Podziękowania
Najczulsze podziękowania dla Andrzeja.
Za nieocenione wsparcie i za całokształt.
I za miłość do szczegółów.
Przedmowa
Chciałoby się powiedzieć, że historia Adama i Ewy jest stara jak świat, dlatego zna ją praktycznie każdy. Zarówno w przestrzeni kulturowej, jak i duchowej od wieków jesteśmy karmieni opowieścią o upadku pierwszych ludzi, a co za tym idzie — u większości z nas Ogród Eden wywołuje konkretne skojarzenia, które zdążyły się już skrystalizować na zasadzie częstego powtarzania i utrwalania tych samych informacji. Pielęgnowane od długich lat skojarzenia przyzwyczaiły nas już do jakiegoś oglądu sytuacji i mogą iść w parze z naszym systemem wierzeń i wartości, a to sprawia, że na pierwszy rzut oka historia Adama i Ewy wydaje się skończona i przeznaczona wyłącznie do odtwórczej analizy.
Miałam świadomość tego, że sięgam do bohaterów archetypowych, na których spoczywa już jakieś brzemię oczekiwań, a jednak w zakresie twórczości prozatorskiej wyszłam poza uniwersalne wyobrażenia i zdecydowałam się na kontynuację pierwszej, tworzonej wraz z Andrzejem części (Nie)dawnej historii. W drugim tomie rozwinęłam więc napoczęte wątki i przywróciłam głos znanym już postaciom, wnikając jeszcze głębiej w motywy ich działań, słabości i charaktery. Powołałam do życia nowych bohaterów i stworzyłam pełniejszy obraz na poły utopijnego, na poły dystopicznego Edenaj — czegoś na kształt miasta-państwa, gdzie słowo raj nawiązuje do znanych powszechnie elementów kultury, jak i nabiera nowego, stworzonego na potrzeby fikcji znaczenia.
Drugi tom (Nie)dawnej historii to moja próba literacka, propozycja czytelnicza dla wyrozumiałego odbiorcy i jeden z wariantów losów Ewy i Adama, gdzie na pierwszy plan wysuwają się psychologiczne aspekty słynnej opowieści o upadku i odkupieniu. W owym thrillerze psychologicznym staram się nakreślić wieloznaczny portret Ewy, dlatego do wielopłaszczyznowej narracji zapraszam różnorakich bohaterów, funkcjonujących w ramach wymyślonej fabuły powieści. A wszystko to czynię po to, by historia stara jak świat nabrała dodatkowego kolorytu i zachęciła mnie i innych do głębszej refleksji nad kondycją ludzką.
A zatem… Co mogło sprawić, że w Rajskim Ogrodzie — z definicji dobrym i doskonałym — wąż okazał się sprytniejszy w przedstawianiu własnych racji? Czy oprócz woli nieposłuszeństwa coś jeszcze mogłoby popchnąć człowieka w szpony iluzorycznego dobra? Co my zrobilibyśmy na miejscu Ewy i Adama, gdyby to nas próbował przechytrzyć wąż-kusiciel, pokrętnymi ścieżkami wnikając w strukturę psychiczną człowieka? I co w rzeczywistości sprawia, że przepełnione ideałami społeczności chylą się ku upadkowi i tracą z oczu podstawowy fundament człowieczeństwa? To tylko niektóre z pytań, które mogłam przerobić na łamach tej powieści.
Malwina Maria Sychowicz
Prolog
Grzech pierworodny i potępieńcze wygnanie, a wszystko przez lekkomyślną decyzję, która odebrała następnym pokoleniom szansę na skosztowanie raju. To takie dziwne i niewiarygodne zarazem, że nie wiadomo, gdzie tu jest ukryta mądrość. Jak mógłby smakować owoc nieskażony jadem węża i ludzkim nieposłuszeństwem? Tego, niestety, nie można stwierdzić jasno, bo z drzewa uznanego za zbawienne wyrasta kolejny aksjomat. Święta zasada, która wygrażającym palcem przestrzega wszystkich filozofów: „Ciekawość to pierwszy stopień do piekła”.
