Przepuść wszystko przez własne “sito”
Zanim przejdziesz do lektury kolejnych rozdziałów, pragnę poczynić pewne zastrzeżenie. To, co pojawi się na ich stronicach, to moja wersja (nie)prawidłowości procesu dawania i przyjmowania. Jakkolwiek uniwersalnie przedstawiane kwestie (za)brzmią, są wnioskami z moich własnych obserwacji zjawisk zachodzących w tym procesie, które tej obserwacji poddałam, zwabiona kryjącą się w nich — a konkretnie ich zastosowaniem w codzienności — szansą na uzdrowienie i opuszczenie stanu wieloletniego cierpienia z nimi związanego. A konkretnie — cierpienia związanego z błędami, które nieświadomie popełniałam — dając i przyjmując.
To nie zbiór porad, do których sugeruję Ci się zastosować, bo jak nie… to… Nie wypowiadam ich z pozycji “wiem lepiej”. Zresztą, całkiem niewykluczone, że wiem gorzej albo nawet nie wiem wcale.
Dlaczego czynię to zastrzeżenie?
Aby z góry zaoszczędzić sobie i Tobie czasu i energii na zbędne dysputy czy mam rację czy nie i wytknięcie mi ewentualnych błędów. Na tak zwane “czepianie się”. Tak mamy, dość powszechnie, zaprogramowany umysł — szczególnie w Polsce — aby szukać błędów i podkreślać je na czerwono grubym flamastrem. Udowadniać, że ja mam rację, a Ty jej nie masz, co w tym, któremu wydaje się, iż jest “atakowany”, rodzi wyuczoną potrzebę obrony. Człowiek wówczas stawia opór i sam zaczyna atakować albo — jeśli dawno już uwierzył w wyższość opinii innych nad jego wrodzoną mądrością — wycofuje się z wymiany poglądów i gaśnie.
Nie atakuję, więc nie musisz się bronić. Nie wytykam Twoich błędów, więc nie musisz wytykać moich. Nie szukam racji i nie chcę jej nikomu udowadniać. Mogę się mylić w wielu kwestiach, ale też absolutnie nie o to mi tutaj chodzi. Chodzi mi o Twoje zatrzymanie się i refleksję. Pochylenie nad tym, co Ci to, o czym piszę, “robi”. Zadanie sobie pytania, czy to może być prawda, a jeśli tak — to co ta prawda zmienia w Twoim życiu? I czy to wszystko prawda czy może tylko jakiś tego wszystkiego fragment? A może to fikcja od początku do końca?
Jakkolwiek zabrzmi czy zabrzmiałaby Twoja odpowiedź, dla mnie najistotniejsze jest — i to jest najważniejsza intencja tej książki — aby dotknąć tego, co w Tobie żywe tym, co dotknęło tego, co żywe we mnie. Co było i jest prawdą w procesie dawania i przyjmowania dla mnie. Niewykluczone, że jest i dla Ciebie i może dla wielu.
Książka ta powstała z potrzeby wypowiedzenia na głos tego, co od zawsze grało w duszy mnie samej i co od zawsze stanowiło istotę tego, dlaczego w życiu cierpiałam i dlaczego cierpieli inni, z którymi miałam okazję się w życiu zetknąć, ale co stało się dla mnie jasne dopiero po latach fizycznych i psychicznych tortur.
Nie jestem w stanie powiedzieć niczego, czego na głębokim poziomie już nie wiesz. Mogę jedynie przypomnieć Ci o tym, co zostało zapomniane. O tym, że to już dawno wiesz, da Ci znać zawsze poruszenie, z jakim odbierzesz jakieś moje słowa w tekście. Każda komórka Twojego ciała da Ci wtedy sygnał, że to jakiś ważny moment, którym potrzebujesz się z troską zająć. Jeśli chcesz. Zatrzymać i posłuchać, co ma Ci do powiedzenia Twoja dusza przez głośnik Twojego ciała.
Kiedy zaczynasz się zatrzymywać w odpowiedzi na sygnały Twoich uczuć — “ktoś” w głębi Ciebie oddycha z ulgą. Wreszcie ma szansę na zauważenie. Jego głos — ciche, pozbawione nadziei łkanie gdzieś w zakamarku Twojego serca — dostaje wreszcie szansę na ponowne włączenie do rodziny.
Ten głos, choć go nikt, łącznie z Tobą, od tak dawna nie słyszał, nigdy nie przestawał wywierać znaczącego wpływu na Twoje życie, niczym jednak zła wróżka z baśni o “Śpiącej Królewnie”, której nie zaproszono na przyjęcie, stał się Twoją ciemną, bolesną stroną — tak samo głodną życia jak cała reszta, ale zmuszoną do życia ukradkiem — niechcianą, odrzuconą, wykluczoną, “brzydką”, “niegrzeczną”, niedopasowaną.
Przyszedł czas, aby zaprosić ją do wspólnego stołu.
Po co się w ogóle nad tym zastanawiać?
Świadomość ma potężną moc zmian. Jest jak snop światła wyłaniający z mroku to, co dotąd pozostawało niewidoczne dla oczu.
Jeśli coś nie działa dobrze, to aby dokonać zmiany na lepsze, potrzeba w ogóle zauważyć, że coś jest nie tak — w pierwszym rzędzie. Coś nam musi na tyle dokuczyć, byśmy się obudzili. Na tyle utruć życia, żeby wybić nas z martwoty i odrętwienia. Często to przebudzenie do nowego stanu, samo z siebie, zmienia sens całego dotychczas znanego obrazu. To, co było dotąd niewidoczne wcale albo widoczne tylko jak przez dziurkę od klucza, otrzymuje nowy kontekst i znaczenie. Następuje automatyczna dekonstrukcja starego i nastanie nowego. Nie da się od–zobaczyć tego, co się raz zobaczyło. To tak jakby żyć latami w alkoholowym upojeniu, w którym człowiek działa, nie zdając sobie z wielu rzeczy kompletnie sprawy, i potem nagle wytrzeźwieć — i nie móc uwierzyć, że “tamto”, czego skutki widać gołym okiem naokoło, zrobiła jedna i ta sama osoba.
