki nie otruły, pracujące społecznie, darmo dając to, co by jadło się, nie zjadło, pozostawiło, po zamknięciu sklepu, do którego o tej porze, wraca czarna Indianka, z papierem od lekarza, na którym, widać ewidentnie, że jest kolejny raz, ponownie, już jak, co rok, od dekady, w którym to czasie, urodziła tuzin dzieci, których tak na prawdę nienawidzi.

#5. Czarne nic na nuty

Dni ukryte w bezdechu zagryzionych ust. W zaalesionych formach otępionych tłuszcz. Puste miejskie miasta przed świtem.

— Qua, kła! Qui, kłi, łiki. Kła bła. Ha! — Wyobraź sobie takiego zawodowego lektora, który ma za zadanie przeczytać taki tekst.

— Ktoś zmarł, Cristina Wagner.

— Czy miała męża, dziadka albo ojca Ryszarda?

— A co? Był taki ktoś?

— Pomimo tego, że Ryszard Wagner robił zajebistą muzykę filmową, dwieście lat temu, to był strasznym skurwielem.

— Ja tutaj poczekam przez chwilę. Na zewnątrz. Aż przestaniesz chrzanić. Dobra? Ok!

— Całe moje życie, to jeden wielki chrzan.

— Do czego zmierzasz?!

— Do tego, że w wielu pani żartach faktyczny, puenta do człowierka trafia, jednak gdyby pani wiedziała, ile to pracy zajęło, planu aż do ostateczności faktu?

— No, ale po co mi to mówisz, skoro ja to wiem.

— Nie wiem, co tam robicie, żeby nie to, by to przegrana jeśli już musi, to niech będzie to chociaż czytelne, nie?

— Ale jak to? Więc dlaczego? I nawet słowa karzą inną karą? Nigdy!

— Ojejku, jak zwykle, choć raz w tygodniu, zawsze musisz być taki męczący. To musi być genetyczne. Ale po co ci to wiedzieć zaraz?

— Wiele osób mówiło, wiele różnych rzeczy o mnie. Żadna jak dotąd, nie robiła ze mnie potwora.

— W końcu inspirująca poetycka proza, co skrajnie pomiędzy horroru komedią, absurdalnie opowiadana, a nie w powtarzalności oklepana, dla uciechy taniej rozrywki masowej, nie została napisana, ile w przeznaczeniu jest skierowana dla tych, co mają wyobraźnię, i poszukują czegoś odmiennego, a nie tego, co komercji rozrywki dla wszystkich jest oklepana, tania i bez wartości. To bajki inne, niż wszystkie.

Gry sudoku koncentracji. Nieskoncentrowani skoncentrowanego soku Doku.

Nie poddawano w opinii tego, że w opisie, złego, co go spotkać realności wzięło, było to w opisie tego, niewiadomego, i nie podawano w dyskusji żadnej. Nie podważano tego, przez nikogo, lecz nie wierzę, że on był ostatnim, bo był on tylko jeden, i nie było śladów w ogóle, żeby oprócz niego, cały świat takimi, jak on, przepełnionego, nie znaleziono żadnych ciał jakiejkolwiek obecności, choć nie wiadomo, jak było tego, kto miasta zbudował i dla kogo. Lecz byli zafascynowani wszystkim, co mógł w opisie, i co jest o innej tematyce opowiadać, o czymś to kolejnym nowym.

Lecz pewnego zdarzenia scenka, co później w realności psycho — delikatności, dała wynik zaskakujący dla obu stron wynik, gdy już wszyscy słuchali, uwierzyli w końcu, to się okazało ostatecznie, że jednak początkowym określeniu przez nich migracje, jakież jego było w szoku zmysłów, psychicznej napaści było skomplikowane wyjaśnienie dowodami fizyczności materialnej fizyki naturalności, co było to, że ostatecznie zrozumiałem, że to wszystko sobie ten ktoś, tylko wymyślił, bo udowodnili mu, że nie jest człowiekiem, tylko innego gatunku odmieńcem, jak zawodnik, także będąc odizolowany. Rzadkim będąc, nieprzebadanym, poszukiwanym i w końcu, w pewnym momencie natrafił na coś, lub na kogoś nieokreśloności tematyce nieznacznej znakowania widoczności, o której prawo indywidualności sympozjum, co lodu skutem skutecznie chroniąc to, co w samej zamkniętości, zawziętości okazało się zrozumieć, lecz nie wyjaśniało to tego, co i dlaczego, stało się tak, w swoich czynności oznaczalności banalności wymienności anonimowości amnezji, co padła w dzień niewykrywalności w swej sprzeczności. Kim byli oni, zatem, co i oni, ci co ludzką razu człowieka wypinają na szczycie łańcucha pokarmowego nad wszystkimi, nawet w swoim rejonie, wybijając się ponad innych, na aż sam szczyt w którym był ktoś obcy nieznanych przyszłości oznaczoności nielogiczności, utrudniających jakąkolwiek identyfikację. No bo jak można określić człowieka który nie wiadomo, czy jest człowiekiem i nie ma twarzy, ani walców z palców, co w rękach, jak kikuty stały na adres wydawając się być z drugiej strony, tak jak było, jak ten ktoś, co wydawał się założyć ubranie na badanie, z widaomością, czy ma wyciągnąć, skasować, czy to dyktować.

Dziękuję za współpracę, a i z pewnością firma, której pomagasz, też jest bardzo zobowiązana, co do twojej pomocy w próbie rekrutacji potencjalnych pracowników. A w szczególności skontaktowania się i samej przeprowadzonej rozmowy z klientem, jakim jestem, zwłaszcza na tej w formie pisemnej. Bo aż zimny pot mnie zalewa na myśl, że ta miałaby być przeprowadzona bezpośrednia twarzą w twarz. Z Tobą. — Może spróbuj pracy gdzieś gdzie mowa ogranicza się tylko do stosowania mowy nieartykułowanej.

Ciekawość zawsze służy jakiemuś celowi. Nie tyle chęcią poznania, ile ta, napędzana, musiałaby być czymś, co w czynnikach swojego istnienia, zaiskrzyła tematem zaznajomionym z innego punktu obserwacji, przypadkowości podprogowej podświadomości. Z jakiego biernego położenia jaźń tkwiła. W trwającej trakcji racji radiacji, tranzystujących potajemnie błędów testów, strefy wypatrzeń. Rzędem sumiennie odmiennych sekcji wieńczących. Ostatecznie będąc mylnym systemem urojeniowym. W mylności pojęcia wiary w to, co jest, czy nie. W opisie myśli sprzeczności, trwającego w pisemnym piśmie, co do tego, co w umyśle krzątała się nadmiernością wypaczeń.

Człowiek powinien rozwijać się w doskonałość, a nie wypracowana przez niego technologia wytwarzna w procesie ewolucyjnego dążenia w doskonałość, werbalnej używalności uniewersalnej granicy poznawalności, jakiej możliwości swojej jaźni świadomej percepcyjności postrzegania wszelkiego rodzaju dziedzin złożonej dążyła do funkcjonalności zestawień cech wyczerpania tematów. I dyscyplin oddziałujących na siebie wzajemnie, w każdy możliwy sposób, tylko po to, by wywołać jakąkolwiek reakcję, mającą wytworzyć jakąkolwiek inną nową. W swym procesie następstwa dążenia przebiegu efektów ubocznych, ewolucyjnych przetworzeń, aż po zestawienia konfronutjących wszystkie ze wszystkimi, albo do momentu osiągnięcia granic ostatecznych, w zastosowaniach przeciwstawności wszelkich. Po kres funkcjonalności możliwośći oddziaływań, w jakim to ostatecznym punkcie wyklarowania ujednoliconej formy, nadchodzącego kresu swych przemian, by wieńcząc postrzegania poznawczego sensu bytowania sensu, w którym to wszystko będzie tylko zużytą materią, bez znaczenia i zastosowania jej używalności bytowania pozornego, naśladownictwa wszelkiego.

#6. Wstrząśnienia

Odmienna atrakcjela, w płaskim wzroku tkwiła. Wiła się w kontemplacjach, różnych komplementacjach, niekompetentnych składaków na usługach tropicieli. Jeden z nich, Squakuasz, miał wyjątkowy, wątły sposób wytępić potliwy zapas energii potencjalnej, w celu zaspokojenia najistotniejszych, jego zdaniem, uczynnych ścieżek odznaczenia. W badaniach niweczonych, wszelkim przedarć reprezentatywnych zawirowań. Zawiścią ośmielać się, żeby produkować zelżałe posterunki nieodmiennie czynne, a jednak w nieobecności. W zgorzkniałych, na szprychach zróżnicowania, jeden totalny stan zamieniono w miazgę. Zrównując ją, niczym ten ostateczny, trywialny w wymowie padając, nawet na to nie wzruszając ramionami.

Raz w życiu to wyjdzie. Jak drugi to zamach. W trzecim podejściu natężonych bodźców, co w podziemiu propagowali narażanie się, na wyjątkowej wyczesu skromnościami. Wola gniewu z wody plewu, zrywu tradycyjności. W czas brzegu odkrywać zaczęła nowe odbłysku odblaski połyskujących tafli szkła, co odbijając się od domu ścian dwuznaczności, tępo wgłębiać się ustępliwie w przytakiwaniu, przenoszenia dawcą narządów ładu tkaniny traw rowu cynamonu ukrytego, w tego to typu typowo typa typowego typach typowego trendu. Hojnej chęci, co do wyrównania się szans, odpędzić poczęły uformowane wyczyny miasta, co poczęło się zatapiać razem zewsząd z wszystkim i wszystkimi wtedy.

W obłędnej materii, dźwięki motywu szaleńczego śpiewu. Będąc łagodne, spokojne i czyste, nieskażone czymś niewłaściwym. Człowiek, to który nie rozumie uczuć muzyki wsłuchania, powinien być potępiony.


Chciałbym znaleźć się właśnie w tym miejscu konkretnym. W poszukiwaniu zaginionego piórka. Rozpadlina kolejnych symptomów na kolejnym sympozjum. W roztrzaskanej turbulencjami niesie, wiatrową porą wieczystą, jak dotyk będąc, co przez szkło, ukute zostaje parą, parującej pary. Nie ważne gdzie jest.

W pozostałościach powyginanego czasu, wysuszonego parku, co normalnego przyjeżdżającymi pojazdami wymarzonymi. Mknącymi, w swym bytności niewygodnej sposobności wymuszonej, przez jakiś banału maniakalnym zawzięciu.