Opowieść o upadku pierwszych ludzi przedstawiono od a do zet. W życiowym alfabecie nie znajdzie się zachęty do dalszych dywagacji, kto tu zawinił, bo Ewa ma już winę wypisaną na twarzy. Można zatem tylko różnie wnioskować, co popchnęło tę nieszczęsną kobietę do najgłupszego błędu w historii ludzkości (bo jak inaczej nazwać niemożność ustawienia się przy właściwym drzewie?). W tym właśnie zawiera się dramat upadku: Czy spamiętanie jednego zakazu mogło przeciążyć umysł, czy może lepsza pamięć winowajczyni oszczędziłaby reszcie potępieńców włóczenia się po padole łez?
Od wieków ludzie przyswajają sobie historię Adama i Ewy i zastanawiają się, jakim prawem płacą za grzechy innych. Dlaczego Bóg zechciał wyjąć kobietę z żebra mężczyzny i dopuścił do porażki, jeśli wszystko wiedział? Czy w darze wolnej woli podarował także dozwolony margines błędu? A może problem kryje się gdzie indziej… Może sęk w tym, że pierwsza kobieta wniosła do ogrodu zło samym swoim przybyciem. Może z natury miała dziwne upodobanie do kłamstwa albo śliskiej skóry. Może nawet schlebiało jej przekonanie, że posiądzie wiedzę większą od Adama albo i od samego Stwórcy, który ją z nim połączył. A może po prostu widziała rzeczy, które nie istnieją, bo miała problem ze sobą, a konkretniej z głową… I może lepiej byłoby odtąd nazywać Eden inaczej, ażeby nie kojarzył się już z tym, co przez wielokrotne przywoływanie stało się nudne i przereklamowane?
Wszystko jest możliwe, co pokazuje też dalszy ciąg tej opowieści. Już teraz Ewa dowiaduje się, jak oceniła ją historia, gdy w świetle reflektorów zabiera głos znany autorytet i wyjaśnia krok po kroku, co wygnało Edenajczyków z rajskiego jestestwa. Ów człowiek renesansu, znany wszystkim jako profesor, uśmiecha się do telewidzów ze szklanego ekranu i kusi obietnicą odzyskanego potencjału. Bez skrępowania kieruje swoje górnolotne słowa nie tylko do grzesznicy, ale i z przemyślanym zamiarem zwraca się do wszystkich odbywających karę za nie swoje odejście od drzewa życia.
Tak właśnie formuje się podział na dobro i zło. Wcieleniem wszelkich cnót jest tu profesor, który już dawno temu poznał się na kłamstwie Ewy. Obleczony w wiedzę i mądrość jak najświatlejszy anioł, zwraca się do wiernych odbiorców z gotową interpretacją. Spokojnie czeka, aż Edenajczycy rozsiądą się w fotelach i przyjmą jedyny słuszny klucz do zrozumienia. Wie, że już jeden promyk tego profesorskiego światła powinien ukrócić doznawane przez nich męki mentalne i sprawić, że wszyscy — ojcowie i matki, ich dzieci oraz wnuki — zrzucą z siebie niepotrzebny ciężar kary.
W oczach Edenajczyków nie wolno wątpić. Nie teraz, kiedy można usłyszeć diagnozę uczonego i z łatwością wyzbyć się zaciemniających filtrów. Właśnie o brzasku, gdy biją triumfalne dzwony, nikogo z odbiorców nie interesuje los Ewy, lecz ich własne szczęśliwe zakończenie. Myślą tylko o nagrodzie za posłuszeństwo zasadzie, która przerosła niedojrzałą żonę Adama i nie zamierzają zmienić nastawienia. Wpatrzeni w obrazek zbawcy, nie dociekają i nie szukają przyczyny w sobie; sami już wiedzą, jakimi słowami profesor powinien rozwinąć przemowę:
— Drodzy Edenajczycy, wy, którzy jesteście mieszkańcami kolebki świata. — W płomiennych słowach zaczyna od połechtania ludzkiego ego. — Jestem przede wszystkim badaczem i badałem też Ewę. Niedostrzegalną przez abderytów lupą zajrzałem w jej psychikę i mogę oficjalnie potwierdzić: upadek zaczął się od niepohamowanego apetytu na więcej. — Tu na chwilę profesor zawiesza głos i kieruje wzrok w górę. Sprawia wrażenie wpatrzonego w tajemny przekaz z kopuły samego nieba, kiedy w rzeczywistości widzi nad sobą tylko sufit studia telewizyjnego z gęsto rozmieszczonym sprzętem oświetleniowym. W blasku reflektorów peroruje dalej: — Vanitas vanitatum et omnia vanitas, czy nie tak powiadają? A jednak… gdyby tamtego leniwego poranka moja pacjentka pozostała w domu albo wykonała wszystkie czynności wedle rutynowego harmonogramu, nasze ukochane miasto nie okryłoby się hańbą ani nie obrosło marnością, lecz pozostałoby bez skazy.
