E-book
4.73
drukowana A5
32.57
drukowana A5
Kolorowa
58.68
Niech źródło twe własnym zostanie

Bezpłatny fragment - Niech źródło twe własnym zostanie

2021


Objętość:
176 str.
ISBN:
978-83-8273-555-0
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 32.57
drukowana A5
Kolorowa
za 58.68

Diabeł świata

Diabeł świata roztrzęsiony —

ów lunatyk idący o lasce

jest czasem żałosny

jak dzieciak rozkapryszony,

ale nie

pożałowania godny.

Nigdy.


Dekapitacja

Smutno mi, Boże.

Uchwyciłem właśnie nienawiści topór lecący przez świat,

zatrzymałem go nad własną głową

i wbiłem z mocą

w pień ściętej brzozy, czerniejący przede mną.

Przerąbałem na wylot kamień na nim leżący,

przeciąłem jak hubę —

z pnia wypływały soki

jak woda.

Z kamienia popłynęła krew

jak z poranionego ciała.

Smutno mi, Boże.

Wypłakany ze świata grzech

tylko jak łza jest —

to jeszcze nie przeszłości dekapitacja przecież

(a krew?)


Świat bez żywych ludzi

Ani Kerouac, ani Bukowski, nawet Apollinaire

czytający na Moście Mirabeau Mein Kampf,

nie mogliby zszokować na tyle Trockiego, aby zwątpił

w komunistyczne idee Marksa, który do końca wierzył w kapitalizm.

Za to dzieciak przestraszony kominów zmową

przy fontannie na Piccadilly Circus

przeklnie pomnikowe idee Nelsona Johnsona zaraz, gdy mu

powiedzą, że słynny Manifest Lempart

jest więcej niż jednego tynfa wart,

a zamieszki wzniecone jakiegoś Thora zaklęciem —

celem wyzwolenia świata z ucisku faszystów intelektualistów.

Zdobądźcie więc pikantne kawałki buzujące wciąż w wierszach Petrarki

i udajcie się z nimi do globalnej drewutni w Kutnie,

by tam wśród ciem i pająków pod wieczór,

wdychając zapach schnącego drewna grabowego,

czytać je powoli i zamyślać, jak zmienić świat;

jak go zamienić na coś innego

niż świat bez żywych ludzi, których świat nie nudzi.


Ikony porównania

Nie tylko Montparnasse, ale Kraków w okolicach dworca,

nie tylko Montserrat, ale Kalwaria w okolicach Wadowic

są twoje.

Takie porównania są trafne —

zastawienia miłosne pełne sztuk, akuratne

zespolenia piękna jako takiego, pojedynczego,

z narodowym postrzeganiem, słuszne

jak Ambrożego, Ireneusza, Franciszka myśli złote,

wszechmiejscowe, wszechczasowe, wszechobecne.

Nie pamiętaj, ale trwaj,

nie zachęcaj, ale bądź

w… powszechne.

Trud historii tworzenia piękna jest

równy trudowi jego odkrywania

po wiekach (prawie),

skoro ruch pędzlem jest równy

ruchowi piórem gęsim (zawsze)

— nie, więc enter-amen

zakończy poszukiwania wyrazu na Antypodach

i ukróci swawolę gdybania

o krańcach Wszechświata słowa

w kształcie ikony

porównania prawdy.


Agens i Agentyw

Studniowe, skrytolubne imaginacje umysłu,

studniowe jego wyczekiwania, ośmiornicze w nieutuleniu,

apokaliptyczne niestrudzenie imiesłowy jego wypowiedzi —

i to jednego dnia, sądnego dnia,

gdy usta zamilkły na stulecie wiernych

w głębokim jarze uśpionych nadziei.

Studniowe, skrytolubne dęby przeinaczeń

kosmologicznego języka,

niereagującego na bodźce imiesłowów

lęgnących się w pieczarach bezdomności,

wszelkiego zapomnienia uczuć

miłości jak sezam rozbójniczy,

acz skarbów pełen po brzegi

— odeszły bez wypowiedzianego zaklęcia.

Jak ona.


