Dwadzieścia lat później
pole na pagórze z rozległym widokiem
gdzie młody siedziałem późnym latem
patrząc na ciepły zachód słońca myślałem
gdybym miał dużo pieniędzy
kupiłbym to miejsce i zbudował dom
wziął cię do siebie bylibyśmy
jedną rodziną
dwadzieścia lat później
pojechałem tam tak samo biedny
jak zawsze
pola już nie było
było osiedle domów jednorodzinnych
w powiewie zimnego wiatru
zapach kupy gnoju na ostatnim
niezabudowanym skrawku
Mężczyzna z plakatu
drogi zegarek na przegubie
mężczyzny z przydrożnego plakatu
miał być w zamyśle reklamowego twórcy
symbolem wiecznego sukcesu
zwycięstwa młodości nad czasem
najlepszej chwili trwaniem
tymczasem był starym
jak świat znakiem przemijania
dawni mistrzowie zatrzymywali
przepływający świat w obrazie
tym boleśniej pokazując że minął
mężczyzna z plakatu
Puste wieszaki
dziwiłaś się samotnym
spacerom nastolatka
nie mówiłem że kocham
wiatr o ciemnych włosach
notowałem książki które chciałem
jeszcze przeczytać
Gianfranco Calligarich
Ostatnie lato w mieście
John Cheever
Wizja świata. Opowiadania wybrane
Gesualdo Bufalino
Opowieść siewcy zarazy
nic z tego nie wyszło
ponieważ umarłaś
odjazd pociągu
kiedy z całej siły próbuję
coś zatrzymać
w szafie wisiały
twoje miękkie suknie
prócz tej do trumny
i trwał ich zapach
potem ojciec
wszystkiego się pozbył
puste wieszaki
klekotały jak kości
Oczy jak psy
idę z tobą głodny wędrówki
tam gdzie jeszcze nie byłem
łapczywie odgryzam drogę
dużymi kęsami
tak daleko jeszcze jest
od wschodu do zachodu
oczy jak psy
biegną naprzód i wracają
przed zakrętem w nieznane
to może jest jesień
drogocenna bo jedna
z pierwszych które pamiętam
wisiory pajęczyn z perłami rosy
powoli toną w miodnym powietrzu
ciężkie liście ze złota
zapada zmierzch w nieruchomym
lustrze czystej wody
niezmącona cisza
Zdejmujesz płaszcz
jeszcze złoty
lecz zaraz sczerniały
liść osiki drży
choć nie ma wiatru
jak ty tamtego lata
po pierwszym naświetlaniu
zdejmujesz płaszcz
razem z uśmiechem
wychodzę z domu
kiedy dzień się kończy
odblask nieba
w zwierciadle jeziora
czas nie płynie
przecież już zanim
wszyscy umarli
byłem samotny
butwieją liście
radość życia w inne
wciela się istoty
Skąd wiesz
jakbym dotykał
ciepłego popiołu
minione lata
krótki szary dzień
przechodzi w długą noc
marzenie staje się snem
sen objawia się koszmarem
za oknem wiatr
na parapecie kołysze się lekko
płomień świecy zapachowej
aby nie było czuć
twojego umierania
mija ciepła zima
w tłusty czwartek
chrusty przysypane
śniegiem cukru pudru
kos zaczyna śpiewać
kiedy jest jeszcze
zupełnie ciemno
skąd wiesz pytam
skąd ty to wiesz
Zapach parowozu
gałąź ogrzana jesiennym słońcem
nie zakwitnie nie wyda owocu
miłość jest senna usycha
chmury płyną w stronę samotności
przeglądają się w pustych lustrach jezior
łatwiej nam razem
podróżować w czasie
wciąż pamiętamy
zapach parowozu
pamiętasz tę kobietę w czarnym płaszczu
zawsze nosiła biały szal
w rocznicę samobójczej
śmierci samotnego wujka
rzeczywiście wiało
jakby się ktoś powiesił
jeszcze ten widok kobiety w oknie
ona patrzy na drogę
która biegnie obok jej domu
wolnym krokiem
odchodzą w niepamięć
Mija mnie
jest późne popołudnie
pnie sosen pociemniałe od deszczu
las w ciemnych brązach
twoja zwiędła twarz
kiedy podnosisz do ust
białą filiżankę czarnej kawy
potem jest sucho przez dłuższy czas
wiatr bawi się martwymi liśćmi
na promenadzie
mija mnie ktoś kogo
nigdy nie spotkam
Nikt nie został
już dzień się kończy
zimny wiatr roznieca z sykiem
płomienie liści
uśmiechasz się
kiedy pomagam dziadkowi
wywiać plewy z ziarna
za pomocą ręcznej wialni
nikt już nie został
zielone pola w marcu
ostatnie tygodnie na elektrycznym
łożu śmierci
wiesz że nigdy wcześniej
nie widziałem twoich siwych włosów
czerwone liście na grobie
to była twoja
ulubiona pora
Pusty peron
kiedy wyprowadzaliśmy się
z naszego pierwszego mieszkania
zostawiliśmy łóżko
na którym śniliśmy
ciepły zapach
twojego przejrzałego ciała
jesienny sad stoi w słońcu
skwar południa
białe motyle ssą błoto
stamtąd czerpią
istotę i słodycz życia
wzdłuż drogi
którą się odchodzi
kwitnie rozchodnik
wytarty beton starego mostu
wykruszone brzegi asfaltowej szosy
tylko raz cię zabrałem
na nocną wędrówkę po lesie
żuk dotykał czułkami
światła księżyca
pusty peron
na dalekiej stacji
woń października
odjechałaś
szyny śpiewały
jeszcze długo
Ognisko zachodu
wiejską drogą
suche liście jak szczeniaki
gonią nas przez chwilę
jeszcze dalej
śnieg z szelestem
wpada do jeziora
jest czas powrotu
w stygnących rękach
kościany różaniec
przypływ uczuć na widok
portretu starej kobiety
przez wilgotną gazę mgły
słońce ma bladość księżyca w pełni
wieczór przychodzi wcześnie
czas iść na stację
pociąg mija życia