W wydrążonymi w pustce świecie rozlewisk, w formie dzikiej wynaturzonej jej obcości. W miejscu pustej bezimiennej natury zdziczałej w efektywnej ewolucji przypadkowości, jaka istnieje w jej tak, jak wszelkie w odmienności starania zaplanowanego w niewyjaśnionych okolicznościach celu i zamierzeń i czegoś, czy kogoś kto dziwi się pośród istot jednokomórkowych, celów zaprzestań zawartych, w podstawowym programie przetrwania trwającego w rozwoju lat dziesiątek, przez nieokreśloność zamiaru, co do momentu decyzji niepodjętej naturalności, wyobcowania złudzeniem wzniesienia. Aż nastało istnienie poczynając, odbyć określone, jako świadome, będąc w swoim własnym, jaźnią napiętnowaniu, określone w serii własności, jako świadomy, nie wiedząc nic o sobie, ani o świecie wokół, jaki prawach i własnościach, każdej odmiennej indywidualności, nie wiedząc nic, o operze histeryczności historycznej agonii poprzedników zamieszkujących wędrujących w stanie agonii planety, na której będąc miała ona niepoznać jej historii nigdy. Pozamykana w znaczeniach, tym kim ona była, jak i co po sobie pozostawiła, jak wzięła się ostatnich podbiegach konającej cywilizacji, co zniknęła wyniszczona warunkami niewystarczającymi do życia, niewydolnością materii do jakiej przyzwyczajeni i od której zależna mi była, pomimo tego, iż ta we wszechświecie najstarszą i najbardziej rozwiniętą technologicznie ewolucji uformowaniu mózgu rozbudzenia ewolucji i stanie była, przez przypadkowości zmieciona została w zginiecenia tkwiła, pomimo dbałości o miejsce swojego zamieszkania, jak i duszę i ciało w jakich pozamykani względności materii, w czasie płynącym byli.

Zamiast odciąć sobie ucho, lepiej wbić w głowę gwóźdź, dziurawiąc wciąż na powrót powtarzający się upadek w króliczą norę co, po drugiej stronie lustra, pokazuje mi wciąż ten sam rozdzierający mur, jaki znowu muszę zburzyć, ale nie daję rady, bo wiem, że w syzyfowej konsekwencji, za nim jest kolejny, a moje sine ręce, obrzmiałe od uderzeń w czaszkę wypełnioną, zbytnią wyrozumiałością wrażliwości dla tych, co nie zasługują, uderzając w martwą część tego, z czego ego proces wyżłobił drogę do tego, co w ostateczności obraca się przeciwko mnie.

Chwilę kiedy było dobrze, były tak dalece odległe w czasie, że zapomniałem już, jak to było, i jakie to było uczucie. Bo nie potrafię określić, która z chwili, mogłaby zostać określona, jako ta, z jaką można się przyznać przed sobą samym, że popełnia ona zostałaby zaznaczona mianem błędu, jednak teraz to nieważne, bo wszystko w co dolecę, odbiega od normalności stanów, gdzie wszystko było, nie tak, jak trzeba. Bo czas istnieje, ale nie ma mnie już w nim, a cała reszta pozostała zatarta, a miejsca wraz z nimi, z tego powodu, była nieistotna. I pozbyłem się tego, co mogło kontynuować, w nieprzerwanym ciągu złego cyklu, by w pewnym momencie zbyt długo zaplątany łańcuch ciężarem czasem wykuty nierozerwalnie się odcinał, napięty niemożliwie, by być ścięty. I bardzo ładnie mnie rozerwie, tworząc elementem niemogącym, na odwrót stać się logiczną całością, co to pewnie dlatego, po tak długim czasie, bez rozmów z nikim, czy z samym sobą, sam na sam, nie mam nic sobie do powiedzenia.

Nie mogło by być na tym świecie więcej ładnych rzeczy?

#7. Paradox Box Parallax

Niezidentyfikowani. Identycznie traktowane coś, jednakowo brzmiące z czymś, choć pisane inaczej, wymawiane w ten sam sposób. W równości pozornej identyczności przedmiotów, jaki stosunek między nimi dwoma, co zachodzi wówczas, gdy cechy relacji przysługujące jednej z nich, są tożsame z drugą, w jednakowej niezmienności obiektów właściwości, trwającej w swej niezmienności. Pomimo poglądów odmiennych z powszechnie przyjętymi, tylko ja i odbicie moje, było tożsamością jednakowej na tyle, na ile będące bardzo podobne, w swym identycznym wyrażeniu, dotyczyły dziedzin odmiennych. Utożsamialiśmy się z przekonaniami dotyczącymi wartości innych ludzi, jakich zwolennikami niepopularnych poglądów, przyjmując niektóre, mogące być rozwinięte w praktyce stosowanej, za własne. Tak, jak utożsamiamy się z bohaterem fikcyjnej powieści, jaki wzorowany na realnej osobie, traktowane przeżycia i uczucia, są indywidualnie odczuwalne. Uznając w ten sam sposób ludzi i przedmioty, rozpoznawalne w stwierdzeniu, ustalające tożsamość każdego, lecz nie samego autora, od którego powinno być one jak najbardziej oddalone. Ten osobnik niezidentyfikowany bardziej, za sprawą mocy ustawy o nieudzielaniu nikomu informacji osobistych, był wystarczająco znany w swej dziedzinie i miejscu pracy przez wszystkich. Choć i jego nie obeszło prawo nakazujące każdemu na terenie, nosić plakietkę z fotografią, i znakiem rozpoznawczym, wodnym, wytłoczonym, firmy. Identyfikator reprezentował określonego osobnika bezpośrednio pracującym w rejestrze danych programu, urządzenia automatycznej centrali telefonicznej, mającej na celu swej zaprogramowanej funkcji, polegającej na rozpoznawaniu zgłaszającego się łącza wejściowego, z wyjściowym punktem docelowym, działającym w wewnętrznej infrastrukturze podzielonych stref całej produkcji firmy. W ten sposób łączyła ona utożsamienie się jednostek podstawowych wartości, z kolektywną pracą określonych grup, aż po całość kulturowej odmienności pojedynczej identyfikacji rasowej, etnicznej i językowej, przełamującej konwencjonalną barierę nieznajomości językowej, do uniwersalnej identyfikacji emocjonalnego uprzedmiotowiania uczuć, wymuszającej empatię na każdym, za sprawą indywidualnej gloryfikacji przeżywanych sukcesów i porażek. W podobnym utożsamieniu na zasadzie porównywania jednego stylu z drugim, jaki w wyrazie upodobania, jest elementem indywidualnym, gdzie jeden podoba się bardziej niż drugi. Może być także, przez indywidualną jednostkę lubiany lub nielubiany w obu przypadkach, zależnych od nastroju, gdzie jeden podoba się bardziej niż drugi. Tak samo, jak w przypadku znajomości pomiędzy każdą osobą działającą w poznanej grupie, utożsamionej i zaznajomionej. Podobnie polegające na przeniesieniu stosunku uczuciowego żywionego do pierwszej osoby, zmiennej, lub w uczuciu swym będącym przeniesionym na osobę kolejną. Choć rozpoznanie i utożsamienie chemicznej struktury hormonalnej, tak i psychologicznej, na zamkniętym terenie geologicznym, na jakim zbudowano cały obszar produkcyjny. Najbardziej przedmiotowym fundamentem budowy całości celów firmy, jest uprzedmiotowienie osoby, w najważniejszym dziale personalnym, i kadrach, w których identyfikacja pracownika jest archiwizowana na podstawie pisma, skanu oka, i przede wszystkim odcisków palców, jaki fundament okazał się problematyczny, podczas instalacji skanerów plakietek obecności czasu pracy indywidualnego pracownika. Bowiem okazało się, że wiele osób jest pozbawionych odcisków palców, przez co znaczna część pozostaje niemożliwa do określenia i zdefiniowania. To poprowadziło sens istnienia całego systemu do błędu, polegającego na przejęciu spraw dowodzącego przez pojedyncze zdanie odmienne w swej poprawności, okazującej się mieć rację. Podważając w ten sposób nieomylność większości, jak i działu działu analitycznego opierającego się na statystykach, wypierających ogólność opinii, by w przeważeniu zmienności dokonanej, stały za decyzjami najważniejszymi, pojedyncze jednostki. Sprowadzające bazę danych do ponownego zdefiniowania danych wyrażeń za pomocą niej samej, uznając to, co było podstawą, za błąd, doprowadzający system do zawieszenia pracy, zapętlenia, wyogólnienia, w definicji tożsamego z programowaną podstawową funkcją, sprowadzającą owe błędne koło do paradoksu niezidentyfikowania.

#8. PrzeProGraMowaNie ProToPlasTyPionu

Okólnik podstawowych założeń, zasad i celów placówki badawczej, odizolowanego bloku, zajmującego miejsce dawniej znanej jako Zanzibar.

...Jeśli człowiek, stojący na szczycie łańcucha pokarmowego, za sprawą świadomego rozumowania, miałby ulec ewolucji z urozpowszechnionej postaci, jaką znamy pod określeniem homo sapiens, osobniki te, charakteryzowały by się mutacją, przez ogół określającą jako defekt, błąd w sztuce, i w następstwie czego, odizolowana. Traktowana byłaby w swojej niezrozumiałej odmienności. Oczywiście w sposobie postrzegania normalności, z wykluczeniem fizycznych i neuropsychiatrycznych ułomności. Wykazywać by miała wówczas intelekt ponad nasz. Jak również byłaby, poza stanem wyobcowania, i swej odmienności, wykazywać innego niż pojęte w normalności innego rodzaju działalności, a zmysłów nam znanych, rozwinięciu ich, a także przez takiego rodzaju obiekt, odznaczający się dodatkowym zmysłem, będącym częścią odmiennego rodzaju budową mózgu. W prawdopodobieństwie również i nasz rodzaj także był tego rodzaju odmiennym, na uboczu gatunkiem tępionym, przez ogół. Spychajacym odmiennego osobnika, określonego jako defekt.

Ostatnie odkrycia archeologiczne, ukazały nauce kilka innych form odmiennych, ujednoliconemu gatunkowi ludzi, z których większość jest podobnej budowy, jakiego wyjaśnieniem jest hipotetyczna klęska w postaci epoki lodowcowej, po której bardzo niewielu przedstawicieli jakichkolwiek form życia przetrwała. Analizy nowo odkrytych szkieletów, dokonanych przez komputer kwantowy, daje nam wyjaśnienia dotyczące sporadycznych uchybień od normy, jaką można obserwować w wyglądzie ludzi gigantów, karłów, czy też daje nam wyjaśnienia dotyczące sporadycznych mutacji, będących uchybieniem od ludzi, z tak zwanymi paranormalnymi talentami, jak pirokineza, czy też dzięki działaniom szyszynki, rozwiniętej ponad stan, dającymi możliwość widzenia i odczuwania w sposób bezpośredni, inne wymiary nałożone na siebie, jak i samego typu potwierdzonych, licznych ewenementów potrafiących czytać, czy też porozumiewać się telepatycznie. Pomimo badań nad historycznymi okazami, i względnie przyjętej koncepcji, jakoby tego rodzaju odmienne okazy nowego rodzaju człowieka, będącego nie błędem mutacji, kaprysu DNA, czy samej natury, są nikłe, i zdarzają się przypadkiem. Jak i przede wszystkim będące zdrowe, w sposób prawidłowy, wedle przyjętych norm tego właśnie okazu odmiennego.

