E-book
25.2
drukowana A5
36.49
Nieudacznicy

Bezpłatny fragment - Nieudacznicy

Opowiadania

K. E. Adamus

Objętość:
140 str.
ISBN:
978-83-8155-139-7
E-book
za 25.2
drukowana A5
za 36.49

Kronikarz

Och, jakże wymagający pan mój jest! Nie dość, że pisać kroniki muszę, to jeszcze w błazna przemieniać się trzeba wieczorami. Rubaszne żarty rymami sypać jak z rękawa. Im bardziej sprośne, tym goście bardziej weseli. Ach, ci goście! Gdyby nie zbroje i ichnie kaski, toby zapewne rozum im uciekł hen! aż za pola naszego miasteczka.

Kuksańce często zbieram, a czasem i oferty usłyszę bynajmniej nie skromne, zawżdy wtedy, gdy ubiór kobiecy nakładam.

Boga się nie boją!

Zamczysko pana ponure jest. Już bym dawno zmarł z udręki, gdyby nie ma miła Hermenegilda. Pana siostry służebna to niemiecka, w jasyr pojmana. Twarz jej pospolita, jaśnieje ino na mój widok. Ach! Czemuż tak mało tych stronic wykradłem, nie starczy miejsca, by opisać wdzięk tej panny.

Zimne wiatry przyszły wcześniej tego roku. Słońca nie widzieliśmy już trzy tygodnie. Zgromadziły się kruki i wrony na polach. Zły to omen.

Nie starcza mi rozumu już na wymyślanie wierszy. Powtarzam podobne piosnki, gdy panowie pijani już są, lecz zmylić ich ucha nie mogę. Jakiż mój los będzie, gdy w niełaskę popadnę?

Hermenegilda na pomoc mojemu rozumowi z traszek skórki wyprawia i eliksir sprawiać zamierza. Lecz wrogów na zamku ma wielu, wśród nich Jagusia, co eliksir młodości uzyskać chciała.

Pierwsze płomyki liznęły stos, a ja myślałem, że me serce pęknie. Hermenegildo, cóżeś ty uczyniła? Blada jej twarz. Spogląda na mnie swoimi jasnymi oczyma.

— Rymy zapodaj, błaźnie! — żąda pan mój. — A rychło!

Mężczyzną nie czując się wcale, wiersz smutny na cześć mej Hermenegildy utworzyć pragnę, lecz miecze panów blisko, a dymu zapach przypomina mi, że śmiertelnikiem tylko jestem.

Płonie ma Hermenegilda!

Panowie i panie podśmiewają się z moich zwrotek, a mej pięknej czarownicy serce pęka. Odzieram ją z godności, śmieję z jej szpetoty i zguby.

„Czarownica miłości chciała

W ogniu stosu się rozkochała”

Deklamuję te i inne zwrotki. Swąd palonego ciała przywołał czarne ptaszyska. Czekają na swoją ucztę.

Możni śmieją się do rozpuku. A mnie smutno i łzy powstrzymuję.

„Ten, kto zdradził czarne serce,

Czarnym piórem swe ręce ozdobi.

A gdy po piórach krew z rany spłynie,

Ludzka postać w niebyt odejdzie,

Zapłacze za mną na koniec,

Gdy noc jego dniem się stanie”

Zaśpiewała ma Hermenegilda. Ciżba zamarła w bezruchu. Panie zawarły swe możne gęby ze strachu, panowie za miecze chwycili.

— Zarazo podła, nie będziesz nas straszyć! — krzyknął brat pana i rzucił mieczem w mą ukochaną.

Broń przeszyła ciało Hermenegildy. Skonała w podwójnych mękach, od ognia i miecza rany.

Rozbiegli się wszyscy śpiesznie, a ja przez pana przyzwany, kolejne zwrotki czary ośmieszające wymyślać musiałem. Dodatkowe strony do kroniki dostałem, aby opisać w nim brawurę mego pana w starciu z siłami nieczystymi. O jego wielkiej odwadze właśnie pisałem, gdy nagle czarnego coś mignęło mi w oczach. Patrzę, a tu piórzyska czarne z mych rak wyrastają. Nie minęło czasu wiele, w czarnego ptaka się zamieniłem.

Myśli własne, ciało obce. Wystraszony wielce, że ktoś ujrzy mnie w takim stanie, przez okno sfrunąłem na dach zamczyska.

I tak już mija księżyców wiele, jak w czarne ptaszysko zamieniam się, gdy biorę gęsie pióro do ręki. Kronikę pisać muszę codziennie. Odwaga pana tam pięknie opisana jest, a mnie za każdym razem straszno się robi, co z całej tej tragedyji wyniknie. Śmierci się nie boję, ale mą Hermenegildę chciałbym jeszcze ujrzeć. I gdzież ona się teraz podziewa, w których zaświatach jej dusza się plącze? Chciałbym wyjaśnić jej brak mego męstwa, lecz jeszcze wymówki żem nie znalazł.

W czarne ptaszysko zmieniam się na wypalenia pół świecy czas. Krążę ponad zamkiem, a inne ptaszyska czując obcą krew, rzucają się na mnie. Znikam szybko w mej komnacie zanim mnie dopadną, lecz strach potężny mnie prześladuje, czy nikt nie ujrzy mnie w stanie takim.

Miłość do czarownicy przeklętą jest. Serce me jeszcze bije dla niej, ale dlaczegóż miałbym wierny jej pozostać? Ślubu nie braliśmy, gdyż woda święcona wypaliłaby jej skórę. Och, ma Hermenegildo, dlaczegóż duszę diabłu oddałaś?

A Jagusia piękniejszą coraz mi się wydaje. Oczy jej niczym zieleń liści, skrzą się do mnie, gdy zaśmiewa się z mych komedyji. Włosy jej czarne i w lokach. Często w ptaka przemieniony siadam w oknie jej komnaty, gdy sukno obszywa i inne kobiece prace wykonuje.

Niewinnie ma luba wygląda.

Przeklinam czary Hermenegildy. Piętnem swej namiętności naznaczyła mnie na wieczność pewnie całą. Co mnie otumaniło, aby z czarownicą miłosne igraszki wyczyniać? Czar i urok zapewne rzuciła na mnie diabelny, niech sczeźnie w piekle.

