E-book
23.63
drukowana A5
62.87
Niewymowne

Bezpłatny fragment - Niewymowne

Zbiór wierszy


Objętość:
310 str.
ISBN:
978-83-8414-855-6
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 62.87

Dwadzieścia lat później

pole na pagórze z rozległym widokiem

gdzie młody siedziałem późnym latem

patrząc na ciepły zachód słońca myślałem

gdybym miał dużo pieniędzy

kupiłbym to miejsce i zbudował dom

wziął cię do siebie bylibyśmy

jedną rodziną


dwadzieścia lat później

pojechałem tam tak samo biedny

jak zawsze

pola już nie było

było osiedle domów jednorodzinnych


w powiewie zimnego wiatru

zapach kupy gnoju na ostatnim

niezabudowanym skrawku

Mężczyzna z plakatu

drogi zegarek na przegubie

mężczyzny z przydrożnego plakatu

miał być w zamyśle reklamowego twórcy

symbolem wiecznego sukcesu

zwycięstwa młodości nad czasem

najlepszej chwili trwaniem


tymczasem był starym

jak świat znakiem przemijania

dawni mistrzowie zatrzymywali

przepływający świat w obrazie

tym boleśniej pokazując że minął

mężczyzna z plakatu

Puste wieszaki

dziwiłaś się samotnym

spacerom nastolatka

nie mówiłem że kocham

wiatr o ciemnych włosach


notowałem książki które chciałem

jeszcze przeczytać


Gianfranco Calligarich

Ostatnie lato w mieście

John Cheever

Wizja świata. Opowiadania wybrane

Gesualdo Bufalino

Opowieść siewcy zarazy


nic z tego nie wyszło

ponieważ umarłaś


odjazd pociągu

kiedy z całej siły próbuję

coś zatrzymać


w szafie wisiały

twoje miękkie suknie

prócz tej do trumny

i trwał ich zapach


potem ojciec

wszystkiego się pozbył

puste wieszaki

klekotały jak kości

Oczy jak psy

idę z tobą głodny wędrówki

tam gdzie jeszcze nie byłem

łapczywie odgryzam drogę

dużymi kęsami

tak daleko jeszcze jest

od wschodu do zachodu


oczy jak psy

biegną naprzód i wracają

przed zakrętem w nieznane

to może jest jesień

drogocenna bo jedna

z pierwszych które pamiętam

wisiory pajęczyn z perłami rosy


powoli toną w miodnym powietrzu

ciężkie liście ze złota


zapada zmierzch w nieruchomym

lustrze czystej wody

niezmącona cisza

Zdejmujesz płaszcz

jeszcze złoty

lecz zaraz sczerniały

liść osiki drży

choć nie ma wiatru

jak ty tamtego lata

po pierwszym naświetlaniu


zdejmujesz płaszcz

razem z uśmiechem


wychodzę z domu

kiedy dzień się kończy

odblask nieba

w zwierciadle jeziora

czas nie płynie


przecież już zanim

wszyscy umarli

byłem samotny


butwieją liście

radość życia w inne

wciela się istoty

Skąd wiesz

jakbym dotykał

ciepłego popiołu

minione lata


krótki szary dzień

przechodzi w długą noc

marzenie staje się snem

sen objawia się koszmarem


za oknem wiatr

na parapecie kołysze się lekko

płomień świecy zapachowej

aby nie było czuć

twojego umierania


mija ciepła zima

w tłusty czwartek

chrusty przysypane

śniegiem cukru pudru


kos zaczyna śpiewać

kiedy jest jeszcze

zupełnie ciemno

skąd wiesz pytam

skąd ty to wiesz

Zapach parowozu

gałąź ogrzana jesiennym słońcem

nie zakwitnie nie wyda owocu

miłość jest senna usycha


chmury płyną w stronę samotności

przeglądają się w pustych lustrach jezior


łatwiej nam razem

podróżować w czasie

wciąż pamiętamy

zapach parowozu


pamiętasz tę kobietę w czarnym płaszczu

zawsze nosiła biały szal


w rocznicę samobójczej

śmierci samotnego wujka

rzeczywiście wiało

jakby się ktoś powiesił


jeszcze ten widok kobiety w oknie

ona patrzy na drogę

która biegnie obok jej domu


wolnym krokiem

odchodzą w niepamięć

Mija mnie

jest późne popołudnie

pnie sosen pociemniałe od deszczu

las w ciemnych brązach


twoja zwiędła twarz

kiedy podnosisz do ust

białą filiżankę czarnej kawy


potem jest sucho przez dłuższy czas

wiatr bawi się martwymi liśćmi


na promenadzie

mija mnie ktoś kogo

nigdy nie spotkam

Nikt nie został

już dzień się kończy

zimny wiatr roznieca z sykiem

płomienie liści


uśmiechasz się

kiedy pomagam dziadkowi

wywiać plewy z ziarna

za pomocą ręcznej wialni


nikt już nie został


zielone pola w marcu

ostatnie tygodnie na elektrycznym

łożu śmierci


wiesz że nigdy wcześniej

nie widziałem twoich siwych włosów


czerwone liście na grobie

to była twoja

ulubiona pora

Pusty peron

kiedy wyprowadzaliśmy się

z naszego pierwszego mieszkania

zostawiliśmy łóżko

na którym śniliśmy


ciepły zapach

twojego przejrzałego ciała

jesienny sad stoi w słońcu


skwar południa

białe motyle ssą błoto

stamtąd czerpią

istotę i słodycz życia


wzdłuż drogi

którą się odchodzi