Niniejsza placówka powstała dla tego typu odmiennego rodzaju zjawisk i osobników, wykazujących się tego rodzaju odmiennością. Jaką nie tyle jest przypadkowa, ile jak się okazuje, będąca w ostatnich latach, bardzo liczna. Egzaminacja i zdiagnozowanie każdego osobnika, jest indywidualna ma tyle, na ile stan odbiegający od normy nie jest poprzedzony tym samym działaniem. W jakiś sposób, natura, bądź inny, nieznany nam czynnik, wpływa coraz częściej i liczniej eksperymentuje, wpływając na narodziny, coraz to nowych i liczniejszych w odmienności potomków, jakich co ciekawe, po zbadaniu rodzicielki, i wszelkich poprzedników rodzicieli, ukazuje niewystarczająco lub częściej w ogóle, jakikolwiek czynnik mający wpływ na narodziny tego typu form odmiennych. Są to przeciętne, zdrowe, i niezachwiane w naturze fizycznej i psychicznej przedstawiciele ogólnie popularnego człowieka współczesnego, jaki określić by można jako okaz zdrowia.

Wśród właśnie takich przedstawicieli, najczęściej dzieci ulegają zmianie, jaka paralelnie okazuje się być tym bardziej odmienna, im bardziej rodziciele określeni zostają jako zdrowi i normalni. Choć wiele jest hipotez dotyczących naszego miejsca na świecie, ewolucji, czy też czegokolwiek, co nas się tyczy. Prawdopodobnie przybyliśmy wraz z tą rzeczą, która uderzyła w ziemię, likwidując istoty poprzedzające dominację na planecie, mianowicie dinozaury. W prawdopodobieństwie ostateczności gdybania nad pochodzeniem człowieka w swym prawdopodobieństwie, i próbie połączenia wszelkich fraktalnych punktówów, jakim są odmiennego rodzaju zagadnienia i dziedziny nauki, doprowadzające do możliwego konsensusu, jakim jest poszukiwanie przez wszystkich najistotniejszego pytania, jakim jest dalszy etap ewolucji świadomości, pozbawiony ciała śmiertelnego, co idzie za tym obaleniu w procesie pośmiertnym istoty duszy, i jej egzystencji, pozbawionej praw względności materii i czasu. Jak i także uformowanie się optymalnie ujednoliconej, i przyjętej zgodnie przez przedstawicieli jakichkolwiek nauk, dotyczących prawdopodobnego pojawienia się człowieka. Jego charakterystycznych cech budowy DNA. W wątpliwości obalające ujednolicenia tejże normatywnej koncepcji, pojawia się odmiennego rodzaju budowy DNA okaz, posiadający dodatkowy w tejże niby niezachwianej i uogólnionej koncepcji budowy i liczby chromosomów, posiadający dodatkowy, nie przynależący chromosom, jakiego pochodzenia i natury żaden z przedstawicieli nauk wszelkich, nie jest w stanie wyjaśnić, w rzeczowy sposób, nie będący tylko filozoficzną hipotezą. A tego typu osobnik, nie jest tylko plotką, miejską legendą, ile faktem, bowiem tego osobnika, jednego jedynego, jak dotąd, na całym świecie, mamy w charakterze pacjenta naszej placówki. Każdy przydzielony do nas naukowiec, nieistotne czy z dyplomem, czy uczący się, sprawdzi się w przebadaniu każdego, i zdiagnozowaniu każdego pacjenta przez każdego naukowca, z każdej dostępnej, praktykowanej nauki właściwej i rzeczowej formy badań praktycznych.

A może tak naprawdę jesteśmy iluzją wytworzoną w umyśle chorej istoty, będącej w naszym pojmowaniu, będącą ponad nasze wyobrażenie istotą tak rozwiniętą, że można by ją nazwać boską, będącą chorym przedstawicielem swojego nader doskonałego gatunku, jaką ulega urojeniom podczas snu, w którym my się znajdujemy.

Jeśli tak jest, to czy takiego rodzaju istota doskonała, dalej może być takim określeniem nazwana. Czy jeśli koncepcja Boga jest właściwa i ten stworzył nas na podobieństwo siebie, to także ulega urojeniom i psychicznym chorobą? Chory Bóg?

Czy jeśli Bogiem jest wszechświat próbujący dzięki istotom rozumnym poznać samego siebie, to także on jest niedoskonały? Albo zbyt młody? — I tak jak pisarz beletrystyki uczy się przed pisaniem książki, podczas niej, jak i po ukończeniu, a następnie publikacji. Każdy z etapów daje mu nowego rodzaju odmienne rozumienie, oraz wiedzę.

Czy też jesteśmy eksperymentem wyższego rodzaju bytowania istoty, jakiego poczucia rozumowania i egzystencji wszelakiej nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić.

Jeśli czegoś nie możemy w procesie kreacji rozumienia i wytworzenia sobie wyobrazić, stworzyć lub przypadkiem znaczenia funkcjonalności odkryć, to czy możemy jej doświadczyć? Czy może jest to coś wokół nas, i moglibyśmy, ale to Coś tego nie chcę, a jeśli nie, to z jakiego powodu?

Czy jeśli, gdy bardzo się czegoś pragnie, to się to w końcu dostaje, doświadcza lub osiąga, ma w naszym życiu takie same działanie, w formie wiary tak bardzo żarliwej, że ta staje się określona w swym istnieniu? Czy może nic nie jesteśmy w stanie zdziałać, bo nasze pojmowania, zmysły i wybór kreacji świadomości jaźni, przez percepcję ogranicza nas w formie, gdy jesteśmy cieleśni, i dopiero po śmierci jakąś wyższego rzędu siła decyduje o naszej przydatności. Lub też ostatecznie sami decydujemy o tym, czy indywidualnej jakości. Tak zwana dusza chcę dalej trwać, czy zamiera zamieniona do postaci kreatywnego budulca, na którym opiera się obrastająca w materię struktura wszechświata, dojrzewającego i formowanego dzięki działaniom jednostki świadomej i kreatywnej? Czy decydujemy ostatecznie w chwili śmierci o tym sami, indywidualnie, czy chcemy, gdzie i w jaki sposób trafić i czym być. W urojeniu podziału opartego na legendach nadanych w przekazie religijnej kary lub nagrody? Jeśli tak jest, to nie będzie ona oceniana przez pryzmat tego, jacy byliśmy, ile byliśmy w sposobie indywidualnego rozwoju kreatywnego myślenia i działania w procesie uczenia się i wykorzystywania w sposób kreatywny zdobytych nauk. A może nie mamy na to wpływu, i jest nad nami siła decydujaca o naszej przydatności za nas, a żeby nas sprawdzić i wyselekcjonować, mamy do dyspozycji te jedno jedyne prawdopodobnie życie? Jakie określone jest przez większość, w celu uzyskania pojednania i pozornego porządku? Jeśli zatem jesteśmy czyimś tworem, nad nami panuje większa siła, to kto stworzył i określił tą siłę? I co panuje nad nią?

Najbardziej przerażającym doświadczeniem, byłoby napotkanie istoty odmiennej od człowieka. Będącej przedstawicielem innego kompletnie od człowieka rodzaju istoty rozumnej. Dodatkowo doskonalszej, jak i w ewolucji wyższej od istoty ludzkiej.

#9. NON

Wszystkie przeklęte księgi, oraz pisma dotyczące Apokalipsy i końca świata, przedstawiaja jedynie zapowiedź, jej obietnicę. Ta księga opowiada już o czasie dokonanym, po akcie, w czasach zniewagi pełnego wiecznego jego obecnego trwania. W epoce zwanej czasem sprzątania…

Księga paradoksu, absurdu, kwantowego chaosu, anty-logiki, śnienia labiryntu alienacji, w wizje halucynacji, obłędu szaleństwem. Szukając w okultyzmie demonów i potworów, pijących nektar bogów.

Jakim jest to napój, co śmierci przysłużyć się miał, by w nią centralnie jakby, je zanurzyć bądź zakopać chciał. Choć wynika, że ten napój śmierci, choć i bogów zabił wielu, w ponad poł ilości populacji potknął się i pochłonął, uśmiercając tych, co fetyszu masochistycznej perwersji, oddawali się praktykom, co w podłości patologicznej formie, zarażanej byli dalej, bez objawów, co będący stanów, zaczął się już i tu, i odtąd to, co było tego planem, było pretekstem, do działań jego nieznanych.

Wszystko zepsute. Nic do niczego nie pasuje. Części poszczególne są wybrakowane. Brakujących komponentów nie można było zamówić. Produkcja modelu od lat nie istniała. I nie pozostawiła żadnych istotnych wskazówek, projektów, czy kontaktów, pozostawionych do próby nadpisania rzeczywistości, dla tych, co planują innego rodzaju kontratak.

— Ach tak?

Pomimo charakterystycznej, atramentowej drogi, do krwistego księżyca połogi, aż do podłogi…

Gdy śpię, to żaden dźwięk armii orkiestry młotów pneumatycznych, mnie nie obudzi, ale najlżejszy piórka dotyk, już tak.

Dlaczego więc dotyk, a nie słuch? — By kobieta nie była mężczyzną.

Wy i te wasze głupie tradycji przyzwyczajenia, które wy nazywacie kultórwą!

Lubię mieć w głowie różne rzeczy, zawsze któraś się przyda, gdy się jest samemu. By ożywić emocje. I znowu je użyć, by zrobić coś nowego, jako jeden z ostatnich.

Jestem człowiekiem, co chociaż o martwym ciele, to żyjącym, ponad lat przeciętnego wieku zgonu. Jestem człowiekiem, bosko obdarzonym przez Szatana.

Może Szatan nie jest Człowiekiem, ale to nie znaczy, że nie wie, co jest ludzkie.

I choć temperament ma diabelski, to serce ma anielskie.

Alchemik notorycznego zaklęcia, wysypywał pyły przeklętego oręża, z wypalonego pola, wyrwy, zachodnią krainą, falą wioska wiodła wojskiem. — Każdy ma swoją bombę. — Ale nie każda bomba trafia. — Dla każdego inna bomba. — Każdemu inna bomba jest pisana. — Nie pisana bomba jest każdemu. — Dla nich granat jest pisany. — Bomba dla tych co pisali. I dla tego, co to spisał. — Bomba! Te spadły na: Piekarnię Frankenstein’a, bufet u Jeckyll’a & Hyde’a, salon meblowy Vampirelli, biuro rachunkowe Dracula, prywatną szkołę plastyczną imienia Doriana Grey’a, Kościół Czerwonego Moru, wyższą uczelnię im. William’a Lee.

Na horyzoncie zdarzeń, syndrom niepowodzeń. Po wieloletnich wyprawach, w dążeniu do tej, na granicy, a nie w sensie ostatecznym.

Planeta mięsa, ma dwa serca. Gdy spanie łamie, łanie snów, co piękność w nich oszpeca jaźń, co baśń, jej raźno po dniu, co nocy mocą ustępują, by wstać w nią. I światła księżyca cienia na niebie, nieobecnie, tka sklepienia, co jak marzenia, są mocne w ślinie uśpionego miasta, od lęków słońca rytuału boga ojca, falą światła lękiem zaśpiewa o tym, jak jeden drugiemu, od zawsze, co dnia doby trwa, ustępując jeden drugiemu. I albo to Słońce, albo wzajemnie to Księżyc, całuje je zawsze, przelotnie, spokojnie i niezauważalnie zawsze.

To tylko muzyka, a nie matematyka, bo ta nie tyka tego, co łyka traktu takty, głosu fali, co woła na sali robali.

Jak w Dewastatorium Hydrokratusa.