W niełaskę pana zapewne popadłem. Kazał sczytać mi swą chwałę z kart kroniki i niezadowolony po komnatach kroczy. Pomysł Hermenegildy w pamięci przywołałem i lękam się go wykonać. W jej zamyśle opis pana ze smokami walczącego zawrzeć w kroniki stronach powinienem. Lecz czyż to bluźnierstwem nie będzie? A może i o czary posądzą?

Coraz sprytniejsze wiersze wymyślam nocami i następnego dnia na uczcie deklamuję. Na dworskie życie czasu mi brakuje.

Ale jestem na bieżąco z jego historią. Jako czarne ptaszysko siadam na oknach i wsłuchuję się w ludzkie rozmowy. Sam człowiekiem już zapewne nie będąc. Bądź przeklęta, Hermenegildo, i bądź przeklęte twe diable serce. Czemuś mi to uczyniła? Bóg uczynił cię niewiastą łagodną, diabeł mściwą.

Wiersze me nudnymi się już panom wydają. Rzadko śmiech już wywołać zdołam. A raz upił mnie pan mój, z błazna chcąc się naśmiewać, zamiast z jego wierszy. Gdy umysł mój otumaniony był, groźne historie o czarnych ptaszyskach opowiadać zacząłem, aż bukłakami obsypan zostałem i guzów wiele naliczyłem.

Odesłano mnie do mojej komnaty. Za pióro chwyciłem, chcąc w kronice prawdę o panu ukazać i jego herb zajęczego serca. Wnet w ptaszysko się zamieniłem. Krew, czy to ludzka czy z sił nieczystych, buzowała mi w głowie. Do okna Jagusi podleciałem.

A ona tam z panem dokazuje! Ręce jego w lokach i po kibici jej błądzą.

Krakanie straszne z mej gardzieli się wydobyło.

Pan zląkł się, jak to on, a przy tym nasłuchawszy się moich opowieści o czarnych ptakach zgubę przynoszących.

Już cały dwór na mnie poluje, a odlecieć dalej się boję, gdyż niedługo pół świecy dopali się. Strzała brata mojego pana, tego samego, co Hermenegildę mieczem ugodził, trafiła mnie w lewe skrzydło. Zniknąłem za basztą i ledwo ledwo do komnaty mej doleciałem.

Teraz siedzę z poranionym skrzydłem. Początkowo lękiem przejmowała mnie myśl, co będzie, gdy w człowieka zamieniony, ranę będę mieć na lewej ręce. Lecz świeca już gaśnie prawie, a ja złość czarownicy odkrywam właśnie.

„A gdy po piórach krew z rany spłynie,

Ludzka postać w niebyt odejdzie”.

O przeklęty mój losie, nieszczęsnego kronikarza. Cudzą chwałę opisywać musiałem, w cudzych komnatach mieszkać. Lecz człowiekiem było mi dane być. Diabelska czarownica klątwę rzuciwszy, na stałe mnie teraz w kruka zamieniła. I podły mój los, jak i jej był.

Drzwi komnaty rozwierają się. To przyboczny pana mojego do rozrywki wieczornej mnie wzywać przyszedł.

Żegna się na mój widok. Świeca już dawno tli się, nie doczekam już ludzkiej postaci.

Nie bacząc na ranne skrzydło, wzbijam się w powietrze i odfruwam przez okno. Inne czarne ptaki śpią, bo noc już czarna zapadła. Lecę jak najdalej od zamczyska, przeklinając brata pana mojego. A może gdyby mieczem służebnej dziewki nie ugodził, kolejną zwrotkę by zapodała, jak z opałów wywinąć się powinienem. Bo nie była zła, ta moja Hermenegilda.

Dzień w rozmiarze XXL

Mimo braku współpracy ze strony gburowatej recepcjonistki, Ninie udało się zapisać do centrum sportowego przed godziną 11:00. Zaczęła przeglądać rozpiskę zajęć. O tej porze zaczynały się zajęcia o tajemniczej nazwie „spin”. To pewnie jakiś aerobik. Sądząc po nazwie, zapewne dość wymagający i z szybkimi sekwencjami ruchów. Tym lepiej. Spali więcej kalorii. W drugiej sali był „bootcamp”, ale to na pewno nie było na jej mizerne możliwości.

Odszukała budynek, gdzie miała się pocić i męczyć. Pamiętna domowych treningów zastanawiała się, czy da radę ćwiczyć przez całą godzinę.

Recepcjonistka w budynku leniwym ruchem przeskanowała jej nowiutką kartę członkostwa.

— Masz szczęście — powiedziała. — Mamy już tylko dwa ostatnie miejsca na zajęcia. Najlepiej zapisywać się z dwutygodniowym wyprzedzeniem.

„Wszędzie ten wyścig szczurów!” — pomyślała Nina, a głośno powiedziała:

— Postaram się…

— To może zapiszesz się od razu?

— Jeszcze nie wiem, jak pracuję…

— Zawsze możesz nam dać znać, jakbyś nie mogła ćwiczyć…

W ten sposób Nina zapisała się na „spin” na dwa nadchodzące tygodnie.

Salę nietrudno było znaleźć. Słychać z niej było głośną muzykę o szybkim tempie. Ci, którzy odważyli się na zajęcia przy takich rytmach na pewno dostawali niezły wycisk. W korytarzu przed salą tłoczyły się pod jedną ścianą zarówno kobiety, jak i mężczyźni, zostawiając połowę korytarza wolną. Nina rzuciła w powietrze „Cześć”, ale nikt nie odpowiedział, tylko najbliższa niej kobieta uśmiechnęła się, ale szybko jakby zapomniała, że miała jakikolwiek powód do uśmiechu i pogrążyła się w rozmyślaniach.

„Pewnie myśli co zje na kolację!” — pomyślała Nina.

Tylko trzy osoby ze sobą rozmawiały, komentując brudne buty sportowe jednej z nich.

— Błoto było! — tłumaczyła się posiadaczka brudnego obuwia.

— Gdzie? — zdziwiła się jej rozmówczyni. — Przecież padało trzy dni temu…

Nina spojrzała na swoje rozdeptane obuwie. Buty te miały już rok i zaczęły się lekko przecierać nad dużymi palcami. No i reszta odzieży na Ninie też nie prezentowała się dobrze, w porównaniu z innymi. Założyła stare, szare i luźne (jeszcze) dresy, a na to granatowy podkoszulek z Primarku. Przecież się spoci. Po co miałaby zakładać lepszą koszulkę? To chyba zrozumiałe, że założyła byle jakie ubranie…

Inni mieli na sobie firmowe ciuchy, których jeden komplet kosztował pewnie jedną czwartą jej wypłaty.