które mijają
przygasa dalekie
ognisko zachodu
kochamy życie lecz śmierć
kocha nas bardziej
Ściana lasu
jest późne popołudnie
słońce maluje na żółto ścianę lasu
od strony stawów chłodne strugi płyną
w nagrzanym powietrzu
smak piwa z tutejszego browaru
nieukończone lata
my nie umrzemy tak barwnie
jak liście klonu
w pociągu pospiesznym
patrzymy sennie na ciepłe krajobrazy
małe wioski przy drodze donikąd
kurz późnego sierpnia
biegniemy z rozpostartymi ramionami
czesząc palcami chłodne włosy wiatru
wieczorem pada deszcz
miasto błyszczy jak świeży
obraz olejny
Trumna z topoli
stary kościół
ukośne filary złotego światła
sala szpitalna
czerwień słońca pnie się po ścianie
ostatni raz
pielęgniarka zmienia kroplówkę
marcowy deszcz
dusza kurczy się
do rozmiaru embriona
pachnie kwiatami
chusteczka którą ocieram ci łzy
ona cicho
staje za plecami
kładzie zimne ręce na oczy
zgadnij kto to
wszystko gotowe
tylko wypełnić białym imieniem
puste miejsce na czarnym nagrobku
porcelanowe zdjęcie
zamyślone spojrzenie
na nieostrym tle
ostatni spacer
drogą nad jeziorem
trumna z topoli
zimą kobiety uśmiechały się
samymi oczami nad maseczką
niczym arabskie piękności
Chłopiec bez celu
miód powoli skapuje z łyżki
odchodzi lato
nie poganiaj go
twoja sukienka koloru
zgniłej zieleni
chłopiec bez celu
idący polną drogą
kopie kamień
nie poganiaj go
szosa przez pola
podmuchy wiatru
podnoszą skrzydło martwej pliszki
coraz krótsze dni
w ten czy inny sposób
jakoś każdemu
udaje się odejść
to koniec sierpnia
srebrny relief na jeziorze
drobne fale jak rybia łuska
wiatr syczy w kolcach tarniny
kłujący ból końca
Słodkie klapsy
kochaliśmy się w sadzie
lubiłem słodkie klapsy
dojrzałe gruszki twoich piersi
zlatują z drzew
jak kolorowe ptaki
martwe liście
twoje tęczówki
zrobiły się szare
jesienne pola
ranne pajęczyny
białe od mgły
mokre chustki na młodych sosnach
codzienny spacer ścieżkami pamięci
orzechowy smak suchego więdnięcia
wrześniowy las
czekoladowy zapach zmierzchu
jeszcze wczoraj
byliśmy dziećmi błyszczących kasztanów
twoje włosy zrudziały jak paprocie
Kremowa sukienka
niesmak kiedy kupiłaś książkę
króla kryminału
a raczej królika
zważywszy na jego płodność
lustrujemy się nawzajem
szukamy w swoich oczach odbicia siebie
nasz dobrze odżywiony głód
zwracamy uwagę
na śmiech niezbyt głośny
podzielony na równe odcinki dźwiękowe
tej samej wysokości
jak gdakanie kury
miodowa pelerynka
na kremowej sukience
dziewczyny na deser
białe pędy
ziemniaków w piwnicy
szukają światła
na oślep
Po omacku
wracając z łąki późnym popołudniem
pijemy strugi chłodnego powietrza
zaraz potem wyjazd nad morze
piasek piszczy pod stopami
ułamki szczęśliwych sekund
spacer po kolacji
nadgryziony księżyc
nad dachami
nasze spojrzenia
ocierają się o siebie
światło kapie z latarni
żółte kałuże
zatrzymujemy się w pół kroku
nad przepaścią nocy
wracamy do łóżka
włączasz telewizor
kobieta z hemoroidami
siada na sofie ze szpikulcami
kiedy szukam po omacku
drogi do twojego serca
Zapłacić później
spot reklamowy mnie zapytał
czy można cieszyć się dziś
a zapłacić później
oczywiście że tak
cała ludzkość tak robi
cieszy się dziś
a zapłaci później
jeszcze we wrześniu
żar lał się z nieba
pies podniósł nogę
na czerwony hydrant
październik chłodny
był i klarowny
zanurzyłem się w niczym
niezmąconą ciszę
Ciała niebieskie
stajemy się
grą w którą gramy
pamiętam cię jeszcze
z fryzurą w kształcie ula
słodki zapach kremu
i gwar w kawiarni
potem pustka
połknęła słowa
pustynia wszędzie
kamienie i piach przedmiotów
jak okiem sięgnąć
na wyciągnięcie ręki
pragnienie jednego
podpłomyka i dzbana wody
aby iść dalej przez czterdzieści
dni i nocy
dziadek babcia
mama tata
wujek ciocia
wszyscy odjechali
Wielkim Wozem
tylko dusze
zostają w ziemi
ciała niebieskie
Dopóki żyłaś
dopóki żyłaś
nie mogłem ci tego powiedzieć
teraz rozumiesz
byłem coraz starszy
lubiłem chodzić
czuć smak powoli
mijającej przyszłości
czubki sosen płonęły
pomarańczowo jak kandelabry
zaczynał się wieczór
zawsze było ci zimno
zbyt cienka skóra
miałaś reumatyzm
twoje kości płakały za Afryką
cierpiałaś na bezsenność
jednak udało ci się
umrzeć we śnie
idę tam gdzie przed odejściem
zostawiłaś swoją duszę
złote gody
kiedy świętowaliście z ojcem
bezlik szarych dni
ojciec nadal spał
na twoim łożu boleści
ale nie umarł na nim
wywieźliśmy go do hospicjum
Mały holownik
martwiłaś się o każdy drobiazg
mały holownik ciągnął
wielki drobnicowiec
marszcząc wodę i czoło
co do perspektyw
dopóki byłem młody
wolałem słodką mgłę
teraz szukaj mnie przy księżycu
dni są zbyt ciemne
jęczałaś z bólu
modliłaś się ale ten
który dał uszy
nie słyszał
po twojej śmierci stałem się
krewnym umarłych
chciałbym cię objąć
w letni wieczór