Ożywione przedmioty. Co by miały je istoty, będące wolne, bo nie miały ich nic, poza tą stałą warownią. Wszystkie najlepsze smaki wszechświata. Zepsute dźwięki obrazów dzieciństwa. Brakujący zapach pomyłkowo zamienionych smaków, zmiennie zamiennych, pomylonych węchów.

— Forsę, jeśli jakąś masz, zawsze, kurwa, noś przy sobie.

Plakat wystawy w muzeum narodowym. Autorska wystawa składa się z cyklu 13 obrazów, prezentujących technikami malowania mieszanymi, zastosowania rózengo rodzaju gówna, dokonane przez najlepszego współczesnego malarza. W odsłonie liczby tej zobrazowane będą różnego rodzaju gówna.

Wszystko, co się chce z siebie wydobyć, pragnie się, jak najmocniej zakopać w sobie i pogrzebać przed innymi, by ci, inni nie mogli się dobrać do tego czegoś. Tego pierwiastka. Cząstki, jaka spaja każdego w sobie, wewnątrz siebie, by ponownie można było wypełniać swoją przestrzeń tym, co można znosić tylko w przypadku, z tym, co można naprawdę udźwignąć. A to natomiast jest wymuszone przez tych, których w życiu na niczym nie zależy, a to co tak naprawdę każdy kumuluje w krysztale swojego czarnego serca. Rozbić może jedynie ignorancja istot nieczułych, do tego stopnia, że nie ważne nawet czy to ból, czy radość cielesna lub cokolwiek innego. Nie jest w stanie rozjarzyć ciepła światła tchnienia, oddechu codziennego, zwieńczonego, uspokajającym wydechem tego, co zamienia każdy śnienie w kamień. Bo tak naprawdę nienawidzę swojego, jak i jakiegokolwiek życia, ani czegokolwiek, co go wypełnia, niewrażliwego, prócz pewnych skrajnych odmian muzyki, bez jakiegokolwiek, szczególnego powodu.

Drzwi otwierające się do wewnątrz, widziane kątem oka w odbiciu ciemnego okna osoby, nie patrzącej na nie. Latarnie czarnego światła, w odwróconym, do góry nogami odbiciu lustrzanego miasta, pozbawionego prądu, na godziny. Wraz z całym krajem, poświęcającym ten czas, swoją energię, w celu otwarcia korytarza, prowadzącego do zamkniętego, od całej stolicy placu, co stron, bez okien i drzwi doń prowadzących murem, broniącego się, nie do przekroczenia i sforsowania placu.

Coś, co było kimś, i miało coś, co tkwiło w nim, lecz o tym czymś, zapomniał ktoś, kim kiedyś był, bo o tym kim zapomniał ten, kim był ten ktoś, bo tego kogoś, nie widziałem, co zwany być Coś.

W rozpaczliwym cierpieniu, dudniących odgłosów erotycznej ekstazy, co odbitej echami w umysłu obrzeża, próbował zagłuszyć grą wspomnień obsesji terror. Na rozstrojonym fortepianie on, imieniem Non. W swej odizolowanej, podziemnej pracowni, poddawał się im. Diablicom, zachęcających go do przeładowywania ciał. Uwięzione, próbowały wydostać się z pomieszczenia, lecz one, były zżerane, przez nie, które uniemożliwiały im używanie swoich mocy.

I nadeszły one. Robaki wpierdalaki.

W roku zmarłych, gdy ja każdemu w milczeniu zazdroszczę. Że mają już to wszystko za sobą i tkwią w spokoju.

Wszystko to, co zostaje zaobserwowane, podczas doświadczanych rytuałów wychylenia poza ciało, rozszerzonym stanem świadomości, będącą drogą do poznania, celem iluminacji, przez każdą kreatywną jednostkę rozumną. Zostaje ona skonfrontowana w próbie uchwycenia w możliwie jak najbardziej precyzyjnym i dokładnym przekazaniu, przetworzeniu, przez kogokolwiek. Wie, że nawet najdoskonalsza próba jego odwzorowania, będzie jedynie mizerną tego próbą, naśladownictwa fałszywego. Nie oddającego tego, co się naprawdę wtedy dzieje.

Na Święto Wiosny.

Matka jest bogiem w oczach dziecka. Matki natury oko opatrzności, zapatrzone jest płaczliwie w ciebie, bo każdy jest, i wszystko inne, jej dzieckiem, a i Ty jesteś też rodzicem, jak nie ojca matki dzieckiem, to kimś, kto kreuje tworząc coś, będąc twórczym wykonawcą, czegokolwiek, architektem boskiej Ziemi przyszłości. Bo spójrz w niebo i na Słońce, które jest i będzie patrzeć, będąc bogiem, także twoim, więc niech nie zgaśnie, bowiem wtedy, kiedy zaśnie, w wiecznej nocy ciemności. Tkwi Oko Boga.

Jesteś moją bajką, wymarzoną, wyśnioną wyimaginowaną.

Z przeszłością trzeba wiedzą żyć, a nie teraz w niej wciąż tkwić, bo tak w ziemi trupach trumny, będziesz gnić martwym będąc, to na długo przed nią, żyjąc w śmierci lęku cieniach, od podeszłych oczu dni, tylko myślą patrzeć w przód przed siebie w przyszłość dni, jasnych celach w nocy planach. W snu marzeniach usypianych zmierzchem strachu, w mocy świtu narodzinach, przez noc całą, w umyśle knotem mocnym. Aż do przebudzenia, wciąż się będąc tlić, rozpędzona pędu mocą, ciszę nucąc, wysłuchując rytmu serca, wypełniając jaźni w nieskończoność wieczną pewność, w tej materii czasu względności wyczuwając. Czując samym sobą samego siebie w sobie.

To, co ukrytego pozostaje w cieniu obrzydliwością zadania się wydostaje, wydobyte światłem dnia, na oczu zrozumienie. Jawą śmierci, a snem nieskończoności, pomiędzy stronami sprzecznych wyborów percepcji obu potrzeb. Spośród nich, w wyborze dla siebie, granice ściągnięte, w linii tej samej decyzji dokonanej, w wyborze tej samej chwili dzięki sobie, by być i wybrać dla samego siebie i dla przyjemności swojej w sobie, by sobą być.

Niezwykłość farmakologiczne, wyjaśniły, iż hebrajski szyfr, co ukrywany przed Aztekami, co odznaczali się ogniście na pastwiskach, w ogrodach i rezerwatach. Chronionych przez tego co miauczał z zamkniętymi oczami.

#10. Wszystkie smaki świata

Najwspanialsze widowisko, jakie zwalniającymi w nieokreśleniu dźwiękami, przeskakującymi coraz wolniej, z ucha do ucha, niczym plotki, końca frazy muzycznego utworu, zwieńczonego zdartym zgrzytem.

Igła gramofonowa ogłuszająco rozerwała winyl. Pomiędzy obrotami jej zapętlonych trzasków, wydobywało się ciche skrobanie ołówkiem po papierze. Dziennikarz, adoptuąc elementy rzeczywistości za oknem, montując nożyczkami taśmę, fikcyjnej historii. W biegu, kończąc ostatnią stronę scenariusza. Przekreślając stronę, oddzielając podpis od ostatniego słowa.

Przekartkowany maszynopis, tak jak przewija się magnetofonową taśmę do odsłuchu. Cofnięta w czasie, od finałowego krzyku, do piania koguta o świcie, rozpoczynającego się od odkurzania miejsca pracy. By rękopis przeczytać w poprawną całość, zasiadając na sedesie.

Gasząc motor głównego niedopałku, i przerzucając kartkę, na znak spłuanego artystycznie gówna. Co wraz ze spuszczeniem w toalecie, wykorzystanych taśm i papierowych notatek, odwrócony ponownie i do przepisania przygotowana została. Rociągający się, czas do pracy rozpocząć poprawki, odbitych jak na sprężynie, samej pracy długości nieznanej, przepisując na maszynie. Zaczynając od miejsca, gdzie cała z darzeń konkluzja, była dla autora wiadoma, iż może wyprzedzić przwidując, pewnego rodzaju zdarzenia. Nie wiedział on wówczas, jak bardzo, i w którą stronę, miały one stać się rzeczywistością.

Dziennik wojenny.

I jakże blisko w swych domysłach był atak militarnej potęgi na ulice stolice, w dzień premiery smyczkowego kwartetu bombardujących samolotów Kamikaze, celujący w główny punkt zamieszek, pod Opery gmachem, skrywającym w schronie kobiety i dzieci, wpuszczone po testach negatywnych na obecność nieuleczalnego wirusa, przybyłego wraz odłamkiem nieznanego obiektu, w trybie awaryjnego lądowania, strąconego przez jeden z potężniejszych wybuchów na słońcu, paraliżującego swoim promieniowaniem technologiczny fundament satelitarnej sieci świata.

Przez który to obraz miasta pełnego chaosu konnej żandarmerii, opuszczonych gwizdków czajników, spadających bomb, pospiesznego strzyżenia, kraks samochodowych, i wszechobecnych zwierząt, uwolnionych ze zburzonego ogrodu Zoologicznego. Przedzierał się dziennikarz, uciekający ze swojego własnego mieszkania. Mknący do swojego dziennikarskiego biura, pełnego boksów szeleszczących maszyn do pisania, kichnięć zgniatanych kartek i dzwonków telefonów, próbował się na swoje stanowisko dostać on, Zgrzyt. Na nowo, i żywca kreśląc na biurowym oprogramowaniu, kolejny artykuł relacjonujący próbę zamachu na naród, nieprzyjacielskiej potęgi, wypowiadającej wojnę, z najbardziej błahego i prymitywnego powodu. I wraz z dzwonkiem końca akapitu maszyny do pisania, wyrwanej kartki, ukrócić kolejną scenę scenariusza, po którym owacje i oklaski na stojąco, wyprowadziły widzów opery na ulice, rozbrzmiewające odgłosami echa telewizyjnych reklam, kinowych spotów, i radiowych zapowiedzi. Oddalając wszystko wzdłuż zgiełku harmidru w godzinach szczytu. Jaki w samo południe zagłuszany był przez ogłuszający dzwon kościelny, w kanonie z zegarem ratuszowej wierzy, przerywanej otępiającymi dźwiękami syren państwowych instytucji ratunkowych. Jakich wybicie w coraz głośniejszej kakofonii, wybrzmiewała do punktu, w którym tłum wydawał się być cichszy niż wnętrze kościoła, pełnego modlących się w szepczącym milczeniu żałobników.

Jak przewinięta magnetofonowa taśma dyktafonu, wyciszona do bezgłośnie szumiącego tła odległego parku, zerwana została dźwiękiem wyrwanej ostatniej karty skryptu, na którym w kilku zdaniach mieściła się całkowita konkluzja całej akcji opisywanych wydarzeń. Wydarta, wysłana, wystawiona i wydana będąc, pozostawiała ostatniego bohatera, samego autora owego scenariusza, w miejscu, w jakim nie mógł już obserwować czynnie, bądź biernie. Stając się jednym z wielu statystów, próbujących za wszelką cenę, z owego miejsca uciec gdziekolwiek, byleby tylko porzucić skażone i pogrążone w chaosie szaleństwa, miasto zwane ZOO. Zainfekowanego przez coś jeszcze bardziej trwożnego, niż wszystko to, co zgotował w kilka tygodni świat ludzi, matka natura, czy cokolwiek innego. Co wraz ze zmierzchem wyrastać zaczęło z głębin czeluści martwej części miasta, będąc elementem nie do uwierzenia i zaakceptowania przez kogokolwiek. Chyba, że w pojęciu zdarzenia najbardziej nieprawdopodonego.