Ale przecież Daria też nosiła firmowe ciuchy. Przy jej niskim kieszonkowym na pewno musiał istnieć jakiś sposób na ich tańsze zdobycie. Będzie musiała córkę o to zapytać.

Czekając na zajęcia Nina poczuła napływ adrenaliny i odezwały się wspomnienia z dawnych treningów. Zajęcia judo z pierwszego roku studiów. Była nawet niezła, dopóki nie nabawiła się kontuzji kolana w górach, podnosząc ciężki plecak. Przed zajęciami też panowała taka atmosfera. Elektryczne prądy w powietrzu. Lekka nerwowość uczestników treningu — nie stali przecież w kolejce do kasy, tylko czekali na wycisk.

Nina przypomniała sobie, jak zawsze dobrze sobie radziła i optymistycznie wkroczyła wraz z innymi do sali.

Pomieszczenie nie było duże. Dwie przeciwległe ściany były wyłożone lustrami. Nina spojrzała na swoje odbicie. O kurczę! To aż tak gruba jest? Coś musi być nie tak z tymi lustrami. Przecież nawet w wystawach sklepowych wyglądała korzystniej. Może odda swoje ukochane, „wyszczuplające”, lustro Darii i kupi sobie takie oddające prawdę?

Wszyscy zaczęli ustawiać w rzędach rowerki, stłoczone pod jedną ze ścian.

Nina lubiła rowerek na siłowni, lubiła też zwykły rower, chociaż ostatni raz jechała na nim jakieś dziesięć lat temu… Ale zajęcia z rowerkami?

Widziała kiedyś filmik, mrożący krew w żyłach zastanego lenia. Trener dawał na nim wycisk rowerkowcom. To wyglądało na czysty ból, pot, ale czy łzy? Nie, na pewno się nie rozpłacze.

Bez przekonania wyciągnęła rower, ale pomyślała o swoich biednych kolanach, które przeżyły kilka urazów. Nie było szans, aby mogła wytrzymać tempo.

Co robić?

Rozejrzała się po sali. Wszyscy z ożywieniem taszczyli swoje rowerki.

Nina odstawiła szybko rowerek na jego miejsce i uciekła z sali.

Do późnego wieczoru prześladowało ją spojrzenie faceta z sali, który obserwował jej wysiłki odstawiania rowerku. No i mina recepcjonistki… Cóż. Wyśle im później maila i odwoła wszystkie zajęcia.

Taka sromotna ucieczka nie dodawała otuchy. Ciężko jest mieć słaby charakter i wymówki o słabych kolanach tego nie zmienią.

Ale suma summarum nie było tak źle. Poszła na siłownię i swoim żółwim tempem ćwiczyła tam przez czterdzieści minut. Przeklinała siebie też w duchu, że zaznaczyła w formularzu, że wie, jak używać maszyn. Te dziwne konstrukcje z pewnością wróżyły jej złowrogą sławę na YouTube, gdyby ktoś podpatrzył i sfilmował, jak się zabiera do ich użytkowania. Na wszelki wypadek używała tych, które wyglądały w miarę prosto, chociaż, aby mieć większą pewność, uważnie studiowała umieszczone na maszynach rysunki.

„Dzień diety zaliczony, czy dzień diety niezaliczony? — dwie godziny później Nina gryzła długopis, przyniesiony z recepcji, wpatrując się w swój kalendarz. W myślach odtwarzała słowa Ludmiły — śledzenie wyników pomaga w osiąganiu celu. No dobrze. Do połowy dnia zjadła tylko 600 kalorii, a później pół pizzy. Czyli jakieś 1600 kalorii. Razem 2200? Sięgnęła po kalkulator. To jakaś porażka. Nie potrafi policzyć tak prostego równania. A kiedyś miała czwórkę z matematyki na maturze. Może to tłuszcz spowalnia myślenie? A może jej mózg sabotuje śledzenie wyników i odciąga jej tok rozumowania w inną stronę, aby tak dużo nie myślała o swoim dzisiejszym wykroczeniu? Limit kalorii wyznaczony przez dietetyczkę wynosił 1500 kalorii. Czyli tylko 700 kalorii nadwyżki. Była na siłowni i spaliła około 300 kalorii. Pozostawało 400. Łącznie wychodziło po spaleniu 1900. Czyli normalna dawka kalorii dla ciężko pracującej kobiety. Niby miała pracę siedzącą. Ale to ciężka praca. Bardzo ciężka. Więc zaliczyć, czy nie zaliczyć?

„Nie oszukuj!” — skarciła się w myślach i postawiła czerwonym żel-penem duży minus na dole strony kalendarza, przy słowach „przestrzeganie diety”.

Nina wyobraziła sobie szum wlewanej do szklanki coca — coli. Miliardy bąbelków, stukot kostek lodu. Z obrzydzeniem pociągnęła kolejny łyk wody. Kto wymyślił, że ten płyn jest zdrowy? Toż to ani smaku, ani koloru nie ma. Dietetyczka mówiła wprawdzie w samych superlatywach o piciu tego płynu, ale sama miała na stoliku kartonik soku owocowego, który próbowała ukryć, napotkawszy bazyliszkowate spojrzenie Niny. I co ma zniknąć od tego picia wody? Kilka kilogramów i cellulit? Prędzej od tego picia wody jej garb wyrośnie, niczym wielbłądowi. Co jest gorsze, garb czy cellulit? Nina rzuciła się do szafki. Na pewno powinna tam być jeszcze jedna puszka coli.

Przejrzała swoje zapiski z ostatnich tygodni. Najdłużej udało się jej przestrzegać diety trzy dni pod rząd. A później kupowała pizzę. Powodował to szaleńczy napad głodu lub impuls, wyzwalający całą serię katastrofalnych posunięć — wizja pizzy, wizja smaku pizzy i wizja zadowolenia z pizzy. Czy oni tam do ciasta narkotyków dosypują, że tak to wciąga?

Trzeba to wszystko przemyśleć.