Jeśli w Twoim życiu coś idzie nie tak jak byś tego pragnął(ęła), możesz próbować wywierać nacisk na sytuację zewnętrzną albo stawiać jej opór — i siłowo zmierzać w kierunku określonych wyników. Czy to jednak sposób, który ma szansę przynieść Ci trwałe i satysfakcjonujące zmiany?
Ja osobiście nie sądzę.
No, dobrze, powiesz zapewne. Ale jak to się ma do “nietrafionego prezentu”, który umieściłam w tytule tej książki? I jak do zmory niewdzięczności? Gdzie Rzym, a gdzie Krym?
Poruszam ten temat, zainspirowana lata temu pewnym incydentem, którego byłam dość zaangażowaną stroną, do bacznej obserwacji zjawisk o podobnych charakterze. Początkowo przyglądałam się tej dosłownej warstwie, która była dla mnie punktem wyjścia — temu wszystkiemu, co się dzieje, kiedy dochodzi między ludźmi do wymiany materialnych prezentów, ale z czasem ta obserwacja zeszła głębiej, kiedy zorientowałam się, iż to tylko jedna z form bardziej uniwersalnego procesu. Swoistego objawienia doznałam, gdy któregoś dnia dotarło do mnie, iż tak właściwie jest to proces tak podstawowy jak oddychanie i zachodzi dosłownie wszędzie i na każdym poziomie życia. Biorąc pod uwagę, że czasem nie przebiega gładko i towarzyszy temu ludzkie cierpienie, wiedząc również, iż to wszędzie ta sama zasada, sporo czasu poświęciłam na wyekstrahowanie źródłowych przyczyn tego, dlaczego tak się dzieje i czy jest to proces odwracalny. Z kolei — jeśli tak — to czy należy liczyć w nim na cud i dzieło przypadku, aby opuścić strefę związanego z nim cierpienia czy też każdy człowiek może to zrobić sam, gdy już się zorientuje, że cierpienia ma serdecznie dość.
Kiedy wielokrotnie przetestowałam swoje wnioski na sobie i uzyskałam efekty w postaci lepszego zdrowia, poprawienia relacji, lepszych finansów i zasadniczo rozkwitu w każdej dziedzinie mojego życia — sformułowałam sposób, w jaki to za każdym razem uczyniłam. Aby zyskać pewność, czy to przypadkiem nie jakaś indywidualna “metoda”, która sprawdza się jedynie w moim konkretnym przypadku, zaczęłam towarzyszyć w pracy nad poznaniem siebie — w tym kontekście — moim znajomym oraz klientom, w ten sam sposób, i w dość krótkim czasie efekty potwierdziły moje domysły. Nie miałam już wówczas wątpliwości, iż proces wraz z całym bagażem zakłóceń, który był podłożem incydentu sprzed lat, to nigdy niekończąca się wymiana, która podlega prawom, a zatem i pewnym regularnościom Natury i jest wspólna dla wszystkiego, co żyje i co wydaje się, że nie.
Z czego wynikają przeszkody w tym procesie?
W ogólnym zarysie — później zajmę się tym w większych szczegółach — ze specyfiki, według jakiej funkcjonuje człowiek i jego umysł — w szerokim znaczeniu tego słowa, nie oznaczającym bynajmniej “rozumu”, a przynajmniej nie wyłącznie. Z tego, że czasem ulegamy iluzji i postrzegamy to, czego nie ma, jako fakt i na tym budujemy swoją identyfikację (rolę życiową) i opowieść, którą odtąd zaczynamy żyć jako czymś, co istnieje naprawdę. Interpretujemy jednostkowe wydarzenie jako prawdę ogólną i w każde nowe wydarzenie wchodzimy z tą interpretacją, nie bacząc na nie pasujące do niej okoliczności. Zaczynamy funkcjonować jak aktor, który po zakończeniu przedstawienia zapomniał “wrócić” do siebie po spektaklu i “zdjąć” z siebie graną postać, po czym wraca do domu i żyje jako osobowość, w którą się wczuwał dla publiczności.
Oczywista oczywistość Krzysztofa
Krzysztofa rzuca dziewczyna, która ma dość jego obsesyjnej zazdrości. On jednak nie postrzega swoich zachowań jako jakikolwiek problem, który ma swój znaczący udział w ich konflikcie. Uważa, że to wyłącznie jej “wina”. Jej sposób bycia, ubiór i całą postawę widzi jako jedną wielką kokieterię i “wicie się” wokół “tych facetów”, więc jego wściekłość i ataki zazdrości są tylko “uzasadnioną” i oczywistą wobec niej reakcją. Czuje złość i gdy za dziewczyną, która, zrezygnowana, po kilku latach prób dotarcia do niego w końcu odpuszcza, zamykają się drzwi, rzuca pod jej adresem wiązkę epitetów i stwierdza, że “wszystkie baby są takie same”.
Paradoksalnie — czuje nawet pewną ulgę, że to się wreszcie skończyło i ma “święty spokój”. Kiedy jednak mijają dni, a ona nie wraca, na co, jak się okazuje, a do czego nie chce się przyznać sam przed sobą, skrycie liczy, warstwa złości ustępuje smutkowi, a ten rozpaczy, ta zaś — poczuciu dotkliwej straty. Jakby ktoś umarł i zabrał ze sobą wszystko to, co miało dla niego kiedykolwiek znaczenie.
Pogrążony w bólu, zaczyna dostrzegać majaczący się w głowie obraz rodziców. Niczym slajdy na rzutniku, pokazują mu się sceny z domu rodzinnego. Słyszy echo słów jego ojca, mającego w zwyczaju rzucać to stwierdzenie w powietrze po każdym powrocie mamy z biura, w którym była sekretarką = jedyną kobietą w firmie budowlanej, w której pracowali sami mężczyźni. Matka była piękna, a ojciec był o nią chorobliwie zazdrosny. Nie wyobrażał sobie nawet, że tak piękna kobieta może nie mieć romansu na każdym dosłownie kroku. Spojrzenia mężczyzn w jej kierunku interpretował jako “potwierdzenie” swoich domysłów, bo przecież nie patrzyliby “tak” na nią, gdyby nie dała im do tego “powodu”. Swoje niskie poczucie wartości jako mężczyzna, który nie czuł się wystarczająco godny miłości, przez co trudno mu było uwierzyć w miłość, zamiast litości ze strony żony, w postaci oskarżeń i wybuchów zazdrości “przelewał” na nią i — rykoszetem — na obserwującego te awantury z ukrycia syna.
