Diabeł świata
Diabeł świata roztrzęsiony —
ów lunatyk idący o lasce
jest czasem żałosny
jak dzieciak rozkapryszony,
ale nie
pożałowania godny.
Nigdy.
Dekapitacja
Smutno mi, Boże.
Uchwyciłem właśnie nienawiści topór lecący przez świat,
zatrzymałem go nad własną głową
i wbiłem z mocą
w pień ściętej brzozy, czerniejący przede mną.
Przerąbałem na wylot kamień na nim leżący,
przeciąłem jak hubę —
z pnia wypływały soki
jak woda.
Z kamienia popłynęła krew
jak z poranionego ciała.
Smutno mi, Boże.
Wypłakany ze świata grzech
tylko jak łza jest —
to jeszcze nie przeszłości dekapitacja przecież
(a krew?)
Świat bez żywych ludzi
Ani Kerouac, ani Bukowski, nawet Apollinaire
czytający na Moście Mirabeau Mein Kampf,
nie mogliby zszokować na tyle Trockiego, aby zwątpił
w komunistyczne idee Marksa, który do końca wierzył w kapitalizm.
Za to dzieciak przestraszony kominów zmową
przy fontannie na Piccadilly Circus
przeklnie pomnikowe idee Nelsona Johnsona zaraz, gdy mu
powiedzą, że słynny Manifest Lempart
jest więcej niż jednego tynfa wart,
a zamieszki wzniecone jakiegoś Thora zaklęciem —
celem wyzwolenia świata z ucisku faszystów intelektualistów.
Zdobądźcie więc pikantne kawałki buzujące wciąż w wierszach Petrarki
i udajcie się z nimi do globalnej drewutni w Kutnie,
by tam wśród ciem i pająków pod wieczór,
wdychając zapach schnącego drewna grabowego,
czytać je powoli i zamyślać, jak zmienić świat;
jak go zamienić na coś innego
niż świat bez żywych ludzi, których świat nie nudzi.
Ikony porównania
Nie tylko Montparnasse, ale Kraków w okolicach dworca,
nie tylko Montserrat, ale Kalwaria w okolicach Wadowic
są twoje.
Takie porównania są trafne —
zastawienia miłosne pełne sztuk, akuratne
zespolenia piękna jako takiego, pojedynczego,
z narodowym postrzeganiem, słuszne
jak Ambrożego, Ireneusza, Franciszka myśli złote,
wszechmiejscowe, wszechczasowe, wszechobecne.
Nie pamiętaj, ale trwaj,
nie zachęcaj, ale bądź
w… powszechne.
Trud historii tworzenia piękna jest
równy trudowi jego odkrywania
po wiekach (prawie),
skoro ruch pędzlem jest równy
ruchowi piórem gęsim (zawsze)
— nie, więc enter-amen
zakończy poszukiwania wyrazu na Antypodach
i ukróci swawolę gdybania
o krańcach Wszechświata słowa
w kształcie ikony
porównania prawdy.
Agens i Agentyw
Studniowe, skrytolubne imaginacje umysłu,
studniowe jego wyczekiwania, ośmiornicze w nieutuleniu,
apokaliptyczne niestrudzenie imiesłowy jego wypowiedzi —
i to jednego dnia, sądnego dnia,
gdy usta zamilkły na stulecie wiernych
w głębokim jarze uśpionych nadziei.
Studniowe, skrytolubne dęby przeinaczeń
kosmologicznego języka,
niereagującego na bodźce imiesłowów
lęgnących się w pieczarach bezdomności,
wszelkiego zapomnienia uczuć
miłości jak sezam rozbójniczy,
acz skarbów pełen po brzegi
— odeszły bez wypowiedzianego zaklęcia.
Jak ona.
Łuk Triumfalny na Białorusi
Zniesienie zwyczajowych nakazów zeświecczenia
kapłanów przystojności kultur niszowych
stało się ewolucyjnie niezgłębianą poszlaką
uniesień ducha zaczytanych w Wulgacie proroków
czasów nadchodzących elit,
w czasie erupcji koszmarów leśnych,
w centrach nieprzekupnych mnichów,
piętnujących załamania sumień panslawistycznych
mnichów przepisujących na pulpitach inkunabuły
formuł atomowych późnosumeryjskich,
z którymi wyszedł w świat Abraham.
