E-book
39.69
drukowana A5
56.82
NIE MÓW DO MNIE NIE BÓJ SIĘ

Bezpłatny fragment - NIE MÓW DO MNIE NIE BÓJ SIĘ


5
Objętość:
320 str.
ISBN:
978-83-8155-263-9
E-book
za 39.69
drukowana A5
za 56.82

PODZIĘKOWANIA


Kiedy stawia się ostatnią kropkę, nie sposób nie pomyśleć o tym — ilu istotom zawdzięczam powstanie tej książki. Jestem wdzięczna za to, że mnie wspierały, inspirowały i dawały motywację.

Dziękuję mojej Mamie, bo od niej wszystko się zaczęło i na niej skończyło. Babci, że zawsze we mnie wierzyła i pokazała, co znaczy miłość i bezpieczeństwo. Pięknie dziękuję mojemu świętej pamięci mężowi Matthiemu, który „wyłowił mnie z brudnej sadzawki” i sprawił, że przestałam być „zdychającą rybką”. Dziękuję Florianowi, który obudził we mnie chęć do życia i dzięki któremu zrozumiałam, że nie muszę być twardą skałą.

Składam również ogromne podziękowania Joli, mojej redaktor — za pomoc w realizacji marzenia o napisaniu książki. Dziękuję za cierpliwość, dobre słowo i wielkie serce.

Ciepłe słowa kieruję również w stronę moich futrzastych, wiernych czworonogów, które były świadkami moich upadków i wzlotów. Szły przez życie nie czyniąc hałasu, a jednocześnie wszczynały awantury, by pobudzić mnie do życia. Jednak nie jestem sama… /Alex Staudinger/

Rozdział I

Oblekanie agorafobii w słowa jest niezwykle trudne. Życie na krawędzi ciągłego oczekiwania i jednocześnie nadziei, że ONA się nie pojawi, było równie męczące. Ostatni raz przyszła do mnie ze dwa lata temu. Wtedy już wiedziałam, jak sobie z nią poradzić. Wcześniejsze „wizyty” zawsze kończyły się źle. Czasem trzeba było wzywać pogotowie. Kiedy indziej pomocy udzielał sklepowy ochroniarz. Za każdym razem było mi wstyd. Przestałam więc prosić o ratunek i po prostu poddawałam się temu, po co przychodziła.

Raz, pamiętam, zjawiła się akurat w chwili, gdy miałam zaplanowane wyjście. Od dawna nigdzie nie byłam. Ale i ONA od dawna mnie nie odwiedzała. I gdy tak stałam przed lustrem, odpicowana, wyfiokowana, zadowolona z siebie — ukradkiem zerknęłam w stronę wejściowych drzwi. Stała tam. Jakimś cudem bezszelestnie weszła do mieszkania. I tkwiła tak przez chwilę w bezruchu — malutka, przygarbiona. Kiedy mnie spostrzegła, wyprostowała się. Wręcz wyprężyła. Nie wierzyłam, że znowu ją widzę. Musiałam szybko działać. Ta suka gotowa była lada moment mnie dopaść. Gonitwa myśli. Układanka ewentualnych zdarzeń. Jaki tym razem zrobić unik? Co się może stać, jeśli ją minę i po prostu wyjdę? Złapie za gardło, czy zniewoli drżące ręce? Mój oddech stawał się coraz płytszy. Tętno skakało. Wiedziałam, że zaraz zacznie się atak. Telefon był gdzieś na dnie torebki. Ze strachu nawet bałam się po niego sięgnąć. I niby do kogo miałabym zadzwonić po pomoc? Do kogo??? Rozpłakałam się. A potem stało się to, co miało się stać…

Po godzinnej szarpaninie padłam wycieńczona na łóżko. W myślach pytałam samą siebie: czy to się nigdy nie skończy? Zasnęłam w ubraniu. Kolejne starcie z fobią umęczyło mnie doszczętnie.

W zakamarkach mojego umysłu czaiło się bydlę, które tylko czekało na odpowiedni moment, by ponownie zaatakować. Uaktywniało się na jakiś bodziec, hasło, którego jeszcze nie znałam. Na początku był strach i ból. A potem bunt. Kumulacja przyszła, gdy jedno połączyło się z drugim. Nie chciałam podporządkowywać się CZEMUŚ, czego nie widać, a co robi ze mną, co chce. Jakaś dziwna siła przykuwała mnie do jednej, natrętnej myśli i nie pozwalała się uwolnić. Ograniczała swobodę do tego stopnia, że całkowicie zamknęłam się nie tylko w czterech ścianach, ale i w sobie samej. A to już znaczyło, że bliżej mi niż dalej do samounicestwienia.

Każdy ma jakiegoś demona. Mój, jeszcze nieznany, nieoswojony, dawał znaki coraz częściej. Ale ja — głucha na te sygnały, brnęłam nieświadomie w obwinianie siebie o każde niepowodzenie w starciu z chorobą, zamiast podjąć wyzwanie i próbę wyleczenia. W poczuciu niewyobrażalnego lęku przeżyłam dwanaście lat. Zamiast zaznawać młodości ze wszystkimi jej urokami, kicałam strachliwie jak zając pod stołem. Od jednego ataku do drugiego. I jakoś to było. Nie pamiętam dokładnie, od czego zaczęły się moje problemy. Po latach mogłabym to rozważać i próbować poskładać elementy układanki. Poszukać konkretu. I zastanowić się, czy to aby nie był zapalnik, który uruchomił cały ciąg zdarzeń i konsekwencji.

Stan chorobowy odkryłam w trudnym dla siebie czasie. Zbiegło się to z chorobą mojej mamy. Na coś takiego człowiek nigdy nie jest gotowy, jednak kiedy się spodziewa, ma możliwość chociażby psychicznie się przygotować. Mnie nie dano tego czasu. Mama zachorowała nagle. Miałam niespełna dwadzieścia dwa lata, gdy dowiedziałam się, że ma alzheimera. Zawsze wydawało mi się to chorobą ludzi bardzo starych, a przecież mama nie miała nawet sześćdziesiątki. Fakt, urodziła mnie późno, tuż przed czterdziestką. Ale należała do tych życzliwie potraktowanych przez los, genetycznie nagrodzonych wiecznie młodym ciałem i duchem. Skąd więc ten alzheimer, no skąd? Przecież całe życie powtarzała, jakie to ważne, by ćwiczyć mózg nauką, dbać o siebie i stosować się do całej listy zadań specjalnych z dziedziny zdrowego życia. Lubiła życie, zabawę, śmiech. Los spłatał jej figla i pozwolił „zbałwanieć” wcześniej, niż można się tego było spodziewać. Zamknął ją w jej własnym świecie. Zatrzasnął za nią drzwi i już nigdy nie wypuścił. Chwilę później znalazłam się w podobnej klatce…

Najprawdopodobniej przeoczyłam pierwsze objawy jej choroby. Nie znałam ich, a po drugie, mieszkałam wtedy już kilkaset kilometrów od kraju i nie miałam pojęcia, że dzieje się coś niepokojącego. Matka zawsze była roztargniona. Często zdarzało się, że o czymś zapominała albo coś gubiła. Nie było więc dla mnie niczym dziwnym, że to się nasiliło. Natomiast zauważyłam taki moment, że przestała robić opłaty. Różnie to tłumaczyła — że jej zabrakło pieniędzy, że właśnie miała to zrobić, że pomyliła daty. Nagle pieniądze jakby zaczęły przeciekać jej przez palce, po prostu przestała je mieć. Emerytura nauczycielska — dwa i pół tysiąca złotych. Piętnaście lat temu to całkiem niezłe uposażenie. Co z tego, kiedy w dwa dni już go nie miała. I ja, jeszcze jako zagraniczna studentka, wysyłałam mamie, co tylko udało mi się tam uciułać. Byle tylko opłaciła czynsz. Musiałam pomagać finansowo, bo wiedziałam, że bez tego sobie nie poradzi.

W końcu stanęło na tym, że każdy mój przyjazd do rodzinnego miasta rozpoczynał się po prostu od chodzenia po tych miejscach, w których robiła zakupy i pytania, czy jest coś do uregulowania. Zwracałam długi w kiosku za papierosy, za ciuchy w butiku, za rzeczy niekoniecznie niezbędne do życia. Opłacałam z góry rachunki telefoniczne. Kosztowało mnie to wszystko sporo wysiłku. Mieszkając z koleżanką w hamburskim akademiku byłyśmy tak biedne, że chodziłyśmy w jednej zimowej kurtce. Pożyczałyśmy ją sobie wzajemnie. Gdy wkładała ją jedna, to druga nie miała w czym wyjść. Ale oczywiście słowem nie pisnęłam o tym w domu.

Przez kilka miesięcy… nie bardzo miałam co jeść. To prawda. Jedzenia nie kupowałam, bo najzwyczajniej w świecie nie miałam za co. Wszystko, co udało mi się zarobić, wysyłałam mamie. Stać mnie więc było wyłącznie na to, by ze dwa razy w tygodniu kupić sobie najtańsze spaghetti z ALDI i jeść na okrągło przez kilka dni z gotowaną, przecenioną marchewką. Dziś, gdy widzę taką potrawę, naprawdę skręca mnie z obrzydzenia. I od razu przestaję być głodna. Bardzo trudno o tym wszystkim mówić… Nie wiem, chyba jeszcze odczuwam złość na siebie za tę moją nadmierną odpowiedzialność, psychiczne uzależnienie, bezwolność.

Dzieci nie mogą brać odpowiedzialności za poczynania dorosłych. Chyba powinno się za młodu pobierać jakieś lekcje pomagania, by mieć w tym później umiar, dystans, by w dorosłym życiu umieć stawiać granice i zachować rozsądek. Wtedy — czułam się niejako zobowiązana. Rodzic był w potrzebie. I pomagałam — kosztem siebie. W tamtym czasie przyjęłam za oczywiste, że tak właśnie powinno się zrobić. Pomóc za wszelką cenę. Cała moja rodzina składała się tylko z dwóch osób: babci i mamy. Jak mogłabym którejkolwiek odmówić pomocy w trudnych chwilach? Skoro miałabym sposobność zmiany ich losu na lepszy, zrobiłabym to. Właśnie, gdybym miała możliwość. A przecież nie miałam. Starałam się więc ze wszech miar takie szanse na siłę stworzyć. Dziś patrzę na to z nieco innej perspektywy. Jednak dawanie i branie powinno mieć swoje granice…

Strach jest w życiu potrzebny. Wyzwala odruchy zapewniające bezpieczeństwo. Ale pomiędzy strachem a lękiem jest niewidzialna krawędź. I ja tę barierę przekraczałam. Wielokrotnie.

Do Niemiec wyjechałam tuż po maturze, mając w kieszeni zaledwie pięćdziesiąt marek, w głowie zaś marzenia, chęć do studiowania i pracy. Wierzyłam, że sobie poradzę w wielkim świecie. Tak bardzo chciałam, żeby babcia i mama były ze mnie dumne! To było celem nadrzędnym. Nie wiem, czy czasem podświadomie nie dążyłam do udowodnienia im, że zasługuję na miłość…

Od czasu zdiagnozowania matczynej choroby przyjeżdżałam do Polski kiedy tylko mogłam, z trudem godząc naukę i pracę. Mama, od której tak naprawdę byłam całkowicie psychicznie uzależniona, bezwiednie poddała się chorobie i to na tyle, że zmiany zachodzące w jej organizmie stały się dla mnie zauważalne. Nie mogłam o niczym innym myśleć, jeść, spać. Martwiłam się.

Matka zawsze była nerwową osobą, źle zorganizowaną, stale szukała kluczy, bezustannie coś zapodziewała. I ciągle była spóźniona do pracy. Nienawidziłam tego po prostu. O takiej mamie, która rano wstaje i robi kanapki do szkoły — mogłam zapomnieć. W wieku sześciu lat sama robiłam sobie śniadanko. Musiałam. Przez to, że ona zaspała, to i ja za późno wstawałam. Miałyśmy więc czas już tylko na to, żeby każda szybko zajęła się sobą. Do szkoły docierałam zdyszana, a ona podminowana. To było życie w ciągłej pogoni za wskazówkami zegara.

Teraz to ja byłam nerwowa. W przeciwieństwie do rodzicielki, umiałam jednak nazwać rzecz po imieniu i przynajmniej wiedziałam, dlaczego się tak irytuję. Po prostu nie radziłam sobie z sytuacją, przerastała mnie.

Nigdy nie liczyłam na to, że mama będzie na mnie czekała z ciepłym obiadem, gdy wracałam do domu. A tym bardziej teraz, gdy zaniemogła. Nastał taki czas w jej chorobie, że zaczęła kupować i znosić do domu milion rzeczy, ciuchów, przedmiotów. Zawsze coś gromadziła i wydawało mi się, że to jest po prostu związane z pozostałościami po czasach komunizmu, gdy w sklepach niczego nie było. Potem ludzie żyli z taką traumą, że muszą robić zapasy, bo nigdy nie wiadomo, kiedy coś się przyda. I poniekąd to rozumiałam. Ale czasy się zmieniły, a przyzwyczajenia nie. Kiedy mamę dopadła choroba, zbieractwo nabrało zastraszających rozmiarów. Mama chomikowała rzeczy potrzebne i niepotrzebne. Nie było mnie na miejscu, więc nie miałam jak tego kontrolować. Tymczasem ona pieczołowicie gromadziła, upychała po kątach wszystko, co tylko możliwe. Nawet nie chcę wiedzieć, skąd to brała… Niczego też nie wyrzucała. Przykład — stare rajstopy, które rzekomo można było jeszcze pocerować. Dziesiątki takich dziurawców walało się po domu.