Krzysztof oddycha z dziwną dla niego w tej sytuacji ulgą. Myślał, że po odejściu dziewczyny nigdy już nie będzie miejsca na “dobre” uczucia. Zauważa, że to on w największej mierze “wypchnął” ją z tego związku. Przypomina sobie jej liczne wcześniejsze próby porozmawiania z nim. Dociera do niego teraz, że wówczas tego kompletnie nie słyszał. A może nawet i słyszał, ale wtedy było to dla niego denerwujące, jak stado natarczywych much. Czuje, że pewnie było jej bardzo przykro i współczuje z racji tego, przez co musiała z nim — tak mocno nieobecnym — przejść…
To przykład nie tylko życiowej sytuacji, ale szeroko i wąsko pojętego przyjmowania i dawania, której każda zawiera wiele warstw.
Gdzie tu prezent? — zapytasz.
Otóż — zawsze prezentem jest Twoja obecność w czyimś życiu, a dla Ciebie — czyjaś. Jeśli wszelkie aspekty tej obecności przyjmujesz takimi, jakie są, żyjesz w stanie głębokiego połączenia i wdzięczności, że możesz mieć u boku tę osobę. I to samo czujesz od niej w stosunku do siebie. Kiedy jednak do głosu dochodzą przeszkody w tym procesie, czujesz się źle. Albo czuje się źle Twoja partnerka czy partner. Albo jedno i drugie. Coś Wam ten proces dawania i otrzymywania siebie nawzajem, w każdym większym i drobniejszym aspekcie, zakłóca. Któreś z Was, a może i obie strony jednocześnie, patrzą na drugiego z pozycji bólu, który w nim kiedyś utkwił, a którego nie miał okazji świadomie przeżyć i w pełni doświadczyć. Nie widzisz Ty albo ta druga strona, że jest inaczej niż się na pozór wydaje. Aby jednak móc się na to otworzyć, potrzeba najpierw dostrzec, że to ból schowany pod postacią tego, czego w nawykowym odruchu całe życie unikasz Ty albo Twój partner czy partnerka — przykrych, nieprzyjemnych, bolesnych emocji, które są znakiem, że w procesie dawania i otrzymywania nastąpiła blokada. Niczym tama na rzece.
Świadomy(a) czy nie, jesteś codziennym dawcą(czynią) i odbiorcą(czynią) przeróżnych form “prezentów”. Nie tylko w relacjach partnerskich czy rodzinnych, choć te, niewątpliwie, jeśli “haczą”, dają Ci najbardziej w kość z uwagi na swój emocjonalny ładunek.
Całe życie, czy mamy tego świadomość czy nie, to jeden wielki targ wymiany. Dawanie i branie, to po prostu życie. I jeśli towarzyszy Ci w tych procesach jedynie radość, sugeruję Ci porzucenie dalszej lektury niniejszej książki jako zbędnej i gratuluję życia pozbawionego przeszkód w przepływie życiodajnej energii. Jeśli natomiast zauważasz, że w Twoim życiu sytuacjom dawania i przyjmowania towarzyszy często dyskomfort, istnieje duże prawdopodobieństwo, że nieświadomie kierujesz się nie do końca służącymi Ci przekonaniami — pseudoprawdami, w które kiedyś uwierzyłe(a)ś.
Po co o tym wszystkim mówię?
Bo a nuż otworzy Ci to oczy na to, co dziś przeżywasz i przez co cierpisz, zamiast cieszyć się swoim życiem. Być może pomoże odnaleźć odpowiedź albo przynajmniej wskaże drogę do odpowiedzi, której od dawna szukasz. Bo może jest to ten brakujący element układanki, bez którego cała reszta nigdy do końca nie działa tak jakbyś chciał(a), niezależnie od ilości wkładanego wysiłku.
Kiedy zaczynasz pojmować reguły “gry”, jaką jest życie, Twoje nowe decyzje zaczynają sprawiać, że wszystko przychodzi Ci dużo łatwiej i lżej oraz otrzymujesz w tym procesie znacznie więcej przyjemności, wyniki zaś stają się niewspółmiernie bardziej satysfakcjonujące od dotychczasowych, uzyskiwanych na drodze rozpaczliwego znoju i mozołu, przy nieodłącznym towarzystwie stresu i frustracji.
Co to za reguły?
Hola, hola! Nie wszystko na raz.
Przyjrzymy się temu procesowi pod różnymi kątami i sprawdzisz na sobie, skąd bierze się ten stres i frustracja, kiedy mogłoby być tak pięknie.
Czemu często cierpisz, dając? Czemu cierpisz, przyjmując? Czemu godzisz się na przyjęcie tego, czego w gruncie rzeczy nie chcesz? Czemu cierpisz, dając wtedy, kiedy nie masz na to najmniejszej ochoty, ale wydaje Ci się, że musisz, trzeba, wypada czy powinieneś(nnaś)? Czemu cierpisz, kiedy ktoś, komu coś ofiarujesz, tego od Ciebie nie chce? Albo przyjmuje, ale ukradkiem się tego pozbywa, kiedy nie widzisz, oddając to komuś innemu albo wyrzucając? Co to dla Ciebie oznacza? A co czujesz, kiedy musisz udawać, żeby nie “ranić” innych? Albo kiedy udają inni, żeby nie “ranić” Ciebie?
Czy to cierpienie jest obowiązkowe czy też może jest z niego jakieś wyjście? Gdzie i jak go szukać?
Wiwat, teściowa — inspiracja do tej książki
Cokolwiek by nie powiedziano o teściowych ze względu na burzę uczuć, które przywołują w osobach ich synowych i zięciów — z punktu widzenia wartości, jaką swoją osobą wniosła w moje życie, choć, nie ukrywam, w dość przewrotny sposób — moja teściowa godna jest niemal hołdu, a co najmniej — podziękowań.