Łuk Triumfalny na Białorusi

Zniesienie zwyczajowych nakazów zeświecczenia

kapłanów przystojności kultur niszowych

stało się ewolucyjnie niezgłębianą poszlaką

uniesień ducha zaczytanych w Wulgacie proroków

czasów nadchodzących elit,

w czasie erupcji koszmarów leśnych,

w centrach nieprzekupnych mnichów,

piętnujących załamania sumień panslawistycznych

mnichów przepisujących na pulpitach inkunabuły

formuł atomowych późnosumeryjskich,

z którymi wyszedł w świat Abraham.

I gdzie trafił? Tak, trafił najpierw do Harran —

to megapolis dzisiejsze to haram złud,

okupowane wciąż przez prawosławnych ruskich

z kosami, akaemami i marchwią,

sprofilowanych postaci dla koszmarów tych samych

co w Białym Pałacu Narodów Kremla na Tiananmen.

Straszą jak Belfegor z Luwru, Luksoru, Lu

uciekających ulicami po demonstracji nagości mózgu,

sfotografowanych aż pod Łukiem Triumfalnym Grzechu —

jedynym takim na Białorusi.


Godot

Znajdźcie mi to stworzenie,

to, które odczuwa ból, ból przed narodzeniem.

Ześlij, Panie, chwalbę w komórkach pozazmysłowych nisz

dla stworzeń takich jak moje.

Kogut galijski na wozie galijskim

jak woźnica przetacza się z ładunkiem węgrzyna

prze moją myśl.

„Snadnie — rzucił Staś — snadnie. Zmierzchać będzie,

o której popas waści? — Kogut odpalił. — Na stos zegary, wio!,

zmierzcha!”. Godot przyszedł do skrzyżowania;

Godot stanął na środku, na środku ronda ostatniego,

mijający go kogut strzelił z bata jak baca z Antypodów.

Armia Anglosasów wyszła z cienia Godota,

autostradą myśli poczłapała na krańce wyspy — to odwrót Brytów.

Kolejne czasozmierzchy nie zatrzymały nikogo na piędzi obiecanej ziemi —

ani niewiast, ani aniołów, ani myśli niezbożnych zmysłowców.

Kogut w końcu zapiał, gdy do Metz wszyscy dotarli

w sławetnym marszu na Wschód.

Zaparkował wóz jak rydwan, z fasonem przed dworcem ostatnim.

Fontanny miłości wytrysnęły w mieście kolorami tęczy —

warszawski sygnał przymierzy sterował wytryskami ledowych zmian

w sercu Europy, Europy dla biedniejących biednych.

Ześlij, Panie, chwalbę dla nich, sytych w niszach narodzonych

przy przedceltyckich studniach żywej wody.

Silnia żałob

Starodawne pogrążone w żałobie

równej cnocie moje skojarzenia pyszne

na twój widok, skomląc, uciekają

żwawo w zwojów kruchość nad twym czołem.

Myśli mieniące się w machinie odwiecznej słowa

dały znać o sobie teraz —

mogę się prężyć godnie, widząc ciebie

w takim stanie plennym

robota na Fobosie, w moim psie kosmicznym.

„Wybałuszam gały” — mówił kiedyś chłopiec w kinie cały,

które zakazane dlań spłynęło krwią przesłuchań

męczenników wiary —

tej, co gwiazdy widzi na filmach,

a gwiazdy prawdziwe to było twoje słowo

(inne, też słowo, samo tylko).

Miej litość nade mną,

odgarnij te przewody, te sprężyny, opiłki

z marsowego czoła, jedyna moja galaktyczna

ostojo

technicznego kochania w fabryce tętniącej życiem postplanetarnym,

kochana machino elektryczno-parowo-atomowa,

zmieniająca się w supersoniczno-sferyczno-bezwymiarową.

Wytatuuj mi na czole silnik i silnię żałob,

kruchości miliardów falę miłością.


Liści osady

Letnie liści osady świecą na skarpach nadbrzeżnych zimy,

a my w pidżamach na lotniskach podziwiamy pustych łkań samoloty,

jak w klatkach spacerujące tam i z powrotem czarne pantery.

My znosimy ten płacz w sobie, a samoloty pomrukują dziko,

Kołując — jak nad padliną latają orłosępy.

