Ten niepokojący głęboki wiśniowy błysk krwi wlewający się malującą fontanną w te nacinające sumienie sekundy musi mieć nie tylko smak, ale też i niezwykle trafną oprawę. Mowa tu dokładnie o tym, że w śmierci trzeba się taplać i ją uwielbiać, po to by docenić jej niezwykle głębokie znaczenie nie pasujące do dnia przytulonego bystrą jedwabną poezją. Dzień taki powinien się zakończyć przy miejscu oplutym przez plugawe cienie i nie polać ich odważną i zaradną barwnością starań. Ktoś musi się postarać by ta barwność nagle zmieniła się w kloaczne żyletki, w te nie męczące się i wysysające bardzo szafirowy optymizm sztyletem z niezwykle gniewnej zimy.
Osobą pozornie starającą się i to tak bardzo miodowo była i nadal jest Justyna Piach. Kobieta należąca do tego lepszego srebrnego świata i to od zawsze. Jej najważniejszą cechą była i ciągle jest zdolność do słuchania i ta trafność jeśli chodzi o żarty w radykalny sposób zmieniające nastrój rozmówcy. Te żarty nie zawsze były aksamitnymi, bo bywały też nieznośnie plugawymi, ale w ich przypadku najważniejszym było to, że trafiały w sedno sprawy i dawały trochę więcej niż tę jedną radośniejszą chwilę. Wiele znaczyło też i to, że Justyna zazwyczaj imponowała wyglądem i urodą jednocześnie. W dziewięciu przypadkach na dziesięć była perfekcyjnie uczesana i potrafiła w niezwykle smaczny sposób odwzajemniać czyjś uśmiech. Rzecz jasna uśmiechała się tą niezwykle pogodną owocową magią i dlatego wielu już po takiej znajomości trwającej może trzy tygodnie potrafiło jej zaufać. Ona natomiast nie nadużywała tego zaufania, ale bywały też i chwile naznaczone jej dość dziwnymi życzeniami. Te życzenia zazwyczaj dotyczyły pewnych przysług i co najistotniejsze nie tłumaczyła w ich przypadku zbyt wiele. Dlatego też jeśli jeden znajomy nie zdecydował się na spełnienie tak nietypowego życzenia, to zwracała się do innego, który też miał wobec niej jakiś dług. Prośby te były zazwyczaj powiązane z zimą lub z jesienią, czyli wtedy było ich sporo, a wiosną i latem trafiała się jedna na miesiąc lub jedna na dwa miesiące. Nikt nawet nie spekulował z czym jest to powiązane, ale pewna część znajomych Justyny nie chciała mieć z tymi życzeniami nic wspólnego i dlatego też nie prosili jej oni o pomoc i to nawet wtedy gdy ta pomoc była dla nich niezbędną. Mowa tu o tym, że część miała mroczne wyobrażenia, jeśli chodzi o tę prawdziwą głębię jej życzeń. Te wyobrażenia potęgował obraz w jej dopracowanym mieszkaniu pełnym tego nowoczesnego metalicznego błysku. Obraz ten przedstawiał dzicz ze sporych ciemno zielonych liści, a pod nimi znajdował się niewielki skrawek błotnistej ziemi. Wiele znaczyło też i to, że liście te były brudnymi od krwi, czyli trafił je rozprysk. Jego mniejsze kropelki zaczynały być już ciemnymi i rdzawymi, a te większe zbyt wiele mówiące krople nie traciły tego głębokiego wyrazu, czyli miały w sobie ten silny czar, często nakłaniający obserwującego do zranienia się w dłoń lub w ramię. Niewielu wiedziało jak Justyna nabyła ten obraz, ale pewnym było to, że od dwunastego roku życia fascynowała się tym odtwarzaniem wyglądu kropel krwi na kartce papieru lub na płótnie. Efekty tego jej eksperymentowania widziało niewielu, bo swoje nieudane prace niszczyła i to jeszcze przed ukończeniem, a wtedy gdy pracowała nad kolejnymi obrazami, to była też perfekcyjnie odciętą od swoich znajomych. Odcięcie to było powiązane z zamknięciem mieszkania na klucz, a nawet z zamknięciem własnego pokoju, bo wtedy gdy drzwi były zamknięte to nie przejmowała się światem zewnętrznym i intensywnie tworzyła. Intensywnie też analizowała swój własny obraz w samotności, bo obraz ten miał taki nietypowy cień i to na samym brzegu. Justynie wydawało się, że to końcówka ostrza noża. Takiego poczerniałego od wielu lat użytkowania. Ostrze to było też długim i wąskim, ale najważniejszym było to, że nie dla każdego jego obecność była pewną, bo wielu brało je jedynie za cień, ale sprytna kobieta była pewną tego, że to ostrze tam jest i że jego ukrycie między dyskretnymi cieniami jest celowym.