Dlaczego akurat teściowa, a nie teść? Czy to nie jakaś seksistowska dyskryminacja? Otóż nie, nic z tych rzeczy. Powołuję się akurat na teściową, ponieważ najzwyczajniej w świecie nie dostarczył mi tej inspiracji mój teść — tylko tyle. Nie był od niej w żaden sposób lepszy ani gorszy, ale po prostu to jej, a nie jego zachowanie uruchomiło we mnie strumień żywiołowej energii. To dzięki obserwacji siebie w jej, a nie teścia kontekście dokonałam odkrycia, iż to, co się zadziało między nami, nie jest dziełem przypadku i — choć niczym jad żmii — mogło mnie uśmiercić (metaforycznie) i przez jakiś czas wszystko nawet szło w tym kierunku, to jednak — zrozumiane i odpowiednio przetransformowane — posłużyło mi do produkcji leku, który uratował mnie, a poza tym już wiele innych osób, a teraz ma okazję otworzyć na coś oczy Tobie i — kto wie? — być może “uratować” Cię z podobnych życiowych sytuacji, wskazując nowe wyjście z trudnych dylematów.
A zatem — cóż takiego uczyniła moja teściowa, że aż tak kwapię się do oficjalnego uznania jej roli inspiratorki znaczących zmian w moim własnym życiu?
Oprócz niezliczonych zalet i wybitnych przymiotów, teściowa była niezwykle wymagająca, bardzo krytyczna i surowa w swoich ocenach. Co jednak w niej było wyjątkowo dla mnie istotne w którymś momencie naszej wspólnej drogi, to to, że w pewien bardzo specyficzny sposób przyjmowała prezenty — czy to był Dzień Matki, Święta Bożego Narodzenia, imieniny, urodziny czy jakiekolwiek inne, osobiste czy państwowe okazje. Sposób ten przywodził mnie do szału i rozpaczy jednocześnie. Doprowadzał do wewnętrznego wrzenia. Oblewał warem wstydu i upokorzenia.
Kiedyś myślałam, że był to sposób okrutny, niegrzeczny, bez żadnego wyczucia i taktu i kompletnie nie liczący się z drugim człowiekiem. Taka była moja narracja, moja interpretacja, opowieść o tym, co teściowa robiła przy okazji przyjmowania prezentów. A konkretnie — prezentów… ode mnie.
Wiele było bardzo podobnych sytuacji, wziętych niemal jak z jakiejś groteski, gdzie każde wypowiadane przez nią zdanie odczuwałam równie boleśnie jak wbijaną pod żebro szpilę czy nóż w plecy.
Mój pierwszy prezent dla niej, to był zegarek na rękę. Jako świeżo upieczona mężatka i najmłodsza synowa, kupiłam go jej z okazji urodzin, słysząc wcześniej od jakiegoś czasu, że koniecznie potrzebuje zegarka, i dyskretnie kolekcjonując informacje, jaki też przypadłby jej do gustu najbardziej.
Dumna z siebie, ciesząc się z góry na to, co za chwilę usłyszę, wręczyłam jej po złożeniu życzeń pięknie owinięte kolorową wstążką pudełko i zawisłam wzrokiem na jej twarzy. Teściowa otworzyła kartonik, zamarła przez chwilę w bezruchu i przemówiła z lekkim grymasem na ustach: “O! Zegarek… A czemu z bransoletką, a nie z paskiem? Pasek jest zdrowszy dla skóry niż metal… Takie drobne oczka w tej bransoletce… To grubszych nie było? A ta tarcza czemu taka mała?… i arabskie te cyfry? Rzymskie by bardziej pasowały do tej bransoletki. A po co mi żeś z sekundnikiem kupiła? Taka mała ta wskazówka… I lata po tej tarczy jak kot z pęcherzem. Aż oczopląsu można dostać… A to pokrętło mikre jakieś takie… Jak ja mam go nakręcać z moim artretyzmem?”.
Nie przygotowałam się na to. Zapomniałam opuścić przyłbicę. Nie przyszło mi nawet do głowy, że będę jej w ogóle potrzebować.
Odebrało mi oddech już po pierwszych zdaniach, chcąc jednak choć minimalnie obronić moją zaatakowaną z zaskoczenia pozycję, z trudem wystękałam: “Ale to zegarek elektroniczny, mamo. Nie trzeba go nakręcać. Jest na baterie”.
“Na baterie?! To jeszcze gorzej! To mam teraz do niego kupować baterie?! To przecież dodatkowy koszt jest. Prezent mi dajesz, co mnie naciąga na wydatki?!”
Poczułam, że zrobiłam coś bardzo złego, więc aby choć odrobinę zrekompensować ten kłopot, na który naraziłam niewinnego człowieka, jęknęłam na wdechu, siląc się na uprzejmy uśmiech, orientując się jednocześnie, że od jakiegoś czasu musiałam znowu wstrzymywać oddech i że nie jestem pewna czy mi starczy na całe zdanie: “Mamo, zerknij do pudełka. Kupiłam ci kilka baterii na zapas. Starczą chyba na dziesięć lat, a potem dokupię ci nowe.”
“A po co tyle pieniędzy wydałaś na te baterie?! Dziesięć lat, to ja nie pożyję — kochaaaana, przy moim zdrowiu — i pieniądze wyrzucone w błoto. Jak tak będziesz już od początku gospodarować, to X (imię jej syna) zarobi się na śmierć.”
Poczułam kolejną eksplozję w klatce piersiowej. Zalał mnie dotkliwy wstyd. Na twarzy poczułam gorąco, jakby za chwilę miała mi stanąć w płomieniach. Miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Ja. Ona nie sprawiała wrażenia osoby w równym stopniu przejętej sytuacją. Niedbałym ruchem odłożyła pudełko z zegarkiem (nawet go nie przymierzywszy — ba! — nawet nie wziąwszy do ręki) na stolik koło kanapy, na której razem siedziałyśmy, wstała i poszła do toalety. Zostałam na kanapie sama, całkowicie spetryfikowana. Kiedy wróciła, jak gdyby nigdy nic podeszła do pozostałych synowych, siedzących przy dużym stole i usiadła w ich gronie, zabierając się do napoczętego wcześniej kawałka tortu. Jak przez mgłę docierał do mnie jej głos, zagadującej coś dowcipnie do siedzących przy stole pań.