Uczony przerywa wypowiedź i robi dłuższą pauzę, w którą jak w czarną dziurę wpadają snute od miesięcy podejrzenia. Czy przyzwoitym Edenajczykom uda się znów żyć normalnie? Czy do ich ogrodów profesorska biegłość wniesie wyszarpniętą siłą mądrość, która wszystko wyjaśnia? Tak, tak! Przeciętny mieszkaniec raju pragnie, by z nieba spływały tylko dobre podpowiedzi (bez potrzeby wnikania w ich naturę) i aby na drzewach wyrastały owoce zwiastujące samą pomyślność, z dala od negatywnych bohaterów i wydumanych dramatów.
— Niemniej stało się inaczej — słychać gorzki wniosek profesora. — Ewa przyniosła do naszych ogrodów zgniły owoc, ponieważ chciała pięknego ogrodu i natychmiastowych efektów, co poskutkowało mętlikiem w głowie… — W jego głosie pobrzmiewa zrozumiała nuta surowości i czająca się za nią zgryzota. W przerwie między słowami wzdycha wystarczająco głośno, żeby zaburczenie zarejestrował wetknięty w klapę mikrofon, po czym mówi donośniej: — Wbrew instynktowi Ewa postąpiła nieroztropnie i spryskała ogród niesprawdzonym specyfikiem, co ściągnęło na całe Edenaj katastrofę.
Ostatnie słowa spadają jak wyrok, przed którym osądzona przez oświeconą ludzkość Ewa nie może już umknąć. Wpatruje się więc tylko w ekran telewizora jak w pismo bezdyskusyjnie orzekające o jej winie i czeka. Jest przy tym podejrzanie spokojna i odrętwiała, jakby nie próbowała zmienić zapisu żywota. Skazana na grzech, nie musi się niczym martwić ani o nic zabiegać — jej rola została już szczegółowo rozpisana.
— Co zatem musimy zrobić, żeby odzyskać swoje życie? — odzywa się z wyuczonym dramatyzmem dziennikarka, której wciąż zależy na własnym losie. To właśnie tu, na dwuosobowym meblu pod studyjnym sklepieniem, gości u siebie jednego z najwyżej utytułowanych autorytetów w historii Edenaj.
Po pytaniu nastaje wymowna cisza. Podczas kilku nieznośnych sekund rozstrzygają się dalsze losy ludzkości i wszyscy to czują, dlatego zamierają w bezruchu. Po cichu liczą, że jeszcze ujrzą Świętego Graala i profesor w istocie podaje im go na tacy:
— Przede wszystkim należy nazywać rzeczy po imieniu — poucza telewidzów. — I wiedzieć, że z oczyszczonego nasiona musi wyrosnąć drzewo, które odtąd będzie nazywane drzewem prawdziwego poznania… Ono właśnie przyniesie owoc zrozumienia zdolnego przezwyciężyć nieurodzajny stan Ewy. — Rozgląda się z niemałą satysfakcją po studiu, a kiedy przypomina sobie o wymierzonej w niego kamerze, wyprostowuje się i zaczyna mówić do obiektywu: — Posadzone specjalnie na tę okoliczność drzewo będzie stanowiło niezbędne antidotum na wypaczone drzewo Ewy, które symbolicznie zawiodło i wymaga modyfikacji. — Umieszcza ręce na torsie i robi zmarkotniałą minę. — Błąd kreacji wynikł z dociekliwości kobiety, która przyniosła nam wszystkim pecha. Sprowadziła do ogrodu przekleństwo pytania, zamiast wnieść błogosławieństwo odpowiedzi.