W pewnym momencie zauważyłam, że mama chodzi w brudnych rzeczach. Nie prała ich. Nie używała pralki! Byłam wstrząśnięta skalą problemu. Połykałam łzy. Moja biedna mamunia… Nie umiałam zaakceptować nowego stanu rzeczy, zrozumieć, zmienić. Ale jak na dobrą córkę przystało, cierpliwie pomagałam, w czym tylko się dało. Po prostu przyjeżdżałam i brałam się do roboty. Sprzątałam, szorowałam, wyrzucałam, segregowałam, ogarniałam, co musiałam. Najpierw całe mieszkanie, żeby pod stertą zbędnych rzeczy dotrzeć do czegokolwiek. Potem zajmowałam się higieną osobistą rodzicielki. Przestała się nawet sama myć… To takie przykre, gdy sobie to wszystko przypominam. Ta moja mama, ta piękna, zadbana, zawsze wystylizowana kobieta. Mój niedościgniony wzór. Ideał. Jak silna zmiana nastąpiła w jej psychice w wyniku choroby, że nie panowała nad tym, co się w jej życiu teraz działo… Była nieświadoma tego wszystkiego, to pewne. Jakże bym mogła nie doprowadzić jej do porządku. Choćby siłą…

Byłam wściekła! To wszystko jej wina. Jednak wcale nie dbała o swoje zdrowie tak, jak mówiła. Zaczęło się od tego, że mama miała kiedyś usuniętą tarczycę. Wiele lat temu. Po operacji nigdy nie była na kontroli. Znała jakąś panią w aptece, która przez dziesięć lat sprzedawała jej ten sam hormon tarczycy. I to było całe dbanie o siebie w tej sprawie. A dlatego że ja też mam chorą tarczycę — niedoczynność, to wiem, że ten stan koniecznie należy kontrolować. I sprawdzam to co trzy miesiące. Na wszelki wypadek. Mama — nigdy tego nie zrobiła. Tymczasem nieleczona, niekontrolowana tarczyca może dawać straszne skutki. Oddziałuje na głowę, na wiele różnych narządów. Jak się później dowiedziałam, mogło to mieć też wpływ na jej późniejszą chorobę. Mama nie pomyślała o tym. Znowu nie pomyślała o mnie…

W pewnym momencie przyjechałam do domu i przeraziłam się. W mieszkaniu nie było nic. Nie było garnków, zastawy stołowej, porcelany, tylko jakieś pojedyncze książki. I kwiaty, które mama nade wszystko kochała. Gdy zobaczyłam, jak z lubością je podlewa, wzruszyłam się. Szok przyszedł, kiedy spostrzegłam, że robi to… olejem. Miałam dosyć. Czułam się bezradna wobec zastanej sytuacji. Cierpiałam. Jakby tego było mało, okazało się, że jest ogromny dług za mieszkanie i administracja zagroziła, że nam odbierze dach nad głową. Nie mogłam w to uwierzyć — jaki dług??? Przecież wysyłałam mamie pieniądze… Panie Boże, proszę, obudź mnie z tego snu… Z letargu wyrwałam się w momencie otrzymania ostatecznego pisma zawiadamiającego o wszczęciu egzekucji w przypadku nieuregulowania należności. W trybie pilnym. Kwota, jaką trzeba było zapłacić, przy każdym kolejnym zerze powodowała u mnie ucisk na tętnicy szyjnej. Wynegocjowałam warunki i wyjechałam. Ktoś musiał wziąć na siebie ten balast.

Nie bałam się pracy. W końcu od szesnastego roku życia zarabiałam pieniądze. Niezbyt duże, właściwie takie kieszonkowe. Ale zaprawę w boju już miałam. Sprawiało mi to frajdę. Po lekcjach chodziłam na jakieś promocje, sprzedawałam kosmetyki firmowe, dorabiałam w kasie klubu żużlowego itp. Byłam taką sprytną, obrotną dziewczynką i potrafiłam zadbać o siebie, zapracować. Nigdy nie dostawałam niczego za darmo. Więc tym bardziej teraz, za granicą, w obliczu wyzwania i choroby mamy, nie mogłam pozwolić sobie na lenistwo. Kto inny mógłby sobie poradzić, jeśli nie ja?

Zaciągnęłam się powietrzem. Wypełniło całe moje płuca. Oddech w życiu jest najważniejszy. To on zaczyna i kończy nasze życie. A ja właśnie musiałam zacząć nowe. Dorosłe.

Na rok, ze skrywanym w sercu żalem, zarzuciłam wymarzone studia. Musiały poczekać. Poszłam do pracy na cały etat, właściwie dwa. To było dwanaście tasiemcowych miesięcy. Pracowałam w niemieckiej restauracji i dorabiałam w cateringu. Praca niemal bez przerwy. Nie wiedziałam, kiedy dzień, kiedy noc. Zmizerniałam, przygasłam, dojrzałam. Ale miałam cel i zaciskając zęby, dążyłam do niego. A ilekroć zdarzało mi się zwątpić — spoglądałam na zdjęcie mamy. Tej zdrowej, pięknej, uśmiechniętej. Pomagało. I pracując w gastronomii, mogłam się przynajmniej za darmo wyżywić.

Dziękowałam Bogu za każdego zarobionego eurosa. I za napiwki. I za znajduchy. Udało mi się w tym czasie odłożyć tyle, że nie doszło do eksmisji. Dziś podziwiam siebie za to. Zuch dziewczyna! Zarabiałam wtedy na czarno prawie 4,5 tysiąca euro czyli mnóstwo pieniędzy. A nie było mnie nawet stać, żeby pójść do miasta na kawę z koleżanką… Niewiarygodne? Ja naprawdę byłam wtedy nastawiona na to, żeby spłacić te wszystkie nieszczęsne długi. Kursowałam co miesiąc do Polski z plecakiem pieniędzy. Wpłacając ostatnią ratę ze stu dwudziestu tysięcy złotych kosmicznego zadłużenia — mogłam być z siebie dumna. Udało się mnie, podfruwajce, zgromadzić tak ogromną kwotę. Ale jakim kosztem! Czy cena, jaką przyszło za to płacić, nie była zbyt wysoka? Dziś, gdy myślę o tym, jest mi siebie, tej małej, przestraszonej Oli po prostu żal. Wzięłam sobie na kark przeogromny problem i musiałam go dźwigać. Całkiem sama. Wtedy wiedziałam, że nie mogę zachować się inaczej. Poczułam balast odpowiedzialności za mamę. Ciężar gniótł każdego dnia i trudno było go dźwigać. Kwestią czasu był upadek na dno.

Jechałam jak zwykle metrem do pracy. Było tłoczno. Nagle zaczęłam odczuwać dyskomfort. Zupełnie bez powodu. Nie do końca umiałabym nawet powiedzieć, co to było. Drżały mi dłonie. Mimo woli. Były jak pod prądem. Próbowałam nad tym zapanować, ale było trudno. Schowałam je do kieszeni, ale wyglądało to komicznie, jakbym się drapała. Wydawało mi się, że wszyscy na mnie patrzą. To spowodowało uderzenia gorąca. Zaczęło mi brakować powietrza. Wypuszczałam je z siebie rytmicznie niczym rodząca kobieta: puf! puf!, ale w drugą stronę to nie działało. Nie miałam siły go nabierać. Jakby nagle coś wessało cały tlen i dla mnie go po prostu zabrakło. Atmosfera wokół zdawała się gęstnieć. Napierający tłum coraz bardziej irytował. Nie mogłam tego znieść. Poczułam silną potrzebę opuszczenia wagonu. Spojrzałam na koleżankę, która jak gdyby nigdy nic stała nieopodal, patrząc bezwiednie to przed siebie, to w telefon i tylko raz na jakiś czas posyłała w moim kierunku lekki uśmiech. Jakby w ogóle nie zauważała, co się dzieje. A przecież tłum w pociągu prawie nas zgniatał i tratował. Niby nikt mnie bezpośrednio nie dotykał, a jednak czułam na ciele oddech każdego z osobna. I spojrzenia pełne politowania…

Ścisk i brak powietrza zaczęły mi w pewnym momencie na tyle przeszkadzać, że nie dałam rady dłużej tego wytrzymać. Musiałam wysiąść. Nieważne było, która to stacja, i że powinnam była jechać dalej. Liczyło się tylko to, by natychmiast wyjść z tłoku. Zrobiło się niesamowicie duszno, serce łopotało mi jak flaga na wietrze. Już wiedziałam, że jeśli nie wysiądę, teraz, zaraz, już, to w tym momencie po prostu się uduszę. Jakaś niewidzialna siła coraz bardziej zaciskała mi pętlę na szyi. Nadciągał mój koniec i jeśli faktycznie miał nadejść, to nie przy tych wszystkich ludziach! Wybiegłam z pociągu, gdy tylko otwarły się drzwi. Po prostu musiałam! Koleżanka zdziwiona pojechała dalej. Nawet nie zdążyłam dać jej jakiegoś znaku. Powiedziałam potem, że zrobiło mi się niedobrze… Nie skłamałam. Tylko nie powiedziałam wszystkiego.

Nie zwróciłabym na to wydarzenie aż takiej uwagi, gdyby nie fakt, iż zaczęło mi się to przytrafiać częściej. Sytuacja w metrze powtarzała się. Raz miałam uczucie, że za chwilę zwymiotuję i będzie wstyd. Innym razem byłam pewna, że zemdleję i nawet nikt tego nie zauważy. Albo gorzej, podepcze mnie leżącą. Metro zaczęło mi się bardzo nieprzyjemnie kojarzyć. Do tego stopnia, że zaczęłam go unikać.

Znajoma po jakimś czasie zapytała wprost, czy czasem nie mam ataków paniki. Oczywiście, że nie miałam żadnych ataków! Obśmiałam temat i zbagatelizowałam go. Zrzuciłam wszystko na karb stresów związanych z chorobą mamy i nadmiernym przejmowaniem się wszystkim. Ale metrem przestałam jeździć. W końcu były jeszcze inne środki lokomocji. Niestety — w autobusach i tramwajach czułam się równie źle. Objawy były bardzo podobne. Zastanawiało mnie to, jednak nadal nic z tym nie robiłam. Po prostu zaczęłam chodzić pieszo, co zresztą było bardzo uciążliwe. Ale z dwojga złego wolałam to. Pół roku później byłam już całkowicie pewna, że coś z moim zdrowiem jest nie tak. Tylko jeszcze nie wiedziałam, co. Funkcja alarmu zdrowotnego chyba nie do końca zadziałała. A przecież o siebie dbam. Powinien był dzwonić jak na pożar, tymczasem on tylko błysnął po oczach małą lampką kontrolną.

W tej niewiedzy upływały mi kolejne miesiące, wypełnione bliżej nieokreślonym niepokojem. Nie miałam jednak ani czasu, ani ochoty, żeby się temu bliżej przyjrzeć. Moje myśli krążyły w okolicach rodzinnego miasta. Którejś nocy zadzwonili do mnie sąsiedzi z Polski. Dowiedziałam się, że mama chodzi właśnie po podwórku w samej koszuli nocnej i kapeluszu; swoim śpiewem obudziła wszystkich mieszkańców. Wiedziałam, że to już nie przelewki. Jej stan bardzo szybko się pogarszał. Mogłabym odmierzać to w tygodniach. W ciągu krótkiego czasu była już na tyle chora, że kompletnie nie zdawała sobie sprawy z tego, co robi, co się wokół niej dzieje. Nie ma leków na tę chorobę. Są jedynie takie, które łagodzą jej objawy. Ale trzeba je brać, a mamy nie miał kto przypilnować. Opłaciłam prywatną pielęgniarkę, która przychodziła, by pomóc przy różnych czynnościach i higienie. Poza tym zleciłam wszelkie dodatkowe badania, wykupywałam leki, jakieś zabiegi stomatologiczne etc. To też kosztowało, ale było niezbędne do jej godnego funkcjonowania. Mama potrzebowała już jednak całodobowej opieki.

Dzięki jej znajomym z zespołu szkół, gdzie kiedyś pracowała, udało się załatwić miejsce w ośrodku dla osób z alzheimerem. Czułam się rozdarta, jakby ktoś wyrwał mi kawał serca i wyrzucił na pożarcie. Mama zamieszkała w miejscu, które było dla niej obce, ale za to z pełną opieką medyczną. Nie wiedziałam, czy dobrze zrobiłam. Ale jakie ja miałam wyjście?… Martwiłam się bezustannie, czy będzie miała dobrą opiekę, czy aklimatyzuje się, czy w ogóle cokolwiek rozumie. Nie wiem, czy moje odczucia jakkolwiek pokrywały się z jej…

Wraz z chorobą mamy mój świat runął. Wtedy zdałam sobie sprawę, że skończyło się dzieciństwo. I zostałam z tym wszystkim całkiem sama. To ja musiałam teraz otaczać opieką mamę, a nie ona mnie. Taka chora, bezradna, bez świadomości, zależna od innych — wzbudzała we mnie autentycznie matczyne odruchy. Miałam wrażenie, że to ja jestem jej matką i starałam się ze wszystkich sił stworzyć jakiś azyl, w którym będzie bezpieczna. Nic więcej zrobić nie mogłam, choć człowiek zawsze będzie sobie wyrzucał, że może mógł jeszcze więcej…

Matczyna choroba rozwijała się w zastraszającym tempie. Przytłaczało mnie to. Nie wiedziałam, czego się jeszcze mogę spodziewać. W ciągu kilku miesięcy była już zupełnie inną osobą. Ja też. Z radosnej, dzielnej dziewczyny stałam się płaczliwa i zalękniona. Bałam się własnego cienia. Najoględniej mówiąc, psychika mi siadała. Płakałam już na każdym kroku. Właściwie bezgłośnie łkała mi dusza. To nawet nie były prawdziwe łzy. Tylko bezwiedne pociąganie nosem, kompulsywne wzdychanie zakończone szarpnięciem ramion. Wewnętrznie coś mną targało na samą myśl, że naprawdę nie wiem, co będzie dalej. Zaczęłam bać się każdego kolejnego dnia. I tego z mamą, i bez niej. Tymczasem z nią już nie było kontaktu. Nie wiedziała, kim jestem. Nie mogłam się już nawet wyżalić, jak bardzo mi źle. Ona żyła w swoim zamkniętym świecie, a ja w swoim, pełnym wątpliwości.

Rok później po raz pierwszy poczułam, co znaczy być bliską śmierci. To zapoczątkowało moje nawracające spotkania z uporczywymi napadami paniki oraz reakcją lekarzy na nie. Mieszkałam wówczas w akademiku. Dostałam ataku lęku, wtedy jeszcze niezdiagnozowanego. Byłam pewna, że to zawał. Piekła mnie cała klatka piersiowa. Zadzwoniłam na pogotowie. Przyjechało w ciągu kilku minut. Lekarz i pielęgniarz byli zaskoczeni, że otwieram drzwi, jak gdyby nigdy nic. Według nich nie wyglądałam na chorą, a tym bardziej na kogoś z zawałem serca. A przecież czułam się potwornie źle, miałam wszystkie fizyczne objawy świadczące o tym, że dzieje się ze mną coś bardzo niepokojącego. Drętwienie rąk, kłucia zamostkowe, silne duszności. Ja to odczuwałam, lekarz tego nie widział. Zbadał, stwierdził, że nic mi nie jest. Napomknął, że może mam po prostu gorszy dzień i stąd osłabienie, rozedrganie i prawdopodobnie zła interpretacja reakcji ciała na stres. Nie dopatrzył się u mnie żadnego problemu. Zalecił herbatkę uspokajającą, aby się wyciszyć. Nie umiał mi inaczej pomóc. „Porada” lekarska jak, nie przymierzając, od mojej babci. Poczułam ze strony ekipy medycznej może nie tyle lekceważenie, co zbagatelizowanie problemu mojego złego samopoczucia.