I gdzie trafił? Tak, trafił najpierw do Harran —
to megapolis dzisiejsze to haram złud,
okupowane wciąż przez prawosławnych ruskich
z kosami, akaemami i marchwią,
sprofilowanych postaci dla koszmarów tych samych
co w Białym Pałacu Narodów Kremla na Tiananmen.
Straszą jak Belfegor z Luwru, Luksoru, Lu
uciekających ulicami po demonstracji nagości mózgu,
sfotografowanych aż pod Łukiem Triumfalnym Grzechu —
jedynym takim na Białorusi.
Godot
Znajdźcie mi to stworzenie,
to, które odczuwa ból, ból przed narodzeniem.
Ześlij, Panie, chwalbę w komórkach pozazmysłowych nisz
dla stworzeń takich jak moje.
Kogut galijski na wozie galijskim
jak woźnica przetacza się z ładunkiem węgrzyna
prze moją myśl.
„Snadnie — rzucił Staś — snadnie. Zmierzchać będzie,
o której popas waści? — Kogut odpalił. — Na stos zegary, wio!,
zmierzcha!”. Godot przyszedł do skrzyżowania;
Godot stanął na środku, na środku ronda ostatniego,
mijający go kogut strzelił z bata jak baca z Antypodów.
Armia Anglosasów wyszła z cienia Godota,
autostradą myśli poczłapała na krańce wyspy — to odwrót Brytów.
Kolejne czasozmierzchy nie zatrzymały nikogo na piędzi obiecanej ziemi —
ani niewiast, ani aniołów, ani myśli niezbożnych zmysłowców.
Kogut w końcu zapiał, gdy do Metz wszyscy dotarli
w sławetnym marszu na Wschód.
Zaparkował wóz jak rydwan, z fasonem przed dworcem ostatnim.
Fontanny miłości wytrysnęły w mieście kolorami tęczy —
warszawski sygnał przymierzy sterował wytryskami ledowych zmian
w sercu Europy, Europy dla biedniejących biednych.
Ześlij, Panie, chwalbę dla nich, sytych w niszach narodzonych
przy przedceltyckich studniach żywej wody.
Silnia żałob
Starodawne pogrążone w żałobie
równej cnocie moje skojarzenia pyszne
na twój widok, skomląc, uciekają
żwawo w zwojów kruchość nad twym czołem.
Myśli mieniące się w machinie odwiecznej słowa
dały znać o sobie teraz —
mogę się prężyć godnie, widząc ciebie
w takim stanie plennym
robota na Fobosie, w moim psie kosmicznym.
„Wybałuszam gały” — mówił kiedyś chłopiec w kinie cały,
które zakazane dlań spłynęło krwią przesłuchań
męczenników wiary —
tej, co gwiazdy widzi na filmach,
a gwiazdy prawdziwe to było twoje słowo
(inne, też słowo, samo tylko).
Miej litość nade mną,
odgarnij te przewody, te sprężyny, opiłki
z marsowego czoła, jedyna moja galaktyczna
ostojo
technicznego kochania w fabryce tętniącej życiem postplanetarnym,
kochana machino elektryczno-parowo-atomowa,
zmieniająca się w supersoniczno-sferyczno-bezwymiarową.
Wytatuuj mi na czole silnik i silnię żałob,
kruchości miliardów falę miłością.
Liści osady
Letnie liści osady świecą na skarpach nadbrzeżnych zimy,
a my w pidżamach na lotniskach podziwiamy pustych łkań samoloty,
jak w klatkach spacerujące tam i z powrotem czarne pantery.
My znosimy ten płacz w sobie, a samoloty pomrukują dziko,
Kołując — jak nad padliną latają orłosępy.
Ta zima płynie z wolna korytem po śmierci startowym pasie,
ludzie krzyczą w wąwozach skażonych oceanów miejskich,
na siebie zarzucają sieci ośmiokrotne.