kwitnie rozchodnik

wytarty beton starego mostu

wykruszone brzegi asfaltowej szosy


tylko raz cię zabrałem

na nocną wędrówkę po lesie

żuk dotykał czułkami

światła księżyca


pusty peron

na dalekiej stacji

woń października


odjechałaś

szyny śpiewały

jeszcze długo

Ognisko zachodu

wiejską drogą

suche liście jak szczeniaki

gonią nas przez chwilę


jeszcze dalej

śnieg z szelestem

wpada do jeziora

jest czas powrotu


w stygnących rękach

kościany różaniec

przypływ uczuć na widok

portretu starej kobiety


przez wilgotną gazę mgły

słońce ma bladość księżyca w pełni


wieczór przychodzi wcześnie

czas iść na stację

pociąg mija życia

które mijają

przygasa dalekie

ognisko zachodu


kochamy życie lecz śmierć

kocha nas bardziej

Ściana lasu

jest późne popołudnie

słońce maluje na żółto ścianę lasu

od strony stawów chłodne strugi płyną

w nagrzanym powietrzu


smak piwa z tutejszego browaru

nieukończone lata

my nie umrzemy tak barwnie

jak liście klonu


w pociągu pospiesznym

patrzymy sennie na ciepłe krajobrazy

małe wioski przy drodze donikąd

kurz późnego sierpnia


biegniemy z rozpostartymi ramionami

czesząc palcami chłodne włosy wiatru


wieczorem pada deszcz

miasto błyszczy jak świeży

obraz olejny

Trumna z topoli

stary kościół

ukośne filary złotego światła

sala szpitalna

czerwień słońca pnie się po ścianie


ostatni raz

pielęgniarka zmienia kroplówkę

marcowy deszcz

dusza kurczy się

do rozmiaru embriona

pachnie kwiatami

chusteczka którą ocieram ci łzy


ona cicho

staje za plecami

kładzie zimne ręce na oczy

zgadnij kto to


wszystko gotowe

tylko wypełnić białym imieniem

puste miejsce na czarnym nagrobku


porcelanowe zdjęcie

zamyślone spojrzenie

na nieostrym tle


ostatni spacer

drogą nad jeziorem

trumna z topoli


zimą kobiety uśmiechały się

samymi oczami nad maseczką

niczym arabskie piękności

Chłopiec bez celu

miód powoli skapuje z łyżki

odchodzi lato

nie poganiaj go

twoja sukienka koloru

zgniłej zieleni


chłopiec bez celu

idący polną drogą

kopie kamień

nie poganiaj go


szosa przez pola

podmuchy wiatru

podnoszą skrzydło martwej pliszki


coraz krótsze dni

w ten czy inny sposób

jakoś każdemu

udaje się odejść


to koniec sierpnia

srebrny relief na jeziorze

drobne fale jak rybia łuska


wiatr syczy w kolcach tarniny

kłujący ból końca

Słodkie klapsy

kochaliśmy się w sadzie

lubiłem słodkie klapsy

dojrzałe gruszki twoich piersi


zlatują z drzew

jak kolorowe ptaki

martwe liście


twoje tęczówki

zrobiły się szare

jesienne pola


ranne pajęczyny

białe od mgły

mokre chustki na młodych sosnach


codzienny spacer ścieżkami pamięci

orzechowy smak suchego więdnięcia


wrześniowy las

czekoladowy zapach zmierzchu


jeszcze wczoraj

byliśmy dziećmi błyszczących kasztanów

twoje włosy zrudziały jak paprocie

Kremowa sukienka

niesmak kiedy kupiłaś książkę

króla kryminału

a raczej królika

zważywszy na jego płodność


lustrujemy się nawzajem

szukamy w swoich oczach odbicia siebie

nasz dobrze odżywiony głód


zwracamy uwagę

na śmiech niezbyt głośny

podzielony na równe odcinki dźwiękowe

tej samej wysokości

jak gdakanie kury


miodowa pelerynka

na kremowej sukience

dziewczyny na deser


białe pędy

ziemniaków w piwnicy

szukają światła

na oślep

Po omacku

wracając z łąki późnym popołudniem

pijemy strugi chłodnego powietrza


zaraz potem wyjazd nad morze

piasek piszczy pod stopami

ułamki szczęśliwych sekund


spacer po kolacji

nadgryziony księżyc

nad dachami


nasze spojrzenia

ocierają się o siebie

światło kapie z latarni

żółte kałuże


zatrzymujemy się w pół kroku

nad przepaścią nocy

wracamy do łóżka


włączasz telewizor

kobieta z hemoroidami

siada na sofie ze szpikulcami

kiedy szukam po omacku

drogi do twojego serca

Zapłacić później

spot reklamowy mnie zapytał

czy można cieszyć się dziś

a zapłacić później


oczywiście że tak

cała ludzkość tak robi

cieszy się dziś

a zapłaci później


jeszcze we wrześniu

żar lał się z nieba

pies podniósł nogę

na czerwony hydrant


październik chłodny

był i klarowny

zanurzyłem się w niczym

niezmąconą ciszę

Ciała niebieskie

stajemy się

grą w którą gramy


pamiętam cię jeszcze

z fryzurą w kształcie ula

słodki zapach kremu

i gwar w kawiarni


potem pustka

połknęła słowa


pustynia wszędzie

kamienie i piach przedmiotów

jak okiem sięgnąć

na wyciągnięcie ręki


pragnienie jednego

podpłomyka i dzbana wody