Kiedy następnego dnia ataki znów się pojawiły, nie miałam śmiałości niepokoić lekarzy swoim urojonym zawałem tudzież innym fizycznym objawem jakiejś rzekomej choroby. A z drugiej strony — cały czas chodziłam z komórką w dłoni. Ustawioną tak, by w ostateczności jednym kliknięciem móc natychmiast ponownie wezwać pogotowie. Musiałam przecież ratować swoje życie w sytuacji zagrożenia. Rozrywający mnie od wewnątrz lęko-ból stawał się większy w momencie, gdy zaczęłam zdawać sobie sprawę, że nie otrzymam wsparcia od lekarzy. Nie potrafili przecież pomóc. Mogłam umrzeć w każdej chwili. Sama łapałam się na takim bezsensie, że wmawiałam sobie, iż muszę mieć ten telefon, aby zadzwonić po lekarza. Jednak wiedziałam, że on przyjedzie i wcale nie rozwiąże problemu mojego umierania. Chodziłam więc z kubkiem herbaty i lekarstwami na uspokojenie, sprawdzając co chwilę, czy czasem nie rozładowała się bateria telefonu. Kuriozalna sytuacja. Samonapędzająca się spirala strachu. Potem zaczęłam się bać, że znowu ta sytuacja się przydarzy. I to był już strach przed odczuwaniem tamtego strachu przed umieraniem. Nie mogłam ot tak, wyzionąć sobie ducha. Miałam dla kogo żyć. Mama mnie potrzebowała. Nawet jeśli nie była tego świadoma.

Organizm nie jest niezniszczalny, czasem po prostu „siada”, nie mogąc udźwignąć piętrzących się problemów i awarii. Ja już byłam niemal na kolanach i dzieliły mnie chwile od tego, by paść na pysk i więcej nie powstać.

Ogólne osłabienie, bezsenność, nerwowość — według lekarza rodzinnego to było przemęczenie. Kazał odpoczywać, unikać stresów. Jego wytyczne absolutnie nie ulżyły mi w cierpieniu. Co z tego, że stosowałam się do zaleceń, skoro nic nie pomagało. Zaczęłam podejrzewać u siebie depresję. W końcu zdecydowałam się na poradę psychiatry. Przebłyski, że mogę stracić zmysły tak jak moja rodzicielka — wprowadzały niezdrowy popłoch w moje życie. Sama na własne oczy widziałam, jak szybko może postępować choroba. A jeżeli jestem skażona genetycznie? Jeśli również postradam rozum? Nie było czasu na zastanawianie się. Może w Polsce to wstyd, ale na Zachodzie ludzie chodzą na takie rozmowy. Psychiatra to też lekarz. Pomoże. I poszłam. Pierwsze, co tam zrobiłam, to mimo woli… rozpłakałam się. Co mnie zresztą zdziwiło. Żeby tak w biały dzień, bez alkoholu, przed obcą osobą pozwolić sobie na taką reakcję plus zwierzenia? Nie kontrolowałam tego, po prostu stres znalazł ujście. Wstydziłam się swojej wylewności, ale nie umiałam zahamować potoku smutku. Medyk uspokoił, dał leki. No i zaczęła się jazda!

Po zażyciu w domu pierwszej dawki przez osiem godzin siedziałam nieruchomo. Wgapiałam się w pilota jak sroka w gnat i zastanawiałam, w jaki sposób wyłącza się telewizor. Nie wiedziałam, która to prawa, a która lewa ręka i co zrobić, żeby któraś z nich raczyła się unieść. Właśnie. Gdzie góra, a gdzie dół? I co to jest pilot? Odstawiłam pigułki od razu po tym seansie dobroci u psychiatry. Chyba jednak moja choroba nie była depresją, skoro lek na mnie nie zadziałał jak trzeba, a wręcz wzmógł nasilenie lęku. Czułam się zdrowsza na samą myśl o ewentualności ponownej wizyty u tego lekarza. Już tam więcej nie poszłam.

Podjęłam kolejną próbę reanimacji mojej rzeczywistości, tym razem u psychologa. Pani była beznadziejna, chyba dopiero po studiach; nadawała na zupełnie innej fali. Trajkotałam swoje, a ona jakby mnie w ogóle nie słuchała i opowiadała swoje. Sypała regułkami, każdą definicję omawiała naukowym językiem, przepraszając, że jeszcze myli nazwy. Podziękowałam za kolejną wizytę. Następny psycholog też nie wniósł niczego szczególnego w moje życie. Stwierdziłam, że na pewno mam problem zdecydowanie odmiennego typu niż natury psychicznej, żaden bowiem z tego rodzaju specjalistów nie potrafi mi pomóc. Ani psychiatra, ani psycholog. Nikt inny nie przyszedł mi wówczas do głowy. Znalazłam się w sytuacji bez wyjścia. Źle się czułam, coś mi dolegało i nie wiedziałam, co. Na pewno miałam raka albo inną śmiertelną chorobę i stąd takie dziwne objawy. Jednak seria podstawowych badań krwi nie wskazywała na żadne zaburzenia w organizmie. Byłam więc chora na coś innego i bynajmniej nie była to choroba lokomocyjna. Zagadkowa sprawa…

Choroba mamy sprawiła, że zaczęłam się mocno zastanawiać nad sensem wszystkiego. Mojego zaangażowania w to, co dotychczas robiłam, moich starań o cokolwiek. Po co to wszystko, skoro mama odchodzi?… Dla kogo więc mam tak się starać? No i jeszcze ja, bo przecież też, jak widać, nieuchronnie zbliżałam się do śmierci. Na pewno mam jakiś zwichrowany genotyp. Czas położyć się i czekać na śmierć. Ale została jeszcze babcia. Nie wypada leżeć, gdy prawie siedemdziesięcioletnia staruszka „stoi”…

Zasadniczo moja sytuacja rodzinna od zawsze była dość skomplikowana, by nie powiedzieć — inna niż u wszystkich. Miałam tylko jedną babcię. Tę od strony ojca. Babcia była tylko o sześć lat starsza od mojej mamy. Każdy, ktokolwiek to usłyszał, zaczynał w myślach szybko liczyć i zastanawiać się, jak to możliwe. Ano tak. Moja mama, 36-letnia kobieta, rozwódka, zaszła w ciążę z… dwudziestotrzylatkiem. Nigdy nie stworzyli związku. Ojciec mnie nie zaakceptował, za to jego matka — owszem. Bezwarunkowo. Tata do ojcostwa nie dojrzał nigdy.

Babcia pokochała mnie miłością bezgraniczną. Z wzajemnością. Dostała wnuczkę będąc lekko po czterdziestce i nie wstydziła się tego. Nasze kontakty były częste, intensywne, prawdziwe. I takie są do dziś. Co nie oznacza, że babcia zaprzyjaźniła się z moją mamą. Wręcz przeciwnie. Pomimo zbliżonego wieku nie pałały do siebie sympatią. Co dziś w pewnym stopniu potrafię zrozumieć. Ja umiałam w tamtym czasie rozgraniczyć miłość do babci i do mamy. Dla mnie ich animozje nie miały najmniejszego znaczenia. A i one raczej nie dawały mi ich odczuć. Dla mojego dobra robiły wiele rzeczy wspólnie i potrafiły tak zorganizować ten czas, abym nie czuła ich wzajemnej antypatii. I szanuję je za to.

Babcia to moja dobra siła. Tym bardziej było mi nieludzko przykro, gdy mocno przeżywała moją chorobę. Nie rozumiała jej, więc tylko płakała w słuchawkę na wieść, że nie przyjadę do Polski na święta, gdyż znowu mi się pogorszyło i nawet nie mogę wyjść z domu. I ona, biedna, wybierała się w tysiąckilometrową podróż za granicę — abym nie była z tym wszystkim sama… Przygniatała mnie ta niemoc jeszcze bardziej.

Moja tajemnicza fobia nasiliła się do tego stopnia, że nie byłam w stanie zapanować nad chorobą, znosić jej obecności w codziennym życiu. To już nie było sporadyczne podenerwowanie w miejscu publicznym, tylko życie w nieustającym lęku. Bałam się czegoś nieprzerwanie. Najbardziej tego, że zwiastuny zawału serca znowu się przytrafią. Wtedy jeszcze nie odbierałam tego w oczywisty sposób. Po prostu określałam to tak, że COŚ dziwnego się ze mną dzieje. Najgorsze, że jeszcze nie wiedziałam, że się boję. Odczuwałam tylko nieokreślonego rodzaju napięcie, stres, rozdrażnienie i jakby oczekiwanie nie wiadomo na co. Wszystko mnie irytowało.

Kumulacją tej choroby są ataki paniki. Ciekawa sprawa, że inni cierpiący na agorafobię również początkowo nie wiedzą ani na co konkretnie chorują, ani że można to leczyć. Niemal wszyscy uważają też, że to konkretne miejsca wywołują u nich chorobę. Dlatego chorujący na agorafobię starają się unikać tych miejsc, żeby nie doprowadzać do sytuacji, w których musieliby skonfrontować się z chorobą. U mnie było to na początku metro, potem sklepy.

Agorafobia ma mnóstwo dróg, by przedostać się do ludzkiego umysłu. Każdy chory lub zagrożony tą chorobą może mieć inne objawy, inny towarzyszący temu strach. Niemniej wszystko dzieje się w sferze obawy przed czymś. Ja do dziś potwornie boję się dwóch rzeczy. A mianowicie, że umrę lub że stanie mi się coś, nad czym nie będę mogła zapanować. Na przykład zemdleję na przystanku autobusowym lub gdzieś w centrum miasta. I wszyscy zobaczą mnie taką słabą, wymagającą pomocy i niepanującą nad swoim ciałem i umysłem. Już widzę nad sobą okropny, litościwy wzrok, którego nie znoszę. Nawet nie chcę sobie tego uczucia wyobrażać, przypominać. Ja po prostu nie jestem w stanie nawet teraz o tym myśleć.

Kiedyś bardzo lubiłam, gdy litowała się nade mną mama lub babcia. Wystarczyło, że rozbiłam sobie kolano. Wiadomo — upadłam, płakałam, byłam biedna i nieszczęśliwa. W takim momencie otarcie łez przez kochane kobiety powodowało cudowne uleczenie i psychiczne opatrzenie odniesionych ran. Ale to było dawno i w zupełnie innych sytuacjach. Wtedy mi to nie przeszkadzało. Obawa przed współczuciem uaktywniła się trochę później, aczkolwiek byłam jeszcze dzieckiem. Teraz nie znoszę litości i dawania mi do zrozumienia, że sobie z czymś nie radzę lub nie mam na coś wpływu…

Daleko idące zmiany w organizmie muszą być czymś zapoczątkowane. Wszelkie negatywne wspomnienia z dzieciństwa mózg przechowuje w ciele migdałowatym, odpowiedzialnym za pamięć długotrwałą. Umiejscowione jest ono w płacie skroniowym. Strach oraz gniew, czyli najgorsze emocje, siedzą tam niczym diabeł z zakręconym ogonem i tylko czekają na moment, by się wydostać na światło dzienne. Złe wspomnienia z okresu dzieciństwa powodują, że już jako osoby dorosłe staramy się nie dopuścić do pewnych zdarzeń. Boimy się ich. Świadomie lub podświadomie.

Agorafobia przez długi czas kojarzyła mi się jedynie ze strachem przed otwartą przestrzenią i nijak nie powiązałabym tego z czymkolwiek innym. Nazwa pochodzi od słowa „agora” czyli rynek, więc nie byłam w błędzie. Tymczasem to cały zespół lęków odnoszących się do bardzo szeroko pojętej przestrzeni publicznej, tłumów, przemieszczania się z miejsca na miejsce, ale i… umierania. Odczuwanie strachu przed podróżowaniem środkami komunikacji, lęk z powodu niemożności natychmiastowego znalezienia się w bezpiecznym miejscu — to kolejne lęki z grupy agorafobicznej. U mnie emocjonalne napięcia przenikały się, łączyły w zależności od sytuacji, w jakiej się znalazłam. Ale to wciąż była agorafobia — lękowe schorzenie występujące pod najróżniejszymi postaciami.

Gdybym wiedziała to wszystko, co teraz wiem — być może w jakiś magiczny sposób zespoliłabym ze sobą fakty. Połączyłabym to, co od bardzo długiego okresu działo się ze mną — z tym, co na ten temat mówiła nauka. Ale wiedza przyszła wiele lat później. Do tego czasu nie umiałam nawet określić, co ze mną jest nie tak. W żaden sposób nie powiązałam swoich napadów duszności i innych objawów z jakąś abstrakcyjną agorafobią. A ona ukradkiem wprowadziła się do mojego życia na stałe. Stanowiłam już tylko tło dla jej obecności. Rozpanoszyła się wszędzie. Bliżej nieokreślone lęki towarzyszyły mi nie tylko w drodze do pracy, ale i w pracy, i w szkole. Ha, ja jeszcze nawet nie zdawałam sobie sprawy, że to stany lękowe. Wciąż mówiłam, że COŚ niedobrego się dzieje. I to COŚ doprowadzało mnie małymi krokami do załamania nerwowego, ponieważ żaden lekarz, do którego się zwracałam, nie widział tego, co widziałam ja. Może mieli mnie za symulantkę, może źle tłumaczyłam, co mi dolega. Tak czy siak, byłam poza nawiasem opieki zdrowotnej. Pozostało zaakceptować ten stan rzeczy i udawać, że wszystko u mnie w porządku. Wahadło zostało wprowadzone w ruch. Nakładałam maski. Żyłam jakby obcym, nie swoim życiem.