Fala epidemii wzbiera, a cywilizacja oktagonalna spływa do słońca delty.
Ja, ty i my miotamy się w klatce sczepionej z miastem przyrody —
urosną nam kły i szponów zgrzebne smutki do zimy,
wychłostają witki wierzb płaczących w dziczy kosmodromów
i domów wielopiętrowych, domów starości złotych, zbożnych myszy.
Do mów ciężkich dorastamy z balkonów ciemniejących świtem,
a serce snu i jawy czuwa nad światem —
serce obce dinozaura czasu czule zjadającego liście paproci
ze skondensowanej w smogach, zestalonej schyłkowej stali.
Niemożności salto
Słuszność z wyżyn niemożności
uderzyła błyskawicą,
a jej wysublimowany, braterski pat wzajemnej nieuznawalności
dosięgną elokwencji ciszy w kuluarach bzdur i roszad.
Słuszność uderzyła nocą, gdy byli zbyt zainteresowani
prawie nicością swoją w geście i minie niezbyt racjonalnej —
każdy swojej dążności.
Ale ten migocący, chwytliwy wyraz twarzy
jak skok z wysokości chęci na poturbowaną prawdę
z kaburą w jednej ręce, a pistoletem w drugiej
był słuszności samobójstwem.
Ewidentnie niedokręcone salto mortale
było jak scena z Amarcord w zamykanym sklepie —
emocji chwile i ziąb
słuszności, skrzynka cebuli
i wstręt.
Wiosna zażenowania
Szybko bieży do mnie jak z Aja Sofia — Mądrość Odwieczna
z Ossolineum, książnicy lwowskiej jeszcze,
niosąc swoje, moje i cudze zapisy nierymowalnego życia.
Wchodzi na most, rozpoznaje mnie z daleka stojącego na nim wśród mew,
uśmiecha się jak sofiści i macha do mnie ręką zamaszyście —
ręką, co rozmiata chmury siarkowych grzechów na relatywnym dziś niebie.
Wszystkie mewy jak na komendę odwracają głowy
i patrzą na środek rzeki, gdzie ostatnia, samotna, biała kra
spływa Odrą wprost na trzecią kataraktę, za którą jest Memphis —
miasto nicości wartości i Ozyrysa bluesowej Europy,
czarna łyska na białej krze natury najwyższej próby.
Ten dowódca USS Nimitz zawraca pod prąd ku wiośnie
jednym skrzydła gestem, rozkazem logiki — lotniskowiec
pędzący na strategiczny Armagedon emocjonalnego zażenowania
i nieodwołalnego skostnienia.
Wzgórza kocie — stoły pokładnych tęcz
Zaprowadźcie mnie na wzgórza kocie,
gdzie tylko skrzydlaty Lew Lechistanu mruży ślepia,
gdy zachodzi słońce nienawiści narodu.
Tam chcę dotrzeć po zmierzchu półhistorycznych półbogów,
na wzgórza bezleśne bezgrzeszne, jak wolność malarsko zielone.
To moje gwiezdne wrota otwierają się na osobową czułość —
w poezji podczas kolacji mistycznej na trawie (już nie karmazynowej)
stoły pełne pokładnych tęcz,
dziecięcych snów żertw.
Sierp wolności i młot pokoju
Putorsja jest wciąż tylko znakiem czasu,
sierpem wolności i młotem pokoju,
które periodycznie okrążają planetę
krwawym lotem orbitalnie arbitralnym
do sześciuset jej milczących obozów koncentracyjnych,
widocznych wciąż z kosmosu jak aglomeracje rozświetlonych cmentarzy.
Brakuje (jak kosmodromu trucizn) sześćdziesięciu pięciu lotnych mauzoleów,
źle zabalsamowanych krzyżołamaczy oraz światła wyłudzaczy,
aby skompletować w pełni dantejskie przedpiekle, wieżę Babel upadłych narodów:
puzzle jaśnie nie do końca oświeconego człowieka wczoraj,
obraz pokawałkowany duszy prawdy świata,
onego psubrata…
Węgiel osocza jest na wagę cementu
Łez dzisiaj zmierzch zmierzchł,
lecz w osoczu trwania nie roztoczył się.