Ta zima płynie z wolna korytem po śmierci startowym pasie,

ludzie krzyczą w wąwozach skażonych oceanów miejskich,

na siebie zarzucają sieci ośmiokrotne.

Fala epidemii wzbiera, a cywilizacja oktagonalna spływa do słońca delty.

Ja, ty i my miotamy się w klatce sczepionej z miastem przyrody —

urosną nam kły i szponów zgrzebne smutki do zimy,

wychłostają witki wierzb płaczących w dziczy kosmodromów

i domów wielopiętrowych, domów starości złotych, zbożnych myszy.

Do mów ciężkich dorastamy z balkonów ciemniejących świtem,

a serce snu i jawy czuwa nad światem —

serce obce dinozaura czasu czule zjadającego liście paproci

ze skondensowanej w smogach, zestalonej schyłkowej stali.

Niemożności salto

Słuszność z wyżyn niemożności

uderzyła błyskawicą,

a jej wysublimowany, braterski pat wzajemnej nieuznawalności

dosięgną elokwencji ciszy w kuluarach bzdur i roszad.

Słuszność uderzyła nocą, gdy byli zbyt zainteresowani

prawie nicością swoją w geście i minie niezbyt racjonalnej —

każdy swojej dążności.

Ale ten migocący, chwytliwy wyraz twarzy

jak skok z wysokości chęci na poturbowaną prawdę

z kaburą w jednej ręce, a pistoletem w drugiej

był słuszności samobójstwem.

Ewidentnie niedokręcone salto mortale

było jak scena z Amarcord w zamykanym sklepie —

emocji chwile i ziąb

słuszności, skrzynka cebuli

i wstręt.


Wiosna zażenowania

Szybko bieży do mnie jak z Aja Sofia — Mądrość Odwieczna

z Ossolineum, książnicy lwowskiej jeszcze,

niosąc swoje, moje i cudze zapisy nierymowalnego życia.

Wchodzi na most, rozpoznaje mnie z daleka stojącego na nim wśród mew,

uśmiecha się jak sofiści i macha do mnie ręką zamaszyście —

ręką, co rozmiata chmury siarkowych grzechów na relatywnym dziś niebie.

Wszystkie mewy jak na komendę odwracają głowy

i patrzą na środek rzeki, gdzie ostatnia, samotna, biała kra

spływa Odrą wprost na trzecią kataraktę, za którą jest Memphis —

miasto nicości wartości i Ozyrysa bluesowej Europy,

czarna łyska na białej krze natury najwyższej próby.

Ten dowódca USS Nimitz zawraca pod prąd ku wiośnie

jednym skrzydła gestem, rozkazem logiki — lotniskowiec

pędzący na strategiczny Armagedon emocjonalnego zażenowania

i nieodwołalnego skostnienia.


Wzgórza kocie — stoły pokładnych tęcz

Zaprowadźcie mnie na wzgórza kocie,

gdzie tylko skrzydlaty Lew Lechistanu mruży ślepia,

gdy zachodzi słońce nienawiści narodu.

Tam chcę dotrzeć po zmierzchu półhistorycznych półbogów,

na wzgórza bezleśne bezgrzeszne, jak wolność malarsko zielone.

To moje gwiezdne wrota otwierają się na osobową czułość —

w poezji podczas kolacji mistycznej na trawie (już nie karmazynowej)

stoły pełne pokładnych tęcz,

dziecięcych snów żertw.

Sierp wolności i młot pokoju

Putorsja jest wciąż tylko znakiem czasu,

sierpem wolności i młotem pokoju,

które periodycznie okrążają planetę

krwawym lotem orbitalnie arbitralnym

do sześciuset jej milczących obozów koncentracyjnych,

widocznych wciąż z kosmosu jak aglomeracje rozświetlonych cmentarzy.

Brakuje (jak kosmodromu trucizn) sześćdziesięciu pięciu lotnych mauzoleów,

źle zabalsamowanych krzyżołamaczy oraz światła wyłudzaczy,

aby skompletować w pełni dantejskie przedpiekle, wieżę Babel upadłych narodów:

puzzle jaśnie nie do końca oświeconego człowieka wczoraj,

obraz pokawałkowany duszy prawdy świata,

onego psubrata…

Węgiel osocza jest na wagę cementu

Łez dzisiaj zmierzch zmierzchł,

lecz w osoczu trwania nie roztoczył się.