Jeśli udaje się jej wytrwać dwa, trzy dni, a później nadchodzi kryzys, to trzeba się na jego nadejście przygotować, niczym wierny czekający na nadejście Mesjasza. Zapchać lodówkę zdrową żywnością. Zablokować numery telefonów do wszystkich pizzerii w obrębie kilku kilometrów. Przygotować wcześniej jedzenie, tak aby nie było wymówki, że jest zmęczona i nie chce się jej nic ugotować i że nie zdąży tego zrobić, bo umrze z głodu. Jeść co dwie, trzy godziny małe posiłki. Ewentualnie co trzeci dzień dołożyć dodatkową porcję — lepiej zjeść 400 kalorii więcej niż 2000 więcej.

Ale co zrobi z tą drugą połową pizzy? Czy ma tyle siły woli, żeby ją wyrzucić? Zazwyczaj maskowała ją czymś i chowała do lodówki. Następnego dnia, po odgrzaniu w piekarniku, pizza smakowała równie dobrze. Czasami Daria zauważyła obecność zabronionego pokarmu. „Co to jest?” — krzyczała wtedy z kuchni. — „Ty nigdy nie schudniesz! Po co gadasz, żeby cię motywować, jak oszukujesz! Oszukujesz siebie i mnie! Siebie oszukujesz bardziej niż mnie, ale mnie też oszukujesz. W sumie oszukujesz dwie osoby. Albo nawet trzy. Bo może oszukujesz też swojego przyszłego faceta. Może on gdzieś istnieje i odpowiada mu twój charakter. To by było to tak zwane pokrewieństwo dusz, dwie połówki i tak dalej. Ale on chce tę drugą połówkę szczupłą. A tylko ty nią jesteś. Jedyna na całym świecie. Więc jego też oszukujesz. To już trzy osoby. I tę swoją mądralińską przyjaciółkę też oszukujesz. Słyszałam, jak przed chwilą rozmawiałyście i mówiłaś, że od dwóch tygodni nie jadłaś pizzy. A jesz co dwa dni…”

„Co cztery dni” — prostowała Nina.

„… To to są już cztery osoby…”

„Nie teatralizuj sytuacji” — ucinała rozmowę Nina, bojąc się dalszych tyrad, które trafiały w czułe punkty. „Teatralizowanie sytuacji” uciszało Darię, która zazwyczaj sapała wtedy z wściekłością, trzaskała drzwiami lodówki, a później drzwiami swojego pokoju.

Nina wiedziała, że nie powinna tak się odzywać do córki. Tylko przez przypadek dowiedziała się o jej planach zawodowych. Daria nigdy jej o nich nie opowiedziała. A wiedział już o nich nawet jej ojciec. Zadzwonił wzburzony, gdy tylko zapoznał się z planami ich jedynaczki.

— Ty myślisz, że jak ja pracuję w banku, to mogę wszystkim pożyczek udzielać? — ryczał wściekle do telefonu.

Nina dała się sprowokować. Gdyby nie wspólne dziecko i samotne macierzyństwo, też by teraz robiła karierę.

— Tak panie bankierze, przyślij nam trochę pieniędzy, bo nam się papier toaletowy skończył, a pieniądze od pana są tylko tyle warte, żeby się nimi podetrzeć…

— Nawet w takim stanie byś je przyjęła!

Nina rozłączyła się. Za chwilę dostała od niego SMS: „Powiedz Darii, że żadnej pożyczki nie dostanie”.

Pierwszą myślą Niny była ta, że Daria wpadła w długi. Ale jak na swój wiek, była rozsądną dziewczyną. Więc jeśli nie długi, to co? Narkotyki? Zbyt zdrowo wygląda. Popala papierosy — jako była palaczka Nina miała wyczulony węch — ale na tym się chyba kończyło. Może.

Na myśl o problemach z dorastającą córką Nina poczuła głód. Postanowiła wytrzymać napad zachcianek i poszła do pobliskiego supermarketu. Tu jednak jej silna wola poległa.

Nina uciekła z alejki sklepowej, gdzie pyszniły się sałaty, szpinak i wszelakie owoce i warzywa. Wszyscy tam byli jacyś tacy chudzi i za zdrowi. Jeszcze nie dzisiaj. O! Tutaj jest jej królestwo. I proszę, promocja. Na coś, czego jeszcze nie jadła. Przecież trzeba próbować nowych rzeczy w życiu, a nie zajadać się ciągle sałatą. Kto przeżył na sałacie? Dinozaury na pewno nie. A ona nie ma zamiaru podzielić ich losu.

Proszę. Batoniki pomarańczowe w czekoladzie. Mini batoniki czekoladowe. Przecież zmian trzeba dokonywać stopniowo prawda? Nie da się wykorzenić ich, ot! tak sobie, w czasie jednej wizyty w dziale warzywnym. Ale ona ma na to sposób. Przemknęła ukradkiem alejkami, ale widząc miłą sprzedawczynię, która wczoraj pochwaliła jej zdrowe wybory żywnościowe, skierowała się do kasy samoobsługowej. Nie będzie świadków jej porażki. Niestety, kasa wypluła połowę pieniędzy i odmówiła przyjęcia banknotu, którym chciała przekupić maszynerię Nina.

— Z tą maszyną zawsze są problemy! — sprzedawczyni natychmiast pojawiła się przy migającej kasie i kilkoma sprawnymi ruchami ujarzmiła ją. Spojrzała mimochodem do koszyka Niny i mrugając okiem rzuciła — Delektuj się!

Entuzjazm Niny, rozpalony wizją nowego przysmaku, przygasł. Zgarnęła słodycze w torbę jednorazową i powlokła się do domu. Ale przecież nie wszystko stracone. Znalazła sposób na swoje zachcianki. Sprawnym ruchem, wyćwiczonym na tysiącach czekoladek, otworzyła opakowanie z aż dziesięcioma pomarańczowymi batonikami. Zapachniało. Gorzką czekoladą, pomarańczą i jakąś przyprawą korzenną. Dłoń Niny zadrżała. Ale nie, nie zje żadnego z nich. Oszuka samą siebie i poupycha po zakamarkach. A później zapomni. A jak sobie o nich przypomni, to już ich nie znajdzie. Przecież tak zawsze działo się, gdy znajdowała nowy schowek na klucze, okulary albo pocztę. Proszę. Pierwszy batonik idzie do szufladki z monetami. Kto to widział, żeby monety trzymać w szufladzie — zganiła się. Rozgarnęła monety, szukając większych nominałów. Spomiędzy monet wychyliła się paczka papierosów.