twój nagrobek ma
temperaturę ciała
Zwolnione łóżko
czemu nie powiedziałeś
że chcesz umrzeć w domu
który sam budowałeś
a nie na oddziale
paliatywno-hospicyjnym szpitala
gdzieś daleko bo tylko tam
ktoś był właśnie zszedł
zwolniło się miejsce
był sezon więc rodziny po znajomości
zostawiały chorych staruszków
w najbliższym szpitalu
żeby wyjechać na urlop
musieliśmy skorzystać
z pomocy znajomego
byś zajął zwolnione łóżko
miejsce na twoje imię
pod imieniem mamy
czekało na ciebie
przez całe lato
Kocanka piaskowa
ziewnięcie przechodzi w skowyt bólu
późne niedzielne popołudnie
długo chodzimy po cmentarzu
coraz starsi
coraz bardziej
tęsknimy do tych
którzy nie żyją
co sosna wie o śmierci
pytasz wdychając zapach żywicy
zobacz jak tamta
młodo umarła
jej ciemny pomnik parzy w rękę
więc mijają lata
budzą się ćmy
która to już mrocznica
za cmentarzem
jest wielka wydma
tam wącham kwiaty
kocanki piaskowej
chłód który nas obejmuje
w gasnącym świetle
siwe głowy po szarym życiu
i śnieg jak popiół
Plaża we wrześniu
wrześniowa plaża
starzy ludzie leżą na piasku
jakby się już przyzwyczajali
żywiłaś nadzieję
garścią tabletek
czas upływał jak krew
twoja blada twarz
z wielkich jezior zostały kałuże
teraz staje się przeszłością
zanim stanie się teraz
przerażająca prędkość
wskazówki sekundnika
uciekam
od przypadku do przypadku
zbieg okoliczności
ubytkowani ludzie
którym do głowy nie przyszło
że można wyrzucać
chleb i książki
Rusałki żałobniki
poryw wiatru odkrywa
srebrne spody liści białych topoli
jest popołudnie i szybko robi się ciemno
w mieście za jeziorem zapala się wieczór
sierp księżyca pruje pierzaste chmury
idę tam gdzie zostawiłaś swoje ciało
przy okazji odwiedzam
życia którymi nie żyłem
zamiast śniegu zimą pada deszcz
więc pociągi ślizgają się po szynach
jak dawniej dzieci
na zamarzniętym stawie
nawiasem mówiąc zawsze
lubiłem podróże koleją
widziałem jak szybko mijają życia
pojawiają się nowe
stara kobieta z trwałą ondulacją
w mieście młodości
zapada zmierzch lutowy
myśli jak myszy wychodzą spod mebli
koty kurzu od kiedy nie sprzątasz
tłuste koty w kuchni
od kiedy nie gotujesz
wysoko w niebie głos dzikich gęsi
pierwsza rocznica twojego odlotu
jeszcze chwila arktycznego chłodu
czystego jak kryształ strachu bez treści
już słońce zmusza
forsycje do kwitnienia
nadchodzi lato
rusałki żałobniki są zrozumiałe
jednak czerwończyk na chabrze
Talia osy
wynurzając się z głębi rozpaczy
zastaję wiatr na pustej plaży
chciałbym opalić sobie wnętrze
nie samą skórę
kolejne upalne
lato bez deszczu
jest nadzieja że suchą stopą
przejdziemy przez Styks
zapach wyschłej trawy
siennik na którym spałem
snem nieśmiertelnych
woń krowich placków
na wyprażonym pastwisku
głód powrotu
spłowiała łąka
sklejona ciemną wstążką lasu
ze zmęczonym białym niebem
na końcu wąskiej ulicy jest cukiernia
w środku kobieta z talią osy
dalej aleja późnym popołudniem
staram się nie nastąpić
na długie ludzkie cienie
Aria ciała
kijanki w wysychającym rowie
niespełnione pragnienia
to słodki czas
kiedy siedzimy na miedzy
skubiąc szczaw
spocona staruszka pachnie
jak kwiaty czarnego bzu
a ty na łące pełnej jaskrów
mrużysz oczy
gorące popołudnie
dmucham w rurki twojej fletni
aria ciała na strunie G
to pora bliskości
woń błękitnej facelii
brzmi w twoim oddechu
zjadamy owoc miłości
wypluwamy pestki
jeszcze świetliki
coś zapalają po czym
nasze ciała stają się niebieskie
mówię gwiazdy wydają się
tak blisko siebie jak my
jednak w łóżku nasze sny
nigdy się nie dotykają
dlatego wyciągasz mnie
na nabożeństwo w wiejskim kościele
czuję słodki zapach lipy
ksiądz beczy baranim głosem
łąki umajone
naprawdę wierzyłem
że palcem w bucie można
poruszyć gwiazdy
Całe bogactwo
coraz bardziej światłolubny
kwitnie starzec wiosenny
w piaskownicy rozkładałem cię na łopatki
zdania wielokrotnie złożone z pustych słów
wielkie ich tomy domy z pustaków i cegieł
umierać w taki upał
wrześniowe liście wyschłe na wiór
skrzypią pod nogą
drą się jak papier w ciszy
odleciały ptaki śpiewające
zostały kraczące
woda z kubka który ma dzióbek
woda ze strzykawki
łóżko ma elektrycznie
podnoszony zagłówek
serce wciąż się trzepoce
zmęczony niewolą ptak
w klatce piersiowej
pieczołowicie zachowane dyplomy
największy skarb
namalowana kredkami mapa
wyspy skarbów
najważniejsze czego nauczyłem syna
to gwizdać na źdźble trawy
całe bogactwo
jakie zostawiasz
złote liście
Za bezsenność
ostatnie lato z mamą
pisk zmierzchnicy trupiej główki
skarżyłaś się tylko na reumatyzm
nigdy na to co cię zabiło
reumatyzm myślałem
stare topole skrzypiące na wietrze
listopadowe stawy
nagie olchy lśnią ciemno
w wieczornym chłodzie
twoja dłoń była zimna
jak jesienna żaba
nagroda za bezsenność
pełny księżyc