aby iść dalej przez czterdzieści

dni i nocy


dziadek babcia

mama tata

wujek ciocia

wszyscy odjechali

Wielkim Wozem


tylko dusze

zostają w ziemi

ciała niebieskie

Dopóki żyłaś

dopóki żyłaś

nie mogłem ci tego powiedzieć

teraz rozumiesz


byłem coraz starszy

lubiłem chodzić

czuć smak powoli

mijającej przyszłości


czubki sosen płonęły

pomarańczowo jak kandelabry

zaczynał się wieczór


zawsze było ci zimno

zbyt cienka skóra


miałaś reumatyzm

twoje kości płakały za Afryką


cierpiałaś na bezsenność

jednak udało ci się

umrzeć we śnie


idę tam gdzie przed odejściem

zostawiłaś swoją duszę


złote gody

kiedy świętowaliście z ojcem

bezlik szarych dni


ojciec nadal spał

na twoim łożu boleści

ale nie umarł na nim

wywieźliśmy go do hospicjum

Mały holownik

martwiłaś się o każdy drobiazg

mały holownik ciągnął

wielki drobnicowiec

marszcząc wodę i czoło


co do perspektyw

dopóki byłem młody

wolałem słodką mgłę


teraz szukaj mnie przy księżycu

dni są zbyt ciemne


jęczałaś z bólu

modliłaś się ale ten

który dał uszy

nie słyszał


po twojej śmierci stałem się

krewnym umarłych


chciałbym cię objąć

w letni wieczór

twój nagrobek ma

temperaturę ciała

Zwolnione łóżko

czemu nie powiedziałeś

że chcesz umrzeć w domu

który sam budowałeś


a nie na oddziale

paliatywno-hospicyjnym szpitala

gdzieś daleko bo tylko tam

ktoś był właśnie zszedł

zwolniło się miejsce


był sezon więc rodziny po znajomości

zostawiały chorych staruszków

w najbliższym szpitalu

żeby wyjechać na urlop


musieliśmy skorzystać

z pomocy znajomego

byś zajął zwolnione łóżko


miejsce na twoje imię

pod imieniem mamy

czekało na ciebie

przez całe lato

Kocanka piaskowa

ziewnięcie przechodzi w skowyt bólu

późne niedzielne popołudnie


długo chodzimy po cmentarzu

coraz starsi

coraz bardziej

tęsknimy do tych

którzy nie żyją


co sosna wie o śmierci

pytasz wdychając zapach żywicy


zobacz jak tamta

młodo umarła

jej ciemny pomnik parzy w rękę


więc mijają lata

budzą się ćmy

która to już mrocznica


za cmentarzem

jest wielka wydma

tam wącham kwiaty

kocanki piaskowej


chłód który nas obejmuje

w gasnącym świetle


siwe głowy po szarym życiu

i śnieg jak popiół

Plaża we wrześniu

wrześniowa plaża

starzy ludzie leżą na piasku

jakby się już przyzwyczajali


żywiłaś nadzieję

garścią tabletek

czas upływał jak krew

twoja blada twarz


z wielkich jezior zostały kałuże

teraz staje się przeszłością

zanim stanie się teraz


przerażająca prędkość

wskazówki sekundnika


uciekam

od przypadku do przypadku

zbieg okoliczności


ubytkowani ludzie

którym do głowy nie przyszło

że można wyrzucać

chleb i książki

Rusałki żałobniki

poryw wiatru odkrywa

srebrne spody liści białych topoli

jest popołudnie i szybko robi się ciemno

w mieście za jeziorem zapala się wieczór

sierp księżyca pruje pierzaste chmury


idę tam gdzie zostawiłaś swoje ciało

przy okazji odwiedzam

życia którymi nie żyłem


zamiast śniegu zimą pada deszcz

więc pociągi ślizgają się po szynach

jak dawniej dzieci

na zamarzniętym stawie

nawiasem mówiąc zawsze

lubiłem podróże koleją

widziałem jak szybko mijają życia

pojawiają się nowe

stara kobieta z trwałą ondulacją

w mieście młodości


zapada zmierzch lutowy

myśli jak myszy wychodzą spod mebli

koty kurzu od kiedy nie sprzątasz

tłuste koty w kuchni

od kiedy nie gotujesz


wysoko w niebie głos dzikich gęsi

pierwsza rocznica twojego odlotu


jeszcze chwila arktycznego chłodu

czystego jak kryształ strachu bez treści

już słońce zmusza

forsycje do kwitnienia


nadchodzi lato

rusałki żałobniki są zrozumiałe

jednak czerwończyk na chabrze

Talia osy

wynurzając się z głębi rozpaczy

zastaję wiatr na pustej plaży

chciałbym opalić sobie wnętrze

nie samą skórę


kolejne upalne

lato bez deszczu

jest nadzieja że suchą stopą

przejdziemy przez Styks


zapach wyschłej trawy

siennik na którym spałem

snem nieśmiertelnych


woń krowich placków

na wyprażonym pastwisku

głód powrotu


spłowiała łąka

sklejona ciemną wstążką lasu

ze zmęczonym białym niebem


na końcu wąskiej ulicy jest cukiernia

w środku kobieta z talią osy


dalej aleja późnym popołudniem

staram się nie nastąpić

na długie ludzkie cienie

Aria ciała

kijanki w wysychającym rowie

niespełnione pragnienia

to słodki czas

kiedy siedzimy na miedzy

skubiąc szczaw


spocona staruszka pachnie

jak kwiaty czarnego bzu

a ty na łące pełnej jaskrów

mrużysz oczy


gorące popołudnie