— Mam cię! — prawie krzyknęła. Więc to tutaj Daria chowie papierosy. Wyciągnęła papierosy i otworzyła opakowanie. Tylko trzy w środku. Odłożyła paczkę z powrotem. Nie zrobi córce awantury. Znacznie lepiej wyjdzie na kontrolowaniu przez pewien czas przepływającej przez szufladę ilości papierosów. Zorientuje się, ile Daria wypala i czy to nałóg, czy tylko tak zwane popalanie.

Czas na jej walkę. Nie będzie potępiać córki, sama będąc w szponach nałogu obżarstwa. Gdzie schować te cholerne batony? Przecież znajdzie je wszędzie. Przyjdzie tutaj w nocy i trafi do nich po ciemku. Nawet przez sen, lunatykując.

Nina usiadła na podłodze i zrobiło się jej żal samej siebie. Do czego się doprowadziła? Czy te batoniki są tego warte?

Rozwinęła z papierka pachnącą łakoć. Dobrze by smakowała, gdyby nie łzy spływające po policzkach Niny. Jadła te cholerne batony, szlochając. Wkrótce zaczęło jej cieknąć z nosa. Postanowiła wstać, ale okazało się, że to nie takie proste. Byłoby prostsze w wersji Niny o dwadzieścia kilogramów szczuplejszej. Zrezygnowana opadła na czworaki i w ten sposób udało się jej dojść do krzesełka, na którym spoczywała torebka z chusteczkami, które Nina zawsze miała pod ręką. Zawsze, ale nie tym razem. Tym razem zmieniła przed wyjściem torebkę, ale nie przełożyła do niej chusteczek. Zrezygnowana, przetarła nos lepką od czekolady dłonią.

W takim stanie zastał ją jej były mąż, który wparadował do kuchni razem z Darią.

— Ale masz czuja! Jeszcze mnie nie zobaczyłaś a już robisz scenę!

— Witam szanownego pana — Nina próbowała trzymać rezon, ale nie wypadło to zbyt przekonująco.

— Mamo! Znowu podjadasz! Co to jest? Mówiłaś, że zrobisz sałatkę na kolację!

— Przy sałatach tłoczyły się chude pindy!

— Jedną z nich byłą pewnie moja dziewczyna, czy miała rozmiar 10, białą sukienkę i długie blond włosy?

— Tak, do ciebie pasuje ktoś z warzywniaka — odgryzła się Nina.

— Kłóćcie się, ale daję wam na to tylko dziesięć minut, bo mam ważną wiadomość o mojej świetlanej przyszłości.

— No przecież idziesz na prawo? Czy o czymś nie wiem? Co to za nowa wiadomość? Matka cię na studia humanistyczne przekabaciła, żebyś kontynuowała tradycje rodzinne na recepcji?

— Lepsze to niż… — Nina urwała. Nie będzie się kłócić przy Darii. Lepiej, żeby się nie uczyła patologii.

— Nawet zdania dokończyć nie umiesz?

— Idę na aktorstwo! — Krzyknęła Daria.

— A ja na randkę! — odpowiedziała Nina. Miała zamiar odwołać to spotkanie, do niczego jej to nie było potrzebne, ale obecność byłego męża i nielojalność córki, która to jemu pierwszemu opowiedziała o swoich planach, zrobiły swoje.

Godzinę później Nina krążyła wokół jadłodajni na stacji autobusowej. Przez okno widać było ludzi, pałaszujących niezdrowe kanapki. Czuć było zapach czosnku. Oj, chętnie by teraz pochłonęła taką kanapkę z sosem czosnkowym. Tylko, że śmierdziałaby czosnkiem. No i żakiet trzymał się na guzikach tak na wiarę. Gdyby coś zjadła, już by go nie dopięła. Jak to się stało, że wszystkie imprezowe ciuchy są za małe? Skurczyły się w praniu? Ukradkiem spojrzała na swoje odbicie w szybie.

Nie wyglądało to dobrze. Grube udka w modnych rurkach nie prezentowały się najlepiej. Wzdęty brzuch. I jeszcze czerwone kozaki, mimo ładnej pogody. Niestety tylko w te buty się wbiła. Reszta pantofli nie chciała wejść na spuchnięte stopy. Trudno. Faceci przecież się nie znają na modzie. Pewnie nic nie zauważy.

I gdzie on jest? Minęło już piętnaście minut od umówionej pory… Sprawdziła trzymany w ręce telefon. Był nastawiony na wibracje, aby poczuła, gdy nadejdzie SMS albo gdy ktoś będzie dzwonić. Ktoś. Na zdjęciu profilowym wyglądał przeciętnie. Ale przecież ona Miss Uniwersum też nie jest. Klops w tym, że on nie wie, jak ona wygląda. Podała mu swoją wagę, co skwitował żartem, że nie zna się na kilogramach, bo przywykł do podawania ciężarów w funtach. I że lubi krągłości.

Rozmawiali nawet na Skypie. Ona miała wyłączoną kamerę. Powiedział, że ma miły głos. Chciał się spotkać od razu, ale Nina wymówiła się przeziębieniem, myśląc, że zaoszczędzi trochę czasu i schudnie. Myślała, że schudnie przez te dwa tygodnie? Chyba za dużo pism kobiecych na recepcji przeczytała. Zaproponował, że przyjedzie i ugotuje jej zupę. Po tej zupie na pewno choroba minie.

Kwitła w tym miejscu już od czterdziestu minut. Na szczęście ludzie się zmieniali, wsiadając w autobusy, więc mało było świadków jej czekania. Najwyraźniej los Kopciuszka, spóźniającego się na bal nie był jej pisany. Ani za duże pantofelki. Kontemplowała przez chwilę swoje stopy i łydki w opiętych kozakach. Ledwo je dopięła. A jak zamek się zepsuje?

— Nina? — usłyszała za swoimi plecami. To był on. Średnio przystojny, ale z miłym uśmiechem na twarzy. Próbowała się uśmiechnąć. Zobaczyła, jak jego uśmiech powoli gaśnie i zamienia się w grymas rozczarowania.

Przecież mówiła mu, że jest gruba.