Ucieczka z miasta ZOO.

Godzina 0:01

Deszczowego wieczora, siedząc w samochodzie, Zgrzyt potencjometrem radia, próbował zagłuszyć melodyjkę, niesioną z okna, graną przez kogoś w domu. Radio rozbrzmiało rytmicznym basem i głosem amerykańskiego didżeja. — Nowa marka War-ning, ostrzega koniec cięć i nadciąga. — Po czym wyłączył całość, pozostawiając dźwięki powtarzanej i ćwiczonej frazy. Spośród której spoza samochodu, z oddali wydawało się przebywać coś technologicznie magicznego. Grające z oddali miasta, organy kościelne, nagle zamilkły, wraz z fortepianem, ustępując cichym rozmowom, podsłuchiwanym rozmowom dwóch amerykańskich gliniarzy. Deszcz zlewał się, ustępując chwilowo, krokom nieopodal otwartych drzwi samochodu. Głosy przekazywane przez walkie-talkie, były wyraźniejsze.

Paląc na ulicy, owinął go chłód grozy, jaki zgłusił radiem samochodowym, rytmicznej perkusji granej nagle. I właśnie coś wibrująco nadciągnęlo, wraz z dźwiękami nadciągających, jedna za drugą karetką, na przemian z jadącymi policyjnymi wozami, i strażą pożarną na końcu. Gdy odjechała cała kawalkada, nastała pozorna cisza ulicy. I głos z radia. — Hej chłopaki, co się dzieje? Przecież to wielki dzień, co o szóstej, szóstego dnia, szóstego miesiąca trwa, teraz, dziś. Bardzo wam dziękuję, za spróbowanie tego jeszcze raz.

I ponowne dźwięki kościelnych organów, i wracających pierwszych wozów na sygnale. Przeplatane szumy radia i komunikatorów, i rytmów audycji. Zgrzyt uruchomił narzędzie, co piknęlo pokrętło zakręcone zawiesiło nagranie radia, co na ścieżkach fal elektromagnetycznych basów rytmicznych, powróciło taśmę i odtworzył ostatni nagrany głos w rozmowie, „Co się dzieje, przecież to wielki sukces…” — Wyłączył wszystko. Z oddali wokół niego, będąc już w samochodzie, oddalał się dźwięk ostatniej, zawracajacej syreny, na którą poczekał aż zgaśnie zupełnie, namierzając ją nieopodal. Uliczkę dalej. W swojej ciemności za szybami w uliczce, czekał na ich nie przybycie w jego towarzystwo.

Godzina 3:41

Coś uderzyło w kraty ogrodzenia, wijąc wiatrem się, po pustych, rozbitych miejscach, szybami wentylacyjnymi dudniąc, aż do miejsca wysokiego na metr, do którego można się było dostać, tylko się wczołgać sposobu kałuży ściekiem. Miejsce te było pozostałością po kotłowni, nigdy nie będąc dostępna, podczas gdy sama kotłownia jest nieobecna. Obecny był natomiast oraz ktoś nieznajomy i mu nieznany w niczym.

Coś nakręcało magazynek i wystrzeliło po tym, jak coś uderzyło. Ponownie wystrzeliło, gdy ktoś próbował się dostać, pukając w drzwi samochodu, i coś wypadło na chodnik, i wystrzeliło gazem. W dymie tym przejechały wozy policyjne na sygnale, tuż obok jego drzwi. I tylko usłyszał w oddali skrzyżowania, tłukące się szyby i uderzający w nie sygnał radiowozu. Obcy z podziemi wystrzelił z granatnika ogłuszający dźwięk, co do pisku w uszach sprowadzał. Próbował się przedrzeć pośród przytłumionych cichszych dźwięków uderzeń, co dopiero obok jego głowy, wystrzał z pistoletu, sprowadził słuchu sprawności paniką powodującą przyspieszenie. Z oddali dobiegł wyjący alarm, i podjeżdżającą karetką. Policja czyhająca od początku w zaułku, w ciszy włączyła światła i koguta. Druga jednostka policji nadjechała, i wyruszyła w miasto na sygnale, wraz z wybiciem miejskiego hymnu godziny piątej rano.

W oddali pozostały jedynie skrzypiące pustką miejsca. W oddali płonącego budynku, z płomieniem świecy złowróżbnej, walczyć próbował dziki kot. Dzwony oddalały się wolno i pędem przybywały, w nie naturalnie odmienności starań niesprecyzowana, by te, opętane brzmieć zaczęły przy końcu, jak cofnięte z taśmy nagrania egzorcyzmów opętania miejsca świętego spoczywania opuszczonej spuścizny społeczności pozostawiania.

Przycisnął ponownie elektroniczny sterownik guzku przyciskiem otwierając klamkę, co z alarmującym światłem otwarty został w wejściu do wewnątrz. Pozostawiając burzę na zewnątrz, przejściu korytarzem, z bijącym w ciszy zegarem, i co za następnym przejściem. Czasu urwaniem radiem, grzmoty trzonku ciszę tłum rozdarł przepędzany, jak na meczu. Rozpędzający się piszcząc narastający elektroniczny alarm, nagłą potrzebą prędką do uchylenia się przed wybuchem tłumu, co gdyby go o zobaczył, pożarł.

Teleportując się, wpadł do podziemnego korytarza. Z którego nieopodal miejsca jego lądowania, już pdchodzily żywe trupy. Skrzeczące i jazgoczace swoimi nienaturalnie ochrypłymi głosami, naśladującymi mowę. W oddali odbijały się metalowe wrota do wyjścia z miasta. Pośród burzy oddalających się bezmózgów pożerających resztki innego.

Zgrzyt wszedł wyżej, na gzyms, i wzdłuż ściany, po ogrodzeniu szedł wolno w stronę sznura prowadzącego do łańcucha. On zaś podnosił bramę wyjazdową z parkingu na dworzec. Żywe trupy szurały wokół, odbijając się od bramy, wpadając i włączając radio do podsłuchów. Z oddali pocisk zawracał się echem, co w oddali zagłuszały kolejne wozy pogotowia, co na straży policyjnej komunikacji, zaczęły strzelać do zamarłych luster ukazujących nieumarłych. To pozwoliło mu zbić szybę, i następne, odwracając uwagę, by móc uciec.

Z piskiem opon uciekał na gazie, rozpędzony w jego stronę samochód. Próbował nadrobić i odciąć przejazd temu komuś. Ręcznie zamykając bramę, znalazł się w tunelu metra. Co z oddali ciuchchi jadącej po dworcowych megafonach przemieszczając się. Tłum uciekających ludzi, uległ przed atakiem wygłodniałych zmarłych pożerających resztki człowieka. Krzyku i strzały w oczach, chwilą wytchnienia wymiotne nagłym, odchodzić zaczęły w tunel. Co za skrzypiącymi drzwiami, co jak smyczki, otwierały się nienaoliwione.

Za ścianą głosy wybuchających krzyków rozbitych kryształowych psów walczących, przejrzystych żyć, piłą przycinane jak żywopłotu, topiły się w wilgoci, bagna na skraju miasta. Z metra tunelu kropelek odbitych, w świerszczach grzmiących, lasu wiśniowych żab. I pomiędzy dzwonami z miasta, bramki przejazdu aut zaczęły dzwoniaco spowalniać jadących i pieszych. By mógł pociąg przejechać przez stację.– Pociąg osobowy, wjedziena tor trzydziesty piąty, przy peronie trzydziestym piątym, prosimy zachować ostrożność i nie zbliżać się do krawędzi peronu.

Pociąg. Za nim kolejny, jednocześnie wjechał na stację z dzwonów południowym piskiem, o wpół do jedenastej. Wewnątrz pustego przedziału, dopiero po odjeździe pociągu w kierunku nieznanym, czuł się szczęśliwy jak dziecko, które dostaję na gwiazdkę kolejkę elektryczną. Pociągiem w którym siedział, uciekając z miasta szaleństwa. Lokomotywa dźwiękowymi sygnałami, zmierzającym przez podziemia, by wynurzyć się w pole po zmierzchu, przy morzu co ciągnięty przez metalową dżdżownicę, odbierał tankowca rogów wojennych nawoływań. Na następnej stacji wysiadł.

Był daleko od kogokolwiek żywego i martwego. Ciesząc się, że nie martwy lecz żywy pozostał.

#11. Zagadka absolutu

Przedświtu poranną porą wybudzenia się licznej społeczności grupy ludzi pracy, co na godzinę końca nocnej ciszy, mieli zacząć swoje obowiązki, średnio licząc od jakości wykonania, normy wyrobienia tętna mechanicznych, wprawionych w stan zadowalający efekt końcowej klasyfikacji generalnej dyrekcji wytycznych.

Ulice były nieruchome, a wiatr w czasie tkwił w stanie względnej statyczności. Nie było nikogo kto by zagłuszyć miał ciszę, choćby obecnością swoją, co z oddali, wwiercać się odmienności indywidualną, pustkę naznaczając rozdartą inności, czyjejś bytu działalności. Jakby w narodowym czasie świątecznym. Nawet wtedy jakąś część się budzi pory nocy mocą kresem. W promieni widoczności z ciemności świateł w oknach domów, wnętrzach trwały w nieruchomości, sprzecznej państwu określenia społeczności, jaka jest wynaturzeniem natury, braku ludności w swej obecności.

Nie było też i innych życia naznaczonej życiem różnorodności. Światła w oknach, a było ich tylko w liczbie sześć. Były nieruchome, martwocie tłumionym zużycia niedoświetloną namiastką doskonałości. Przyciemnionym odblaskiem w uszkodzonej pamięci. Jałową, bezgwiezdną nicością. Bez smaku zapachów widzianej słuchu narządem, dotyku materiału niewykrywalności stanu ducha przeźroczystości, w beznamiętnym, określonym stanu wymiernej niewymiarowości.

Zarówno jak i cała społeczności populacja, solidarnie popularyzowała poopagandy prawdy prądu prętem wspak, nie chciała wstawać z łóżka. Tym bardziej, zmówili się w przylądku prawdy, jakiej brak. I choć wyjaśnić można do taką sprawę, jaką w obserwacji to czy na nią musiała dokonywać tego przynajmniej jedna osoba świadoma, co otworzyła okna próbuję zrozumieć, co się stało czy będzie i czy to coś ze światem jest naprawdę źle, czy tak tylko wydaje mu się ostatecznie będąc vice versa na odwrót. Jeśli ten, co spisał to naprawdę widział takie to wszystko, w ten sposób będąc świadkiem martwych miasta społeczności wymarłej do ostatniej żywej obecności, co wyglądała za okno w rzeczywistości snu koszmaru nicości i ten to ostatni ktoś ten, co prawdą zamraża jego ostatniego żywego chłodem zmian ciśnienia, prowadzących do chłodu śmierdzi ciemności z wyrażającej tego obecności swojej tylko, aż do szpiku kości.

W zagadce absolutu.