dmucham w rurki twojej fletni

aria ciała na strunie G


to pora bliskości

woń błękitnej facelii

brzmi w twoim oddechu


zjadamy owoc miłości

wypluwamy pestki

jeszcze świetliki

coś zapalają po czym

nasze ciała stają się niebieskie


mówię gwiazdy wydają się

tak blisko siebie jak my


jednak w łóżku nasze sny

nigdy się nie dotykają


dlatego wyciągasz mnie

na nabożeństwo w wiejskim kościele

czuję słodki zapach lipy

ksiądz beczy baranim głosem

łąki umajone


naprawdę wierzyłem

że palcem w bucie można

poruszyć gwiazdy

Całe bogactwo

coraz bardziej światłolubny

kwitnie starzec wiosenny


w piaskownicy rozkładałem cię na łopatki

zdania wielokrotnie złożone z pustych słów

wielkie ich tomy domy z pustaków i cegieł

umierać w taki upał

wrześniowe liście wyschłe na wiór

skrzypią pod nogą

drą się jak papier w ciszy

odleciały ptaki śpiewające

zostały kraczące


woda z kubka który ma dzióbek

woda ze strzykawki

łóżko ma elektrycznie

podnoszony zagłówek


serce wciąż się trzepoce

zmęczony niewolą ptak

w klatce piersiowej


pieczołowicie zachowane dyplomy

największy skarb

namalowana kredkami mapa

wyspy skarbów


najważniejsze czego nauczyłem syna

to gwizdać na źdźble trawy


całe bogactwo

jakie zostawiasz

złote liście

Za bezsenność

ostatnie lato z mamą

pisk zmierzchnicy trupiej główki

skarżyłaś się tylko na reumatyzm

nigdy na to co cię zabiło

reumatyzm myślałem

stare topole skrzypiące na wietrze

listopadowe stawy


nagie olchy lśnią ciemno

w wieczornym chłodzie

twoja dłoń była zimna

jak jesienna żaba


nagroda za bezsenność

pełny księżyc

melatonina


chłodny wzrok śmierci

zatrzymał się na tobie


teraz sprzątam po ptakach

które śpiewają nad twoim grobem

na przedwieczornym niebie

płonie czerwono

zeppelin chmury


bogowie ziewają z nudów

zrywa się wiatr

samotna brzoza tańczy


patrzyłaś na mnie

kiedy zmieniałem ci pieluchy

bezzębny uśmiech jak u niemowlaka

sztuczka szczęka mogła cię udusić

Metamorfozy

patrzymy na dziewczynę z solarium

polarny błękit jej tęczówek

brwi w kształcie szybujących mew

elektryczność statyczna na jej skórze


wilgotny półcień topolowego łęgu

czujesz woń koziej stopy


faunie oczy starego capa w letnie południe

przykuty łańcuchem do drewnianej obórki

miał brodę filozofa

stoicko myślał o niczym


spacer przez wieś

czerwone malwy wyglądają zza płotu

ciekawe obcych gospodynie

staw do którego kaczki

szły gęsiego


metamorfozy naszej miłości

dżem z płatków róży


szczęśliwe gwiazdy

martwe na długo

przed naszym urodzeniem

Broszka ważki

odlatuje z twojej sukienki

szmaragdowa broszka ważki


cień skulony pod płotem jak stary pies

z wywalonym jęzorem

złote obrączki wody na nogach czapli


jemy podwieczorek na balkonie

jerzyki zmiatają muchy z patery nieba


potem się ściemnia

znów wychodzimy

w wieczornej ciszy

obwisłe kwiaty w kształcie trąbki


pogodny wrzesień

uśmiechasz się do mnie

pajęczyną zmarszczek


zegar stojący

w kącie pustego pokoju

głośno chodzi

w tę i nazad

w tę i nazad


aby zapomnieć

aby nie myśleć

idę skrajem pola

gdzie spokojne głowy kapusty


macza pędzel w wiadrze szarości

malarz jesiennych popołudni


w starej alei listopadowy deszcz

zmył makijaż z drzew

dęby stoją w skarpetach mchu


w zimowy wieczór para kochanków

pod prysznicem lampy


już po wszystkim mówisz

wysychające łzy łaskoczą policzek

Promenada

pożółkłe skórzaste liście

o słodkim zapachu

woń twojej skóry i pociągów


szliśmy promenadą

dokoła jeziora

twój ostatni spacer

byłaś zmęczona

powiedziałem

już niedaleko


nie powiedziałem ci

jak bardzo cię kocham

przecież wiedziałaś

do dzisiaj nie wiem

czy łatwiej ci przyszło

umierać z tym

czy trudniej

niedługo pewnie

sam się przekonam

nie jestem młody

też mam syna


teraz cień

idzie przed tobą

w jesiennym słońcu

wciąż czujesz ból

chyba nie umarłaś

wystarczająco

Zardzewiały krajobraz

wiejskie dzieci które nigdzie

nie wyjeżdżają pokazują

gołe tyłki przejeżdżającym pociągom


w starych kryminałach podstarzałe damy

noszą małe torebki w których noszą

małe pistolety

zaskakująco śmiercionośne


czas kiedy zabijaliśmy czas oglądaniem

teraz czas zabija nas

nie patrząc na nic


tymczasem ksiądz nadal kropi

koszyczki z jedzeniem

za nim idzie ministrant

z koszykiem na datki


po dożynkach

urżnięci gospodarze

gra słów owszem

śmiech rozpaczy

więc brniemy dalej

historia jego miłostek

niech nosi tytuł

moje rzycie