— Jak ci minęła podróż? — zapytała. Miała tę kwestię z góry przygotowaną, aby rozpocząć rozmowę. Wiedziała, że w strategicznych momentach zdarza się jej zamienić w niemowę.

— Jaka podróż?

— No… Tutaj…

— Ach, były korki… Jak się czujesz?

Rozmowa się nie kleiła. Wyraźnie prowadził konwersację z grzeczności. Obrażona tym faktem odpowiadała półsłówkami. Niech cierpi.

— Kawa? — zapytał.

Tak. Teraz to kawa. A gdy rozmawiali to chciał się spotkać w jej domu. Pewnie w wiadomych celach. I co? Przeszło mu? Przecież nie wygląda aż tak źle…

— Kawa? — powtórzył.

Zgodziła się i poprowadziła w stronę najdroższej kawiarni w mieście. Niech cierpi. Jeszcze będzie bardziej cierpiał, bo co najmniej z godzinę będzie musiał z nią spędzić przez grzeczność. Dobrze mu tak. Na pewno mu nie ułatwi sytuacji.

— To jak się czujesz? — zagadnął kolejny raz.

Nie odpowiedziała.

W milczeniu doszli do kawiarni. Z wnętrza czuć było zapach panini. Lepiej nie wchodzić do środka, bo zamówi ze trzy porcje i będzie obciach.

Dostrzegła wolny stolik na zewnątrz kawiarni.

— Zajmę miejsca! — rzuciła, przeciskając się do stolika.

Usiadła na krzesełku. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że nie wie, o czym będą rozmawiać. O pogodzie? Trudno, jakoś wytrzyma tę godzinę.

On najwyraźniej też się nie spieszył do tej pogawędki. Minęło kilkanaście minut, a wciąż kupował tę cholerną kawę. Nagle go zobaczyła.

Z impetem wyszedł z kawiarni i szybkim krokiem zaczął się oddalać w stronę stacji autobusowej, wyjmując telefon i dzwoniąc gdzieś.

Czyżby coś się stało?

Usłyszała wibrowanie w torebce. To był on. Widziała go, jak się oddala i dzwoni do niej.

— Halo? — odebrała połączenie.

— Przepraszam, ja nie mogę. To ponad moje siły.

Nina rozłączyła się. Więc to tak? Nawet przez grzeczność nie chciał z nią zostać? A może kawa za droga? W sumie to dobrze. Nie będzie musiała oglądać grymasów na jego twarzy.

Poczuła, jakby całą sytuację oglądała z boku. Całe zajście było jej dziwnie obojętne. I dopiero to ją ruszyło. Coś z nią musi być nie tak. Normalna kobieta zaczęłaby przeklinać, płakać albo dogoniłaby drania i spuściła mu łomot torebką z pełnym akcesorium kosmetyków w środku. Tak, żeby poczuł na swojej grymaśnej twarzy wszystkie puderniczki, kremy i korektory.

A ona? Zachowywała się tak spokojnie, jakby jej się coś takiego należało od życia. Spokojnie wstała od stolika i ruszyła w stronę domu. Kusiły ją zapachy jedzenia z licznych restauracji i kebabowni. Ale postanowiła, że dopiero w domu zamówi coś na wynos. Na przykład pizzę z serem mozarella zapiekanym w brzegach. Miała swój własny pomysł na pizzę. Zawsze zamawiała z pieczarkami, ananasem, oliwkami i czasem firmowymi ziołami. Zje całą.

Zawibrował jej telefon. To był on.

— Naprawdę przepraszam. Dzwonię, żeby ci powiedzieć, że zablokowałem cię na wszystkich portalach i w telefonie, więc nie wysyłaj mi żadnych wiadomości…

Nina rozłączyła się.

Co za dupek! Skąd się tacy biorą?

„Kiedyś się będę z tego śmiać!” — pomyślała i poczuła się lepiej. Może karma wykończy dupka i zadławi się swoją zupą. Albo nabawi rzeżączki.

Drugi telefon. To szef tym razem. Nagły wypadek, czy pójdzie dzisiaj do pracy?

Nina niechętnie zgodziła się. Dwie godziny później siedziała już na recepcji.

„Boże, jakie to światło jest okropne…” — pomyślała Nina i od razu skarciła się w myślach — „Nie narzekaj babo!”.

Z trudem zdjęła z grubego nadgarstka bransoletę i założyła ją na drugą rękę.

To Ludmiła zaproponowała jej to ćwiczenie. Miesiąc bez narzekania. A jeśli przyłapie się na marudzeniu, ma przełożyć bransoletkę z jednej ręki na drugą.

„Boże jakie ja mam grube ręce!” — westchnęła Nina. Przełożyła z powrotem bransoletę. Tak, teraz było lepiej. Ta druga ręka chyba jest grubsza. I tak za każdym razem, gdy przyłapała się na narzekaniu i przekładała bransoletę, musiała drugi raz pomarudzić, bo lewa ręka była spuchnięta i założona bransoleta po kilku minutach noszenia sprawiała ból. I przez to pewnie wyrabiała u sobie nawyk marudzenia, gorszy, niż gdyby w ogóle nie zwracała uwagi na swoje — przecież bardzo akuratne — osądy sytuacji.

Światło było przyćmione. Może po to, aby ukryć plamy wilgoci na wykładzinach. Może po to, aby nie ożywiać zbytnio klientów hotelu i by szli szybko spać, zamiast dokazywać przy barku. Albo po prostu ze zwyczajnej oszczędności.

Nina miała przy swoim biurku lampkę, ale po jej zapaleniu recepcjonistka stawała się bardzo widoczna z zewnątrz, co jej nie odpowiadało. Nie chciała zwracać na siebie uwagi. Bała się, że ktoś z zewnątrz wejdzie i zrobi jej krzywdę. Drzwi hotelu miały być otwarte do północy. Później mogła je zamknąć, ale czuwać, by w razie czego otworzyć gościom hotelowym.

Nocnym zmianom towarzyszył strach. Pracowała sama. To był mały hotelik i obsługa była ograniczona do minimum. Nie tak jak w pobliskim hotelisku, gdzie na recepcji na nocnej zmianie pracowały dwie osoby, do tego bar obsługiwali do późnych godzin barmani, których można było skrzyknąć na pomoc, gdy któryś z gości zaczął się awanturować.