Wygadały się krwinki jak wpadkowy prezenter w TV,
że są na utrzymaniu kolosalnych cyberprzestępców,
nie eksperymentów udaczników,
bądź co bądź eksperymentatorów medycznych sługusi.
Zachodziło Słońce strzykawek
nad placem manipulatora cięć.
Och, że…
Och, nie.
Znoszą ból, a wręcz przeciwnie
zostali weń wmontowani,
nie eksperymentatorzy, ale testowani.
Śmierć to łódź podwodna czerwona,
w jutrze zanurzona.
Pójdźcie testowani z rana na rubieże oglądania —
tam widnieje jaskrawość ryzyk zdrowia,
tam o efekt łatwiej latawca i o życia znaki,
spodziewany rytm serca jest jak powrót do Itaki.
Och, jest…
Och, zbyt
tłucze się jak okiennice
zachwyt nad życiem swym płynnym.
Och, jeszcze…
Och, nie byłym.
Wiatr lekarstw zdecydował się wejść do winnicy pozostania,
ale gdy zamilkną robotów chirurgicznych wrzaski,
odnowi się cisza nie w duszach,
och, w ciałach płaskich,
och, już na zawsze scementowanych.
Niewód skrzyniowy
Skrzyniowy niewód w opanowanym ratuszu,
regionalny sak na epopej narodowych raki,
amortyzatory marszałków do ludowej kolaski na wodór (z kloaki) —
wszystko to wyeksponowane zamaszyście zostanie
w krakowskiej mansardzie warszawskich sekretarzy stanu (klanu)
tuż obok pułapu nieświadomości tłumów
dla jednego z wielu standardowo umieszczanych szklanych sufitów
w rozlicznych gniazdach Piastów,
także kijowskich (chociaż bez anglosaskich skandynawskich).
Choć będą jeszcze skruchy polityczne, gdy wiatr zawieje skądś,
choć będą wymieniać chiromantów oraz kacerzy na hierarchów i harcerzy,
choć będą dla zatrzymania wolnościowych spławiań to robić,
pytanie nawet padnie — czy w wieczornych wiadomościach
wspomną o kuratorze memów i tweetów płynącym znów
Wisłą z prądem (na plecach),
zbliżającym się do Włocławka jak słowołamacz fałszywego etosu,
do zapory postępu, co będzie właśnie jak niewód
już
?
Na przestrzenie w kajdanach
Przez sklepienie ukwiecone symbolem stworzenia
lecę jak meteoryt wstrętny przestrzeniom wolnym w kajdanach,
wypluty z teraźniejszości atlasów podtrzymujących sklepienie owych
sztywnych osnów upadłego buntu niemego żywota.
Lecę kwietnie, jak na sługę przystało natury
lub na czarownego niewolnika zguby,
i przeleciawszy Italie oraz Sybiry Europy,
upadam w krater pełnika, co jest jak dolina wspólnoty
w żółte płatki kulawych lekko różowiejących słońc,
które zamykają nade mną swoją ułudę westchnieniem.
Pochwycony jak trzmiel obskurant graniczny
w poczuciu końca czasu swego wiecznego,
zdziwiony euforyczną chichotliwością pręcików,
nie w empatii, a w uwielbieniu życia masztów stłamszonych
moim ego zbyt lotnym
jak na przestrzenie w kajdanach,
w embrion zmieniwszy przepych początków osoby,
siebie dla zachwytów unicestwiam.
Nabożne postawy bezbożnych aktorów
Z trudem przychodzi zrozumienie nabożnych postaw
aktorów, ich gestów wyrażających i obrażających człowieczeństwo,
gdy żyją jak kapo w obozach skoncentrowanej zawiści o role.
Ty — arlekin zaledwie w komedii dell’a…
Daleko ci do tragizmu postaci Makbeta,
odgrywanej w ich Globe Theatre z klimatyzacją.