O ile depresja wychodzi już z ukrycia i to niejako na prowadzenie, o tyle inne choroby — fobie, stany lękowe — są bardzo daleko w tyle. Depresja zdaje się modna. Wiele osób stwierdza: ech, mam depresję!, określając tym swój gorszy dzień. Podczas gdy tak naprawdę to poważna choroba i nieleczona może mieć katastrofalne skutki. Ale mówi się o niej. Dzięki temu przestaje być tematem tabu. Schizofrenią czy agorafobią lepiej się nie chwalić. O etykietkę wariata bardzo łatwo. A to z pewnością nie ułatwia życia. Oczywiście wielokrotnie zastanawiałam się, czy czasem nie mam choroby psychicznej. Byłam wcześniej fajną osobą, a tu nagle stałam się jakimś totalnym freakiem, który nie wiedzieć czemu boi się po prostu wyjść po chleb. Życie w takim stresie było niewiarygodnie trudne. Brakowało jeszcze tylko wyrzucenia mnie poza nawias społeczeństwa. Przecież byłam dziwna…

Ludzie częstokroć negatywnie reagują i odsuwają się od osób chorych. Dlaczego? Przeważnie z niewiedzy. Nikt z mojego otoczenia, rodziny, przyjaciół, znajomych z którymi rozmawiałam na ten temat — nie miał nigdy wcześniej do czynienia z agorafobią. Nie umieli więc zrozumieć moich zachowań, a tym bardziej pomóc mi. Nie zainteresowali się tym. Nie pokusili o zgłębienie problemu. Zwierzałam się, że źle się czuję i że coś dziwnego rozgrywa się we mnie. Nie wierzyli mi. Uważali, że przesadzam albo nawet zmyślam. Może to się też brało z tego, iż zawsze byłam bardzo śmiałą, otwartą osobą. Pierwsza do tańca, pierwsza do pomocy, pierwsza, gdy trzeba było zażartować lub spsocić coś. Już jako dziecko miałam opinię zwariowanej dziewczynki z najdzikszymi pomysłami na całej ulicy. Dziś pewnie nazwano by to ADHD. Wtedy mówiono na mnie „żywe srebro”. Nikt o takiej osobowości, pędzie do życia wśród ludzi, nie mógłby mieć w dorosłym życiu agorafobii! To przecież niemożliwe. Byłam z tych, co to postrzegane są jako zawsze radzące sobie. I poniekąd tak było. A nawet jeśli nie, to umiałam stwarzać pozory. Przybierałam pozę wojownika i tym tempem kroczyłam. Znajomym wydawało się, że jestem silna, twarda. A ja, bidulka, w środku ledwo się przecież trzymałam.

W tamtym chorobowym czasie dowiedziałam się, ilu mam przyjaciół. Wykruszali się jeden po drugim. Do dziś pozostali przy mnie już tylko ci z prawdziwym, otwartym, szczerym sercem. Kiedy dawałam wspomniane sygnały, że bardzo się boję i chciałabym pogadać, poradzić się, poużalać czy cokolwiek — to ci moi pseudoznajomi przeważnie zaczynali mówić o sobie, o swoich jednostkach chorobowych. Nagle wszyscy coś „mieli”. Pochorowali się jak na zawołanie! Chyba myśleli, że łącząc się w bólu i mówiąc: patrz, a ja mam to i jakoś żyję, ulżą mi w cierpieniu. Ale to tak nie działało. Opowiadając o swoich problemach wcale mi nie pomagali. Nie chciałam licytować się, kto ma w życiu gorzej, komu ciężej. Chciałam się jedynie podzielić swoimi troskami i znaleźć na nie cudowne lekarstwo. Szukałam też potwierdzenia, że jednak to wszystko dzieje się ze mną naprawdę, a nie tylko w mojej głowie. Nie uroiłam sobie tego! Kończyło się na tym, że to ja musiałam wysłuchiwać innych. Nie było żadnej informacji zwrotnej, znaku, że cokolwiek z tego, co mówiłam — dociera do nich. Nie reagowali, tylko wciąż kłapali o sobie.

Niepoznanie mojej choroby, a jednocześnie mówienie, że nie ma powodu, żeby się bać albo że to żaden problem, doprowadzało mnie do szewskiej pasji. I mówienie mi tego ciągłego, bezcelowego: nie bój się! nie bój się! Nienawidziłam tego. Jakby to było takie proste, to bym się nie bała. Nawet bez tych rad. To tak, jak mówić do zapłakanej osoby będącej w żałobie: nie płacz! No jakże nie płakać, przecież nad tym się nie zapanuje. To płynie z człowieka samo, z wnętrza. Podobnie było z moim strachem. Przecież go sobie sama nie zaplanowałam. Banalizowanie tego, co dla mnie było granicą życia i śmierci, wyciąganie mnie na siłę z domu, a bywało że i podstępem, albo dawanie złotych rad, które niczemu nie służą, a tylko potęgują moją złość — było najgorsze. Sama wiem, że można osobę typu „wujek dobra rada” autentycznie znienawidzić. Czułam się więc w tym tłumie bardzo samotna i wciąż niezrozumiana, by nie powiedzieć — ignorowana. Ilekroć starałam się cokolwiek o swojej chorobie wspominać, choćby sporadycznie, zamykano temat. Wreszcie, zawstydzona, przestałam. Tkwiłam w samym środku niczego. I miałam tego dosyć.

Tymczasem choroba całkowicie przejmowała nade mną władzę. Nie umiałam się z nią porozumieć, wynegocjować, żeby atakowała tylko w weekendy lub nie robiła mi wstydu na ulicy. Mogłaby przecież uaktywniać się wtedy, gdy nikt nie widział! Ona jednak była nieugięta. Robiła ze mną co chciała, kiedy chciała i w miejscach pełnych ludzi. Nie byłam tym zachwycona. Choroba dawała o sobie znać już nie tylko w środkach transportu. Zaczęło dochodzić do ataków w różnych miejscach, choćby na przejściu dla pieszych. Czułam się z tym potwornie. Zmieniało się światło z czerwonego na zielone, przechodnie ruszali przed siebie. A ja zatrzymywałam się w połowie drogi i ani drgnęłam. Byłam tym poirytowana. Nie potrafiłam przekroczyć pasów, przejść z jednej strony na drugą, gdyż ubzdurałam sobie, że umrę w tym tłumie. Ludzie mijali mnie, potrącali, czasem popchnęli. Sterczałam jak kołek. Wewnątrz przeżywałam katusze. Oczyma wyobraźni widziałam już, jak zmienia się światło, a ja, taka przyrośnięta do „zebry”, zostaję rozjechana przez ruszające samochody. Światło sygnalizatora pulsowało, a wraz z nim mój strach. Bezimienny strach przed śmiercią…

Choroby psychosomatyczne wciąż są bardzo wstydliwym tematem i społeczeństwo spycha je na margines. W Polsce wśród chorych wciąż pokutuje wstyd przed leczeniem. Wstyd mieć swojego terapeutę, psychologa, psychoanalityka. Na pewno wybór tego właściwego jest trudny. Wiem, że mało skuteczni w leczeniu agorafobii są terapeuci niewyspecjalizowani, niemający doświadczenia w pracy z lękami, fobiami, paniką. Nie warto iść do byle jakiego lekarza. Warto poszukać obeznanego z tą dziedziną. Sama miałam nieszczęście trafiać do tych mniej zorientowanych w temacie i dlatego tak długo trwało u mnie wyjście z choroby. Pomijam już to, że ich mało trafne diagnozy rodziły we mnie dużą frustrację. No, ale wtedy jeszcze nie wiedziałam tego, co wiem dziś. Dlatego uważam, że trzeba podjąć nawet kilka prób znalezienia fachowca. Absolutnie nie brać pierwszego lepszego.

Ogromnie też żałuję, że psychiatrzy prawie nigdy nie proponują terapii alternatywnych, a jedynie leczenie lekami, które, jak już wiem — nie są dla każdego i nie dają takich efektów, jak by się oczekiwało. Czyli tylko tłamszą chorobę, a po ich odstawieniu ona wraca. Dziś wiem, że nie na tym powinno polegać leczenie. Bardziej pomoże pobyt w jakiejś klinice niż psychotropy. Podobne jak przebywanie na łonie natury, w górach, nad morzem, do tego medytacja — to zrobi nam zdecydowanie lepszą „robotę”. Mózg i dusza bardziej na tym skorzystają niż po zażyciu sporych dawek farmakologicznych nowinek. Tabletka nie jest magicznym rozwiązaniem problemu, będę to podkreślać jeszcze wielokrotnie.

Nim zaczęłam zdawać sobie sprawę z tego, iż jest to dolegliwość psychosomatyczna — ostro wzięłam się za szukanie pomocy w medycynie niekonwencjonalnej u różnego typu znachorów, bioenergoterapeutów. Brakowało chyba tylko wizyty u szeptuchy z Pratulina. Nie pomogło nic. Energoterapeuci nie wyleczyli mnie, ale na pewno dali mi bardzo dobrą energię. Jakieś wyciszenie. Ukojenie. Oni mieli bardzo pozytywne wibracje i w tamtym momencie mogłam tego potrzebować. Takiej dobrej informacji zwrotnej, zamiennika zwykłego ludzkiego, dobrego słowa. Mimo że mnie to nie uleczyło, poczułam się trochę lepiej. Ataki zelżały. Choroba jakby przycichła.

Rozdział II

W domu brud. Śmierdząca kuweta, miauczący kot, ufajdany pies. Włosy tłuste. Lodówka straszyła pustkami. Minęło kilka dni chronienia się pod kołdrą. Przyszedł czas, że w końcu musiałam się spod niej wyczołgać. Coś z tym wszystkim trzeba było wreszcie zrobić. Byłam w kiepskiej formie. Już tyle razy w życiu umierałam, że było mi naprawdę wszystko jedno. A to był właśnie jeden z tych momentów, w których człowiekowi właściwie nie robi różnicy, w jaki sposób opuści ziemski padół.

Mama od dłuższego czasu przebywała w ośrodku, a ja w swojej szwabskiej rzeczywistości próbowałam normalnie funkcjonować pomiędzy atakami choroby. Okiełznać nienazwaną, nierozpoznaną agorafobię — to nie taka prosta rzecz. Nosiłam w sobie tykającą bombę, która tylko czekała, żeby wybuchnąć. Problem nie polegał na tym, że nie wiedziałam kiedy, ale — że może ona wybuchać co krok.

Tego dnia mózg zdawał się mniej wydajny i wikłał mi rzeczywistość. Nie oszczędzał mnie. Każda najprostsza czynność, którą człowiek wykonuje automatycznie, mnie sprawiała niewyobrażalną trudność. Co zrobić? Najpierw umyć zęby czy wziąć prysznic? Wypić kawę czy wyprowadzić psa? Co będzie mniejszym stresem? Mózg działa automatycznie. Niech on zdecyduje. Tak jak człowiek bez zastanowienia ubiera się, oddycha, tak dla mnie było to nie lada wyczynem. Depresyjne nastroje nie odpuszczały. Zmieniłam szlafrok na dres, naciągnęłam na głowę kaptur. Trzęsłam się z zimna, choć za oknem słońce świeciło tak, że mogłam przypuszczać, iż nieźle dogrzewa. Dołożyłam dwie warstwy ubrań. Otworzyłam okno. Zderzenie świeżego powietrza z fetorem we wnętrzu mieszkania wywołało u mnie odruch wymiotny. Za dużo dobrego naraz. Do ekwipunku dodałam okulary słoneczne i tak zaopatrzona w „kombinezon” chroniący mnie przed światem, postanowiłam wyjść do sklepu po mleko. Koty chciały żyć. Ja niekoniecznie. Miałam ochotę zrobić sobie bezpowrotny urlop od życia. Tak na poważnie. Jedyną sprawą, jaka mnie od tego skutecznie odwodziła, były moje zwierzaki.

Jestem psiarą, ale i koty kocham niesłabnącą miłością. Zawsze na ulicy zatrzymam się, pogłaskam, utulę, choćby był nie wiem jak parszywy. Jakże bym śmiała nie dbać o swoje własne? Zwierzęta dają mi siłę. I zawsze tak było. W najtrudniejszych chwilach mogłam wtulić się w ich sierść, znaleźć spokój i dobrą energię. Pomagają mi bardzo do dziś. Są odpowiedzią na skołatane nerwy. Bardziej to ja ich potrzebuję aniżeli one mnie. Nie miałam więc wyboru, musiałam wyjść z domu po cokolwiek do jedzenia dla nich. O zwierzęcej karmie nie mogło być mowy. Takie rzeczy tylko w zoologicznym lub hipermarkecie, ale niech mnie Bóg broni przed tym diabłem!

Ataki coraz częściej dopadały mnie w dużych sklepach. Hipermarkety teoretycznie do dziś są dla mnie piekłem. Chodzę, kiedy muszę. Ale teraz już sobie z tym radzę. Wcześniej bywało ciężko. Do tego stopnia, że na jakiś czas przestałam robić zakupy. Chyba że sytuacja była podbramkowa, a nie miałam kogo poprosić o przysługę. I tak było właśnie wtedy. Po kilku gorszych dniach zmuszona byłam pójść po sprawunki sama. Przeczesywałam więc w myślach teren w poszukiwaniu samoobsługowego „wroga”. Należało go ominąć. Żaden hangar wielobranżowy nie wchodził w grę. Trzeba było znaleźć miejsce najbardziej bezpieczne. Padło na „Sklep cioci Emmy”. Zwykły, malutki, osiedlowy. Parę kroków od domu. A jednak poważnym problemem było pokonanie kilkudziesięciu metrów. Próg domu, niczym betonowa zapora, skutecznie oddzielał mnie od problemów. I teraz miałam wyjść poza tę własną, małą strefę bezpieczeństwa. Znowu z miłości musiałam zrobić coś wbrew sobie. W końcu nie pierwszy raz uczucie sprawiało, że byłam w łańcuchu potrzeb na samym końcu.

Miliony ludzi działa bezrefleksyjnie. Każdego dnia. Ja również. Pod warunkiem, że nie dopadnie mnie ta niezwykła umysłowa MOC komplikowania sobie życia. Atak paniki to bardzo realistyczne wrażenie, że odchodzi się z tego świata. Po prostu umiera się z pełną tego świadomością. Ciało się trzęsie lub nieruchomieje, myśli wirują, nie ma się na nic wpływu, człowiek nie wie, co się z nim dzieje. Tego nie da się opisać. I wcale nie jest prawdą, jakoby można było przyzwyczaić się do ataków. Lęk za każdym razem był równie silny, a ja bałam się już na samą myśl, co będę przeżywać, gdy nadejdzie. To niewyobrażalne piekło.

Próbuję sięgnąć pamięcią, jak często przytrafiały mi się w tamtym czasie napady paniki. Dwa razy dziennie, raz w tygodniu, raz na dwa miesiące… Różnie. Nie byłam w stanie ich przewidzieć. To się po prostu działo. Dopadało mnie znienacka. Aczkolwiek dziś już wiem, jakie są pierwsze sygnały. Wtedy kompletnie ich nie zauważałam. Wyczuwałam jedynie MOMENT, gdy stan permanentnego zalęknienia otulał mnie już swoimi mackami. A przecież znaki mogłabym odczytać na długo przedtem. Gdybym umiała.