Plusem nocnych zmian była wyższa stawka godzinowa wynagrodzenia, mały ruch, mniej pracy… I było coś jeszcze. Coś, o czym Nina właśnie zaczęła myśleć. Dochodziła trzecia. Bar był już zamknięty, więc było małe prawdopodobieństwo, że ktoś zejdzie na dół. Wszystkie klucze były wydane, więc nikt raczej nie przyjdzie. Sprawdziła rezerwacje. Nie oczekiwali nikogo o tej porze. A nawet jakby przyszedł jakiś zbłąkany gość, to cóż, będzie mieć pecha. Niech się nauczy meldować w hotelu o normalnej porze. Niech śpi w aucie. Albo idzie do hoteliska.

Nina założyła buty na spuchnięte stopy. Z głośnym jęknięciem wstała z krzesła i podreptała na służbowe zaplecze. Znajdowały się tam toalety dla pracowników i kuchnia. A tam, na blacie, czekały na poranne wyrzucenie niezjedzone ciasta. Może będzie marchewkowe? Anglicy je lubili i szybko znikało, ale może będzie mieć szczęście. Ciasto kwitło cały dzień poza lodówką i po godzinie osiemnastej znikało spoza zasięgu wzroku gości. Nie można było go już sprzedać, aby nikt nie nabawił się zatrucia pokarmowego.

Nina poświeciła sobie telefonem komórkowym. Na zapleczu nie było kamer CCTV. Ale wolała być czujna. Może są gdzieś ukryte i pracodawca sprawdza, czy kucharze nie plują do jedzenia?

Znała drogę do blatu kuchennego na pamięć. Przemierzała ją każdej nocy, gdy była w pracy.

Trochę stresu, lęku, że ktoś kiedyś odkryje jej „zbrodnię”… Ale było warto.

Tym razem także stało na brzegu blatu pudełko. Cóż kryje się w nim tym razem? Może ciasto cytrynowe? A może coś lepszego?

Pudełko było puste. Nina z niedowierzaniem przeczytała w świetle telefonu umieszczoną w środku karteczkę: „Już jesteś wystarczająco gruba, grubasko…”.

Nina drżącą ręką odłożyła ostrożnie, co do milimetra, karteczkę na swoje miejsce. Nie da autorowi karteczki satysfakcji. Niech myśli, że nie przeczytała uwagi.

Poczuła, że palą ją policzki.

Miała ochotę rzucić pudełkiem, rozbić kilka krzeseł i kuchennym tasakiem porąbać służbowe biurko, po czym sprayem napisać: „Odchodzę!”.

Niestety, nie mogła sobie pozwolić na takie wybryki. Nie była gwiazdą rocka z milionami na koncie i nigdy nią miała nie zostać z racji kiepskiego głosu. Poszła do toalety. Opłukała zimną wodą twarz. Na szczęście w przyćmionym świetle kamery nie zarejestrują barwy jej policzków. Jutro sprawdzą dranie nagranie i będą się śmiać. Nie da im satysfakcji.

Wróciła na recepcję. Spojrzała ukradkiem na kamerę CCTV. Niestety, były zakryte i trudno było sprawdzić, co w danej chwili filmują. Z pewnością działały teraz automatycznie, ale jutro ktoś sprawdzi, czy wariowała po tej przykrej niespodziance. Nie da im tej satysfakcji. Zaczęła przeglądać papiery zamówień. Niestety trafiła na zamówienie jedzenia. Sernik, kurczak na „roast dinner”, lazania, pizza…

Nina poczuła niemiłe ssanie w żołądku. Zabrała ze sobą jedzenie, ale zjadła je już przed północą.

Jest trzecia. Pobliski kebab był otwarty nawet do czwartej rano — dzisiaj była sobota i właściciele zarabiali na młodych ludziach, opuszczających liczne puby i dyskoteki. Dowożono wprawdzie tylko do godziny pierwszej w nocy, ale mogła zamówić jedzenie, a gdy będzie gotowe, przejść te sto metrów i odebrać, ale co? pizzę? kebab? Ale co z nagraniem CCTV? Zobaczą jej klęskę. Ale czy powinna się nimi przejmować? To banda niedouczonych głupków. Być dumną czy głodną?

Nina sięgnęła po telefon.

— Tu Nina z hotelu.. Czy mogę zamówić pizzę? Za ile będzie?… Tak przyjdę odebrać…

Ja i mój wróg

Długo nie mogłam przyzwyczaić się do cotygodniowych widzeń. Najpierw mi ich brakowało; wyczekiwałam na nie z utęsknieniem. Później pojawił się lęk, bo kapłan wytłumaczył mi, że spotykam się ze swoim największym wrogiem. Każdemu spotkaniu towarzyszyły inne emocje. Oglądałam jej twarz, która z każdym spotkaniem stawała się coraz bardziej wyprana z emocji i miałam mieszane uczucia. Czy to na pewno mój wróg? Czułam litość, a nie nienawiść.

Jak to się wszystko zaczęło? Od zakupoholizmu? Zabierała mnie na zakupy. W każdym sklepie inny zapach, inna muzyka, inny wystrój. Czułam się ważna, kupując coraz więcej niepotrzebnych przedmiotów. Dawały mi krótkotrwałą radość, to ulotne wrażenie, że życie na moment stało się lepsze. Chociażby ubrania. Dotykałam tkanin i wyobrażałam sobie dotyk jego rąk. Czy mu się spodoba? Szorstkie wełniane sweterki i dżins odpadały. A kolory? Lubił biały i nienawidził szarego. A ja potulnie kupowałam białe szmatki, za jej namową. Czasami ubrana cała na biało, czułam się jak groteska łabędzia albo baletnicy, która uciekła ze sceny w połowie spektaklu. O! Takie ucieczki miałam opanowane do perfekcji, a ona zawsze mi w tym pomagała.

— Po co kontynuować studia i klepać studencką biedę? — pytała.

Na początku opierałam się jej podszeptom. Na koniec przyznałam jej rację. Rzuciłam studia i poszłam do pracy. Trzy lata praktyki i miałam otwarty własny salon kosmetyczny. A więc miała rację. Mogłam kupować białe fatałaszki, które tak go podniecały. To nic, że musiałam w tym celu wyciskać zaskórniki klientkom i wdychać zapach ich piłowanych paznokci. Na osłodę miałam ich pochwały. Jak pięknie i młodo wyglądam, jakiego mam wspaniałego partnera, jakie moje życie jest cudowne. Ona siedziała czasem na zapleczu i podjudzała mnie przeciwko klientkom.