tytoniowa woń suchych liści

po deszczu przechodzi w zapach

zgniłego czosnku

zardzewiały krajobraz listopada


wtedy próbujesz wepchnąć łzy

z powrotem na miejsce


ostatnie dni

kiedy z niej wszystko płynęło

nie mogło przestać

nie mogę przestać


dotykam twojego miękkiego ciała

jakbym lepił cię z gliny na swoją modłę


oczy jakby na uwięzi

zrywają się nagle

podążam za tobą wzrokiem

już nie wracam

Siwa od pajęczyn

pracowaliśmy w ogrodzie

zdejmowałem gumowe rękawiczki

aby mokrymi dłońmi

chwytać chłodny wiatr


cmentarna kaplica

zapach który jeszcze

nic nie przypomina

może trochę stary kościół

z martwą religią


zawsze była dobrą słuchaczką

więc modlę się przy jej grobie

dwa miesiące po pogrzebie

wysyp rusałek żałobników


śmierć od urodzenia

idzie za nami

my tylko się nie oglądamy

wolimy patrzeć na siebie


w nocy leżę u twojego boku

jęzor ognia liże wypalone polano

kawałek po kawałku

karmimy płomienie


zrudziały paprocie

wyłysiały modrzewie

brązowe oczy pozieleniały

wracasz siwa od pajęczyn

Smak szczawiu

od dziecka lubiłem

odosobnienia

słodki smak

wrześniowego szczawiu


wysokie pokoje

w starych kamienicach

gdzie zakurzony landszaft

pająk wisiał na sierpie księżyca


potem te wiecznie

otwarte oczy nocy

późno gasną lampy bezsenności

jak szczęk nożyczek

głos przestraszonej sroki

ucina krótki sen

koszmar budzi się ze mną

na moim karku

ciężar twojego oddechu


albo nawet szachy

puste pola na szachownicy

końcówka lata


tamten wielki dąb po ścięciu

zapach figur kompletu dziadka

o staromodnych kształtach


i daleko nad rżyskiem

z krawędzi ciemnej chmury

wiszą długie włosy deszczu


albo ten co napisał

on cię nie rzeźbił Dawidzie

on tylko zamienił cię w kamień


i stacja w małym mieście

gdzie trawa rośnie między szynami


po złotym lecie spacer

pustym brzegiem siwego morza


z czasem pamięć staje się

dalekowidzem


dopiero w dzień

twojego pogrzebu

stałem się śmiertelny

Na deser

samotna kobieto w ciemniejącej alei

wciąż cię widzę

jeszcze bledszy

od twojej twarzy

jesienny księżyc


oko ślizga się po mokrych dachach

widok z zagrzybionej mansardy


mleczna mgła nad łąką

skondensowane sny

przy kawie mija zima


mróz wciąż trzyma a ty

wyrywasz się do wiosny


skryci w podmiejskiej

muszli koncertowej

słuchamy szumu deszczu


po procesji

zapach zdeptanych kwiatów

a ty przychodzisz do mnie

ubrana tylko

w krótką noc


z krzaków wychodzi

zażenowany księżyc

słońce wstaje z rumieńcem wstydu


jedząc brzoskwinie mówisz

niech śmierć zostawi mnie

sobie na deser


przeciąga się leniwe lato

trawa powoli

podnosi się po nas

Wesołe miasteczko

z czym kojarzy się ojciec


wata cukrowa lemoniada

brązowe pałki wodne

cygara okolicznych dzieci


w niedzielę smutne miasteczko

zamieniało się w wesołe miasteczko

zawrót głowy po karuzeli


stare miasto

uliczki wyłożone nagrzanym

kamieniem polnym


gorzkie piwo o barwie miodu

w barze gwarno jak w ulu


gramofon i płyty w walizce

za tym pustym stepem

miasto jest ogromne

w sobotni zimowy wieczór


ostatnie stadium

raka matki kiedy ojciec kopał ogród

woń wilgotnej ziemi


letnie słońce

przypiekało młode plecy

po latach czerniak

dał przerzuty do płuc i do mózgu

wszyscy myśleli że dożyje setki


tak jak mama żywił nadzieję

resztką swojego ciała


przed wyjazdem do hospicjum poprosił

żebym podlewał pomidory


odpowiedziałem wędrówką

po morenowych wzgórzach

jeszcze ciepłe były ścieżki pamięci

w cieniu starych buków

polodowcowe wąwozy

mała strużka na dnie

głębokiego jaru

Kielich powoju

słońce liże staw

żółtym językiem

śmieszny rechot żab


strumyk potu na plecach

tak bardzo byłem ciebie spragniony

trzmiel wnika w głąb

kielicha powoju


z tobą czy bez ciebie

powój pnie się po obu

stronach muru


jest letnie południe

nie ma cienia wątpliwości

później idziemy promenadą

za tobą cień długonogiej dziewczyny

koniec pomostu mówimy dalej

do naszych odbić


deszcz młóci suchą trawę

na koniec sierpnia


słychać szum sosen w czajniku

jesienny wiatr


zapach sajgonek

z baru Mekong

i mgła nad rzeką


stacja o świcie

nocne pociągi

w oczach zawiadowcy


już kostniejemy na cmentarzu

w dzień wszystkich zmarłych


kawka i sroka wyrywają sobie

truchło gołębia

Stare wiązy

paź królowej wołałem

lecz nie da się przyszpilić

każdej chwili


jaki zmęczony

u szczytu górskiej łąki

płożył się dziewięćsił


czy ty też

łapiesz się na tym

że uciekasz?