Po kilku dniach leczenia wspomnianego strachu pod kołdrą wyszłam do sklepu po jedzenie dla zwierzaków. Pech, bo „Sklep cioci Emmy” był zamknięty. Chciałam zawrócić, ale wizja zagłodzenia czworonogów nie pozwoliła mi na to. Trzeba było więc dotrzeć do jakiegokolwiek innego obiektu handlowego. Nie taki był plan. Jak ja takich niespodzianek nienawidziłam! Gdzieś pomiędzy żywopłotem a skrzyżowaniem dopadło mnie pierwsze ostrzeżenie: nie idź! Bieg wsteczny. Ponowne oszacowanie sytuacji. Musiałam dotrzeć do sklepu! Myśl przewodnia tego spaceru: w domu skamląca z głodu zwierzyna. Ja nie będę jeść, ale one — tak.

Odzyskać spokój, odzyskać spokój… Mózg się upewnił, że wszystko okay. Puściłam się pędem, byle mieć to już za sobą. Robiłam długie kroki. Powtarzałam sobie: idę, nic mi nie jest, idę, wszyscy się już na mnie gapią, ale idę. Zawróciłam! Nie byłam w stanie. Przeszkadzały mi nawet dziury w chodniku. Wciąż rozmyślałam, jak to będzie w tym sklepie. Czy duży, czy mały, gdzie stoi kasa, gdzie jest półka i jak daleko będzie do wyjścia. Ani się obejrzałam, gdy nogi zaprowadziły mnie wprost do domu. Dopadłam drzwi. Już było bezpiecznie.

Drzwi. Człowiek przez nie wchodzi i wychodzi. Zamyka. Otwiera. Zaprasza ludzi bądź odgradza się od nich. Człowiek musi mieć swoje drzwi. Własne. Takie, o których może decydować, czy zostaną półotwarte czy zatrzaśnięte. Drzwi do serca, do domu, do szczęścia, do miłości. Drzwi są elementarną, nieuświadomioną potrzebą każdego człowieka. Za nimi mogą się dziać niewyobrażalne rzeczy.

Przepłakałam godzinę. Moje sierściuchy miały mnie chyba dość. Byłam bardzo złą, głodzącą je panią. Do licha, co je obchodził mój lęk? Ale ukryć się, zniknąć, to był w tym momencie mój cel. Czułam się jak zaszczuty szczur, który tylko czeka, by czmychnąć jak najszybciej przez labirynt i schronić się w bezpiecznym miejscu. Wbrew sobie utrzymywałam siebie w jakimś nieokreślonym napięciu. Byłam tym przygnębiona. Teoretycznie mogłabym wziąć Valium albo przesmarować gardło wódką, żeby otumanić strach, tylko jaki by to miało sens? Nie rozwiązałoby problemu. Druga sprawa, że raczej nie pijam alkoholu, ponieważ się boję, że mógłby jeszcze bardziej przejąć nade mną kontrolę. A przecież muszę mieć na wszystko baczenie.

Miałam niepewną konstrukcję psychiczną, niczym chwiejący się most. I pretensje do siebie, że nie umiem sobie pomóc. Nie byłam już pewna, czy chorowały myśli czy ciało. Cierpiałam. Podjęłam tego dnia ostatnią próbę i zdecydowałam się pojechać do nieszczęsnego hipermarketu samochodem. Zanurzałam się w czeluściach niepokoju. Mięśnie napinały się. Oczy traciły ostrość widzenia. Rozmazana plama. Odpływałam, jak gdybym założyła na nos okulary ze zbyt grubymi szkłami. Ból głowy pojawił się automatycznie. Traciłam równowagę. Ale jechałam. Ostatkiem sił dotarłam do sklepu. Biegłam przez galerię handlową w obawie, że za chwilę nastąpi jakiś kataklizm, który uniemożliwi wydostanie się na pobliski parking. Tam już było blisko do samochodu. Musiałam zdążyć przed szczytowym punktem napięcia. Intuicja mnie nie zawodziła.

Supermarkety to miejsca, w których potrzeba dużo czasu, żeby z nich wyjść. Zanim przemierzy się cały obiekt, by stanąć przy kasie, zanim zapłaci się za zakupy, to jednak trochę trwa. Załóżmy, że dopadnie nas nagły przymus opuszczenia budynku. I co wtedy? Nawet jeśli rzuci się zakupy i spróbuje natychmiast ewakuować, upłyną minuty. W agorafobii wydłużają się one w nieskończoność. Można w tym czasie umrzeć, a przecież śmierci boję się wyjątkowo. Robi się więc wszystko, by do niej nie dopuścić. To nie to, co maleńkie osiedlowe sklepiki w stylu „Sklep cioci Emmy”. Tam nic mi nie grozi. Wchodzę i od razu przed nosem wyrasta lada z kasą. Za mną, na wyciągnięcie dłoni, są drzwi. Wystarczy przez nie przejść. W każdej chwili mogę się odwrócić na pięcie i po prostu wyjść. Nic nie stanie na drodze, nie zatrzyma. W czasie ataku paniki wydostanie się z takiego zagrożonego terenu nie będzie trudne. Trzeba już tylko przeczekać napad lęku w jakimś kątku za rogiem albo gdzieś na skrawku trawnika. Byle nie w samym sklepie. W hipermarkecie to niemożliwe. Przecież nie będę siedziała przyczajona w Lidlu przy regałach. Zaraz by mnie ochrona wyprosiła ze sklepu. Może nawet wezwano by policję. Wszyscy patrzyliby na mnie. I to jest potworny lęk przed tym, żeby się właśnie takie incydenty nie przytrafiały. Żeby się na mnie nie gapili, taką bezbronną, słabą, odchodzącą od zmysłów. To mi się, niestety, zdarzało. Czułam się wtedy, jak gdybym była odarta z honoru, całkiem naga… Uczucie zażenowania, wstydu, bezsilności — nie do opisania.

Przerażenie powoduje przyspieszone bicie serca. Cała uwaga skupia się więc na tym, jak ten wewnętrzny „motorek” brzmi. Oczywistym więc jest, że skoro dudni, to człowiek myśli, że nieuchronnie zbliża się zawał. A to z kolei przywraca obawę, że przecież zaraz się umrze. Zamknięte koło strachu. Tamtego feralnego dnia właśnie tak się stało. Atak paniki nastąpił w hipermarkecie. Jedną ręką trzymałam karmę dla kota, a drugą obejmowałam klatkę piersiową. Nadciągał mój nieszczęsny „jakby zawał”. Kręciło mi się w głowie. Wiedziałam, że muszę natychmiast gdzieś przycupnąć, usiąść. Włączyło mi się awaryjne myślenie, że gdy to zrobię, zaraz mnie ktoś zaczepi, zapyta, co mi jest? I jak wytłumaczę, że boję się tego sklepu? Że co, ketchup mnie ugryzie, mąka zeskoczy z półki, no jak racjonalnie wytłumaczyć swój strach przed tym teoretycznie bezpiecznym otoczeniem? Komuś, kto kompletnie nie ma pojęcia o mojej fobii, czy o fobiach w ogóle, takie wyjaśnienie nic nie da, może co najwyżej utwierdzi go w przekonaniu, że najadłam się dopalaczy albo innego świństwa.

Klienci marketu nie wiedzieli, co w tamtej chwili roiło mi się w głowie. Mijali mnie, robili swoje zakupy, nikt nawet na mnie nie patrzył. A ja gotowałam się ze wstydu i strachu. Osoby niezorientowane w temacie nie są w stanie zobaczyć tego, że człowiek stojący obok ma agorafobię. Wszystko bowiem odbywa się w głębi duszy. A ciało na to reaguje. Tak naprawdę problem polega na tym, że tego strachu nie widać. W moim przypadku można było zaobserwować jedynie, że wykonywałam nerwowe ruchy. Miotałam się w panice w poszukiwaniu wyjścia. Ale dla obcych ludzi równie dobrze mogło to wyglądać jakbym się gdzieś bardzo spieszyła i w popłochu czegoś szukała. Tymczasem ja traciłam świadomość z każdą upływającą sekundą. A zaraz potem odzyskiwałam ją. Jak gdyby ktoś w ciemności błyskał mi po oczach światłem stroboskopu z dyskoteki. Nie miałam poczucia bezpieczeństwa, nikt nie mógł mi go dać, a tym bardziej ja sama. W głowie już zaczęły się pojawiać myśli, że jestem w centrum zainteresowania. Próbowałam więc wszystkim zejść z oczu. Schować się na moment, ukryć gdzieś pomiędzy paletą z wodą mineralną a sokami w kartonikach. Ale co dalej?… Ileż można tak stać w kącie? Może lepiej przejść kawałek dalej, żeby nie wyglądać podejrzanie. Ale teraz stój przy regale i czytaj o mące przez trzydzieści minut, gdy tak naprawdę na niczym nie możesz się skupić, tylko na tym, by nie umrzeć. Kołatanie serca, kołowanie w głowie. Podłoga dostawała kręćka, jak kolorowy bączek z dzieciństwa. Wprawiany w ruch może i był fajny, za szczenięcych lat. Ale nie teraz, to pewne. Nie wiedziałam, co począć, kiedy ochrona hipermarketu tarmosiła mnie za ramię. Słaniałam się na nogach, opierałam o regał, próbując na siłę kucnąć. Nie byłam w stanie nic sensownego wybełkotać. Uwiesiłam się na ramieniu pana z ochrony. Wezwał posiłki. Objęłam ostatkiem sił stelaż regału i nie zamierzałam go puścić. Nikt się już ze mną nie certolił. Wzięli mnie delikatnie za fraki i wyprowadzili poza teren obiektu, pozostawiając samej sobie. Rozpłakałam się z bezsilności. Byłam wstrząśnięta. Nigdy więcej takiego stresu!

Ale za jakiś czas znów musiałam zrobić zakupy, bo nikt inny wyręczyć mnie nie mógł. I była powtórka z rozrywki. Kiedy jest się zdenerwowanym, oddycha się zbyt szybko i zbyt głęboko. Następuje hiperwentylacja. Człowiek zaczyna się dusić. Stres, panika, nerwy. Potem jeszcze większe nerwy, że nerwy itd. Po pewnym czasie chory na agorafobię po prostu woli w ogóle zrezygnować z chodzenia do sklepu, w którym już jest znany z dziwnych zachowań. A potem do kolejnego, następnie do kina, do teatru, wszędzie. W moim przypadku była to też rezygnacja na jakiś czas z nauki i pracy. Tak naprawdę w imię spokoju ducha rezygnuje się ze wszystkiego. Ponieważ zaczyna do głowy docierać, że atak może przydarzyć się wszędzie. Wmawiałam sobie, że w domu jest mi dobrze, że nie ma potrzeby wychodzenia na zewnątrz. Tam przecież czyhało ZŁO. I zamykałam się w czterech ścianach. Izolowałam od ludzi, miejsc, spraw społecznych. I to nie było dobre. Czułam się w tej swojej bezradności samotna, osłabiona, opuszczona. Zupełnie jak wtedy, gdy miałam jedenaście lat i zachorowałam na grypę. Usłyszałam trzask zamykanych drzwi i tyle widziałam mamę. Podobno poszła do mojej koleżanki po zeszyty, żebym mogła przepisać lekcje. Nie wróciła na noc. Zostawiła mnie samą, z gorączką. Pojechała nad jezioro, gdzie jej mężczyzna miał łódkę. Chciała sprawdzić, czy czasem nikogo sobie tam nie przyprowadził. Podobno sprawa była wysokiej wagi. Mieli się ostatecznie albo rozstać, albo pogodzić. Musiała pojechać. A ja musiałam to potem zrozumieć. Zostawiła mnie na półtora dnia samą. Nie pierwszy raz. Matka często wychodziła po zakupy i nie mówiąc mi o tym zamykała mnie na klucz, tak, że nie mogłam od wewnątrz otworzyć. Nienawidziłam tego. To wywoływało we mnie żal, aż zanosiłam się płaczem. Bałam się samotności, bałam się, że ją stracę. Czułam się pozostawiona na pastwę losu przez cały boży świat. Mama była dla mnie przecież całym światem.

Mózg potrafi dokonywać rekonstrukcji rzeczywistości. Z tym, co do niego dociera, robi sobie, co mu się żywnie podoba. Niekiedy dopowiada to, czego nie ma. Podświadomie szuka wzorca, schematu, który już zna. Wszystko, co trafia do głowy, już w niej pozostaje. Czasem głęboko ukryte, czasem poćwiartowane na małe, mikroskopijne kawałeczki. I gdzieś tam siedzi poupychane w szufladkach i czeka na odpowiedni moment. Nawet przez wiele lat. Nigdy nie wiadomo, kiedy ten wybiórczy instrument sobie z nas zakpi i wygrzebie coś z samego dna. Wszystko, czego nie dowidzimy, nie dosłyszymy, to sobie dopowiemy. Mózg też dopowie, doskłada. Nasz umysł podąża bowiem za SUGESTIĄ. Dodajemy sobie, co spodziewamy się, że ma być. Na przykład u kogoś z nerwicą lękową ataki paniki mogą uaktywniać się w momencie usłyszenia dźwięku karetki pogotowia. Załóżmy, że kiedyś w rodzinie miało miejsce przykre zdarzenie i trzeba było wezwać pogotowie. Ratownicy dojechali zbyt późno. Trauma pozostała… Teraz, ilekroć ta osoba usłyszy dźwięk sygnału — wyobraża sobie, iż w jej rodzinie przydarza się znów coś złego. Mózg wysyła sygnał, że nadciąga tragedia. Lęk się wzmaga i nie można nad nim zapanować. A wystarczyłoby zakodować w mózgu jakieś odmienne, dobre zdarzenie. Na przykład, że karetka uratowała komuś innemu życie i tym samym zmienić ów zapis w mózgu na dobry, akceptowalny, aby ataki paniki nie pojawiały się. Niestety, proces samoleczenia jest żmudny i wymaga ciągłego treningu. Jest to jednak, jak przećwiczyłam na sobie, możliwe i daje fantastyczne skutki. Daje wolność umysłu.