Chciałam wtedy umrzeć.
A kolejne “okazje” nie dały na siebie zbyt długo czekać i wyglądały niemal do złudzenia podobnie.
Mój żołądek za każdym razem — już nawet kiedy tylko zbliżała się data oznaczająca kupno prezentu dla teściowej — doświadczał cyklu wirowania z prędkością przynajmniej tysiąca obrotów na minutę. Robiłam się przy tym cała sztywna z obawy, że znowu nie trafię. Kupowałam następną rzecz w niemal całkowitej pewności, że właśnie nabywam kolejny niewypał, choć jakiejś części mnie wydawało się na pozór, że dokładnie odpowiadam na potrzeby adresatki prezentu.
Nie wiem czy wtedy bardzo by mnie pocieszyło, gdybym widziała, że w podobny sposób przyjmowała prezenty od innych synowych — żon braci mojego męża. Być może, choć i tak nie zmieniłoby to faktu, w jaki sposób przyjmowała je ode mnie. Nie miało mnie jednak co “pocieszać”. Zauważyłam, że od tamtych przyjmowała je z miłym uśmiechem — dziękując, a nie traktując prezent jako upierdliwą oczywistość i sprawiała wrażenie, że się z nich cieszy, a zatem to nie był jej stały repertuar przy przyjmowaniu. Co gorsza, dla potwierdzenia moich strasznych domysłów — widziałam potem, że to co dostawała od “nich” — nosiła czy używała z lubością.
Próbowałam analizować, co jest nie tak z moimi prezentami i z moim odczytywaniem potrzeb teściowej. Tamte synowe ewidentnie znały jej gusta lepiej i dokładniej potrafiły trafiać w punkt. Obojętnie, co bym nie zrobiła jednak, scenariusz przyjmowania prezentów ode mnie zawsze wyglądał podobnie. A ja czułam się po każdym akcie wręczenia — jak przepuszczona przez maszynkę do mięsa.
Początkowo tylko cierpiałam w milczeniu, ale nadal kupowałam teściowej prezenty z ciężkim sercem, z poczuciem niemalże, że muszę w ten sposób odbyć pokutę za jakąś karę. Z czasem — czując w związku z tym przykrym rytuałem narastający stres i napięcie już nie do zniesienia — odmówiłam dalszej “współpracy” i zrzuciłam tę czynność na zaskoczonego tym całkowicie męża. Odtąd teściowa — cokolwiek ten jej nie kupił, nawet jeśli wiedziałam, że w ogóle nie “trafił” — rozpływała się w ochach i achach, co mnie chyba jeszcze bardziej wtedy dobijało, mimo iż powinnam była odczuć ulgę, pozbywając się uciążliwego obowiązku. Utwierdzało mnie to jednak w tym, że ta “wada”, która mi uniemożliwia poprawne trafienie w zgadywance, co mogłoby tę kobietę uszczęśliwić, jest ewidentnie wyłącznie we mnie.
Mimo iż nie musiałam już bezpośrednio znosić krytyki wymierzonej w kupione przeze mnie prezenty, a pośrednio we mnie, nadal nie czułam spokoju. Pozostał we mnie jakiś nienasycony głód. Zrozumienia, o co w tym wszystkim chodzi. Czułam, że tkwię w jakimś ciemnym lochu, z którego prawdopodobnie jest wyjście, ale nie mam najmniejszego pojęcia jak i gdzie go szukać.
W pierwszym odruchu powiesiłam wszystkie psy na teściowej — że jest wredna, i na sobie — że mam kompletną indolencję w odgadywaniu ludzkich życzeń, nawet jeśli te są wypowiadane głośno i bezpośrednio. Kiedy jednak nie musiałam już kupować nic dla niej i bieżące źródło stresu wygasło, pojawiło się we mnie jakby więcej przestrzeni i dotarło do mnie, że sprawa jest bardziej uniwersalna i że nie sprowadza się wyłącznie do naszych osób.
Zaczęłam wyczuwać niejasno, że coś jest na rzeczy w jakimś ogólniejszym temacie prezentów. Nie tylko w kontekście teściowej i mnie, ale w ogóle.
Nie wiedziałam, czego szukam. Od czasu jednak, kiedy dałam sobie spokój ze zgadywanką, co też tym razem (nie) zadowoli matki mojego męża, naszło mnie, aby zacząć uważnie obserwować sam proces dawania i przyjmowania prezentów (wtedy tylko prezentów dosłownych — dopiero potem, zauważywszy w tym regułę, rozszerszyłam poszukiwania na … wszystko) — nie tylko w mojej i męża rodzinie, ale wszędzie, gdzie miałam kontakt z jakimikolwiek ludźmi i relacjami, które miały między nimi miejsce.
Powoli zaczął mi się z tych obserwacji wyłaniać pewien obraz. Pewna sieć wzajemnych, dość regularnych powiązań, schematów i w jakimś stopniu przewidywalnych zachowań pod wpływem różnych emocji, z którymi te sytuacje miały ewidentny związek.
Poniżej przedstawiam Ci to, co udało mi się przez ten czas odkryć. Ufam, iż dzięki moim wnioskom z obserwacji rozplączesz zawiłe kłęby własnych emocji, zrozumiesz dlaczego czujesz to, co czujesz w wielu sytuacjach dawania i otrzymywania (czyli praktycznie w każdych i wszędzie), dlaczego tak, a nie inaczej zachowują się inni, kiedy coś dają albo coś otrzymują (od Ciebie bądź niekoniecznie) i na jaką tego część masz wpływ, a na jaką nie. Pragnę, aby obraz, który dotąd miałeś(aś), zwiększył rozdzielczość dzięki temu, że zyskasz nową perspektywę na to, co wydawało Ci się dotąd oczywiste i takie, z którym trzeba jakoś żyć, choć niespecjalnie jest to ani miłe ani przyjemne ani — potrzebne. Po prostu “życie”. Powtórzę jednak — czy aby na pewno tak musi być?