każdy kamień milowy

jest nagrobkiem

nieznanego wędrowca


dlaczego pamiętam to

że obudziłaś się przestraszona

kiedy zgasiłem telewizor


był blady świt

nie umiałem inaczej

zatamować upływu czasu


jak trudno

jest odejść

te stare wiązy


motyl odfruwa

kiedy podchodzę bliżej

naturalnie siedział na łajnie

harmonia natury


pośrodku ukwieconej łąki

puszczam bąka


na daleki grzmot

odpowiadam pierdnięciem

Ważkie sprawy

mistrzostwa świata w telewizji

wyglądam przez okno

na pustym podwórzu

samotny chłopiec z piłką


więc jadę za miasto

gdzie chłop na rowerze

pozdrawia kombajnistę motyką


skąd się bierze

filozofia życiowa

w pewien letni dzień

oświeca cię słońce

na nadrzecznej łące

interesują cię tylko

ważkie sprawy


młoda trawa

a ty wciąż pachniesz

trochę mną


byłaś wtedy taka zapracowana

wąchałem za ciebie konwalie w lesie


już niedługo

będziemy spacerować w czerwcu

starsze małżeństwo

sczepione odwłokami

kowale bezskrzydłe

Pociąg do ciebie

to była mała stacja

czekałem na wieczorny

pociąg do ciebie


liście tańczyły

na ciepłym wietrze

ostatnie podrygi lata


pamiętasz tamten spacer

wiatr zwiewał słowa

w szczere pole


po drodze traktor ciągnął

sznur samochodów


przed wieczerzą wigilijną

patrzyliśmy w niebo

mama powiedziała że to jej

ostatnia gwiazdka


w zimowe wieczory

wywołuję zdjęcia w ciemni umysłu


na przykład zapach

powideł w ciepłej kuchni

i zimy wiatr za oknem


lub garstka kwiatów

na umierającej jabłoni

w ogrodzie ojca

Letnia zupa

szumi potok

pachnie łąka

ktoś się zabłąkał

ważka na źdźble trawy nieważka


a ja dzieciak w rześki ranek

rzodkiewka na śniadanie

gryzie mnie w język


w czasie pełni idziemy nad jezioro

suche liście lądują na księżycu

to był rok pamiętam 1969


tamże pierwsza w życiu stypa

białe serwetki w kształcie łabędzi


wysiadałem na jakiejś stacji

myśląc to może być tutaj


zarosła ścieżka

którą za młodu chodziłem

myśląc czemu poszło źle


zimowy zmierzch

na stole w kuchni

letnia zupa

Boląca pustka

chciałem ci pokazać

przejrzyste łono jeziora

twoje oczy już były

zwrócone do wewnątrz


ciemne domostwa zagubione w polu

pociąg wiózł światło

przez zimową noc


boląca pustka

jak po wyrwanym zębie

wycięta jabłoń

którą sadził ojciec


o gdybyś wcześniej

zgłosiła się do lekarza

ale czas nie chodzi wstecz

tak jak rak


mijamy śmietnik

na cmentarzu

czujemy zapach

gnijących kwiatów


ona wierzyła w życie po śmierci

na jej grobie sztuczne chryzantemy


już coraz rzadziej

światło tak gęstnieje

jak wrzosowy miód

odpływam w słodki sen

popołudnia

Muszka owocowa

nie wiatr jedynie

nami targał

z martwego liścia

zostały nerwy


tylko muszka owocówka

chce się ze mną napić

na ściankach kieliszka łzy wina

był to wieczór z rodzaju tych

kiedy Strindberg i Munch piją

a Grieg im gra

to moje pierwsze w życiu zdjęcie

patrz jak wtedy wyglądały

wózki dziecięce

jak małe trumny


przez dziką łąkę biegniesz do mnie

w kurzu motyli

przepiórki w trawie nie wiedzą

że ich świat się kończy

smucę się za nie


i za ciebie

gdy mówisz cicho

młoteczek i kowadełko w moim uchu


ostatni raz uliczką przy rynku

idziemy w lipcowy skwar

czekoladki alkohol i chemia

w nagrzanym oknie małego sklepu


wołowina na zrazy

buraczki o smaku gorzkiej ziemi

klamka do okna którą złamał ojciec

po drodze do śmierci

było jeszcze parę

drobnych spraw do załatwienia


nie dałaś poznać ale ja widziałem

jak stałaś sama w polu

rozwiane włosy brzozy zwisłej

Płyta stawu

podniecało to wszystko

wilgotny mech

między rozchylonymi

konarami dębu

twoje plecy pachnące łopianem


szczupła dziewczyna

z piersiami jak pączki

w tłusty czwartek


przez firanki rzęs

podglądałem twoje sny


dzikie szafirki

chyba nigdy nie podarowałem ci

nic cenniejszego


skończyła się muzyka

igła gramofonu pływa

po czarnej płycie

stawu o zmroku

Grób dla dwojga

lato odchodzi trzaskając drzwiami

wieje chłodny wiatr


aromat strużyn z ołówka

za oknem szkolnej klasy

wrześniowy deszcz


w kawiarni otyła kobieta

z naparstkiem espresso

może jej samotność

nie jest tak wielka

rezerwujemy grób dla dwojga


staramy się przeżyć

w formie przetrwalnikowej


chory zimą

wpatruję się w bezkresną

biel sufitu


w połowie lutego znowu zdrowy

gaszę światło zapalam ciemność

kos dalej śpiewa

w moim imieniu


czemu musimy kochać

nawet po śmierci

Źródła smutku

w środku miasta

powietrze drży od upału

zebry na asfalcie


przy drodze którą

już nikt nie jeździ

dwustuletnie lipy


obwisłe linie

wysokiego napięcia


sierpień to sierpień

spadają gwiazdy

lecz na to życzenie

jest za późno


jako ostatni

odchodzimy z ogrodu Edenu

zwiędłe liście


twoje usta zimne i czerwone

owoce kaliny


powolna rzeka toczy się naprzód

gdzieś tam daleko w tyle

źródła smutku


zawijam się w jesienne pole

i zasypiam

Czerwona herbata

ten regał z książkami

jak ściana między nami


dzbanek kłania się ceremonialnie

by napełnić kruchą czarkę

kiedy pijemy czerwoną herbatę

na brązowej sofie żółte poduszki


potem przechadzka

teatr cieni na murze cmentarza

jesienny zachód słońca


jak ktoś kto śpi nie wie że śpi

tak oni wie wiedzą że umarli


czy słyszysz tę ciszę

pozagrobową

gdy wiatr zamiera


drogi marmur bez nazwiska

jak czek in blanco


neandertalski smutek

na naszej bladej skórze

to jeszcze nie śmierć

to tylko koniec życia

Pałka wodna

tylko my dwoje

na ciemnym stawie para łabędzi

kto dla ciebie odchodzącej

rozwinie dywan czerwonych liści


dzikie wino czepia się płotu jak pijany

w ogródku piwnym dziki chmiel

przelewa się przez ogrodzenie


czego chcieć więcej

wszystko się jakoś

dziwnie składa


czerwienisz się patrząc

na rozchylone płatki róży


rozgrzana łąka

pałka wodna sterczy