Stan lękowy i atak paniki to zupełnie inne fazy i poziomy strachu. Atak jest poprzedzony stanem lękowym. Można więc go przewidzieć. Jeśli się w porę dobrze zareaguje — udaje się go wyciszyć. Niestety, przez kilkanaście lat nie miałam pojęcia, że coś takiego jest w ogóle możliwe. I po prostu poddawałam się wyniszczającej sile. To było naprawdę bardzo trudne, z każdego starcia z chorobą wyjść bez szwanku. Nie umrzeć. Strach zwykle przygotowuje nasz organizm na realne zagrożenie. Lęk jest reakcją na ten strach. Zatem najpierw jest strach przed czymś, potem lęk, a na końcu atak paniki. W tej kolejności — aczkolwiek wcale po strachu nie muszą nadchodzić kolejne emocje. Można nauczyć się zatrzymywać ten ciąg zdarzeń. Lęk, traktowany jak wróg, powoli staje się nim. I to już wiedziałam. Kiedy się jednak go pokona, może stać się czymś na kształt przyjaciela. To tak, jakby człowiek zaprzyjaźnił się z duchem, dobrym duchem. Oswoić strach — łatwo powiedzieć. Tylko jak? Tego musiałam się dopiero dowiedzieć. W czasie ataku paniki organizm samoistnie, mimo woli, zaczyna się bronić. Sygnały pobierane z otoczenia oraz płynące z ciała i mózgu są tak gwałtowne, że nie sposób bez sensownej wiedzy zapanować nad nimi. Mnie tej wiedzy bardzo długo brakowało.

Częstokroć podczas napadu dochodzi do tego stan zwany odrealnieniem. Patrzy się więc na siebie jak na obcą osobę. Może być z boku, z góry, a nawet z lotu ptaka. I niby się coś czuje, a jednak nie czuje… Trochę to można porównać do śmierci klinicznej, w której dusza opuszcza człowieka i spogląda na ciało. Straszne uczucie. Nie wiadomo, czy to jawa czy sen, czy jeszcze się żyje, czy może już nie… Aż nagle następuje mocny moment wejścia z powrotem w ciało, człowiek znowu nie wie, co się dzieje. I wtedy naprawdę można zgłupieć. Chory na agorafobię uważa się za niespełna rozumu z tego powodu, że po prostu nie wie, co się w nim rozgrywa. Niby ma świadomość, a jednak nie do końca.

Stan lękowy można też określić jako emocjonalne rozedrganie. Jak gdyby ktoś złośliwie wprowadzał w ruch napiętą do granic wytrzymałości strunę gitary. Brzdękał nią, szarpał, próbował rozerwać. Sam atak zaś — to jakby obawa przed pęknięciem tej struny i związanym z tym emocjonalnym lub fizycznym bólem. Tę fazę lęku można porównać również do OCZEKIWANIA na najgorsze, co za chwilę może się zdarzyć. Nieustająca GOTOWOŚĆ do ucieczki. W pełnym napięciu, z obciążonym od stresu karkiem niczym żołnierz z plecakiem. Może to trwać naprawdę długo. To trochę tak, jak gdyby nagle dostało się sygnał, że za chwilę nastąpi trzęsienie ziemi. I trzeba się będzie zaraz ewakuować. Oczekuje się więc z tym ciężkim, symbolicznym ładunkiem w postaci plecaka sygnału do ucieczki. Ale ów moment nie następuje. Ciągnąca się w nieskończoność chwila oczekiwania jest najgorsza. Stoisz. Siadasz. Leżysz. Czekasz. Wszystko z obciążeniem na grzbiecie. I nic. Czas się dłuży, a nie można nic zrobić. Tylko czekać. Sprawdza człowiek mentalnie po stokroć, czy zabrał najpotrzebniejsze rzeczy. I nadal nic nie może zrobić, tylko czekać na sygnał do wyjścia. Najgorsze jest to, że ma się świadomość, iż wyjście wcale nie gwarantuje, że się przeżyje trzęsienie. Absurdalna sytuacja, bo skoro tak, to po co wychodzić…

Złą kondycję psychiczną w postaci permanentnego zalęknienia można mieć przez dzień, tydzień, miesiąc. Nie ma na to czasowych ram ani żadnych reguł. To rzecz bardzo indywidualna. U mnie mocniejsze uczucie niepokoju utrzymywało się zwykle przez kilka dni. Podczas których nie byłam w stanie normalnie funkcjonować, chodzić do szkoły czy pracy. Oczywiście ta intensywność odczuć zmieniała się i nie była jednakowa przez cały ów okres. W tym czasie bywały lepsze i gorsze chwile. Kiedy już myślałam, że sytuacja się normuje, lęk wzmagał się, by za chwilę kompletnie odpuścić. Nie byłam już niczego pewna. Nie wiedziałam, czy to koniec czy preludium do następnego ataku. „Myk” polega na tym, by przez ten moment napięcia lękowego przejść tak, aby nie doprowadzić do ataku paniki. A to już naprawdę ciężka praca nad sobą. Można się jednak tego nauczyć. Trzeba się z tym zmierzyć, by osiągnąć spokój. Innej możliwości nie ma. Ponieważ nieprzepracowane ataki paniki mogą powtarzać się kilkukrotnie w ciągu dnia. Raz za razem. A są naprawdę wyniszczające.

Ile trwały moje napady? Zazwyczaj od pięciu do czterdziestu minut. Najgorsze były pierwsze chwile. Wraz z upływem czasu uspokajałam się. Napięcie ustępowało bardzo powoli. W chwili ataku nie myśli się o tym, że za chwilę będzie po wszystkim. Myśli się: za moment mnie nie będzie. Czarna rozpacz. Podczas ataku paniki wszyściuteńko koncentruje się wokół tego, by TO się skończyło jak najszybciej. Żeby nie odbiło się zbyt mocno na zdrowiu, psychice. Chory skupia się tylko na ataku i swoim lęku. Na tym, czego się boi. A najważniejszą rzeczą właśnie jest, żeby nie myśleć w takich kategoriach. Myśli zwielokrotniają strach. Ponieważ wszystko się w głowie w takich momentach kotłuje. To ekstremum myśli. Nadciągają jak tornado. Prawdziwe tornado nie zastanawia się, który dom zabrać ze sobą, tylko niszczy wszystkie po kolei. I właśnie w takiej destrukcyjnej spirali tornada znajduję się w chwili ataku paniki. Wyobraźnia dostaje „wściekłoty”…

Jeśli już kiedykolwiek miało się atak paniki, to człowiek potwornie się boi, że dostanie go jeszcze raz. I kolejny. Mimo woli rejestruje w umyśle miejsce, w którym to się wydarzyło. Jako NIEBEZPIECZNE. I unika go jak ognia z obawy przed kolejnym atakiem. Tak było też w moim przypadku. A to nie na tym polega. Przez to, że wcześniej myślałam inaczej — zamykałam się w domu, miejscu potencjalnie dla mnie bezpiecznym. Niestety, okazało się, że w pewnym momencie i dom przestawał być bezpieczny.

Pamiętam, że jako dziecko nie znosiłam chodzić do przedszkola. Placówka była około dwudziestu metrów od mojego domu. Wciąż stamtąd uciekałam i waliłam w drzwi mieszkania, choć dobrze wiedziałam, że mama jest w pracy. Przedszkolanki pilnowały mnie więc i nie pozwalały wyjść za bramę, tłumacząc, że dla pięciolatki samowolne wyjście poza teren placówki jest niebezpieczne. Do trzynastej. Po trzynastej wszelkie niebezpieczeństwa mijały — było to w chwili, gdy mama mnie odbierała. Wtedy samopas latałam po całej ulicy. Oczywiście pytając zapobiegliwie rodzicielkę, czy powinnam się tam czegoś bać. — Oczywiście, dziecko, że nie — słyszałam. — Mamo, to kto kłamie, ty czy pani?

Bardzo się stawiałam. Byłam cwana, krnąbrna, nieposłuszna, z charakterkiem. Codziennie robiłam mamie histerię o przedszkole. Wreszcie zaczęłam szantaż emocjonalny. W pewnym momencie zaproponowałam, że będę grzecznie chodziła do przedszkola i nie będę płakała, jeśli… mama urodzi mi małego jamniczka. Tak. Posiadanie pieska było moim marzeniem. A wiadomo, skąd się biorą dzieci, nawet te psie. Rodzą się. Molestowałam więc mamę w tej materii bez opamiętania. Ba, nawet całą kampanię przyjęcia jamniczka w poczet rodziny przemyślałam. Wiązało się to co prawda z małymi kosztami, ale i to opanowałam.

Od dziecka zawsze oszczędzałam. Zbierałam wszystkie pieniążki i skrupulatnie zliczałam. Oczywiście jeśli udało się nie wydać wszystkiego na lody z automatu. Kiedy wysłałam rodzicielce jasny komunikat, że jamniczka bardzo oczekuję — i nie było zmiłuj, mama powiedziała, że dostanę pieska, kiedy nauczę się poprawnie sylabizować wyrazy. Tyle że mnie się udało tego dość szybko nauczyć, a jamniczka jak nie było, tak nie było. Nie urodziła mi go. Za to przywiozła do domu dwa kanarki i gumę do skakania. Rekompensata średnio udana, gdyż ja już tego psiaka zdążyłam pokochać miłością bezwzględną i tęskniłam za nim okrutnie, choć jeszcze się nie znaliśmy. Ale w sumie — mieć kanarki i gumę — też fajnie. Co nie zmienia faktu, że o jamniczku nie zapomniałam. Miałam już przecież kupione dla niego piłeczki. A sąsiedzi dawali mi a to zabawki, a to koszyk dla niego. Wszystkich przecież oficjalnie poinformowałam, że lada dzień zamieszka z nami piesek. Był więc w pełni oczekiwany. Tylko mama jakoś się z tym ociągała. Trwało to całe lata. Zaoszczędzone dla jamnika pieniądze przeznaczyłam w końcu na inne cele. Miałam sporo wydatków. Bardzo na przykład lubiłam robić mamie prezenty. I właściwie to pochłaniało znaczną część kieszonkowego. W drodze ze szkoły przechodziłam obok sklepu zielarskiego. Często do niego zaglądałam. Tam tak specyficznie pachniało… Wchodziłam i mówiłam na przykład, że mama ma chore ślinianki albo uskarża się na wątrobę. I co by mi panie poradziły?… Albo prosiłam o coś na nerwy, na serce i tak dalej. Zawsze jej tyle ziółek, herbatek i pigułek nakupowałam, że mnie po pewnym czasie w Herbapolu wszyscy znali. Uwielbiałam robić zakupy. Tylko nie znosiłam, gdy sprzedawczyni przepytywała mnie z tabliczki mnożenia. W sumie to była chyba jakaś epidemia z tą tabliczką, bo nie wiedzieć czemu, kiedy szłam po mleko czy śmietanę — to w pobliskim małym sklepiku też mnie z tego maglowano. Ze łzami w oczach odpowiadałam paniom ekspedientkom i szybciutko płaciłam. Dzwoniły szklane butelki w siatce z zakupami, kiedy wracałam i burczałam pod nosem, że więcej tam nie pójdę. Niechęć do matematyki została mi do dziś.

Będąc mniej więcej w tym samym przedziale wiekowym, czyli wczesnoszkolnym, postanowiłam kiedyś pójść do Mody Polskiej i kupić mamie prezent. Majtki. I ekspedientka mnie pyta, jak duże mają być? — Wprost ogromne! Moja mama ma taaaaką duuużą pupę — to powiedziawszy, kupiłam największe majtki, jakie były w sklepie. Następnego dnia mama dyskretnie wymieniła je na zdecydowanie mniejsze. Fakt. Pomiędzy rozmiarem M a XXXL jest zasadnicza różnica. O czym wtedy nie wiedziałam.

Dziś najchętniej robię zakupy przez Internet. Do tego, żeby kupować w sieci, zmusiła mnie oczywiście agorafobia. Była to bowiem jedyna możliwość, żeby kupić cokolwiek do ubrania. Nie musiałam wyściubiać nosa poza próg mieszkania. Kurier dostarczał paczkę i właściwie tak wyglądały całe zakupy. E-sklepy są dla wielu ludzi wybawieniem. Nawet nie udogodnieniem, a właśnie wybawieniem. Gdyby nie one, nie miałabym nawet co narzucić na grzbiet. Teraz kupuję w necie już z zupełnie innego powodu. Po prostu wybór jest o wiele większy i nie marnuję czasu na bieganie po sklepach i przymierzanie, którego bardzo nie lubię. Taka forma kupowania jest dla mnie zdecydowanie wygodniejsza. Dostawa prosto do domu w ciągu jednego, dwóch dni. Przesyłkę opłaca sklep, w tym ewentualny zwrot ciucha również. Spokojnie mogę zrobić przymiarkę w domu, pochodzić od lusterka do lusterka, zobaczyć, czy naprawdę pasuje mi do butów lub torebki. Czyli kupuję bardziej z wygody niż musu. Co nie zmienia faktu, że gdy jestem w mieście i zobaczę coś naprawdę super, to oczywiście wejdę do sklepu, żeby sobie kupić. Zadziwiające, jak zmienia się ludzka psychika. Za młodzieńczych lat zakupy sprawiały mi ogromną frajdę, a potem nastał czas eskalacji największych moich koszmarów — właśnie w zakamarkach wszelkich dużych sklepów.

Oprócz manii robienia zakupów miałam w dzieciństwie totalnego bzika na punkcie zamykania drzwi w naszym rodzinnym domu. Nie wiem, może dlatego że mama mnie zamykała, gdy wychodziła po zakupy. Wychodziła, nie mówiąc mi o tym. A ja nie mogłam otworzyć od wewnątrz. Dostawałam histerii. Zamknięte drzwi były dla mnie jak tortura umysłu. Byłam odcięta od świata. Dziecko w takiej sytuacji nie myśli o tym, że w domu jest bezpieczne, że nikt nie wejdzie, nie porwie, nie skrzywdzi. Dziecko myśli inaczej. Zostało zostawione samo sobie, może nawet na zawsze. A ja bałam się samotności. Od kiedy tylko pamiętam. I to, że nie mogę wyjść, kiedy chcę, doprowadzało mnie do szału. Po prostu chciałam mieć nad tymi drzwiami jakąś kontrolę.