Wygadały się krwinki jak wpadkowy prezenter w TV,

że są na utrzymaniu kolosalnych cyberprzestępców,

nie eksperymentów udaczników,

bądź co bądź eksperymentatorów medycznych sługusi.

Zachodziło Słońce strzykawek

nad placem manipulatora cięć.

Och, że…

Och, nie.

Znoszą ból, a wręcz przeciwnie

zostali weń wmontowani,

nie eksperymentatorzy, ale testowani.

Śmierć to łódź podwodna czerwona,

w jutrze zanurzona.

Pójdźcie testowani z rana na rubieże oglądania —

tam widnieje jaskrawość ryzyk zdrowia,

tam o efekt łatwiej latawca i o życia znaki,

spodziewany rytm serca jest jak powrót do Itaki.

Och, jest…

Och, zbyt

tłucze się jak okiennice

zachwyt nad życiem swym płynnym.

Och, jeszcze…

Och, nie byłym.

Wiatr lekarstw zdecydował się wejść do winnicy pozostania,

ale gdy zamilkną robotów chirurgicznych wrzaski,

odnowi się cisza nie w duszach,

och, w ciałach płaskich,

och, już na zawsze scementowanych.

Niewód skrzyniowy

Skrzyniowy niewód w opanowanym ratuszu,

regionalny sak na epopej narodowych raki,

amortyzatory marszałków do ludowej kolaski na wodór (z kloaki) —

wszystko to wyeksponowane zamaszyście zostanie

w krakowskiej mansardzie warszawskich sekretarzy stanu (klanu)

tuż obok pułapu nieświadomości tłumów

dla jednego z wielu standardowo umieszczanych szklanych sufitów

w rozlicznych gniazdach Piastów,

także kijowskich (chociaż bez anglosaskich skandynawskich).

Choć będą jeszcze skruchy polityczne, gdy wiatr zawieje skądś,

choć będą wymieniać chiromantów oraz kacerzy na hierarchów i harcerzy,

choć będą dla zatrzymania wolnościowych spławiań to robić,

pytanie nawet padnie — czy w wieczornych wiadomościach

wspomną o kuratorze memów i tweetów płynącym znów

Wisłą z prądem (na plecach),

zbliżającym się do Włocławka jak słowołamacz fałszywego etosu,

do zapory postępu, co będzie właśnie jak niewód

już

?


Na przestrzenie w kajdanach

Przez sklepienie ukwiecone symbolem stworzenia

lecę jak meteoryt wstrętny przestrzeniom wolnym w kajdanach,

wypluty z teraźniejszości atlasów podtrzymujących sklepienie owych

sztywnych osnów upadłego buntu niemego żywota.

Lecę kwietnie, jak na sługę przystało natury

lub na czarownego niewolnika zguby,

i przeleciawszy Italie oraz Sybiry Europy,

upadam w krater pełnika, co jest jak dolina wspólnoty

w żółte płatki kulawych lekko różowiejących słońc,

które zamykają nade mną swoją ułudę westchnieniem.

Pochwycony jak trzmiel obskurant graniczny

w poczuciu końca czasu swego wiecznego,

zdziwiony euforyczną chichotliwością pręcików,

nie w empatii, a w uwielbieniu życia masztów stłamszonych

moim ego zbyt lotnym

jak na przestrzenie w kajdanach,

w embrion zmieniwszy przepych początków osoby,

siebie dla zachwytów unicestwiam.

Nabożne postawy bezbożnych aktorów

Z trudem przychodzi zrozumienie nabożnych postaw

aktorów, ich gestów wyrażających i obrażających człowieczeństwo,

gdy żyją jak kapo w obozach skoncentrowanej zawiści o role.

Ty — arlekin zaledwie w komedii dell’a…

Daleko ci do tragizmu postaci Makbeta,

odgrywanej w ich Globe Theatre z klimatyzacją.