Skazana na piekło Ewa może już tylko z narastającą obawą wsłuchiwać się w słowa, które postawią ją w jeszcze gorszym świetle. Choć bardzo by chciała, wyłączenie telewizora niczego nie zmieni — obraz się nie wymaże ani nie zamieni w niepokalaną wizję. Piejąca z zachwytu dziennikarka również nie zwoła ekipy i nie przeprowadzi z Ewą poważnego wywiadu. Woli wysłać kolejne zaproszenie do studia awangardowemu profesorowi i zwabić go na kanapę w kolorze orzecha makadamia, aby w rozluźnionej pozie przytaknąć mentorskim słowom i dla porządku dorzucić:
— Czy możemy zatem uznać, że wszelkie niebezpieczeństwo zostało zażegnane? Co z sykiem, który miał niespodziewanie wkraść się do ogrodu Adama i Ewy? — podsyca wątpliwości. — Czy powinniśmy się obawiać…?
W zaaranżowanej scenie Ewa wie, że nie może w żaden sposób zmienić biegu rozgrywającej się na jej oczach rozmowy. W świecie szklanej prawdy reguły są jasne i nieodzowne: profesor i prowadząca wywiad są gepardem, a ona schwytaną antylopą.
— Tu muszę od razu zdementować. — Profesor od zawsze szczycił się swoją historią, dlatego może się od upadku Ewy odciąć grubą kreską i z typową dla siebie uczonością wyjaśnić: — Żadnego syku w Edenaj nie było i być nie może. Każdy, kto posiada elementarną wiedzę w zakresie funkcjonowania gadów, wie zapewne, iż syczenie bez widocznego na zewnątrz węża jest zaledwie…
Czas się zatrzymuje i polihistor zawiesza głos. Ta chwila dla nieszczęsnej Ewy smakuje jak wieczne potępienie, ale nie mówi tego głośno. W głębi duszy przeczuwa, że przy niej nawet Anna Boleyn doczekałaby się szybciej rozgrzeszenia, bo to Ewa ma wokół siebie więcej Henryków skorych powiesić ją na najbliższym drzewie. I dlatego nawet nie musi zgadywać, co by się z nią stało… Skrócona o głowę za brak mądrości, stanęłaby na najwyższym podium w towarzystwie osób podobnie znienawidzonych przez historię.
— Tu proszę o uwagę, ponieważ to sprawa największej wagi. — Ustawia wszystkich do pionu profesor i ucina wszelkie spekulacje: — Ów wąż, powtarzam, był zaledwie nieuporządkowanym wytworem myśli mojej pacjentki.
„A zatem wszystko jasne” — myślą Edenajczycy i wzdychają z ulgą. Nikt z telewidzów nie zadaje sobie trudu, aby przetworzyć dane. Mieszkańcy łakną wyjaśnienia i chłoną informacje jak gąbka. Czują się ze wszystkiego słusznie rozgrzeszeni, na wieki wieków i bez odwołania.
Dziennikarka również przyklaskuje profesorowi, choć nie kojarzy tego z żadną absolucją. Trochę kokieteryjnie przysuwa się do niewzruszonego znawcy tematu i mruga porozumiewawczo, jakby odkryła największą tajemnicę. Ona już wie, że to dzięki pomyłce Ewy zabłyśnie przed kamerami, a prowadzony przez nią program pobije rekord oglądalności:
— Czyli ośrodek profesora wyleczył Ewę z tego, hm, wytworu wyobraźni i możemy spać spokojnie? — mówi głośno i wyraźnie, żeby nic się nie wycięło.
Światła reflektorów kierują się na profesora, który tylko na to czekał. „Wymodliłem sobie ten błogosławiony moment naukową formułą” — chwali się w myślach i wtrąca do narracji. Oto na oczach wszystkich przeobraża się w boskiego stwórcę i przyjmuje pokłony wpatrzonych w niego widzów.
— Strach nie jest dobrym doradcą, a tylko skazuje na wygnanie. — Poucza z wyższością wszystkich Edenajczyków uczony i wykorzystuje szansę na zareklamowanie właściwego rozwiązania: — Tu i teraz mogę zapewnić, że potężniejsze od ułomności Ewy siły zadbały już o szczęśliwy koniec tej historii. Wdrożony za zgodą burmistrza projekt wykrywa wszelkie nieprawidłowości i zapobiega grzesznej myśli, jeszcze zanim ta zdąży wyrządzić materii krzywdę.