Co ciekawe, zamykanie na klucz mnie samej weszło w nawyk. Po pewnym czasie robiłam to bezwiednie — czy ktoś w domu był czy nie — przekręcałam klucz. Byłam ośmioletnim brzdącem, gdy przyjechał do nas wujek mojej mamy. Z Kanady. Nie bardzo miałam o czym z nim gadać i nie zamierzałam na siłę dotrzymywać mu towarzystwa. Powiedziałam, że zaraz wracam. Zamknęłam cichaczem wujka w domu i wymknęłam się na cały dzień. Schowałam się u sąsiadów. A gość z Kanady przesiedział całe dziewięć godzin sam jak palec — podczas gdy moja mama była w pracy — i kompletnie nie wiedział, dlaczego zafundowałam mu taką karę. Nawoływał przez okno sąsiadów, żeby ktoś mu pomógł się wydostać, ale skończyło się to tylko na tym, że dobra dusza w postaci sąsiadki z drugiego piętra w koszyku na sznurku spuściła mu prowiant na przetrwanie. Całą akcję obserwowałam ukryta za firanką u innej sąsiadki. On już nigdy więcej nas nie odwiedził. I powiedział do mojej mamy: Dana, ty masz diablicę, a nie córkę! Byłam o ten wątpliwy komplement obrażona przez cały wieczór. Przesiedziałam schowana pod stołem, ustrojonym w odświętny, długi obrus. Zwykle wyjadałam tam fusy z kawy, które bardzo lubiłam. Ale wtedy obrażona byłam również na fusy. Siedziałam bezczynnie pod stołem z fochem na twarzy. Jeszcze nikt nigdy nie nazwał mnie wcielonym diabłem! Określenie „czort” przywarło do mnie jednak na długo i używane było jeszcze wielokrotnie, ilekroć coś spsociłam. Ale Bóg mi świadkiem, nigdy nie robiłam tego specjalnie. Swoją drogą — miłość do kawy została mi do dziś. A drzwi na zawsze pozostaną dla mnie symbolem wolności. Jest takie powiedzenie, że jeśli nie możesz przeskoczyć muru, to zbuduj drzwi. I ja tych swoich drzwi szukałam przez całe życie. Nie pomyślałam, że przecież sama mogę je stworzyć. Zawsze jest jakieś wyjście, tylko trzeba je znaleźć. Ja na tę swoją furtkę do wolności musiałam jeszcze bardzo długo czekać.

Apatia, zanik radości życia i zero jakiejkolwiek aktywności fizycznej. Smutek. To były pierwsze objawy depresji, w jaką się powoli zagłębiałam. Brak chęci na cokolwiek. Miałam lęk egzystencjalny. Odizolowałam się od społeczeństwa. I było mi już naprawdę wszystko jedno. Miewałam chwile, że pragnęłam zasnąć i obudzić się za pół roku. W innej rzeczywistości. Po prostu chciałam przespać problem, moment życia, stan ducha. Miewałam różne myśli. Interesujące, co się działo za ich kulisami… Powinnam była znaleźć sobie jakąś odskocznię od cierpienia. Ja jej nie miałam. Dźwigałam więc ciężar, nie wierząc, iż kiedykolwiek strącę go ze swoich barków. Żyłam od napadu paniki do napadu. A gdzieś pomiędzy toczyło się zwykłe, normalne życie. Nadszedł moment, w którym okazało się, że drzwi są moim przekleństwem. Nie potrafiłam przekroczyć progu. Teraz, oprócz lęku przed metrem i dużym skupiskiem ludzi, pojawił się lęk przed wchodzeniem do hipermarketu. Wszędzie tam mogłam utknąć i przecież umrzeć. To było bardzo dziwne.

Na kryzysowe wydarzenia, jakie co jakiś czas spotykają nas w życiu, należałoby reagować rozważnie i spokojnie. Miewałam jednak skłonności do irracjonalnego zachowania w sytuacjach bądź miejscach stanowiących dla mnie zagrożenie. Część zachowań była świadoma, część nie. Zaczęłam zauważać, że byłam jakąś dziwną siłą przyczepiona do obsesyjnej myśli o strachu przed nadchodzącą śmiercią, jak gdybym odtwarzała w kółko płytę. Rozwaga była mi obca. Reagowałam zbyt emocjonalnie. I byłam w tym bardzo konsekwentna. W rezultacie czego byłam zatruta myślami o własnej śmierci.

Pamiętam, byłam w drugiej klasie liceum, kiedy przez nieuwagę spaliłam mieszkanie. Mama wypisywała w tym czasie świadectwa szkolne. Chciałam umilić nudny wieczór i pozapalałam w swoim pokoiku kolorowe, pachnące świeczki. Poszłam się kąpać. Zapomniałam o tealightach. Gdy wyszłam z łazienki, poszłam pomóc mateńce przy świadectwach, żeby było szybciej. Ja czytałam, jakie kto ma oceny, ona pisała i nawet nam to sprawnie szło. Nagle sąsiad wszczął alarm: dziewczyny, coś się u was dymi! My zdziwione, że u nas to na pewno nie! Może u kogoś wyżej. I jeszcze tak przez chwilę stałam w drzwiach i dyskutowałam, u kogo się może ewentualnie palić. Coś mnie jednak tknęło, otworzyłam drzwi do swojego pokoju, a tam jęzory żywego ognia. Po firankach nie było śladu. Plastikowe okna topiły się. Sąsiad zarzucił sobie na plecy jakiś koc i pod jego osłoną wpadł do pokoju, żeby otworzyć balkon. Gdy tylko dostało się powietrze, pożar w mgnieniu oka zaczął się rozprzestrzeniać. Trzeba było wzywać straż pożarną. Mama była w takim szoku, że nawet nie była na mnie o te świeczki potem zła. Mój świeżo wyremontowany pokoik został zupełnie zniszczony, reszta mieszkania częściowo też. Nawet kafelki w łazience z gorąca poodpadały. To była jedna z najgroźniejszych sytuacji, w jakich się znalazłam. Ale co najdziwniejsze — ja się tego ognia… nie bałam. Nie odczuwałam przed nim żadnego strachu. A przecież chyba powinnam. Jak to możliwe, nie bać się pożaru, a odczuwać paniczny lęk przed pójściem do sklepu? Tego nikt z mojego otoczenia nie może pojąć do dziś. Tamten ogień był mi… obojętny, nieznany, nie wiedziałam, jak w jego obecności się zachować. Byłam go — zabrzmi to okropnie — ciekawa. W zakamarkach umysłu na pewno nie chciałam z nim walczyć jak z wrogiem. Po latach dowiedziałam się, że ogień jest symbolem ojca. A ja przecież nigdy nie wiedziałam, jak to jest go przy sobie mieć…

Rozdział III

Miałam siedem lat i kończył się mój wakacyjny pobyt u babci nad morzem. Czekał mnie jeszcze wyjazd z mamą w góry. W ostatni dzień babunia zostawiła mnie przed salonem fryzjerskim u swojej koleżanki. Musiała pojechać rowerem do urzędu coś załatwić. Kupiła duży słonecznik, miałam go sobie skubać i chwilę na nią zaczekać. Potem zamierzałyśmy pójść na lody. Jak już wspomniałam, byłam wielką psiarą. A pani fryzjerka miała dużego wilczura. Niewiele myśląc, zabrałam go bez pozwolenia na spacer. Poszliśmy w stronę plaży. W jednej ręce słonecznik, w drugiej smycz. I tak sobie butnie szłam, prowadząc wilczura, który był prawie tak duży jak ja. Może nawet wyobrażałam sobie, że w sytuacji zagrożenia taki pies to fajna sprawa. Wyszczerzyłby zęby, albo i groźnie szczeknął. Długo czekać na jego reakcję nie musiałam.

Minęły nas jakieś smarkate dzieci z grupy kolonijnej. Oczywiście, że nie odpowiedziałam na zaczepki i próbę wymuszenia poczęstunku. Słonecznik był mój i basta! Wydęłam usta i wyprężona jak strzała podążałam w wybranym kierunku. I nagle, łup! Jak nie zaczną tego biednego psa bombardować kamieniami! On się wystraszył, ja też. I tak mnie psiur pociągnął, najpierw po trawiastej, a potem betonowej nawierzchni, że aż zdarłam kolana do krwi. Puściłam smycz, wilczek uciekł do domu. Dzieciarnia rozbiegła się w popłochu.

Ledwo dotarłam do fryzjerki, nadjechała babcia. Gdy obie mnie zobaczyły, były przerażone. Wyglądałam, jakby mnie coś pogryzło lub poturbowało stado dzikich mew. Rana na ranie. Ja w bek! Babcia wsadziła mnie na rower i pojechałyśmy. Tak się trzęsłam, że w domu musiała przykryć mnie grubym pledem. Co jednak chyba nie było dobrym pomysłem, gdyż włoski z wełnianego, szorstkiego koca poprzyklejały mi się do ran. Trudno to potem było usunąć. Wyglądałam jak agrest. A darłam się jak dziki ryś!

Następnego dnia babcia miała mnie odwieźć do Szczecina. Tam oczekiwała mnie mama. I razem z nią miałam dotrzeć do Zakopanego pociągiem. Nigdy wcześniej nie jeździłam wagonem z kuszetką, więc tej atrakcji bardzo byłam ciekawa. Babcia poprosiła swojego lokatora-wczasowicza, żeby zawiózł nas na dworzec. A że miałam chorobę lokomocyjną, to w tym samochodzie zwymiotowałam. Gdy wysiadłam taka obolała, obrzygana, z obdartymi kolanami — mama o mało zawału nie dostała. Ja sama szybko o blamażu zapomniałam, bo jazda pociągiem pochłonęła mnie całkowicie. Byłam zachwycona. Leżałyśmy, leżałyśmy, aż zaspałyśmy. Skończyło się tak, że pociąg przejechał naszą stację, a my nie zdążyłyśmy wysiąść. Dojechałyśmy do jakiejś pętli dla wagonów i koniec. Cóż było robić? Chyba tylko siąść i płakać. Ale mama załatwiła transport. Jej urok osobisty zawsze działał. Czynił po prostu cuda. Poskutkowało i tym razem. Uprzejmy pan maszynista zawiózł nas do Zakopanego… lokomotywą. Bez żadnych wagonów. Tylko my, walizki i on. Tamte wakacje, można by rzec, obfitowały w przygody.

Ta kobieta, gdziekolwiek się pojawiała, zaraz była samozwańczą, niepisaną kierowniczką sali, rewiru, czegokolwiek. Była prowodyrką tańców, imprez, fajnej zabawy. Dusza towarzystwa. Tylko że ja chciałam mieć zwykłą mamę, taką tylko dla mnie, bez tych wszystkich chłopów dookoła niej, bez żartów, których nie rozumiałam. Gdzieś pomiędzy jej szaleństwem a pracą ponad normatywny czas były chwile tylko dla mnie. Czyli rzadko. Odczuwałam bezustannie niezaspokojony głód miłości. A przy tym niechęć do mężczyzn, którzy przecież wciąż mi ją odbierali. Mama była silną kobietą, z charakterem. Co sobie umyśliła, to realizowała. Na co się uparła, to miała. Używała męskich perfum o nazwie Cuba. Pamiętam, że były w kształcie cygara i bardzo ładnie na niej pachniały. Trochę słodkawe, ciężkie, w połączeniu z jej skórą dawały subtelną zajawkę tego, co w niej grało. Była bardzo kobieca. Na widok mężczyzn kobiecością wręcz tryskała. Nie lubiłam tego. Choć tak jak w przypadku maszynisty, czasem jej urok okazywał się pomocny. W myślach często powtarzałam jak mantrę, że ja nigdy taka nie będę. Ale przez moment byłam. Może nawet bywałam. Może nawet nie przez moment… Mamie nie pomogła nawet zamiana perfum Chanel nr 5 na wspomniany męski zapach. Wciąż była zbyt kobieca. Mnie — pomogła agorafobia i cała związana z tym metamorfoza mojej osobowości. Terapeuci od Hellingera, o którym jeszcze wspomnę, ukazali mi bowiem, że tak naprawdę tę moją mamę wciąż nieświadomie naśladowałam. Pod wieloma względami. Przeraziło mnie to.

Przez to, że w moim życiu w pewnym momencie miała miejsce swego rodzaju parentyfikacja czyli odwrócenie ról rodzic-dziecko, ja sama, już jako osoba dorosła, szukałam wsparcia u swoich partnerów. Po prostu podświadomie dopominałam się ich opieki. Wprawiłam w ruch maszynę zwaną dorastaniem, ale gdzieś na dnie duszy zostałam dzieckiem, małą Olą. I domagałam się sprawowania nade mną pieczy. Być może także poprzez swoją chorobę nieświadomie chciałam zwrócić na siebie uwagę. Zdałam sobie z tego sprawę dopiero po rozstaniu z partnerem, którego faktycznie uczepiłam się jak rzep i pomimo iż byłam w tym związku przygaszona — tkwiłam w nim przez kilka lat. Strach przed samotnością był tu decydujący. Wcześniej jednak… byłam szczęśliwą mężatką.

Swojego przyszłego męża poznałam, gdy byłam kelnerką w kawiarni w Blankenese. W porządnej, atrakcyjnej i luksusowej dzielnicy Hamburga. Przychodzili tam różni stateczni ludzie. Wśród nich Matthi. Zaprzyjaźniliśmy się. Potrafił nie tylko mnie rozbawić, ale i wysłuchać. Wiodłam wtedy smętne życie singielki. Niezdolna do zwykłego, codziennego życia we dwoje. Byłam wybrakowana emocjonalnie, wyczerpana fizycznie i psychicznie spłacaniem maminych długów. Nastawiona na konkretny cel, skupiona na swoich problemach zdrowotnych oraz alzheimerze mamy. Nie w głowie mi były żadne związki.

Po jakimś czasie zostaliśmy parą. Mój przyjaciel był starszy ode mnie o piętnaście lat. Mężczyźni w moim wieku zwykle nie znajdowali się w kręgu moich zainteresowań. Oni mieli swój szalony, młodzieńczy świat, a ja psychicznie byłam o dziesięć lat starsza, z bagażem doświadczeń i problemów. Nie pasowałam do nich ze swoją odpowiedzialnością. Łatwiej mi było dogadać się z kimś z innego przedziału wiekowego. Może to jakieś podświadome poszukiwanie ojca, którego mi zawsze brakowało — nie wiem. Starsi faceci zawsze wydawali mi się stabilniejsi emocjonalnie, poukładani i mądrzejsi. I taki też był ON, Matthi, specjalista w branży IT. Przede wszystkim dobry, szczery człowiek. Jego opiekuńczość bardzo mnie ujęła. Interesował się tym, co mam do powiedzenia. Wspierał nie tylko w walce z agorafobią, ale i pomagał w otaczaniu opieką mamy. Mądrze doradzał. Był podporą. On dawał mi zawsze motywację do działania. I to było bardzo dobre. Mobilizowało mnie. Chociaż niekiedy denerwowałam się, że nie mam u niego taryfy ulgowej. Chyba wierzył we mnie i moje możliwości bardziej, niż ja sama. Matthi miał fantastyczne podejście do życia. Cieszył się nim i zarażał tym innych. Dawał mi w tamtym czasie siłę. Nie miałam pojęcia, że niebawem będę się mu odwdzięczać tym samym… Szybko stał się bardzo ważną osobą w moim życiu. Kwestią czasu było zamieszkanie ze sobą. A ślub był tylko przypieczętowaniem tego, co było nam pisane. Bo co do tego, że los z premedytacją postawił nas na swojej drodze — nie mam żadnych wątpliwości.