— Tej z tymi krostami nic nie pomoże. Nawet po antybiotykach, które jej radziłaś brać, wciąż będzie brzydka. Tamta znowu chciała paznokcie na kolor pomarańczowy — dyskoteka gra! Dlaczego zaproponowałaś tej trzeciej ten super zabieg? Nie wiesz, że ślini się do twojego męża?

Ten ostatni przytyk był najmocniejszy. Poczułam, że się duszę i wyszłam z zakładu na świeże powietrze. Wdychałam kłęby spalin z ruchliwej ulicy.

— To jest takie dobre miejsce na otwarcie lokalu — mówiła.

Najgorsze, że zawsze miała rację. Minęło pięć miesięcy i mój mąż zaczął kupować białe ciuchy tej wydrze. A mi nigdy nic nie kupił, mówiąc, że się na tym nie zna.

— Znudziłaś mu się. Każdemu się znudzisz. Czy masz coś mądrego do powiedzenia? Może gdybyś skończyła studia i zaczęła więcej czytać, dorównałabyś tej wydrze. Ona po studiach prawniczych. A ty masz tylko ogólniak — perorowała zawzięcie.

— Przecież to był twój pomysł, żebym rzuciła studia! — przerwałam jej monolog. Bardzo tego nie lubiła.

— Czy ja ci przerywam, gdy coś mówisz?

— Nie, bo nigdy nie dajesz mi dojść do słowa.

— Tak jakbyś miała coś mądrego do powiedzenia — powiedziała i wyszła trzaskając drzwiami.

Odszedł mąż, odszedł zakupoholizm. Ona nie odeszła. Doradziła mi, abym pozbyła się tych okropnych białych ciuchów. Tak też zrobiłam. Chciałam kupić nowe, w żywych kolorach. Ale nie miałam ochoty paradować w czerwieni czy żółci. Kupiłam pięć szarych koszulek, pięć czarnych swetrów i pięć granatowych par dżinsów. Bielizna czarna. Na widok białych wstawek w ładnych ubraniach, dostawałam szału. Czasami niszczyłam je w przymierzalni, ale tylko w tych sklepach, gdzie ekspedientki nie kontrolowały ilości przymierzanych ubrań.

— A może zostaniesz minimalistką? — zażartowała. Czasami bawiło mnie jej poczucie humoru. Wtedy uznałam, że to nie żart, ale bardzo dobry pomysł. Zaczęłam zgłębiać zasady tej trudnej sztuki. Po białych ciuchach przyszła kolej na rzeczy kupione wspólnie z byłym. Wyrzucałam jak szalona, aż zostały prawie puste ściany i pokoje.

Na początku czułam się lepiej, później przyszedł niepokój. Ona przestała mi dawać rady, postanowiłam więc to zrobić sama.

Te wszystkie problemy — to na pewno musiało mieć coś wspólnego z moim wnętrzem. Zapisałam się na kurs medytacyjny, to było takie modne. Podśmiewałam się z tych zajęć przy klientkach. Wrócił mi dobry humor.

— Coś często napominasz o tym młodym nauczycielu medytacji — zwróciła mi uwagę.

— Podobno należy do tej sekty, wiesz, ci, co mieszkają w tych starych budynkach pofabrycznych — podśmiewałam się dalej.

— Pewnie ma tam dużo kobiet — podsumowała.

To jedno zdanie wprawiło mnie w szał. Jak on śmie się w takim razie do mnie uśmiechać? Wygarnęłam mu to na następnej lekcji.

— To nieprawda, co mówią ludzie. Przyjdź i zobacz — powiedział.

— Przestań chodzić na te zajęcia — doradziła.

Posłuchałam jej, jak zwykle.

Spotkałam go przypadkiem w warzywniaku. Wyglądał tak pociągająco i uśmiechnął się na mój widok.

— Nie słuchaj jej — powiedział. Ona jest twoim wrogiem.

— Jak to możliwe?

— Nasz kapłan ci wszystko wytłumaczy. To bardzo mądry człowiek, ma doktorat z psychologii. Pomoże ci w tym rozstaniu. Najpierw będziesz ją widywać co tydzień, później co miesiąc. Aż w końcu o niej zapomnisz. Czy jej rady kiedykolwiek do czegoś ci się przydały? Jak by wyglądało twoje życie, gdyby nie ona?

— To jakaś tania psychoanaliza — odpowiedziałam i wróciłam do swojego życia. Nie było ono już takie samo. Przypominały mi się fale gorąca, gdy na mnie patrzał. Tłumaczyłam sobie, że przecież jest lato i każdemu jest gorąco.

Aż po kilku miesiącach zobaczyłam go zimą. Zalała mnie znana mi fala ciepła. Poradził mi znalezienie kolejnego przewodnika duchowego.

— Ode mnie dowiedziałaś się dużo. Czas na przejście do kolejnej klasy.

Postanowiłam spotkać się z kapłanem.

— Ona jest zawsze o jeden krok do przodu. To toksyczna osoba. Nie będziesz szczęśliwa, przyjaźniąc się z nią. Gdy będziesz mieć mało pieniędzy, doradzi ci szalony zakup na kredyt. Gdy będziesz bogata, powie, że nie zasłużyłaś na nic drogiego — tłumaczył mi kapłan.

Wszystko się zgadzało. Jak mogłam tego nie widzieć? Mimo to broniłam jej zawzięcie.

— Nie rozmawiamy o dobrach materialnych i zakupach, to już minęło. Teraz jestem bardziej uduchowiona i to jej zasługa.

— Czy cierpisz, gdy słyszysz jej opinie? Czy ona dba o twoje dobre samopoczucie, czy też zadręcza cię uwagami na każdy błahy temat?

Siedzieliśmy w kawiarni. Bałam się iść do starej fabryki. O mieszkających tam ludziach krążyły różne opowieści.

Gdy zobaczyłam kapłana, miałam wrażenie, jakbym go znała od wielu lat i był moim dobrym przyjacielem. Nie oceniał, nie męczył mnie tak jak ona. Na wszystko miał odpowiedź i co najważniejsze, wszystko z tego, co o mnie i o niej mówił, się zgadzało.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 25.2
drukowana A5
za 36.49