Trwał mroczny wiek Księcia Ciemności. Nadchodziły chóry złowieszczych istot, zakrywających chmurą zmierzchu, pejzaż okoliczny, sunący wolno. We mgle tej najgęstszej, przemieszczał się ruchomy zamek, należący do istoty starszej niż ten świat. Przeklęty zamek nawiedzony, mieszczący w sobie tą istotę, nie z tego świata, niósł go pomiędzy światami, pośród którymi dryfował. Zakrzywiając materii fizyczną doskonałość, mieszając czas oraz zdarzenia, jak i wpływając na umysły tych, co przypadkem mieli w jakiś sposób z nim do czynienia. Gdy ten nadpływał pośród chmur grzmotliwych, nastawał dla ludzi i ich świata, wiek mroczny.

Książe Ciemności zaś, uwięziony wewnątrz, na własne życzenie, był w wieku mrocznym, poza wszelką, jakąkolwiek klasyfikacją, czy rozumieniem słowa izolacja. Czy samotność, bądź samego sensu, kryzysu wieku załamania psychicznego, nie stojącego już ponad otchłanią, lecz będąc w niej, krocząc dalej i głębiej, w Czarne Nic. Owa oplątująca pałac książęcy, Księcia Ciemności, pierwszego tego imienia, przez materię zwaną Czarnym Nic. Co oddzielała przestrzeń wymiaru skrytego pod jej wichrami, a światem materialnej przestrzeni rozpędzającego się czasu. Pomiędzy tymi dwoma wymiarami, mieściła się strefa, co pomiędzy nimi wsunięta, wślizgiwała się, niepostrzeżenie deformując oba światy, będące zwyczajowo niewidoczne we wzajemnej obserwacji innej, niż ta w wyobrażeniach sennych koszmarów szaleńców. I przed nią okna zamykano w domach, by nie wpaść w jej krawędzie burzliwe. I jak przed paradą wojenną wrogów kroczących, po ulicach zamkniętych z powodu pandemii, w godzinie policyjnych dzielnic czerwonych latarnii, nadciągających od strony słońca paraliżem promieniowania otępiającą technologiczną ewolucję intelektu, przez rozwścieczonego boga, co na początku i na końcu dla istot żywych, pozostaje bogiem. Jak również, z nieprzeniknionej otchłani bezdennej przestrzeni niezmierzonego kosmosu, z którego strony niewyobrażalnej, nadciągało powolne, czarne światło, czarnego nic. Z niego zaś wyszedł jeden z nich. Pożeracz.

Wędrował nocną porą, w cieniu księżyca, zaraz po ostatnich dźwiękach codziennej mszy. I gdy dzwony wybrzmiewały, wraz z chorałem lamentu a cappella. W oznajmieniu sylabicznym, jedno dźwiękowym recytatywu głosu basem, Gloria in excelcis Deo, — Phallus Deus — co w słowa altu śpiewnym w zapytaniu melodycznej frazy zawahaniu. Nagłą i stanowczą odpowiedzią tenorów — Sanctus Satanicus Diablous in musica — potwierdzone sopranowym powtórzeniem było — Requiem Aeterna. Opus Dei. — I tak powtarzane w kwintowym kole wymiennych kanonów kwantowych fraktali nieskończoności. Co dziś, można by było określić mianem Sample Loop.

On gwizdał na znak, że wychodził na żer, sunąc wolno pośród miałczących ulic, i szczekających dzielnic, warczących na odbijające się echa nawołujących się wilczyc, z oddali, skrzypiącej pajęczyny zimowego lasu.

Z ciemności rozlewającej się na zewnątrz nocnej kawiarni, wydobyła się wysoka postać w płaszczu, z twarzą skryta w cieniu kapelusza. Nie rozbierając się, usiadł przy barze, zamawiając czarną jak noc, i słodką jak grzech, kawę. Rozglądał się po milczących osobistościach, samotnie siedzących w rozjaśnionych subtelną czerwienią, kątach lokalu. Na rękach miał skórzane rękawiczki, a w nich zamszowe etui.

Pochylił głowę nad parującym kubkiem, nad którym połyskiwał śliniący się język, wydobywający się spomiędzy lśniących szczęk, nad którymi mieniło się kilkanaście par oczu. Roztapiał pajeczymi mackami, siedzącą dwa stołki dalej, życia ofiarę. Co bez życia stając się ofiarą, ofiarowaną w ofierze, w celu konsumpcji, i przedłużenia życia.

W końcu uwolniony, cały mięsny prestiż, co skórą nie był powleczony.

— Nie wierć się, inaczej cię zabiję.

— Co jest takiego dla ciebie ważnego, że decydujesz o czyimś życiu.

— Ideologia ogólna. Zobaczysz rano, jak cię znajdą przywiązanego nad trupem.

— Żywego?

— Jeśli nie sprawisz, bym zmienił plan instalacji żywej natury martwej, na jeszcze bardziej martwą, gnijącą. Czemu pytasz?

— Bo chcę wiedzieć, za co i czy chcę za to ginąć. Nie chcę umrzeć, ani żyć w sprzeczności z czymś, co może okazać się podstawową wartością dla mnie. Nie chcę pośmiertnie wyjść na hipokrytę.

— Ten, kto leży martwy przed tobą, żywił się za życia innymi. Teraz to nim, martwym, pożywią się martwi, których on uczynił żywymi. Ten tutaj jest jednym z wielu pożeraczy. Dzięki mnie zaś, pożeraczy zostało niewielu. Martwy Pożeracz, za swojej egzystencji, miał właściwości nadzwyczajne…

Zarażał swoje ofiary wirusem nieumarłych, zmieniając zwłoki w istoty podobne jemu. Kroczące w cieniu, wijące się w kanałach, pełznące w rynsztoku. Pasożytujące na ludzkim sercu, wszczepione w mózg, w jakim egzystowały. Odmian, płci, mutacji, gatunków, hybryd, czy czekololwiek innego, była nieokreślona liczba, co w ewolucji, posuwa się radykalnie, aby uchronić tego rodzaju istoty. Atakowały one, idealnego dla siebie dawcę, instynktownym odruchem, dla tego gatunku będącym, kierowany zmysłem pierwotnym. W promieniu określonej skali, dzięki zmysłu narządowi, odbierającym sygnały fal mózgowych, w których zapisane jest wszystko.

Ciało i mózg, skórę i kości, mięso i krew, serce i duszę.

#12. Męczennik nowoczesności

Już na samym początku wiadomo było, że był to potworny pomysł.

Co się poplątało, gdy się okazało, iż to dwupłciowy, syjamski bliźniak.

— A co na to ojciec?! — Rzekł ktoś.

— Był już taki, od poczęcia w łonie, splątany.

— A co będzie po porodzie?! — Zapytał kto inny.

— Zmarł na zawał przy ograzmie.

Prawo odwetu człowieka, nie czeka, czego tego złego nie ma. Jego rola niesie skutki, to co wszystkie wypite dziś trunki. Trutki tłoczą się wśród nich. To zapowiada pewne skutki. Co na sutki, spoczywają pewne nutki. Definiując pewność trzódki.

Chciałbym by kolejny świat został stworzony dla przyjemności tego, co ten świat stworzył. Dla siebie.

Zielone szkło, wykute z lodu, co zamiast zimne, ciepłe jest.

Wszystkie smaki świata. Wszystkie strony świata.

Statek kosmiczny “Szpadel” duszący się podczas spadania, przed rozbiciem się w śmieci niechybnej…

Nieprzeciętnego rodzaju typ. Wyjątkowo paskudnego kutasa, była widoczna z oddali morda obrzydliwa. Jakiej podkreślona w postaci kaptura, co jak wisienka na torcie, przepięta była muszka. Wiadome było, iż żarzacie zarzuci, lub wywinie jakiś inny, niesmaczny numer. Ten, samą to obecnością, będący wiecznie zapocony, stał na widoku, z wiecznie rozpiętym rozporkiem, co był taki to uszkodzony, i wiecznie poplamiony, strugami moczu…

Nie mógł w ostateczności nic zrobić w kwestii ratunku jego przyjaciela, gdy temu niezapowiedzienie wybuchł mózg! I choć w jego sercu pojawiła się dymiąca, czarna dziura. To właśnie owy, tlący się, gryzący w język I piekący ostry dym niegasnący. Choć pomimo tego, w próbach gaszony wody nitrogliceryną, jałowego powietrza odcięcia niegasnący będąc, w próbach zasypany w wielokrotnej prób powinności, był w stanie nieodwracalności stanu zamkniętych odddziaływań sposobności, na graniczących skrzyżowanich druzocących drżeniach w wieczności się tlił.

— Otwieraj, wiemy że tam jesteś!

Potknięciem, wdepnięciem, wdepnięty w głębokie dno, co na odcisk własny, Achillesową piętą nerwu, zadrzeć w paraliżującym bezdechu trafionego w czuły punkt został. Z bytu wdzierając się na środku drogi nie lubiąc wzajemnie u kogoś własnych wad. W obecnym wieku, każdy dowcip jest na poważnie, a każdy z nich wyplata ciąg cyklicznych ewolucji. Przemianach zdarzeń licznych. Co do licznych, od nikłych, zwykłych wnikłych na to, co załatwiane powinno być, pod osłoną nocy. Jaka mroku złu ciemności, w potwornościach czarnego rynku znonimowej spekulatywniści, spijał swoje alter ego, odmienności osobistości własności za dnia. Drugą twarzą maską się zakrywając, siebie samego odkrywał.


Otchłani otwartością niezmierzoną, wyniosłą poza obrosłą w twardości skorupę, co niosła w poziome poważnej, widoku wyniosłym. Co bardziej, niż fatalnej prognozy przerażeniu trwogą, jak wniosła, co wyniosąc poza sztywnej snu, co zarosłą w próbie wyniosłej, co wyparta jednoznacznymi próbami jest po troszku strachu trzeźwa tyralnością wynaturzeniach, jaki w swoim zamierzeniu tyrady tocznią zachłannoscią toczy podświadomej orientalności wewnątrzną obojętnością. Systematyczną wnikliwością, obrady narad wytrawnej izbie, co słyszeć rady głosów porad, próbując w porannych dźwiekach parady, proponuje po trochę parodii przereklamowania pracowniczej praktyki, wyperswadować problematyce podprogowego dniu programu.

W półśnie, w półmroku. W poświatu aurze, pradawnej skupieniu tajemnic, co pośród nocnej głuszy, ustną słów strukturą, manipulowany głos, oprowadzał po osieroconych światu promieniowaniu, w rozpromieniwanym trafnosci okiełznaniu, próbował przytoczyć przygody przodków. Przenikliwa prośba potraktowania, została pradawną materializacją okiełznana. W pokazie paradoksalnie pięknego pokazu jazzu. Powyginanych postaciach w paraliżu nieuchwytnego, niemego, nienaturalnie w treści tradycji, trwoniąc trwożny ten temat.

Chciałbym, żeby mnie to nie dotyczyło.

Chciałbym, już niczego nigdy nie chcieć.

Niechciałbym chcieć czegokolwiek, gdziekolwiek.

Nie chciałnbym być w chcącego tego skórze.


Czarny scenariusz na czarnych kartach historii zapisany, niczym raport z sekcji zwłok przy zgaszonym świetle.