melatonina
chłodny wzrok śmierci
zatrzymał się na tobie
teraz sprzątam po ptakach
które śpiewają nad twoim grobem
na przedwieczornym niebie
płonie czerwono
zeppelin chmury
bogowie ziewają z nudów
zrywa się wiatr
samotna brzoza tańczy
patrzyłaś na mnie
kiedy zmieniałem ci pieluchy
bezzębny uśmiech jak u niemowlaka
sztuczka szczęka mogła cię udusić
Metamorfozy
patrzymy na dziewczynę z solarium
polarny błękit jej tęczówek
brwi w kształcie szybujących mew
elektryczność statyczna na jej skórze
wilgotny półcień topolowego łęgu
czujesz woń koziej stopy
faunie oczy starego capa w letnie południe
przykuty łańcuchem do drewnianej obórki
miał brodę filozofa
stoicko myślał o niczym
spacer przez wieś
czerwone malwy wyglądają zza płotu
ciekawe obcych gospodynie
staw do którego kaczki
szły gęsiego
metamorfozy naszej miłości
dżem z płatków róży
szczęśliwe gwiazdy
martwe na długo
przed naszym urodzeniem
Broszka ważki
odlatuje z twojej sukienki
szmaragdowa broszka ważki
cień skulony pod płotem jak stary pies
z wywalonym jęzorem
złote obrączki wody na nogach czapli
jemy podwieczorek na balkonie
jerzyki zmiatają muchy z patery nieba
potem się ściemnia
znów wychodzimy
w wieczornej ciszy
obwisłe kwiaty w kształcie trąbki
pogodny wrzesień
uśmiechasz się do mnie
pajęczyną zmarszczek
zegar stojący
w kącie pustego pokoju
głośno chodzi
w tę i nazad
w tę i nazad
aby zapomnieć
aby nie myśleć
idę skrajem pola
gdzie spokojne głowy kapusty
macza pędzel w wiadrze szarości
malarz jesiennych popołudni
w starej alei listopadowy deszcz
zmył makijaż z drzew
dęby stoją w skarpetach mchu
w zimowy wieczór para kochanków
pod prysznicem lampy
już po wszystkim mówisz
wysychające łzy łaskoczą policzek
Promenada
pożółkłe skórzaste liście
o słodkim zapachu
woń twojej skóry i pociągów
szliśmy promenadą
dokoła jeziora
twój ostatni spacer
byłaś zmęczona
powiedziałem
już niedaleko
nie powiedziałem ci
jak bardzo cię kocham
przecież wiedziałaś
do dzisiaj nie wiem
czy łatwiej ci przyszło
umierać z tym
czy trudniej
niedługo pewnie
sam się przekonam
nie jestem młody
też mam syna
teraz cień
idzie przed tobą
w jesiennym słońcu
wciąż czujesz ból
chyba nie umarłaś
wystarczająco
Zardzewiały krajobraz
wiejskie dzieci które nigdzie
nie wyjeżdżają pokazują
gołe tyłki przejeżdżającym pociągom
w starych kryminałach podstarzałe damy
noszą małe torebki w których noszą
małe pistolety
zaskakująco śmiercionośne
czas kiedy zabijaliśmy czas oglądaniem
teraz czas zabija nas
nie patrząc na nic
tymczasem ksiądz nadal kropi
koszyczki z jedzeniem
za nim idzie ministrant
z koszykiem na datki
po dożynkach
urżnięci gospodarze
gra słów owszem
śmiech rozpaczy
więc brniemy dalej
historia jego miłostek
niech nosi tytuł
moje rzycie
tytoniowa woń suchych liści
po deszczu przechodzi w zapach
zgniłego czosnku
zardzewiały krajobraz listopada
wtedy próbujesz wepchnąć łzy
z powrotem na miejsce
ostatnie dni
kiedy z niej wszystko płynęło
nie mogło przestać
nie mogę przestać
dotykam twojego miękkiego ciała
jakbym lepił cię z gliny na swoją modłę
oczy jakby na uwięzi
zrywają się nagle
podążam za tobą wzrokiem
już nie wracam
Siwa od pajęczyn
pracowaliśmy w ogrodzie
zdejmowałem gumowe rękawiczki
aby mokrymi dłońmi
chwytać chłodny wiatr
cmentarna kaplica
zapach który jeszcze
nic nie przypomina
może trochę stary kościół
z martwą religią
zawsze była dobrą słuchaczką
więc modlę się przy jej grobie
dwa miesiące po pogrzebie
wysyp rusałek żałobników
śmierć od urodzenia
idzie za nami
my tylko się nie oglądamy
wolimy patrzeć na siebie
w nocy leżę u twojego boku
jęzor ognia liże wypalone polano
kawałek po kawałku
karmimy płomienie
zrudziały paprocie
wyłysiały modrzewie
brązowe oczy pozieleniały
wracasz siwa od pajęczyn
Smak szczawiu
od dziecka lubiłem
odosobnienia
słodki smak
wrześniowego szczawiu
wysokie pokoje
w starych kamienicach
gdzie zakurzony landszaft
pająk wisiał na sierpie księżyca
potem te wiecznie
otwarte oczy nocy
późno gasną lampy bezsenności
jak szczęk nożyczek
głos przestraszonej sroki
ucina krótki sen
koszmar budzi się ze mną
na moim karku
ciężar twojego oddechu
albo nawet szachy
puste pola na szachownicy
końcówka lata
tamten wielki dąb po ścięciu
zapach figur kompletu dziadka
o staromodnych kształtach
i daleko nad rżyskiem
z krawędzi ciemnej chmury
wiszą długie włosy deszczu
albo ten co napisał
on cię nie rzeźbił Dawidzie
on tylko zamienił cię w kamień
i stacja w małym mieście
gdzie trawa rośnie między szynami
po złotym lecie spacer
pustym brzegiem siwego morza
z czasem pamięć staje się
dalekowidzem
dopiero w dzień
twojego pogrzebu
stałem się śmiertelny
Na deser
samotna kobieto w ciemniejącej alei
wciąż cię widzę
jeszcze bledszy
od twojej twarzy