To, co nam wpojono o dawaniu i braniu — nieuświadomione — hamuje przepływ życiodajnej energii
Traktujemy pewne “życiowe prawdy”, na których opieramy swoje działania i w myśl których budujemy swoje zdrowie, relacje, majątek, karierę i wszelkie dziedziny, w których codziennie funkcjonujemy — jako aksjomat, podczas gdy wiele z nich jest w swojej istocie nieprawdą, która ma swoje nędzne skutki w naszym życiu i przynosi stres i frustrację.
Nietrudno wywnioskować, że nikomu to działanie w niezamierzonej, ale jednak — ignorancji — nie służy.
Jedną z takich “prawd”, które wchłonęliśmy już w dzieciństwie, jest brak zaufania do uczuć w kontraście do rozumu (intelektu) i logiki.
Konsekwencją takich “nauk” jest dość powszechne wybieranie tego, co daje się “udowodnić” ponad to, co odczuwalne, ale co jest trudno, zwłaszcza drugiej stronie w dyskusji, która “tego” nie czuje, logicznie uzasadnić. Ofiarą tego zjawiska padają masowo dzieci, które wyczuwają prawdę, ale gdy stykają się z dorosłymi, którzy dawno już swoje uczucia wyparli i do uczuć dziecka odnoszą się lekceważąco, a nawet nierzadko wzgardliwie, rezygnują ze swojej racji w obliczu “wielkiego autorytetu”. Dzieci, nie potrafiąc wyjaśnić logicznie swojego stanowiska, ulegają presji tego, co sugeruje dorosły i przyjmują jako obowiązujące i słuszne to, co jest wyłącznie logiczne z intelektualnego punktu widzenia. Uczucia dziecka mówią jedno, a… dorosły — drugie. Cóż więc ma począć nieszczęsne pacholę jak nie przyjąć retoryki rodzica (czy innego dorosłego opiekuna), w obawie, że jeśli postąpi inaczej — dorosły je porzuci. Albo przestanie kochać, co zresztą na jedno i to samo dla dziecka wychodzi.
Ciocia się tak postarała, a ty…
Sześcioletnia Krysia dostaje prezent od cioci — siostry jej mamy — która przychodzi z wizytą po powrocie z dalekiej podróży. Dziewczynka niepewnie przyjmuje spory pakunek, dziękuje i zamierza iść do swojego pokoju. Rodzice i ciocia nalegają jednak, żeby paczkę otworzyła przy nich. Mała waha się i widać, że jest temu dość niechętna. “No, nie rób cioci przykrości” — padające z ust mamy — nakłania dziewczynkę do przystąpienia do odpakowywania prezentu. Wpatrzone w nią z wyraźnym wyczekiwaniem oczy dorosłych jeszcze bardziej zdają się spowalniać jej ruchy. “Daj, pomogę ci” — mama, nie czekając na zgodę córki, wyjmuje z jej rączek pudełko i szybkim ruchem zdziera papier. Oddaje córce. “No, dalej, otwórz”. Krysia otwiera i widzi lalkę — bobasa z bardzo bogatym kompletem akcesoriów. Ale Krysia nie lubi lalek. Nigdy nie lubiła. Woli pluszaki i samochody. Na jej małej buzi na widok lalki odmalowuje się smutek, rozczarowanie i lekka sztywność, jakby nie była pewna, co ma dalej zrobić. Jej mama, przenosząc wzrok na siostrę i widząc jej zesztywniałą w lekkim grymasie niezadowolenia twarz, tak jakby ta liczyła na zgoła inną reakcję siostrzenicy, ze słabo ukrywanym tonem złości w głosie zwraca się do dziecka: “No, moja panno, ciocia wiezie ci tę lalkę aż ze Stanów. Specjalnie dla ciebie, a ty co? Może tak choć odrobinę wdzięczności?”
Krysia stoi z wzrokiem wbitym w podłogę i nie może wykrztusić ani słowa, bo gardło ma dziwnie zaciśnięte.
“Wybacz, Ala” (mama zwraca się do siostry, jakby ponad głową Krysi). Przepraszam cię za jej zachowanie. To dziecko wychowuje się w zupełnie innych warunkach niż my. Ja za taką lalkę kiedyś dałabym się pokroić, a widzisz “ją”? Ty jej taki prezent, a ona ci foch. Zrobię ci kawy, nie przejmuj się. Chociaż, swoją drogą, to ja się trochę niepokoję tymi jej samochodami. Zachowuje się jak jakiś chłopak. Nie ma w ogóle koleżanek”.
Krysia stoi cały czas, wmurowana w posadzkę przedpokoju, słuchając krzątaniny dorosłych. Jak przez mgłę słyszy słowa cioci: “Nic nie szkodzi. Rozumiem, że mogła jej się nie spodobać”, ale już nie robią na niej wielkiego wrażenia. Coś się zmieniło. Ojciec jeszcze przez chwilę patrzy na nią z bezradnym wyrazem twarzy, po czym bez słowa dołącza do żony i szwagierki.
Kiedy tego samego roku Krysia w Wigilię Świąt Bożego Narodzenia dostaje kolejną lalkę, tylko wyczulone oko zdołałoby wyłapać moment, kiedy dziewczynka, zwrócona twarzą w stronę choinki, spod której wyjęła paczkę, przełyka łzy rozczarowania, bojąc się, że wzbiorą za mocno, tak że wszyscy je zobaczą. Na buzię “zakłada” wysilony uśmiech i rzuca w powietrze trochę nawet za bardzo entuzjastyczne “Dziękuję, Mikołaju!” Kątem oka widzi zadowolone, rozpromienione jej reakcją na prezent, wpatrzone w nią z uwagą oblicza mamy i taty, a jej małe serce pęka, choć sama nie wie dlaczego.