Nie wszystkim jednak nasze plany przypadły do gustu. Moja szefowa powiedziała któregoś dnia: przyjeżdżają te Polki do Niemiec i zabierają nam naszych mężczyzn. Teraz będziesz mogła mówić, młoda damo: mój mąż, moje porsche, mój dom!

I wyrzuciła mnie z pracy. Po kilku latach harowania dla niej zostałam posłana do wszystkich diabłów. Bez dodatkowego słowa wyjaśnienia. Bardzo to przeżyłam. Całą drogę do domu płakałam jak bóbr. Matthi przytulił mnie i kazał się wyspać. Nad ranem obudził, podał walizkę. Zdębiałam. Niespodzianka! Nie wiedziałam, dokąd jedziemy ani co mam spakować. W bagażu wylądowało więc tak zwane cokolwiek. Pojechaliśmy na kilka dni do zachodniej Austrii. Do małej miejscowości położonej w dolinie Tyrolu. Kiedyś mieli tam dom jego dziadkowie. Właściwie przepiękny mały pensjonat. Pogoda nie sprzyjała i nie bardzo byłoby co tam robić, więc zrobiliśmy małą objazdówkę po okolicach. Gapiliśmy się na góry i upajaliśmy ciszą. Matthi wciąż powtarzał, że liczy się tu i teraz. I nic ponadto. Byłam totalnie zaskoczona. Straciłam pracę, a on widział w tym coś dobrego dla mnie. W istocie, człowiek otwiera się na czyste myślenie dopiero w obliczu praw natury i tego, nad czym nie może zapanować ani skontrolować, na co nie ma wpływu. Dopiero wtedy włącza przycisk „luz”.

Matthi zaprosił mnie na urlop, bym nabrała dystansu do pewnych spraw. Powiedział, że utrata pracy nie jest końcem świata. Robota zawsze się znajdzie, nie ta, to inna. I że tracąc coś w życiu, zyskuje się miejsce na nowe. Człowiek otwiera się na szanse, możliwości, dociera do kolejnych miejsc, poznaje innych ludzi i tak dalej. Nic nie jest dane na zawsze, tak mówił. Takie podejście do życia było dla mnie zupełnie abstrakcyjne. Zwykle bardzo się do wszystkiego przyzwyczajałam, trzymałam kurczowo i nie lubiłam zmian. Dał mi więc tym wyjazdem takiego powera, że całkowicie zapomniałam o utracie zatrudnienia. Mogłam się skupić tylko na przyjemnościach i przeżywaniu z nim dobrych chwil. A było ich wiele. Jeździliśmy po Austrii i czerpaliśmy, ile się dało. Straciłam wówczas pracę, ale zyskałam coś więcej. Świeże spojrzenie na rzeczywistość. To wtedy dałam sobie szansę na powrót na studia i załatwienie kilku innych, równie ważnych spraw. W Alpach znalazłam wiele nowych rozwiązań. Taki właśnie był mój mąż. Niesamowity. Nieprzewidywalny, ale w pozytywnym znaczeniu. Imponowało mi, że jest inteligentny i życiowo mądry. Potrafił się przepięknie wysławiać, potrafił słuchać. Męski, dumny, fajny facet. Naprawdę świetny gość. Dziś to jedno z moich piękniejszych wspomnień — o nim.

W tamtym czasie agorafobia chyba o mnie zapominała. Miałam więc nadzieję, że odchodzi na zawsze. Stanom lękowym, których miałam coraz mniej, bardzo sprzyja niedobór serotoniny. Rodzaj substancji chemicznej działającej w mózgu jak neuroprzekaźnik, mającej znaczący wpływ na pracę umysłu. Ponieważ reguluje nastrój, odpowiada też za pamięć, sen, pożądanie i zachowania społeczne, a nawet przemianę materii. Serotonina ma więc wpływ na całe ciało. Osoby z niskim jej poziomem są często zmartwione, cierpią na lęki i depresję, chorują fizycznie. Podświadomie poszukują więc wyzwalaczy serotoniny, na przykład w słodyczach. Spożywają je zwykle zachłannie, szybko, by wyzwolić brakującą energię do działania. Niestety, po zaspokojeniu apetytu poziom serotoniny znów spada. Jest to więc krótkotrwała poprawa. Niektórzy mają niski poziom uwarunkowany genetycznie. Możliwe jest podniesienie jej stężenia w organizmie na dłużej — poprzez dietę bogatą w białko, węglowodany, a także ograniczenie kofeiny oraz mąki, leków i alkoholu. Zbawienny wpływ ma także uprawianie sportu, a nawet… medytacja lub modlitwa. Nie bez powodu ta substancja nazywana jest hormonem szczęścia. Robiąc to, co lubimy, zwiększamy w organizmie obecność serotoniny. Ja przy swoim mężu byłam szczęśliwa, zadowolona z życia. Serotonina była więc na bardzo wysokim poziomie. A my wiedliśmy dobre życie.

Potem los zesłał nam PRÓBĘ w postaci choroby męża. I to na nią skierowałam całe swoje myślenie. Ja i moje problemy przestały być na pierwszym miejscu. To był czas, kiedy lęków i paniki nie miałam prawie w ogóle. Być może dlatego, że byłam wówczas tak bardzo skoncentrowana na mężu, iż całkowicie zapomniałam o sobie. Spostrzegłam, że gdy moje myśli krążyły wokół innych spraw niż osobiste — zaburzenia lękowe schodziły na dalszy plan. Nie obchodziły mnie aż tak bardzo. Problem jest ciężki, trudny tylko wtedy, gdy człowiek nosi go w sobie niczym zadrę. Zajmuje się nim, poświęca mu czas, nie odpuszcza. Kiedy o nim nie rozmyśla — nie ma go. Podobnie było z moją agorafobią. Gdy moje myśli-zapalniki były daleko ode mnie, kwestia agorafobii prawie nie istniała. Aczkolwiek odczuwałam napięcie, kiedy zaczynałam zastanawiać się, jak to będzie, gdy Matthi umrze.

Przez prawie pięćdziesiąt miesięcy jeździłam z nim do szpitala, gdzie dostawał chemię. Moje lęki i obawy o własne życie właściwie były przy tym NICZYM. Miłość jak zawsze zwyciężała. I chyba była mi dana, żebym się czegoś nauczyła. Musiałam skupić całą uwagę na swojej drugiej połówce. Ja byłam w tym wszystkim najmniej ważna. Miewałam momenty, że trudno mi było pokonać barierę własnego strachu. Musiałam dokonywać trudnego wyboru: albo mój udziwniony strach albo życie męża. I ostatkiem sił wiozłam go na chemię. Ważne było tylko to, by jemu ulżyć. Jednak nie było to łatwe, ponieważ chorobliwy niepokój wciąż miałam gdzieś z tyłu głowy.

Siedziałam w parku przed szpitalem w oczekiwaniu na męża i zastanawiałam się nad tym, jak to możliwe, że nawet będąc w takim miejscu — odczuwam niepokój. Przecież zawsze w czasie ataku paniki miałam pod ręką telefon z numerem alarmowym, by zadzwonić po pogotowie. A teraz, w szpitalu, gdzie lekarzy w białych kitlach było mnóstwo i w razie konieczności można by było się do nich zwrócić o pomoc — ani przez chwilę nie czułam się bezpiecznie. Napięcie wcale nie mniejsze, niż gdybym przebywała daleko poza placówką szpitalną. Niby karetka pełna sanitariuszy mogłaby mi pomóc, ale stojąc koło niej — wciąż nie czułam żadnej ulgi. Nie rozumiałam tego.

Nim zostałam mężatką, byłam z agorafobią całkiem sama. To był ten czas, gdy szczęście osiągnęło u mnie poziom zerowy, dla napięcia zaś brakowało już skali. Strach. Byłam wówczas uwarunkowana przez strach. Potęgował to fakt, że ten stan był dla mnie niezrozumiały. Nie wiedziałam, skąd się bierze. Całe życie przystosowałam do nienazwanej choroby, której kompletnie nie rozumiałam ani nie leczyłam. Chwilę potem na jednym biegunie był rak męża, na drugim choroba mamy, a gdzieś pomiędzy — ja ze swoją agorafobią. Dla jednej osoby mierzenie się z trzema poważnymi chorobami naraz to jednak zbyt wiele…

Po czterech latach walki z wyniszczającą chorobą mój mąż odszedł. Wdową zostałam na długo przed trzydziestką. Niby byłam na wszystko psychicznie przygotowana, niby liczyłam się z najgorszym, ale gdy już moment ostatecznego rozstania nadchodzi — to człowiek wobec śmierci staje się bezradny. Przeraziłam się nie na żarty. Zostałam zupełnie sama. Z niemocy byłam nawet na niego trochę wściekła, że zostawił mnie na tym padole ludzkim, taką bezbronną, tęskniącą… Kompletnie nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. I co dalej będzie.

Zabrzmi dziwnie, ale że odszedł akurat w taki sposób — było w tym coś pięknego. Do samego końca byliśmy przecież razem. Umarł na moich rękach. Nie nagle, nie w wypadku, nie sam. Jeszcze dziwniej może brzmieć, że mi ulżyło. Podczas choroby tak strasznie cierpiał, że kiedy to się wreszcie skończyło — ja poczułam psychiczne odprężenie. Będąc w szpitalu w Hamburgu sama się o tę śmierć dla niego modliłam. Pragnęłam ze wszystkich sił, żeby Bóg już go zabrał do siebie, żeby mu nie dodawał bólu. Nie mogłam dłużej patrzeć na to, jak cierpi. Trzymałam go za rękę i modliłam się o wieczny sen. Zapewne razem z nim. Też miał już dosyć. Ale czułam, że chyba ma wątpliwości i coś go jeszcze przy mnie trzyma, skoro nie odpuszczał. Walczył sam ze sobą, choć był coraz słabszy, wiotki, nienaturalnie delikatny. Dawałam mu więc sygnały, że może iść, że jest już okay i że sobie poradzę. Uwierzył mi. I tak oto, trzymając za rękę, wysłałam ukochanego na łono Abrahama… Wiem, że nie chciał, by tak się to skończyło. Ale niestety… Każde z nas odrobiło jakąś życiową lekcję względem siebie i czas było się pożegnać. Wciąż odnoszę wrażenie, że on nade mną czuwa. I niech tak pozostanie.

Sam akt umierania nie był dla mnie straszny. Większe przerażenie wywołało to, że znowu zostałam sama. Kiedy moja mama zachorowała, miałam poczucie straty rodzinnego ciepła. Przez to, że Matthi zachorował i umarł, straciłam DOM po raz drugi. A to było coś, co zawsze bałam się utracić. Bliscy, ognisko domowe, bezpieczeństwo. Zgonu właściwie chyba najmniej się boję. Największy strach wyzwala u mnie myśl o cierpieniu towarzyszącym śmierci i bezradność. Na nic nie ma się wpływu. A ja chyba nawet podczas umierania chciałabym mieć wszystko pod kontrolą.

Ataki panicznego strachu wróciły ze zdwojoną siłą tuż po śmierci męża. Cała byłam wówczas wypełniona lękiem. Popadałam w otępienie, to znów dostawałam szału w otwartej przestrzeni, która nie wiedzieć czemu jak na zawołanie znowu stanowiła dla mnie poważne zagrożenie. Chyba wszyscy mieli mnie już za świra. Przecież tak świetnie i zdrowo funkcjonowałam kilka lat! A tu nagle powtórka z rozrywki… Mój poziom stresu rósł z każdym napadem paniki. I tak mijał tydzień za tygodniem. Mottem nijakiej codzienności było: wstać, przeżyć, iść spać. To prawda, załamałam się tym traceniem kontroli nad sobą. Coś mną całkowicie owładnęło, a ja wciąż nie miałam pojęcia, skąd to się u mnie bierze. I to jeszcze bardziej potęgowało moje stany lękowe. Dostawałam histerii. Bałam się swojego strachu. Ale jak można się bać samego strachu? To mi się wydawało irracjonalne. Myślałam, że staję się wariatką. Zastanawiam się teraz, jak mogłam tak myśleć — przecież wariat nie zdaje sobie sprawy z tego, że nim jest…

Coraz bardziej wycofywałam się ze świata żywych. Nie potrzebowałam współczucia. Oczekiwałam jedynie, że stany lękowe po prostu zostawią mnie w spokoju raz na zawsze. Choroba mojego męża stanowiła dla mnie doskonałą wymówkę od przebywania w miejscach, w których nie chciałam być. Izolowałam się też od ludzi. Tłumaczyłam, że mąż czuje się gorzej i nie mogę na przykład pójść tego dnia do pracy. Po jego śmierci mój zły stan psychiczny też mogłam w jakimś stopniu wytłumaczyć — choćby żałobą, depresją. O powrocie agorafobii raczej już nie wspominałam, to i tak by nic nie dało. Nie wiem, jak to się działo, ale naprawdę umiałam stworzyć bardzo piękną, mocną fasadę z pozorów. Tyle że po jakimś czasie coś w niej zaczęło pękać. I w końcu ten mur runął. Kto ukrywa chorobę, leku na nią nie znajdzie. A ja przecież długo się z tym zmagałam. Obchodziłam się sama z sobą jak z jajkiem. Oczekiwania wobec siebie dość długo miałam na bardzo niskim poziomie. Przecież byłam chora. Nie mogłam więc wymagać zbyt wiele. Bywało, że traktowałam agorafobię jak błogosławieństwo, momentami było mi ono na rękę. Usprawiedliwiałam samą siebie: nie pójdę tu, nie zrobię tamtego — bo przecież jestem chora i nie mogę. Bardzo biedna JA.

Stosowałam miliony uników, byle tylko nie musieć wychodzić z domu. Szukałam jakichś beznadziejnych wymówek, żeby nie pójść tam, dokąd powinnam. Nawet gdy wiedziałam, że mimo wszystko muszę, bo przecież praca, bo ważne spotkanie, bo urodziny znajomej. Wystarczyła jedna myśl — i koniec. Włączał się tryb psychicznej blokady. Nie byłam w stanie wyjść. Próg domu stanowił barierę nie do pokonania. Jak gdyby był pod prądem. Miewałam znowu okresy, że nie wychodziłam. Pora roku nie miała znaczenia. Kontakt ze światem z własnej woli urywałam sukcesywnie. A to nie odpowiedziałam na maila, to znów nie odebrałam telefonu, odwołałam kolejną wizytę albo nie poszłam, chociaż się po stokroć umawiałam lub przekładałam na dogodniejszą porę.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 39.69
drukowana A5
za 56.82