jesienny księżyc
oko ślizga się po mokrych dachach
widok z zagrzybionej mansardy
mleczna mgła nad łąką
skondensowane sny
przy kawie mija zima
mróz wciąż trzyma a ty
wyrywasz się do wiosny
skryci w podmiejskiej
muszli koncertowej
słuchamy szumu deszczu
po procesji
zapach zdeptanych kwiatów
a ty przychodzisz do mnie
ubrana tylko
w krótką noc
z krzaków wychodzi
zażenowany księżyc
słońce wstaje z rumieńcem wstydu
jedząc brzoskwinie mówisz
niech śmierć zostawi mnie
sobie na deser
przeciąga się leniwe lato
trawa powoli
podnosi się po nas
Wesołe miasteczko
z czym kojarzy się ojciec
wata cukrowa lemoniada
brązowe pałki wodne
cygara okolicznych dzieci
w niedzielę smutne miasteczko
zamieniało się w wesołe miasteczko
zawrót głowy po karuzeli
stare miasto
uliczki wyłożone nagrzanym
kamieniem polnym
gorzkie piwo o barwie miodu
w barze gwarno jak w ulu
gramofon i płyty w walizce
za tym pustym stepem
miasto jest ogromne
w sobotni zimowy wieczór
ostatnie stadium
raka matki kiedy ojciec kopał ogród
woń wilgotnej ziemi
letnie słońce
przypiekało młode plecy
po latach czerniak
dał przerzuty do płuc i do mózgu
wszyscy myśleli że dożyje setki
tak jak mama żywił nadzieję
resztką swojego ciała
przed wyjazdem do hospicjum poprosił
żebym podlewał pomidory
odpowiedziałem wędrówką
po morenowych wzgórzach
jeszcze ciepłe były ścieżki pamięci
w cieniu starych buków
polodowcowe wąwozy
mała strużka na dnie
głębokiego jaru
Kielich powoju
słońce liże staw
żółtym językiem
śmieszny rechot żab
strumyk potu na plecach
tak bardzo byłem ciebie spragniony
trzmiel wnika w głąb
kielicha powoju
z tobą czy bez ciebie
powój pnie się po obu
stronach muru
jest letnie południe
nie ma cienia wątpliwości
później idziemy promenadą
za tobą cień długonogiej dziewczyny
koniec pomostu mówimy dalej
do naszych odbić
deszcz młóci suchą trawę
na koniec sierpnia
słychać szum sosen w czajniku
jesienny wiatr
zapach sajgonek
z baru Mekong
i mgła nad rzeką
stacja o świcie
nocne pociągi
w oczach zawiadowcy
już kostniejemy na cmentarzu
w dzień wszystkich zmarłych
kawka i sroka wyrywają sobie
truchło gołębia
Stare wiązy
paź królowej wołałem
lecz nie da się przyszpilić
każdej chwili
jaki zmęczony
u szczytu górskiej łąki
płożył się dziewięćsił
czy ty też
łapiesz się na tym
że uciekasz?
każdy kamień milowy
jest nagrobkiem
nieznanego wędrowca
dlaczego pamiętam to
że obudziłaś się przestraszona
kiedy zgasiłem telewizor
był blady świt
nie umiałem inaczej
zatamować upływu czasu
jak trudno
jest odejść
te stare wiązy
motyl odfruwa
kiedy podchodzę bliżej
naturalnie siedział na łajnie
harmonia natury
pośrodku ukwieconej łąki
puszczam bąka
na daleki grzmot
odpowiadam pierdnięciem
Ważkie sprawy
mistrzostwa świata w telewizji
wyglądam przez okno
na pustym podwórzu
samotny chłopiec z piłką
więc jadę za miasto
gdzie chłop na rowerze
pozdrawia kombajnistę motyką
skąd się bierze
filozofia życiowa
w pewien letni dzień
oświeca cię słońce
na nadrzecznej łące
interesują cię tylko
ważkie sprawy
młoda trawa
a ty wciąż pachniesz
trochę mną
byłaś wtedy taka zapracowana
wąchałem za ciebie konwalie w lesie
już niedługo
będziemy spacerować w czerwcu
starsze małżeństwo
sczepione odwłokami
kowale bezskrzydłe
Pociąg do ciebie
to była mała stacja
czekałem na wieczorny
pociąg do ciebie
liście tańczyły
na ciepłym wietrze
ostatnie podrygi lata
pamiętasz tamten spacer
wiatr zwiewał słowa
w szczere pole
po drodze traktor ciągnął
sznur samochodów
przed wieczerzą wigilijną
patrzyliśmy w niebo
mama powiedziała że to jej
ostatnia gwiazdka
w zimowe wieczory
wywołuję zdjęcia w ciemni umysłu
na przykład zapach
powideł w ciepłej kuchni
i zimy wiatr za oknem
lub garstka kwiatów
na umierającej jabłoni
w ogrodzie ojca
Letnia zupa
szumi potok
pachnie łąka
ktoś się zabłąkał
ważka na źdźble trawy nieważka
a ja dzieciak w rześki ranek
rzodkiewka na śniadanie
gryzie mnie w język
w czasie pełni idziemy nad jezioro
suche liście lądują na księżycu
to był rok pamiętam 1969
tamże pierwsza w życiu stypa
białe serwetki w kształcie łabędzi
wysiadałem na jakiejś stacji
myśląc to może być tutaj
zarosła ścieżka
którą za młodu chodziłem
myśląc czemu poszło źle
zimowy zmierzch
na stole w kuchni
letnia zupa
Boląca pustka
chciałem ci pokazać
przejrzyste łono jeziora
twoje oczy już były
zwrócone do wewnątrz
ciemne domostwa zagubione w polu
pociąg wiózł światło
przez zimową noc
boląca pustka
jak po wyrwanym zębie
wycięta jabłoń
którą sadził ojciec
o gdybyś wcześniej
zgłosiła się do lekarza
ale czas nie chodzi wstecz
tak jak rak
mijamy śmietnik
na cmentarzu
czujemy zapach
gnijących kwiatów
ona wierzyła w życie po śmierci
na jej grobie sztuczne chryzantemy
już coraz rzadziej
światło tak gęstnieje