Od najmłodszych lat dzieci uczą się mówić nieprawdę — w środowiskach, w których ich szczerość bywa używana przeciwko nim. Uczą się być nieszczere, aby ratować własną skórę. Nie zdają sobie sprawy z tego, co robią i że to ich strategia na przetrwanie. Dorosły — nieświadomie i niefrasobliwie — wymusza na dziecku nieszczerość, aby to mogło nadal przynależeć do rodziny. Dziecko nie zawsze dosłownie słyszy tę “groźbę” oraz nie zawsze jest mu ona podawana wprost. Tak jednak interpretuje niezadowolenie dorosłego w sytuacji, kiedy ono czegoś pragnie, ale dorosłemu to jego pragnienie z jakichś powodów nie jest w smak. Szczególnie wtedy, gdy to, czego dziecko pragnie naciska bolesny odcisk z jego nieprzepracowanej przeszłości — przeważnie własnego dzieciństwa
Nieświadome prowokowanie dziecięcej nieszczerości nie zawsze przybiera formę niezadowolenia dorosłego wobec pragnień dziecka. Czasem wygląda zupełnie niewinnie. Na przykład gdy dziecko jest chwalone za pewne pożądane dla jego opiekunów zachowania, które jednak wymagają od niego nielojalności wobec samego siebie.
Lojalność wobec dorosłych skutkuje “nagrodą” — ich zadowoleniem i “dumą” z wyborów dziecka — której ceną jest jego wyparcie się siebie i swoich prawdziwych potrzeb. Z kolei okazanie lojalności sobie — wybór zgodny z tym, czego dziecko pragnie — oznacza “karę” — niezadowolenie dorosłych i lęk przed utratą ich miłości, czyli odrzuceniem — oraz poczucie winy i wstyd.
Mój ty rycerzu
Bartek jest najstarszy z trójki rodzeństwa. Jego ojciec jest handlowcem w dużej międzynarodowej korporacji i rzadko bywa w domu. Powodzi im się dobrze i w zasadzie, z materialnego punktu widzenia, niczego im nie brakuje. Bartek jednak często bywa przygnębiony. Ojciec przed każdym wyjazdem kładzie dłonie na jego ramionach i patrząc mu w oczy mówi: “Ty teraz jesteś mężczyzną w tym domu. Dbaj o mamę i siostry, kiedy mnie nie będzie. Nie wybaczyłbym sobie, gdyby im się cokolwiek stało. Strzeż mojego skarbu, stary”. I choć słowa te brzmią jak wielkie wotum zaufania dla jedenastolatka, jak powierzenie mu ważnej roli przez ukochanego tatę, chłopiec czuje przerażenie, a na jego barki spada przygniatający ciężar.
Mama, gdy za tatą zamykają się drzwi, tłumaczy sobie jego nastrój tęsknotą za ojcem i chcąc mu poprawić humor, wyznacza mu zadania z repertuaru, w których, w jej przekonaniu, chłopiec poczuje się “męsko” i odpowiedzialnie. Powierza mu opiekę nad rodzeństwem, kiedy wychodzi do sklepu, dopilnowanie ich przy odrabianiu lekcji, zjedzeniu obiadu, umyciu zębów… Po powrocie z pracy prosi o załadowanie zmywarki, wyniesienie śmieci, zdjęcie prania i wykonanie innych domowych prac. Po każdym dobrze wykonanym zadaniu nie szczędzi mu swoich pochwał i tuli serdecznie, czule mrucząc do jego ucha: “mój ty mężczyzno, mój ty rycerzu”, przekonana, że chłopiec poczuje się wyjątkowy i wyróżniony na tle młodszych sióstr.
Bartek słyszy pochwały z ust matki nawet wtedy, gdy przychodzą do niej znajome na kawę, a ona chełpi się przed nimi, jakiego to ma “mężczyznę” w domu pod nieobecność męża i jaką w nim wyrękę i pomoc. Chłopcu jest miło to słyszeć i czuje się dumny, kiedy mama “narzeka” na infantylne zachowanie sióstr, z dziwną jednak lubością w głosie opowiadając koleżankom o ich figlach, psotach i kompletnym nieprzejmowaniu się niczym dla domu, z czym to Bartek sobie “tak świetnie radzi”.
Jako już dorosły, trzydziestokilkuletni, żonaty i “dzieciaty” mężczyzna, Bartek jest wzorem pracowitości, anielskiej cierpliwości i dobroci dla wszystkich dookoła. Chwalony przez szefów, uwielbiany przez żonę i dzieci, znajomych i przyjaciół. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że od wielu lat Bartek cierpi na bezsenność i bez codziennej dawki farmakologii nie przespałby w jednym kawałku ani jednej nocy…
Szczerość dziecięca często nazywana jest niegrzecznością, co dziecku — póki jest małe — “się” łaskawie “wybacza” — ale gdy przechodzi ona na wiek nastoletni, a potem w dorosłość — używa się na jej określenie nieco grubszego kalibru słów, takich jak bezczelność, grubiaństwo, zarozumialstwo czy przemądrzałość. Szczerych ludzi unika się jak trędowatych, a szczerość uznana jest jako coś wysoce niewłaściwego.
To prawda, szczerość, zwłaszcza gdy nikt o nią nie prosi, potrafi taka być. My pomówimy jednak o szczerości, która jest nieszkodliwa, a co więcej — po prostu konstruktywna — i stoi na straży jednostki i całości, której ta jednostka jest integralną częścią. Chroni jej zdrowych preferencji. Staje w obronie tego, czego pragnie i odpiera “atak” przed tym, czego sobie nie życzy, a co jest jej narzucane w imię jej tak zwanego “dobra”.
Pomówimy o takim rodzaju szczerości i o odmawianiu jej należytego miejsca w procesie dawania i brania po to, aby jej to miejsce przywrócić, tak aby wymiana między ludźmi przebiegała tak naturalnie jak niczym nie zmącone oddychanie.