nad mokrym rowem


w letnią spiekotę

kurz o zapachu skórki chleba


mała wioska na uboczu

woń smażonego mięsa

w skwarną niedzielę


po latach chudych śmieszna

obfitość bukwy i żołędzi


rozdzierający klangor żurawi

wiatr ociera się o ściernisko

Krwawnica nad rowem

trzy łóżka przeciwodleżynowe

z elektrycznie podnoszonym zagłówkiem

trzech starych umierających mężczyzn

śpi z otwartymi ustami

gra zawieszony na ścianie telewizor

w programie kucharskim przepisy na upały

brzoskwiniowe tiramisu


podmuchałbym gdzie cię boli

nawet nie płaczesz


musimy się przejść

kuna w brązowym futrze przebiega drogę

na poboczu białe glisty w truchle borsuka


sama nie wie dokąd zmierza

ropucha z wyjedzonym przez larwy mózgiem


krwawnica na obrzeżach rowu

ze stojącą zgniłą wodą

tylko mi nie broń słodyczy końca lata

kolcami jeżyn


dla mnie wieczorem

spocona butelka zimnego piwa

dla ciebie chłodny słomkowy riesling

Chodzenie donikąd

samotność lata

zabiedzona roślinność piaszczystych gleb


rumowisko dawnego gospodarstwa

lebioda na zupę


tak mało trzeba

na suchym przydrożu kwitnie rozchodnik


smutna sarna schowana w zaroślach

nie męcz mnie gdy umieram


zapach polnych dróg zmoczonych deszczem

chodzenie donikąd


mrówki doją zielone mszyce

słodycz popołudnia


z nagrzanej drogi zbaczam w wierzbowy cień

moja nimfa dzwoni


przechodząc trącasz mnie lekko

dojrzały niecierpek


kwiaty wyki

fioletowy smak jej szminki


zgięty w łokciu konar

starego buka


daleko od miejskiej biegunki

koński szczaw


stopy bolą od długiej wędrówki

ostróżka polna


skoszona łąka

dusze ziół i kwiatów idą do nieba


leżę na sianie

jak na pieniądzach


wieczorna rosa

języczki polne liżą nam stopy

Truskawkowa pełnia

za starzy by słyszeć mysikrólika

dźwięk wody budzi w nas

pragnienie ciszy


to był gorący maj

rano gołębie gruchały

jak kobiety w orgazmie

twoja skóra czerwona od słońca

wyszliśmy nocą dla ochłody

oglądać truskawkową pełnię


teraz jak królowa stąpasz po trawie

rycerz przy tobie paź za tobą

między stawem jastrunów

a jeziorem jaskrów

płynność powietrza


po tym co usłyszeliśmy zatykamy uszy

letnim wiatrem


po tym co widzieliśmy przykładamy do oczu

zieleń pastwiska


po tym co wąchaliśmy wciągamy do nosa

miodną łąkę


po tym czego dotykaliśmy zanurzamy dłonie

w zimnym strumieniu

Ubojnia w upał

duszący zapach perfum starej kobiety

wraca z kościoła przez park

tam kwiaty czeremchy


wcześnie w tym roku zakwitł czarny bez

to przez ten upał

skwar wiąże się ze śmiercią

bardziej niż zimno


kiedy tam jedziesz rowerem

obok ubojni zwierząt

w powietrzu jest zapach kwiatów akacji

w niedzielę nagrzaną ulicą miasteczka

przejeżdża ciężarówka do rzeźni

różowe ryje przy otworach słodki smród


mama umarła w marcowy wieczór

była pełnia zwana robaczym księżycem


co jeszcze można powiedzieć

że twoja skóra siniaczy się łatwo


że był Dzień Kobiet

zmarznięty tulipan nie chciał się otworzyć


że pociąg odjeżdża w chwili

gdy zaczyna padać drobny deszcz


że nie spałem słuchając

Berceuse Chopina

Odległy posmak

ta samotność aż za słodka

więc listek szczawiu


z krzewu głogu głos cierniówki

znam to ukłucie


jaskółcze nuty na pięciolinii drutów

muzyka lata


skwarne południe

krótki samochód płynie

nad drżącym asfaltem

potem całuję strumień w zimne usta


ostatnie chwile dawnej wsi

jaskółki w smokingach wylatują z obory

na pożegnalny raut


wędzony węgorz na wybrzeżu

pytam czy czujesz ten odległy

posmak Morza Sargassowego

człowiek wszystko może

romantyzować

Głód niedojadania

drapią ścierniska kiedy mija teraźniejszość

resztki ciepła na suchych łąkach

brodawnik jesienny


stygnące niebo w bladych lustrach wody

niebieskawa galaretka wieczoru


imieniny w starej kamienicy

ciocia trzyma mnie za uszko jak filiżankę


umierał krótki dzień

staruszka stała w oknie


codziennie śmierć

w dawkach homeopatycznych


rodzinne miasto wyjeżdża ze mnie

zostaję pusty


w pociągu pospiesznym

coś wyskakuje ze mnie

w szczerym polu


byłem sam w czytelni

w sobotni wieczór jesienny

pomyślałem że jestem

biały kruk


a gdy siedzieliśmy wszyscy razem

cała rodzina przy świątecznym stole

czułem głód niedojadania

samotnych wędrówek

Zajęcza warga

męskość manifestuje się

w melancholijnych spacerach

stara wierzba wypłakuje liście

do wyschłego stawu


są dwa etapy stawania się dorosłym

dwa razy człowiek dorośleje

kiedy rodzi się ktoś kogo kochasz

i kiedy umiera


narodziny syna śmierć rodziców

oddzieliło trzydzieści pięć lat

jak to nazwać


tamten chłopak z zajęczą wargą

przezywali go pasikonik

skakał po łące gdy patrzyłem na niego

w pełnym kościele

na pierwszą komunię dostał

zegarek po ojcu


ciemna rudera

w wybitym oknie zgorzkniały

bożek radości


stara kobieta wyprowadza psa

jego siwa morda


widmo smutku za woalką uśmiechu

pijemy wytrawne wino milczenia

nasze pancerze dotykają się delikatnie


na deser słodkie ciało

koloru ciepły budyń

Śmierć premierą

pielęgniarka hospicyjna

opowiada o swojej pracy

objawy zbliżającej się śmierci

to zmiany w świadomości pacjenta

utrata kontaktu z otoczeniem

kolejne symptomy końca życia

to zmiany w oddychaniu i plamistość skóry

szczególnie na rękach i nogach

w ostatnich chwilach pojawiają się

końcowe wydzieliny z ust i gardła


reklama poleca księdza Adama

który odprowadza chorych na granicę życia

śmierć jest premierą

przed którą nie ma próby generalnej


dziewczyna podkreśla jednak

że te doświadczenia nie sprawiają bólu

są naturalną częścią umierania


mówi o ostatnich słowach umierających

krótko przed śmiercią

mówią do bliskich kocham cię

wzywają swoich rodziców

nawet jeśli ci od dawna nie żyją


nos małego chłopca

w słoneczny dzień zimowy