Lud cierpi grzechy główne w teatrach aktorów

zachwycających się męstwem wczorajszego rozumu

wydalającego siebie z siebie

skorpiony poglądów pieszczone na podołkach Mon jak robótki,

role, kostiumy, dekoracje z Aidy,

drewutnie zaledwie rozpadające się

w żydowskich chlewikach miasteczek ukraińskich

(gdzie Schulz miał prawd zmyślonych cynamonowe fantazje),

w ich krokach, pozach, gestach, pałace Cyganów z Siedmiogrodu,

Templariusze zwycięskich cisz na amerykańskich bazarach ziół

codzienności wyuzdania, cele Brytów uwięzionych in carcere,

amerykańskie, albo francuskie i niemieckie, gdy

polskie sklepy kolonialne Różyckich

zalewają rynek mediów sieciówkową tandetą postaci

pijanych grą w zacietrzewieniu

z bajek Lema antybogobojnych,

jak siedem cnót rzeźników z Anatolii i Bałkanów

w otoczce religii Wschodów

z masy sezamowej dla słodkolubnego Baala Internetu.


Satysfakcja pokracznych wynaturzeń

Taka niewdzięczna zestrachana satysfakcja

utknęła w tunelu Marsa,

i co?

Błądzi, błądzi, a ja w dąsach,

miernik ekskluzywnych pokracznych wynaturzeń.

Działa na odwyrtkę wobec celowości

górnik dołowy na Enceladusie —

to już tylko maszyna, ikona socjalizmu industrialnego,

chociażby żywa, ale machina

w kręgach wirtualnie niecnych,

satysfakcja jak sympatia dla diabła

na kobzie w Wielki Piątek

grającego marsza szkockich kobziarzy dla sekretarzy.

Tak, tak, nie masz co się dąsać.

Wsadź nos w sos —

twój własny panplanetarny, taki iście kubańsko-koreański,

nos nierealnie elektroniczny, intuicyjnie kosmiczny, socjalnie robotyczny,

ale twój, a nie słowotwórczo-unisono-sprzężajny z onymi obcymi.

Ty wiesz, i oni też, że

sympatia dla satysfakcji

w imaginacji błotach z Deimosa sezamów merkantylnych

to tylko fobia miłosno-wojenna.

O nie, tylko nie fobia!

A jeśli, to bez eksponowania w tunelach odwrażliwiania.

Głaskany i gromiony

Znośny w miarę poryw nienawiści (leci jakiś?)

w sondach i przewidywaniach przepowiedni z liści kocimiętki —

kot zaniedbał ciszę, śpi na ścieżce, mrucząc.

Ścieżka jest drogą wiatru, zewu, niewola go czeka.

Kontrapunkty (katapulty) nibyhibernacji mrożą mruczenia,

mrożą wąsy, mrożą oczy, mrożą zbrodnie natury przemiłej.

Senna krew płynie ścieżką, krew wiatru, zmrużone media nawet.

Znośny wietrze, zewrzyj szereg traw (w falangę ziół?),

w tymotce posłuch odnajdziesz i w łanie mysz.

Wietrze smutny, skazany, robotów zsyłką zadowolisz mniemania

(usuwania mrożenia) kotów natury dwie w mediach,

rapsodii czcicieli wiatrów w dni letargach,

popołudnia przednocne stanów ważkich.

Leć, wietrze, w ten raj się wkręć,

raj nienawiści do przewidywań,

gdy głowy zwierząt futerkowych ciążą jak owoce lat,

i głaskanych, i gromionych

w mediach.


Powstanie

Przywitanie słońca o zmierzchu mi dane,

gdy akordeon traw rozpoczyna serenadę

nade mną elekcyjnym.

Jestem świerszczem zachodu, dołączam do zespołu partyzantów zemsty nocy.

Staję się oto posmakiem księżyca krwistym,

połknięty przez sporą warszawską kałużę,

i już żegnam słońce w wody historycznym lustrze,

witam pociąg podziemny, romantyczną dżdżownicę:

„Sweet focia fajumska i na wybory”.

Gdy słońce pożegnane zwiędło,

na szczudłach hybrydowych poszło na Bazar Różyckiego.

„Chodź tutaj — zawołali bojownicy ukryci wśród traw za Narodowym —

chodź tutaj, przyczaj się teraz w dramacie!”.