Lud cierpi grzechy główne w teatrach aktorów
zachwycających się męstwem wczorajszego rozumu
wydalającego siebie z siebie
skorpiony poglądów pieszczone na podołkach Mon jak robótki,
role, kostiumy, dekoracje z Aidy,
drewutnie zaledwie rozpadające się
w żydowskich chlewikach miasteczek ukraińskich
(gdzie Schulz miał prawd zmyślonych cynamonowe fantazje),
w ich krokach, pozach, gestach, pałace Cyganów z Siedmiogrodu,
Templariusze zwycięskich cisz na amerykańskich bazarach ziół
codzienności wyuzdania, cele Brytów uwięzionych in carcere,
amerykańskie, albo francuskie i niemieckie, gdy
polskie sklepy kolonialne Różyckich
zalewają rynek mediów sieciówkową tandetą postaci
pijanych grą w zacietrzewieniu
z bajek Lema antybogobojnych,
jak siedem cnót rzeźników z Anatolii i Bałkanów
w otoczce religii Wschodów
z masy sezamowej dla słodkolubnego Baala Internetu.
Satysfakcja pokracznych wynaturzeń
Taka niewdzięczna zestrachana satysfakcja
utknęła w tunelu Marsa,
i co?
Błądzi, błądzi, a ja w dąsach,
miernik ekskluzywnych pokracznych wynaturzeń.
Działa na odwyrtkę wobec celowości
górnik dołowy na Enceladusie —
to już tylko maszyna, ikona socjalizmu industrialnego,
chociażby żywa, ale machina
w kręgach wirtualnie niecnych,
satysfakcja jak sympatia dla diabła
na kobzie w Wielki Piątek
grającego marsza szkockich kobziarzy dla sekretarzy.
Tak, tak, nie masz co się dąsać.
Wsadź nos w sos —
twój własny panplanetarny, taki iście kubańsko-koreański,
nos nierealnie elektroniczny, intuicyjnie kosmiczny, socjalnie robotyczny,
ale twój, a nie słowotwórczo-unisono-sprzężajny z onymi obcymi.
Ty wiesz, i oni też, że
sympatia dla satysfakcji
w imaginacji błotach z Deimosa sezamów merkantylnych
to tylko fobia miłosno-wojenna.
O nie, tylko nie fobia!
A jeśli, to bez eksponowania w tunelach odwrażliwiania.
Głaskany i gromiony
Znośny w miarę poryw nienawiści (leci jakiś?)
w sondach i przewidywaniach przepowiedni z liści kocimiętki —
kot zaniedbał ciszę, śpi na ścieżce, mrucząc.
Ścieżka jest drogą wiatru, zewu, niewola go czeka.
Kontrapunkty (katapulty) nibyhibernacji mrożą mruczenia,
mrożą wąsy, mrożą oczy, mrożą zbrodnie natury przemiłej.
Senna krew płynie ścieżką, krew wiatru, zmrużone media nawet.
Znośny wietrze, zewrzyj szereg traw (w falangę ziół?),
w tymotce posłuch odnajdziesz i w łanie mysz.
Wietrze smutny, skazany, robotów zsyłką zadowolisz mniemania
(usuwania mrożenia) kotów natury dwie w mediach,
rapsodii czcicieli wiatrów w dni letargach,
popołudnia przednocne stanów ważkich.
Leć, wietrze, w ten raj się wkręć,
raj nienawiści do przewidywań,
gdy głowy zwierząt futerkowych ciążą jak owoce lat,
i głaskanych, i gromionych
w mediach.
Powstanie
Przywitanie słońca o zmierzchu mi dane,
gdy akordeon traw rozpoczyna serenadę
nade mną elekcyjnym.
Jestem świerszczem zachodu, dołączam do zespołu partyzantów zemsty nocy.
Staję się oto posmakiem księżyca krwistym,
połknięty przez sporą warszawską kałużę,
i już żegnam słońce w wody historycznym lustrze,
witam pociąg podziemny, romantyczną dżdżownicę:
„Sweet focia fajumska i na wybory”.
Gdy słońce pożegnane zwiędło,
na szczudłach hybrydowych poszło na Bazar Różyckiego.
„Chodź tutaj — zawołali bojownicy ukryci wśród traw za Narodowym —
chodź tutaj, przyczaj się teraz w dramacie!”.