jak wrzosowy miód
odpływam w słodki sen
popołudnia
Muszka owocowa
nie wiatr jedynie
nami targał
z martwego liścia
zostały nerwy
tylko muszka owocówka
chce się ze mną napić
na ściankach kieliszka łzy wina
był to wieczór z rodzaju tych
kiedy Strindberg i Munch piją
a Grieg im gra
to moje pierwsze w życiu zdjęcie
patrz jak wtedy wyglądały
wózki dziecięce
jak małe trumny
przez dziką łąkę biegniesz do mnie
w kurzu motyli
przepiórki w trawie nie wiedzą
że ich świat się kończy
smucę się za nie
i za ciebie
gdy mówisz cicho
młoteczek i kowadełko w moim uchu
ostatni raz uliczką przy rynku
idziemy w lipcowy skwar
czekoladki alkohol i chemia
w nagrzanym oknie małego sklepu
wołowina na zrazy
buraczki o smaku gorzkiej ziemi
klamka do okna którą złamał ojciec
po drodze do śmierci
było jeszcze parę
drobnych spraw do załatwienia
nie dałaś poznać ale ja widziałem
jak stałaś sama w polu
rozwiane włosy brzozy zwisłej
Płyta stawu
podniecało to wszystko
wilgotny mech
między rozchylonymi
konarami dębu
twoje plecy pachnące łopianem
szczupła dziewczyna
z piersiami jak pączki
w tłusty czwartek
przez firanki rzęs
podglądałem twoje sny
dzikie szafirki
chyba nigdy nie podarowałem ci
nic cenniejszego
skończyła się muzyka
igła gramofonu pływa
po czarnej płycie
stawu o zmroku
Grób dla dwojga
lato odchodzi trzaskając drzwiami
wieje chłodny wiatr
aromat strużyn z ołówka
za oknem szkolnej klasy
wrześniowy deszcz
w kawiarni otyła kobieta
z naparstkiem espresso
może jej samotność
nie jest tak wielka
rezerwujemy grób dla dwojga
staramy się przeżyć
w formie przetrwalnikowej
chory zimą
wpatruję się w bezkresną
biel sufitu
w połowie lutego znowu zdrowy
gaszę światło zapalam ciemność
kos dalej śpiewa
w moim imieniu
czemu musimy kochać
nawet po śmierci
Źródła smutku
w środku miasta
powietrze drży od upału
zebry na asfalcie
przy drodze którą
już nikt nie jeździ
dwustuletnie lipy
obwisłe linie
wysokiego napięcia
sierpień to sierpień
spadają gwiazdy
lecz na to życzenie
jest za późno
jako ostatni
odchodzimy z ogrodu Edenu
zwiędłe liście
twoje usta zimne i czerwone
owoce kaliny
powolna rzeka toczy się naprzód
gdzieś tam daleko w tyle
źródła smutku
zawijam się w jesienne pole
i zasypiam
Czerwona herbata
ten regał z książkami
jak ściana między nami
dzbanek kłania się ceremonialnie
by napełnić kruchą czarkę
kiedy pijemy czerwoną herbatę
na brązowej sofie żółte poduszki
potem przechadzka
teatr cieni na murze cmentarza
jesienny zachód słońca
jak ktoś kto śpi nie wie że śpi
tak oni wie wiedzą że umarli
czy słyszysz tę ciszę
pozagrobową
gdy wiatr zamiera
drogi marmur bez nazwiska
jak czek in blanco
neandertalski smutek
na naszej bladej skórze
to jeszcze nie śmierć
to tylko koniec życia
Pałka wodna
tylko my dwoje
na ciemnym stawie para łabędzi
kto dla ciebie odchodzącej
rozwinie dywan czerwonych liści
dzikie wino czepia się płotu jak pijany
w ogródku piwnym dziki chmiel
przelewa się przez ogrodzenie
czego chcieć więcej
wszystko się jakoś
dziwnie składa
czerwienisz się patrząc
na rozchylone płatki róży
rozgrzana łąka
pałka wodna sterczy
nad mokrym rowem
w letnią spiekotę
kurz o zapachu skórki chleba
mała wioska na uboczu
woń smażonego mięsa
w skwarną niedzielę
po latach chudych śmieszna
obfitość bukwy i żołędzi
rozdzierający klangor żurawi
wiatr ociera się o ściernisko
Krwawnica nad rowem
trzy łóżka przeciwodleżynowe
z elektrycznie podnoszonym zagłówkiem
trzech starych umierających mężczyzn
śpi z otwartymi ustami
gra zawieszony na ścianie telewizor
w programie kucharskim przepisy na upały
brzoskwiniowe tiramisu
podmuchałbym gdzie cię boli
nawet nie płaczesz
musimy się przejść
kuna w brązowym futrze przebiega drogę
na poboczu białe glisty w truchle borsuka
sama nie wie dokąd zmierza
ropucha z wyjedzonym przez larwy mózgiem
krwawnica na obrzeżach rowu
ze stojącą zgniłą wodą
tylko mi nie broń słodyczy końca lata
kolcami jeżyn
dla mnie wieczorem
spocona butelka zimnego piwa
dla ciebie chłodny słomkowy riesling
Chodzenie donikąd
samotność lata
zabiedzona roślinność piaszczystych gleb
rumowisko dawnego gospodarstwa
lebioda na zupę
tak mało trzeba
na suchym przydrożu kwitnie rozchodnik
smutna sarna schowana w zaroślach
nie męcz mnie gdy umieram
zapach polnych dróg zmoczonych deszczem
chodzenie donikąd
mrówki doją zielone mszyce
słodycz popołudnia
z nagrzanej drogi zbaczam w wierzbowy cień
moja nimfa dzwoni
przechodząc trącasz mnie lekko
dojrzały niecierpek
kwiaty wyki
fioletowy smak jej szminki
zgięty w łokciu konar
starego buka
daleko od miejskiej biegunki
koński szczaw
stopy bolą od długiej wędrówki
ostróżka polna
skoszona łąka
dusze ziół i kwiatów idą do nieba
leżę na sianie
jak na pieniądzach
wieczorna rosa