Ciemna dupa murzyna srająca w mrocznym tunelu metra. Niby przeciwieństwo jasności wielkiego wybuchu w czerni pustki ciemności nicości, czarnej dziury.

I idzie idiota, napotykjający się na jeszcze większego idiotę. A właściwie na jego psa, który leje na śmietnik, w którym leży jego właściciel, co to dopiero dostał wpierdol. I ten mówi tylko na widok tego psa obszczywującego śmietnik.

Pies głupszy niż właściciel…

Właśnie. Noś swoje oko zawsze przy sobie.

Nie mogę teraz rozmawiać. Sprawy się skomplikowany, więc lepiej, żebyś został w domu.

Za oknem świat obserowany w miejskim zgiełku sterylności, gdzie zmieniały się postacie, bo statystami byli statycznymi, co w swojemu czynami swojej ekstatyczności pośpieszalności okresloności jednostek, w jakiej charakterystoczności, wybijały się znaną twarzą nazwiskiami wyczynów poznania budowniczych odkryć komplentnego ego kreatywności trwał, pomimo swojej niedoskonałości pytających lub w odpowiedzi poznani pędzących ku świata oczekiwaniu wzajemności, często roczarowań z tego tu tytułu wynikających. Bo kto w ogóle chce o tym czytać? Jak nie ja? Pisać dla nich czy dla tych, co w obcości czasu przestrzeni poznania będą rozszyfrowywać za oknem, co było miasto a ono pełno było okien, w których okna otwierały się w konsekwentnej obecności spraw osobiście zindywidualizowanych…

Kolorowe obrazki pomalowane na czarno-biało. Bezgłośne bazgroły autorstwa Simon’a Scribbles’a. I jego wiekopomne dzieło, zwane Steinless Steel. Pod warunkiem, że nas nie napromieniują. Tylko dla człowieka, czyjeś gnijące zwłoki mają jakąś wartość.

Stara wysuszona żaba, zlizywała resztki przez nią produkowaną substancję. Co w igloo, z lodu wykute, mieszkająca w piramidzie na lodem skutej zimy krainie tkwiła, wymamlując swoje nadęte usta, w których na starość wyrastały zęby. Co w jej głowie po latach się rozrosła, w kształcie przypominając kutasa. Powstałego dzięki codziennie układanej kostce Rubika, przez lata wypełniającej czas w większości każdego dnia. By w końcu, po wielu latach, ostatecznie ją rozwalić.

Jakby nie było nic do stworzenia, nie byłoby sensu istnienia. Wówczas wtedy, życie byłoby banałem.

#13. Panzerkunst

Cykl pierwszy.

W pułapach hipersześcianu, ultra solarny blask zgasł, wraz z tchnieniem ponad-człowieka. Był on dwupłciowym obojniakiem, homo-hermafrodytą, trans-bi gadem, bezpłciowym. Niby w skrzydła ptakiem, co wysiadywał jedno jajo w życiu, w niespodziewanej chwili, co wieńczyła jego żywot, a gdy zgasło światło, z jego jaja rozbłysły ciemności, nowej formy, istotnej nowej normy. I tak powstał Robo-babo-chłop!

Drip-Drop.

Każdemu się ręce trzęsą, dlatego to robimy. W niezapomnianym sposobie spotrzeżenia nieuniknionego, zawierało się w sposobie odznaczania nieuchronnego zagrożenia. W trwającym wylocie rozstrzęsionego znaczenia. W zbytecznym ruchu sile, opatrznością znaczło. Było to skierowane dla jednego, co to miał zobaczyć. Nie mogąc się wycofać z nadętej i nabrzmiałej fali. Wydobywajce się istnienie, nie byłoby możliwe, gdyby nie umysł nadrzędnika. Śliniący się nieokrzesanym gestem, zbyt długo ukrywanych lęków. Te wydobywały się gestem. Skapnęło tylko kilka kropel, lecz te rozmnożyły się napięte suchością kształtu twarzy. W ponowczesności monenklatury stał zaszyty obrzydliwościan, wyryty obrzydliwościami w stan litości w ściany szerokiego sklepienia.

Paliły się skały. Dymiły się góry. Topiły się piaski. Skraplały popioły. Kropla w kroplę. Podobny powinien być, lecz tu każda kropla kolejna, odmienna, powierzchnią niciami wiła się. Wstęgami pasków pokratowaną w nanomililitrach. Konsystencją swoją chciał się znaleźć w miejscu, co zakontrakotowanie w tyle tła mieściła się. W idealnego pryzmatu widoczności, a jednocześnie zamknięte przed widzów zaciętej ciekawości. W niewyżłobionej stanowczości, łatwo było uciec owej obojętności. By sen nie znurzył się łatwo, by było ulewc owe obojętności, by sen nie znrlurzył się w sobie. W obie strony sądząc wahaniu w śniadaniu. W mlaszczącym ciamkaniu rozmemłanych budunków.

Suponkarukumo. Sinkeiganku teki rihabirite-syon nanomasin. — czyli z japońskiego: Pająk stonożny. Neurologiczna nanomaszyna rehabilitacyjna.

Była technologicznej ewolucji następcą pierwotnego urządzenia, służąceo do prostowania pozy kręgosłupa. Z lat kolejnych, w następstwach potrzeb. Coraz liczniejszych, wielodziedzinowych zastosowaniach. W jednym z celów realizacji wykonania, wynalezienie było mechanicznych kończyn, mogących zasąpiąć w zastosowaniu realnej funkcjonalności, jak i wyglądem i obsługą działania instynktownego. Teraz klienta czy pacjenta. Kończyny podpięte bezprośrednio do układu nerwowego, przez kręgosłup, z jakiego dosłownie instalował instrukcję obsługi. Aplikację ćwiczeń faktycznie obsługiwanie urządzenia, mogło w pełni być wykorzystywane przez użytkownika. Po całym roku przeglądzie, na wyższy poziom, jakiego rodzaju stopień i ogólna funkcjonalność, była dokonywana w wyborze indywidualnych potrzeb klienta, jakiemu sprostać marzeniom, pragnął kolejnej pary ramion narządów rodnych, bądź też osobnego mózgu, zapasowego, rozszeroznego w przestrzeni świadomości, ilości pamięci, czy też kopii własnego ja, mogącego być również jaźnią świadomości osobowości odmiennej od oryginału, jakim był właściciel. Klient właściwy.

W wielu czynnościach poczynaniom, trwało usposobienia zamkniętej za maskami ukrywane tchnienie zaplanowanego braku planu chwili. Hazardzistom stając się niebagatelnej sprawy wyjaśniony. Jedno z poleceń trwało pod dyktatura anormalnego czynu, jakiego spowiednika zaistniałych formalności, wydrążyć miał zaprogramowana agencyjna jednostka w boju, co zamiast prawdziwego człowieka, miałaby w ubezpieczaniu działać. Wkraczając w świat, co miałaby doprowadzić do śmieci tego, który nieproszony miał rozszyfrować tajemnicę, otwierając sekretne wieko.

Umówiony na spotkanie, miał zasiąść pomiędzy tymi, co udawali ludzkie istoty. Te, od razu by poznały insekta wysłanego przez ludzi. Zatem ludzie wysłali kogoś innego. Coś, co sami stworzyli. Nie byli pewni tylko, czy ostatecznie rozwiążę on sprawę, czy opowie się solidarnie z ludźmi, czy przeciwnie, dołączy do nie-ludzi, istot z drugiej strony, mając w rękach dodatkowy percepcyjny przedmiot, zaginający oba światy, prowadząc do trzeciego tego, którego poznania, one oba, obie strony, chciały poznania doświadczyć.

Sam zaś wytwór, złożony z obu stron, był nieświadomy. Zaprogramowany do tego, co zrobić miał. Nie myśląc o swoim miejscu w zaprogramowanym świecie. Dla wszystkich był, i nikt nie dochodził mienia jego znaczenia przeszłości miejsca trwania.

W majaczeniach uwypuklał się negocjator własnego losu, co na kościach do sześciu zliczony, układał tkanin wyrób zapętlony. W poszukiwaniu lepszego światła. Odizolowanego pomieszczenia wynajętego, dla spokoju, by zagrać jako nowy gracz w starą grę. Co nad grami stała stalową siłą szczytową. Zastawiali się oni, czy atakować, czy też zostawić sprawy tego świata.

Wyznacznikiem ich obecności, miała być interwencja z zewnętrznego świata. Oni już przekroczyli granicę bytnością swego posiadania ciała. Nieprzejęci, nie zaproszeni goście, byli w tłumaczeniu wyższych instancji, na przekór tym, co w ówczesnym czasie złamali pakt traktatu porozumienia o lojalności nieprzekraczalności. Pozostali biernych, i ukrytych w swoistej anonimowości, jakimi byli w tleniącym zaprzestaniu niewykonalności.


Wynaturzenie dało pełny obraz tego zjawiska, co kryło się za fatalnego rozumienia pojęciem, ukrytym pod woalem istoty, jaką jest błędnej pojęcia łaknienie, identyfikacji rozumowania tchnienie, gdzie wszystko, co zwyczajne, na opak rozumu zamieszania, w błędne pewności zdarzenia nielogicznej niewymierności nastaje. W ciągłość zdarzeń nieprzewidzianych, następują problematyczności. Pomiędzy tym, co jest, a nie ma tego, choć jest zaistniałe, w półsnu jaźni pewności.

Aż do chwili przewartościowania wyselekcjonowanych graczy niepoznania. Do chwili olśnienia tłumaczenia. W procesie ponownego instynktu nawoływania niezrównaną nocy nocną notą porównywania, co zasobów wszlkiego nieporównywania, na zastrzyk pory czekał niedorównania. Przemierzający Ronin przez równiny różniące rachunek równania. Przed porą świtania sklepów zaopatrzonia w zaopatrzenie wpatrzenia w bezsenności trwania, co nie do końca sensu wyrównania wyrównywał pewna działania. Zaopatrzenie wpatrzenia w bezsenność trwania, nie do końca sensu staje się wynikiem wyrównania.

Deficyt pragnień w koleiny zaszczutego snu, syntetyczną symboliką nowej obecności, jakości jarzmo ujrzeć pragnie westchnienie. Wyrobionej rolą nową starannością zasób potencjalnej jakością wielorakości zmiennością osobowości trwoniąc tonów tonem zbieżności.

Przed przerwą.

Trwały w trwałości trwającego trwania nagrania. Trwało ponowne zaprogramowanie, do dyspozycji oddajemy pokoje gościnne, pod względem wielkości jakości wykonania licznych sposobów samotności względnej ułomności, nieprzerwanych trywialności.

Po przerwie.

Po włączeniu zapłonu i zainteresowaniu problematyki. Co nie tylko w nieznanym kierunku jazdy dążyło. Oprogramowanie poczęło w końcu wytrząsać formę inspirującej infrastruktury technicznej. Autonomiczne ćwiczenia praktyczne, rozpoczęło bezrouzmne natarczywe zawzięcie. W tym czasie produkt osiągnął najniższą cenę butności, jaka w niewadze ponad konsekwencje, odmawiały jego pertraktacji. Tłumacząc to, nie jakby samo przez się, ile w dobrze sytuowaną powierzchowność, jak się okazało w końcu.