Konstruktywna szczerość, będąca nieodłączną cechą bycia autentycznym sobą — kluczem do zdrowego dawania i brania
Jedynie bycie w pełni tym, kim jesteś — czyli szczerość i odwaga w wyrażaniu siebie w każdej jednej codziennej sytuacji — może Ci zapewnić dobre, uczciwe, szczęśliwe relacje z innymi ludźmi. Tylko takie Ci zresztą zostaną, kiedy zaczniesz być w pełni autentyczny(a), gdyż inne automatycznie i samoistnie usuną się z Twojego życia. To Twoja postawa we wszelkich relacjach dawania i brania determinuje rodzaj Twojego otoczenia.
Bycie sobą zawiera w sobie umiejętność dbania o zdrowy sposób zaspokajania własnych potrzeb w pierwszym rzędzie oraz wsparcie innych w zaspokajaniu ich potrzeb. Zdrowy sposób, czyli taki, który opiera się na dobru. Na miłości i szacunku, który nikogo nie wystawia poza “społeczny nawias” i nie promuje postawy przymusu, szczególnie nazywając go “dobrem”, które jednak, gdy na przymusie się opiera, takowym być po prostu nie może.
Dlaczego boisz się szczerze mówić “nie”, kiedy czegoś nie chcesz i “tak”, kiedy czegoś chcesz oraz jak się “pozbyć” tego lęku?
“Gdyby każdy pokochał tylko sam siebie, to na świecie nie byłoby ani jednego człowieka, którego nikt nie kocha”.
Zagłębiając się w subtelności procesu dawania i brania i poznając jego naturę, uczymy się wiele o sobie samych. O tym, że czasem coś robimy z przymusu, a czasem odmawiamy sobie tego, czego pragniemy. Bo wierzymy, że tak trzeba. Że w dorosłym życiu nie jest już tak jak w dzieciństwie i dorosły wiek naturalnie wiąże się z ograniczeniami. I że nie można mieć wszystkiego, czego się chce i że trzeba robić rzeczy, na które się nie ma ochoty. Na tym polega odpowiedzialność dorosłego człowieka.
Nie kwestionując takich “prawd”, idziemy przez życie z mozołem, niosąc na plecach ciężar i uważając za normalne to, że nie mamy siły ani wigoru. Myślimy, że to obowiązki nas tak przytłaczają. I życiowe przeciwności.
To jednak nie do końca tak jest. To, co tak naprawdę zabiera nam energię, to nasz wewnętrzny konflikt — tarcie jak jazda na zaciągniętym ręcznym hamulcu — w dzień i w noc. I będzie on działał w nas tak długo, dopóki nie rozpoznamy w sobie energożernych mechanizmów, które każą nam się powstrzymywać, gdy czegoś chcemy, albo popychać i zmuszać, kiedy nie.
Spróbuj pociągnąć opierającego się osła. Albo zatrzymać, kiedy zrywa się do biegu. Wyobrażasz sobie, ile to kosztuje energii? Jeśli nie żyjesz dotąd lekkim, szczęśliwym życiem, wymieniając się “prezentami” z całym Twoim otoczeniem, naturalnie i z wdziękiem — jest duże prawdopodobieństwo, że na każdym kroku próbujesz zatrzymać biegnącego albo popychać opierającego się osła w swoim wnętrzu. Nic dziwnego, że na nic nie masz siły ani nic Cię nie cieszy.
Istotne jest, aby siebie samego poznać i zrozumieć. Wydaje się oczywiste, że pragniemy poznać swoich partnerów czy przyjaciół, ale gdy przychodzi do nas samych — zakładamy, że już wszystko wiemy i nawet nie próbujemy tej wiedzy odświeżać ani rewidować. Jak byś się czuł(a), gdyby Twój partner stwierdził, że już Cię wystarczająco poznał i przestał się Tobą fascynować i odkrywać Cię każdego jednego dnia Waszej wspólnej drogi przez życie? Jak by Ci było mieć świadomość, że ktoś nie patrzy na Ciebie, tylko na to, co myśli, że o Tobie wie, choć Ty czujesz, że guzik wie?
Niefajnie, prawda?
Ale kiedy to Ty jesteś swoim własnym partnerem i tak traktujesz samego(ą) siebie, to jest “normalne”. Założyłe(a)ś, że już wszystko o sobie wiesz, a… guzik wiesz.
Poznaj siebie. Jak dajesz i jak przyjmujesz. Co czujesz, kiedy masz na coś ochotę, ale Ci nie wolno? A co czujesz, kiedy nie masz ochoty, ale musisz?
Nigdy Cię nie ciekawiło, dlaczego tak jest? I czy — musi tak być?
Kiedy poznasz samego(ą) siebie, przyjdzie Ci łatwiej siebie zaakceptować (przyjąć tak jak jest — bez zmieniania czegokolwiek) i “polubić”, a przynajmniej na początku — choćby przestać potępiać — za takie, a nie inne zachowania i reakcje. Kiedy poznasz lepiej siebie, staniesz się bardziej wyrozumiały(a) dla innych. Przestaniesz na nich cokolwiek wymuszać, stosując nieświadomy emocjonalny szantaż. Skończysz z wciskaniem im tego, czego nie chcą — bo po prostu mają inne preferencje lub — intuicyjnie wyczuwają nieszczerość Twoich intencji i “darów”. Oraz w drugą stronę — będziesz w zgodzie z sobą nie pozwalał(a) na tego typu praktyki ze strony innych.
Ludzie najwyraźniej skądś wiedzą, że niektóre “prezenty” są dla innych wyłącznie pretekstem do tego, aby uzyskać dzięki nim coś w zamian — podstępem — a nie z ich dobrej i nieprzymuszonej woli. Jeśli jesteś jedną z takich osób — robisz tak nie dlatego, że jesteś złym człowiekiem. Twoje intencje “wyłudzenia” czegoś od kogoś w zamian za Twój “prezent” są spuścizną Twojej przeszłości — przyzwyczajenia do wiary w to, że kiedy poprosisz o coś kogoś otwarcie — z pewnością Ci tego odmówi, a zatem potrzebujesz podstępu, aby w życiu w ogóle cokolwiek od kogokolwiek otrzymać. Uwierzyłe(a)ś, że nie możesz dostać niczego od serca — po prostu z samego faktu, że jesteś.
Kacper — “urodzony” brat łata