języczki polne liżą nam stopy
Truskawkowa pełnia
za starzy by słyszeć mysikrólika
dźwięk wody budzi w nas
pragnienie ciszy
to był gorący maj
rano gołębie gruchały
jak kobiety w orgazmie
twoja skóra czerwona od słońca
wyszliśmy nocą dla ochłody
oglądać truskawkową pełnię
teraz jak królowa stąpasz po trawie
rycerz przy tobie paź za tobą
między stawem jastrunów
a jeziorem jaskrów
płynność powietrza
po tym co usłyszeliśmy zatykamy uszy
letnim wiatrem
po tym co widzieliśmy przykładamy do oczu
zieleń pastwiska
po tym co wąchaliśmy wciągamy do nosa
miodną łąkę
po tym czego dotykaliśmy zanurzamy dłonie
w zimnym strumieniu
Ubojnia w upał
duszący zapach perfum starej kobiety
wraca z kościoła przez park
tam kwiaty czeremchy
wcześnie w tym roku zakwitł czarny bez
to przez ten upał
skwar wiąże się ze śmiercią
bardziej niż zimno
kiedy tam jedziesz rowerem
obok ubojni zwierząt
w powietrzu jest zapach kwiatów akacji
w niedzielę nagrzaną ulicą miasteczka
przejeżdża ciężarówka do rzeźni
różowe ryje przy otworach słodki smród
mama umarła w marcowy wieczór
była pełnia zwana robaczym księżycem
co jeszcze można powiedzieć
że twoja skóra siniaczy się łatwo
że był Dzień Kobiet
zmarznięty tulipan nie chciał się otworzyć
że pociąg odjeżdża w chwili
gdy zaczyna padać drobny deszcz
że nie spałem słuchając
Berceuse Chopina
Odległy posmak
ta samotność aż za słodka
więc listek szczawiu
z krzewu głogu głos cierniówki
znam to ukłucie
jaskółcze nuty na pięciolinii drutów
muzyka lata
skwarne południe
krótki samochód płynie
nad drżącym asfaltem
potem całuję strumień w zimne usta
ostatnie chwile dawnej wsi
jaskółki w smokingach wylatują z obory
na pożegnalny raut
wędzony węgorz na wybrzeżu
pytam czy czujesz ten odległy
posmak Morza Sargassowego
człowiek wszystko może
romantyzować
Głód niedojadania
drapią ścierniska kiedy mija teraźniejszość
resztki ciepła na suchych łąkach
brodawnik jesienny
stygnące niebo w bladych lustrach wody
niebieskawa galaretka wieczoru
imieniny w starej kamienicy
ciocia trzyma mnie za uszko jak filiżankę
umierał krótki dzień
staruszka stała w oknie
codziennie śmierć
w dawkach homeopatycznych
rodzinne miasto wyjeżdża ze mnie
zostaję pusty
w pociągu pospiesznym
coś wyskakuje ze mnie
w szczerym polu
byłem sam w czytelni
w sobotni wieczór jesienny
pomyślałem że jestem
biały kruk
a gdy siedzieliśmy wszyscy razem
cała rodzina przy świątecznym stole
czułem głód niedojadania
samotnych wędrówek
Zajęcza warga
męskość manifestuje się
w melancholijnych spacerach
stara wierzba wypłakuje liście
do wyschłego stawu
są dwa etapy stawania się dorosłym
dwa razy człowiek dorośleje
kiedy rodzi się ktoś kogo kochasz
i kiedy umiera
narodziny syna śmierć rodziców
oddzieliło trzydzieści pięć lat
jak to nazwać
tamten chłopak z zajęczą wargą
przezywali go pasikonik
skakał po łące gdy patrzyłem na niego
w pełnym kościele
na pierwszą komunię dostał
zegarek po ojcu
ciemna rudera
w wybitym oknie zgorzkniały
bożek radości
stara kobieta wyprowadza psa
jego siwa morda
widmo smutku za woalką uśmiechu
pijemy wytrawne wino milczenia
nasze pancerze dotykają się delikatnie
na deser słodkie ciało
koloru ciepły budyń
Śmierć premierą
pielęgniarka hospicyjna
opowiada o swojej pracy
objawy zbliżającej się śmierci
to zmiany w świadomości pacjenta
utrata kontaktu z otoczeniem
kolejne symptomy końca życia
to zmiany w oddychaniu i plamistość skóry
szczególnie na rękach i nogach
w ostatnich chwilach pojawiają się
końcowe wydzieliny z ust i gardła
reklama poleca księdza Adama
który odprowadza chorych na granicę życia
śmierć jest premierą
przed którą nie ma próby generalnej
dziewczyna podkreśla jednak
że te doświadczenia nie sprawiają bólu
są naturalną częścią umierania
mówi o ostatnich słowach umierających
krótko przed śmiercią
mówią do bliskich kocham cię
wzywają swoich rodziców
nawet jeśli ci od dawna nie żyją
nos małego chłopca
w słoneczny dzień zimowy
kapiący sopel
oczy młodego mężczyzny
kandelabry kwiatów kasztanowca
w jasny wieczór
uszy mężczyzny w średnim wieku
w pustawej sali koncertowej
Jardins sous la pluie z cyklu Estampes
Akceptacja procesu
pielęgniarka hospicyjna
stara się obalać mity jakie narosły wokół
dziewczyna wyjaśnia że wiele osób
żyje w hospicjach zdecydowanie dłużej
niż spodziewali się ich bliscy
pielęgniarka podkreśla
jak ważne jest zrozumienie
i akceptacja procesu umierania
większość ludzi przed śmiercią
zaczyna rozmawiać ze zmarłymi krewnymi
przyjaciółmi a nawet swymi
dawnymi zwierzętami
zazwyczaj do takich zdarzeń dochodzi
na miesiąc przed śmiercią
mąż użytkowniczki TikToka
patrzył po rogach pokoju
jak gdyby coś liczył lub kogoś wypatrywał
zapytany co robi odpowiedział
że liczy anioły które przyszły