A ja, mający jakby skrzypce i jakby parowozu orkiestrę,
wybieram Teatr Powszechny — powstaję,
pocieram łapki, dzwonią jak pociąg do Brześcia z Brzeska.
Kur pieje — wybór masz, to zamach na słońce.
Podrywam się — biegnę ku Niemcom.
Ja — nagi w promieniach, oni — bezbożni w czeluściach.
Na wszystkich kanałach w TV wygrywam.
Neo
Oprócz skał i błękitu nic takiego samego tu nie ma.
Może jakieś czarne, żelazne obręcze tych samych głów
i pozostałości po rolniczych narzędziach rolników z pierwszego neolitu.
Ale to nie Żyzny Półksiężyc,
to tylko delta, to jedynie Manhattan, a urobek z pól to solówki z jam session.
Wychodzą z klubów noworolnicy, niosą zbóż pierwociny w cylindrach,
wsiadają na kontrabasy, poganiają ciągnące je woły, szarpią struny sierpami rąk,
odjeżdżają z delty do mórz łączących neoducha z paleooceanem,
a pociągi — jak w Ugarit — wciąż czekają na nich podziemne
na stacjach, co rozbrzmiewają echami saksofonu i trąbki skrzydłówki,
wytryskującymi w końcu nad drapacze chmur dźwiękami bez słów
jerychońskie hasła postępu snów,
skalary, wektory, macierze, pi razy dwa, em ce kwadrat.
Ryby w szalach już na mostach, biel znów błękit pokrywa,
zima pięciolinie zasnuwa powoli, zamarza wiolinowy klucz jak socha.
Przecież zima delt w śródziemnomorskich krajobrazach wciąż inna niż ta
praojców, pradzieci wciąż praspowiedzi samych łez.
A tu oprócz skał i błękitu nic takiego samego nie ma.
Cywilizacji zaczyny zawsze karmią zachody i starania.
Grzmi złoty róg — neośmierci zew.
Krytyki
Są stworzone do wiekuistych analogii i przeciwstawień,
bez czerwi pokory sprzęganych zwrotnie w podkorzu
(lecz głębiej już nie).
Choć nie mają zwykłych, ujadających paszczęk,
niewłaściwie bywają usytuowane w ożywionej materii —
jakieś jak gdyby wijące się eskulapy
emanacji śródziemnomorskich tchnień
w starych i pustych kamieniołomach Karpat,
efektowne w podejmowaniu niesamowitych lotnych bagien z takichż łóż
i obłaskiwaniu zmoczonych pustyń,
choćby w Górnośląskim Ekosystemie Nadziemnym.
„Czuwaj” — rzecze jeden z wywołanych z szeregu bojców,
mistrz fechtunku niesiony jeszcze dyskursem Fajdrosa w propylejach.
Polskie są jednak tu tylko usłużne demony łzawe,
fizykoterapeutyczne ich gry
w nierównościowych krajobrazach rwy,
zrównanych z informatycznymi fobiami wykoślawionych nieuleczalnie zer.
Są stworzone na dziś, więc już dziś zamów je
— te wesołe i te smutne, nieczepialskie i okrutne.
Spędź z nimi realne wakacje, sylwestra, idź na mecz jakiś,
wywróćcie wspólnie do góry nogami
nieupokorzony dotąd wiatr zmyśleń podczas używania rozumu
w ichnim Królewcu — nagim teraz jak człowiek bez zmysłów nocą
po przeciwnej stronie bytu.
Głowę skłonić
Bo jeśli możesz lekko głowę skłonić,
to nic, to możesz, możesz i koniec.
Bo jeśli możesz lekko głowę skłonić,
to tak zrób, skłoń na wrogów i koniec końców
napadaj z elementów nieznośnych na ich ekstrema,
diabła używając w wirującym wietrze
zwanym niemiecką trąbą powietrzną
z akceleratora za Bautzen,
a Metz za, a Saarbrucken przed znakiem.
Bo jeśli możesz skinąć głową lekko
na świat masakrowany nienawiścią kiedyś samą,