kapiący sopel


oczy młodego mężczyzny

kandelabry kwiatów kasztanowca

w jasny wieczór


uszy mężczyzny w średnim wieku

w pustawej sali koncertowej

Jardins sous la pluie z cyklu Estampes

Akceptacja procesu

pielęgniarka hospicyjna

stara się obalać mity jakie narosły wokół

dziewczyna wyjaśnia że wiele osób

żyje w hospicjach zdecydowanie dłużej

niż spodziewali się ich bliscy

pielęgniarka podkreśla

jak ważne jest zrozumienie

i akceptacja procesu umierania


większość ludzi przed śmiercią

zaczyna rozmawiać ze zmarłymi krewnymi

przyjaciółmi a nawet swymi

dawnymi zwierzętami

zazwyczaj do takich zdarzeń dochodzi

na miesiąc przed śmiercią


mąż użytkowniczki TikToka

patrzył po rogach pokoju

jak gdyby coś liczył lub kogoś wypatrywał

zapytany co robi odpowiedział

że liczy anioły które przyszły

ale jest ich zbyt wiele


czas kiedy czas

jeszcze nie istniał

lata świetlne temu


w długie wieczory śnieg za oknem

gorące żelazko jak parowóz

sunie po desce do prasowania

bucha parą


spokojne jest morze cierpienia

słone fale liżą chropawy brzeg

Wyszukiwanie

na nagich gałęziach siwy szron

w wyszukiwarce nazwiska

kolegów umarłej młodości


stara książka ma smak wina

pachnie latami zapomnienia


siwe porosty na karłowatej brzozie

chłód północnego popołudnia


w uschłej garści martwego liścia

wczorajszy deszcz


każdy oddech poniekąd

wyzionięciem ducha


dwie rzeczy w środku

zasypanej śniegiem chaty

książka przygód i kaflowy piec

przy którym grzeję stopy

jem zimowe jabłka


lubiłaś się stroić

wybacz że z wszystkich twoich ubrań

najlepiej pamiętam szpitalną koszulę


z innych rzeczy pamiętam

zapadał styczniowy zmierzch

kiedy przypomniałem sobie

o zapomnianym praniu

wiszącym na lince

czym prędzej zdejmowałem

spodnie koszule swetry

już zesztywniałe

Nie musieć nic

zastanawiam się czy trzeba było

zawozić ojca do hospicjum

zakładać cewnik na trzy tygodnie

mógł sikać w domu do pieluchy

na co pozwala się małym dzieciom

nienawykli do trudu i niewygody

niezdolni do poświęceń

oddaliśmy go w ręce zawodowców


nie chcieliśmy odwoływać

wycieczki na Rodos

nie mieliśmy czasu zajęci tym co zawsze

odgryzaliśmy kawałki matki ziemi

napychaliśmy się podgardlankami

jak Baloun z kompanii Szwejka

i takie zadowolenie nas ogarniało

od stóp do głów


nie musieć nic i móc wszystko

jak miliarder i SUV z reklamy


jeszcze wiszą dawne obrazy

w ocalonym pokoju


w bezwietrznym skwarze falują

włosy trawy wodnej


słodkie powietrze nad dawną rzeźnią

woda w rowie różowa


podwórko zalatuje

kiszoną kapustą i wychodkiem


w środku nocy rynek miasteczka

świeci pustką


deszcz gra na rynnach

melodię snu i zapomnienia

Dziewięć rzeczy

pielęgniarka z hospicjum spisała

dziewięć rzeczy których ludzie

żałują przed śmiercią


nie mówili kocham cię

nie byli lepszymi małżonkami rodzicami dziećmi

pracowali za dużo

bali się wyjść poza strefę komfortu

nie byli szczęśliwi nie cieszyli się bardziej życiem

nie spełnili swoich marzeń

nie dbali o siebie nie badali się częściej

nie zrobili więcej dla innych

wybrali zawód niezgodny z ich pasją


czy powiedziałeś mamie że ją kochasz

pewnie bardzo dawno temu

pod koniec mówiłeś że nie wytrzymasz z tą babą

mnie też nie powiedziałeś ani ja tobie

pracowałeś tyle ile trzeba było

co do wychodzenia ze strefy komfortu

nawet do pobliskiego kiosku nie lubiłeś chodzić

najgorszym dniem każdego miesiąca

była wizyta u fryzjera w mieście

czułeś się szczęśliwy w swoim ogrodzie

w zimowe wieczory siedziałeś w domu

fotel stał naprzeciwko telewizora

przed południem piłeś kawę jadłeś babkę

nie wiem co było twoim marzeniem

chyba po prostu chciałeś mieć święty spokój

nie badałeś się zdrowy po osiemdziesiątce

tego pieprzyka na plecach nie widziałeś

dopiero jak zaczął krwawić

wygonili cię do dermatologa

na pewno mogłeś zrobić więcej dla innych

ale też inni mogli zrobić więcej dla ciebie

zawód raczej niezgodny z twoją pasją

chociaż i tak musiałeś zapisać się do partii

żeby go wykonywać

właściwie nie wiem czym się pasjonowałeś

oprócz krzyżówek szarad kalamburów

a zwłaszcza rebusów

Ku wieczorowi

lubię wasz bezwstyd białe motyle

na lisich na odchodach


w alei platanów podkrążone okna

starych willi podmiejskich


białe kości uschłej topoli

na tle ciemniejącego nieba


polna droga którą wychodzę

naprzeciw wieczorowi


ciemny blask słoneczników na polu

przy pełni księżyca


przyszłość która mija ma smak

wrzosowego miodu


jeszcze przez pewien czas

będziemy żyć w świecie w którym

ratunek przed potopem to utopia


gdzie słowa o potrzebie innego życia

padają częściej niż deszcz

na niepodatny grunt


gdzie codziennie jest

trzęsienie ziemi i rewolucja


kiedy tam chcemy

przeczytać artykuł o klęskach żywiołowych

musimy obejrzeć reklamę produktów

przez które mamy klęski żywiołowe


błędne koło wiruje coraz szybciej

a nam się już nawet

nie chce rzygać

Płacz siwowłosego

mrówki już

spowolniły krzątanie

my nie umiemy

na chwilę stanąć

biegniemy

czym prędzej do śmierci

jutro znów

nowy model

aktualizacja

tamci przez sto tysięcy lat

ulepszali ten sam

rodzaj kamienia

a ja już nie mogę żyć

tak jak mój dziadek


dom w ruinie

późnojesienna zgniłość

w tobie i w babci było ciepło

kaflowego pieca


dziecinny płacz siwowłosego


ojciec osiemdziesiąte dziewiąte

urodziny obchodził w hospicjum

śpiewaliśmy mu sto lat przez telefon


był jak dzień pod koniec czerwca

który nie chce odejść


boję się że moja dusza

nie będzie chciała wyjść z trumny

Chłód języka

kiedy najlepszą rzeczą jest

przygotować się na najgorsze


jesteśmy sztafażem w obrazie

którego nie da się ogarnąć


chłód twojego języka

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 62.87