ale jest ich zbyt wiele
czas kiedy czas
jeszcze nie istniał
lata świetlne temu
w długie wieczory śnieg za oknem
gorące żelazko jak parowóz
sunie po desce do prasowania
bucha parą
spokojne jest morze cierpienia
słone fale liżą chropawy brzeg
Wyszukiwanie
na nagich gałęziach siwy szron
w wyszukiwarce nazwiska
kolegów umarłej młodości
stara książka ma smak wina
pachnie latami zapomnienia
siwe porosty na karłowatej brzozie
chłód północnego popołudnia
w uschłej garści martwego liścia
wczorajszy deszcz
każdy oddech poniekąd
wyzionięciem ducha
dwie rzeczy w środku
zasypanej śniegiem chaty
książka przygód i kaflowy piec
przy którym grzeję stopy
jem zimowe jabłka
lubiłaś się stroić
wybacz że z wszystkich twoich ubrań
najlepiej pamiętam szpitalną koszulę
z innych rzeczy pamiętam
zapadał styczniowy zmierzch
kiedy przypomniałem sobie
o zapomnianym praniu
wiszącym na lince
czym prędzej zdejmowałem
spodnie koszule swetry
już zesztywniałe
Nie musieć nic
zastanawiam się czy trzeba było
zawozić ojca do hospicjum
zakładać cewnik na trzy tygodnie
mógł sikać w domu do pieluchy
na co pozwala się małym dzieciom
nienawykli do trudu i niewygody
niezdolni do poświęceń
oddaliśmy go w ręce zawodowców
nie chcieliśmy odwoływać
wycieczki na Rodos
nie mieliśmy czasu zajęci tym co zawsze
odgryzaliśmy kawałki matki ziemi
napychaliśmy się podgardlankami
jak Baloun z kompanii Szwejka
i takie zadowolenie nas ogarniało
od stóp do głów
nie musieć nic i móc wszystko
jak miliarder i SUV z reklamy
jeszcze wiszą dawne obrazy
w ocalonym pokoju
w bezwietrznym skwarze falują
włosy trawy wodnej
słodkie powietrze nad dawną rzeźnią
woda w rowie różowa
podwórko zalatuje
kiszoną kapustą i wychodkiem
w środku nocy rynek miasteczka
świeci pustką
deszcz gra na rynnach
melodię snu i zapomnienia
Dziewięć rzeczy
pielęgniarka z hospicjum spisała
dziewięć rzeczy których ludzie
żałują przed śmiercią
nie mówili kocham cię
nie byli lepszymi małżonkami rodzicami dziećmi
pracowali za dużo
bali się wyjść poza strefę komfortu
nie byli szczęśliwi nie cieszyli się bardziej życiem
nie spełnili swoich marzeń
nie dbali o siebie nie badali się częściej
nie zrobili więcej dla innych
wybrali zawód niezgodny z ich pasją
czy powiedziałeś mamie że ją kochasz
pewnie bardzo dawno temu
pod koniec mówiłeś że nie wytrzymasz z tą babą
mnie też nie powiedziałeś ani ja tobie
pracowałeś tyle ile trzeba było
co do wychodzenia ze strefy komfortu
nawet do pobliskiego kiosku nie lubiłeś chodzić
najgorszym dniem każdego miesiąca
była wizyta u fryzjera w mieście
czułeś się szczęśliwy w swoim ogrodzie
w zimowe wieczory siedziałeś w domu
fotel stał naprzeciwko telewizora
przed południem piłeś kawę jadłeś babkę
nie wiem co było twoim marzeniem
chyba po prostu chciałeś mieć święty spokój
nie badałeś się zdrowy po osiemdziesiątce
tego pieprzyka na plecach nie widziałeś
dopiero jak zaczął krwawić
wygonili cię do dermatologa
na pewno mogłeś zrobić więcej dla innych
ale też inni mogli zrobić więcej dla ciebie
zawód raczej niezgodny z twoją pasją
chociaż i tak musiałeś zapisać się do partii
żeby go wykonywać
właściwie nie wiem czym się pasjonowałeś
oprócz krzyżówek szarad kalamburów
a zwłaszcza rebusów
Ku wieczorowi
lubię wasz bezwstyd białe motyle
na lisich na odchodach
w alei platanów podkrążone okna
starych willi podmiejskich
białe kości uschłej topoli
na tle ciemniejącego nieba
polna droga którą wychodzę
naprzeciw wieczorowi
ciemny blask słoneczników na polu
przy pełni księżyca
przyszłość która mija ma smak
wrzosowego miodu
jeszcze przez pewien czas
będziemy żyć w świecie w którym
ratunek przed potopem to utopia
gdzie słowa o potrzebie innego życia
padają częściej niż deszcz
na niepodatny grunt
gdzie codziennie jest
trzęsienie ziemi i rewolucja
kiedy tam chcemy
przeczytać artykuł o klęskach żywiołowych
musimy obejrzeć reklamę produktów
przez które mamy klęski żywiołowe
błędne koło wiruje coraz szybciej
a nam się już nawet
nie chce rzygać
Płacz siwowłosego
mrówki już
spowolniły krzątanie
my nie umiemy
na chwilę stanąć
biegniemy
czym prędzej do śmierci
jutro znów
nowy model
aktualizacja
tamci przez sto tysięcy lat
ulepszali ten sam
rodzaj kamienia
a ja już nie mogę żyć
tak jak mój dziadek
dom w ruinie
późnojesienna zgniłość
w tobie i w babci było ciepło
kaflowego pieca
dziecinny płacz siwowłosego
ojciec osiemdziesiąte dziewiąte
urodziny obchodził w hospicjum
śpiewaliśmy mu sto lat przez telefon
był jak dzień pod koniec czerwca
który nie chce odejść
boję się że moja dusza
nie będzie chciała wyjść z trumny
Chłód języka
kiedy najlepszą rzeczą jest
przygotować się na najgorsze
jesteśmy sztafażem w obrazie
którego nie da się ogarnąć
chłód twojego języka