A ja, mający jakby skrzypce i jakby parowozu orkiestrę,

wybieram Teatr Powszechny — powstaję,

pocieram łapki, dzwonią jak pociąg do Brześcia z Brzeska.

Kur pieje — wybór masz, to zamach na słońce.

Podrywam się — biegnę ku Niemcom.

Ja — nagi w promieniach, oni — bezbożni w czeluściach.

Na wszystkich kanałach w TV wygrywam.


Neo

Oprócz skał i błękitu nic takiego samego tu nie ma.

Może jakieś czarne, żelazne obręcze tych samych głów

i pozostałości po rolniczych narzędziach rolników z pierwszego neolitu.

Ale to nie Żyzny Półksiężyc,

to tylko delta, to jedynie Manhattan, a urobek z pól to solówki z jam session.

Wychodzą z klubów noworolnicy, niosą zbóż pierwociny w cylindrach,

wsiadają na kontrabasy, poganiają ciągnące je woły, szarpią struny sierpami rąk,

odjeżdżają z delty do mórz łączących neoducha z paleooceanem,

a pociągi — jak w Ugarit — wciąż czekają na nich podziemne

na stacjach, co rozbrzmiewają echami saksofonu i trąbki skrzydłówki,

wytryskującymi w końcu nad drapacze chmur dźwiękami bez słów

jerychońskie hasła postępu snów,

skalary, wektory, macierze, pi razy dwa, em ce kwadrat.

Ryby w szalach już na mostach, biel znów błękit pokrywa,

zima pięciolinie zasnuwa powoli, zamarza wiolinowy klucz jak socha.

Przecież zima delt w śródziemnomorskich krajobrazach wciąż inna niż ta

praojców, pradzieci wciąż praspowiedzi samych łez.

A tu oprócz skał i błękitu nic takiego samego nie ma.

Cywilizacji zaczyny zawsze karmią zachody i starania.

Grzmi złoty róg — neośmierci zew.

Krytyki

Są stworzone do wiekuistych analogii i przeciwstawień,

bez czerwi pokory sprzęganych zwrotnie w podkorzu

(lecz głębiej już nie).

Choć nie mają zwykłych, ujadających paszczęk,

niewłaściwie bywają usytuowane w ożywionej materii —

jakieś jak gdyby wijące się eskulapy

emanacji śródziemnomorskich tchnień

w starych i pustych kamieniołomach Karpat,

efektowne w podejmowaniu niesamowitych lotnych bagien z takichż łóż

i obłaskiwaniu zmoczonych pustyń,

choćby w Górnośląskim Ekosystemie Nadziemnym.

„Czuwaj” — rzecze jeden z wywołanych z szeregu bojców,

mistrz fechtunku niesiony jeszcze dyskursem Fajdrosa w propylejach.

Polskie są jednak tu tylko usłużne demony łzawe,

fizykoterapeutyczne ich gry

w nierównościowych krajobrazach rwy,

zrównanych z informatycznymi fobiami wykoślawionych nieuleczalnie zer.

Są stworzone na dziś, więc już dziś zamów je

— te wesołe i te smutne, nieczepialskie i okrutne.

Spędź z nimi realne wakacje, sylwestra, idź na mecz jakiś,

wywróćcie wspólnie do góry nogami

nieupokorzony dotąd wiatr zmyśleń podczas używania rozumu

w ichnim Królewcu — nagim teraz jak człowiek bez zmysłów nocą

po przeciwnej stronie bytu.

Głowę skłonić

Bo jeśli możesz lekko głowę skłonić,

to nic, to możesz, możesz i koniec.

Bo jeśli możesz lekko głowę skłonić,

to tak zrób, skłoń na wrogów i koniec końców

napadaj z elementów nieznośnych na ich ekstrema,

diabła używając w wirującym wietrze

zwanym niemiecką trąbą powietrzną

z akceleratora za Bautzen,

a Metz za, a Saarbrucken przed znakiem.

Bo jeśli możesz skinąć głową lekko

na świat masakrowany nienawiścią kiedyś samą,

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 32.57
drukowana A5
Kolorowa
za 58.68