Idąc w toń tonu tchnąc plonu woń, odoru wora, bonu lotu eonów lekkiego wiatru zefiru wschodu słoni na tle słońca, co za tęczą tenoru toną w tafli woni wschodów rodzącego zanadrzu ukrytych skarbów chęci zeniutu toneru torach toni.

Mięsisty autobus, pozbawiony był kierowcy i pasażerów. Jeździł bezgłośnie, tylko po północy, chodnikami i alejkami parku. Poszukiwał dźwięków nieistniejących dla tego rodzaju materii. Polował na nie i pożerał, by mogło tętnić w nim życie. Czasami za kółkiem siedziało dziecko z zaszytymi oczami. Czasami chudy strzec że skręconą do tyłu głową. Kiedy dźwięki rozciągały się wraz z mgłą. Martwymi jękami okaleczonych istot. Chórów złowieszczych. Autobus wjeżdżał i zasysał je otwartymi drzwiami.

Wjeżdżając na chodniki i puste place zabaw, na którym huśtawki same się huśtały, a karuzele kręciły. Piasek w piaskownicy usypywał w kopce. Po swoim spożyciu, bus odjeżdżał ulicą w fabryczne relikwie. Na swój sposób, mięsisty, zdegradowany posterunek. I ten gasł, wtapiając się w ciemności woal. I wyczekiwał na kolejną godzinę odjazdu.


W zamkniętym na klucz pokoju, nie było lokatorów. Przynajmniej tak mówił właściciel. Któremu słowa zawierzyli mieszkańcy pozostałych dwóch pokoi.

Samotność to słowo pretekst, dla tych, co nie potrafią znaleźć sobie zajęcia.

Nie ma takiej rzeczy, której nie da się spierdolić.

— Skrócę twoje cierpienia.

— Dziękuję przyjacielu.

— Żartowałem. Aż taki dobry to ja nie jestem.

#14. Nieskończonej nocy terror

Ostatnie miasto na świecie, gdzie w natężeniu ukradkiem podglądających nawzajem siebie jednostek, tkwi w wewnętrznej, znajomym ogółowi, niepokojach, jakie nie w formie ulicznych zamieszek i walk, skupione zostały w zniewoleniu lęków za zamkniętymi pokojami własnych, subiektywnych niepokojów. W reakcji złożonej i w wykonaniu bardziej uległymi w nieprawdopodobności zaistnienia. Na fali zadaniowości, pojedynczej problematyczności działań i myśli, próbującej odciętym być od świata polityczności społecznych odmienności. W pragnieniu, dotyczności odciętych starczych grdykach.

Moich najwspanianlszych, odwazajemnionych spospobności, cierpeniu wieczystych odmiennościach. Gdy tylko potrzebuję tylko tego, co powiedziedzieć mogę, pomimo tego, co mi tak wiele brakło, co jakby, co tak bardzo potrzebuję tego, co tak wiele jest dla innych, a dla większości mało. Z nietykalności ich stanu, na równości odmienności biernego punktu indywidualnej odmienności biernego punktu bycia. Musi dać to w pewnym niezamierzonym punktu skrajnym odwzwierciedleniu nawet matoforycznego wyobrażenia. Kiedy codzienność bytowania ogółu zaprasza do wkroczenia w show jakiego wyczekiwania, co jak szał czy biznes niezdyscyplinowania, położenia osłabionej w niezłomności pokojowej jest akceptowalności.

Choć ta tkwiła na widoku, w samym środku tłumnej różnorodności, spośród której, każdy wydawał się na swój sposób ignorować ją. Nie mając ochoty, czy też nie chcąc widzieć, jak i wiedzieć. W myślach siedzieć, żeby pytać, no i poznać, nadać wartość w życie przeszłe tego kogoś, kiedyś gdzieś, w nieżywości jestestwa teraźniejszego. Zdarzenia typu tego, co ze słów wprost z ust tych, co patrzyli w beznamiętnej, świadomie świętej niewiadomej przynależności, nie chciał nikt zanudzić, tylko przez to, że ktoś chciał coś zanucić, ale obraz wzroku tych niektórych mówił, że coś chcą zachować w sobie. Przemilczając w półuśmiechu tajemnice, choćby tego, że nikt nie protestuje ani teraz, ani wtedy, że ta leży odrąbana, głowa oczywiście uśmiechnięta. Patrząc pół niepewnie, z szerokoustnym niedowierzaniu tego, co w chwili jej dekapitacji, jak też później, teraz, czy też jutro, nie miało się już zmienić nic. Kiedy wówczas wszyscy wyszli, niby żywe trupy ciche. Te, co z głową odrąbaną gniją. Chcąc by była, czy bez tchu jej używając, żyjąc, czy zużywając, w jej zastygłych żyłach błękitności krwią, co się tliła jeszcze gorzką czerwieni matką. W bezruchu swój tok rozumowanych utkwiła. Tkwiąc w tłoczni tchawicy trwożnie trawiąc, bo już trwożnie potrafiąc trwać tak błędnie, wiedząc wiecznie utwierdzonona, w wyszczerbionej samotności, w każdym o tym, o czym każdy chciałby się dowiedzieć, ale ona, łysa głowa teraz wie. I też o tym też wiedziała, za życia, co jej teraz co wrócili ci, co na nią starać się nie gapili. W swym triumfie.

A ona o tym za życia wiedziała, jak jej sama wielka wola wiedzy, tej wiedzy tej nie wyjawiła, mimo tortur, nic nie wyjaśniła i w oczekiwiu z uśmiechem szerokim śmierci lśnieniu ramion z otwartości chęcią oczu, satysfakcji zalśniła.

Od czego zacząć? — Zastanawiał się w osamotnieniu pisarz, wyglądający przez balkonowe okno. Jednocześnie samemu stawiają w wątpliość tezę własną, że świat się najlepiej ogląda, z jednego okna. Okien miał on, pomimo swojej introwertycznej natury, kilkaset. Oknem była telewizja, prasa, czy internet. Ale również w książkach podziału między beletrystyki wyobrażeniowością. Fizycznością autobiografii, a jej przeciwieństwem sfery naukowych społeczności nauk odmienności stanów miejsca i czasów filozofiach. Było też okno percepcji emocjonalności stanów afizycznej abstrkacyjności muzyki przestrzeni, jaką słuchałem, absorbując, co mógł i jak i każdy oddychając falami powietrza życiodajności istot śmiertelności, nakreślić stany sprzeczności jej indywidualnej, zasaoby chwytu wrażliwości. Zasobu chwytu stanów sprzeczności jej indywidualnej spoistości. Zasobu tego chwytając stany sprzeczności owej wrażliwości.

Czy zacząć początkiem nakeślając świata nowego narodziny. Czy zacząć od siebie lub kogoś obcego w fikcyjności naśladującej istoty myślącej obcego w fikcyjności naśladującej istoty niemyślącej podobnie. Dla których piśmiennymi szyframi ostatecznie podobnie I dla których ostatecznie się posługując przekazywać, lub wzorując na sobie siebie przez się, przelać przekaz posługując się wzorcami opartymi na alter ego siebie.

Żadna z zamieszkujących obecnie istot, nawet nie odważyłaby się pomyśleć, że skalisty obiekt, po którym kroczyli, był ostatnią pozostałością, jako w zabytkowym pomniku natury, broczącą niegdyś w skupiskach niepoliczalnej ilości ogromu rozumnych reprezentatorów inteligentnych form, co jak kamień wrtosły w niepojęciu ziezrozumienie, co było żeby on wątek ogranicznym został stworzeniem.

#15. Sny o lustrach

Zaglądam do pustego pokoju, a w nim tkwią tłumy ludzi. Niezrozumiałe słowa wibrują w powietrzu, tworząc eksplozję dźwięków i kolorów. Patrzę na ludzi, którzy nie mają twarzy, ale w ich oczach widać całe światy. W oddali słychać dzwony, które biją czas, ale ten czas nie istnieje w tym miejscu. Podchodzę do jednego z ludzi i próbuję z nim porozmawiać, ale słowa przekształcają się w kruczki i przestają mieć sens. Widzę, że ten człowiek krwawi z ust, ale nie ma z tego powodu żadnych oznak bólu. Kieruję się w stronę drzwi, ale zanim je otworzę, pojawia się przed nimi postać w białym płaszczu, która zaczyna mnie gonić.

Uciekam w kierunku schodów, ale wraz ze mną zmienia się otoczenie. Teraz jestem na polu, a niebo jest zdominowane przez gigantycznego ptaka. Podchodzę do niego, chcąc z nim porozmawiać, ale on tylko patrzy na mnie swoimi czerwonymi oczami. Zostaję rzucony na ziemię, a ptak wchłania mnie do swojego ciała.

Czuję, jak ptak rozszczepia mnie na kawałki i przemienia w piasek. Zostaję wyrzucony na plażę, gdzie spotykam kobietę z różowymi włosami. Patrzy na mnie z miłością i życzliwością, a jej dotyk przynosi mi błogostan. Wiem, że jestem bezpieczny w jej ramionach, ale jednocześnie czuję, że muszę odejść. Odchodzę, a za mną pojawiają się kolejne postaci, których twarze zmieniają się co chwilę. Słyszę znowu dźwięki i wibrujące kolory, ale tym razem nie przerażają mnie one już tak bardzo. Czuję, że jestem w miejscu, gdzie wszystko jest możliwe i nic nie jest tym, czym się wydaje.

W otchłani czasu i przestrzeni, pośród mroku i światła blaskow, człowiek szuka sensu swojej egzystencji, by wznieść się ponad codzienność dnia. Przez lęki, radość i cierpienie, kroczy drogą życia. Nieznany kres, szukanie odpowiedzi na pytania, co drzemie głęboko w ludzkiej duszy bies. W nieskończoności kosmicznych gwiazd, człowiek wciaz poszukuje swojego celu, bo tylko on może stawić czola czasowi, i rozświetlić mrok duszy i nieba przeniknąć u progu. Tak wędruje przez życia labirynt, w dążeniu do pełni swego ja, by docenić chwilę, które są miłym skłonem, i działać każdego dnia, w oczekiwaniu na jutra nieśmiertelny czas.

Wędruję przez labirynt myśli. Gdzie słowa tracą swój kształt i znaczenie. Kolory żyją, drżą w powietrzu, a dźwięki rozsadzają duszę. Widzę twarze bez oczu. Głosy bez ust. Czuję dotyk niewidzialny. Zapachy nieznane. Wśród chaosu i zamętu. Słyszę bicie serca, które jest jedynym punktem stałym wśród tego surrealistycznego świata. Jestem pionkiem na planszy szachów, którym rzuca wiatr losu. Ale czy to, co widzę, jest rzeczywistością, czy tylko iluzją mojej wyobraźni?

Wędruję dalej, pośród snu, gdzie wszystko może się zdarzyć. Witam kolejne postaci, które tracą swój kształt i znaczenie. Czy jestem sam w tym świecie surrealistycznym? Czy może jest nas więcej? Nie wiem, ale jedno wiem na pewno, że jestem zanurzony w surrealistycznym marzeniu o śnie.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 6.3
drukowana A5
za 44.68
drukowana A5
Kolorowa
za 71.44