„To cudowne antidotum na wszystko” — dodaje po cichu i już czuje przedsmak zwycięstwa. Bo czyż nie tego pragną ludzie, którzy zapobiegliwie oddają się w jego ręce? Dla nich to oczywiste, że Ewa zbłądziła, a zatem trzeba ją spacyfikować, a w najlepszym przypadku pozwolić bezgłośnie poruszyć wargami, choć wszystko w niej krzyczy z dużym znakiem zapytania.
Dzięki profesorowi wraz z nowym kształtem dobra świat tworzy się od nowa. W odpowiednim momencie należy tylko skierować wszystkich na właściwą drogę, aby nikt już nie musiał się trudzić i szukać kierunku z własnej inicjatywy:
— Plan, o którym mówię, wszystkich uchroni przed niebezpieczeństwem — ciągnie uczony — i sprawi, że nawet ci, którzy porzucili dyscyplinę wiedzy, nie będą mogli powstrzymać raju na ziemi. Moja pacjentka, Ewa, jest tego najlepszym dowodem.
Obraz badacza gaśnie po następnych trzech minutach i nastaje błogi spokój. W domach Edenajczyków znika zwątpienie, a wraz z nim odchodzą wszelkie rozterki i niepokoje.
Rozdział pierwszy
Drzewo poznania
1
Ewa stanęła przy drzewie poznania. Tak przynajmniej twierdził profesor i nie omieszkał tego odnotować w karcie historii.
Oczywiście powinna była się nad tym zastanowić, ale nie mogła myśleć o swojej porażce w świetle dziennym. Dopiero gdy nastawała noc i wszyscy zasypiali, wracała do tajemnic. Tajemnic tak wielkich i włożonych między zakazane księgi, że tylko w blasku księżyca czuły się bezpieczne. Skrywane za jego bladą obręczą, oznajmiały światu, że zapanowano nad chaosem. W ciemności, która usprawiedliwiała niewidoczność zła, sekrety Ewy mogły wydawać się zatem błahe i nikomu niepotrzebne. Światełka pomniejszych gwiazd odciągały od nich uwagę i uspokajały obserwatorów. „Wszystko pod kontrolą” — zapewniały.
To była pierwsza noc u burmistrza, od kiedy dostała przepustkę. Mieszkańcy udali się już do swoich łóżek i oddawali marzeniom. Ich sny nie były ani płoche, ani zwyczajne. Każdemu Edenajczykowi jawiły się jako największej urody jabłka o niebiańskim smaku, które były zaskakująco dobre i przekonujące do swojej racji bytu. Posiadały wiele zalet: pozwalały poczuć się bosko z przyznawanymi hojnie tytułami i zaszczytami, a także zdejmowały poczucie winy i otulały słodkim zapomnieniem.
Edenajczycy widzieli w osobistym raju Ewy potwierdzenie jej upadku, ale sama zainteresowana — gdy tylko wyglądała przez okno na ogród — nawet w ciemnościach mogła spostrzec, że dowody jej winy nie wyrastały z drzewa życia. Ponaglała zatem zeschły pień, aby wydał prawdziwy owoc, lecz nic takiego nie następowało. Na jej nieszczęście drzewko nikło w oczach i z każdym dniem przeobrażało się coraz szybciej w nieurodzajnego drapaka. „Wąż, wąż, wąż. Nie ma tu już miejsca na Ewę, którą znałam — tęsknie, wręcz płaczliwie powracała myślami do złotych czasów. — Żyję jakby obok siebie, uwięziona w ramie obrazu, który na mnie nałożono, lecz nie… Nie mogę tego mówić głośno, coś mnie od razu ściska za gardło, jak gdybym sama z siebie wiedziała, co mi wolno, a czego nie”.
Przymknęła oczy, żeby dla odmiany przywołać miły w odbiorze pejzaż, lecz zamiast tego ujrzała niezgrabną pryczę. Na identycznej leżance spędzała większość czasu w ośrodku — tu leżała z podprogowym sykiem, tu siadywała też pielęgniarka, aby podać jej jakąś zawiesinę. Panaceum na całe zło smakowało trochę mętnie i wydawało się obrzydliwie lepkie. Jedno ukłucie, drugie ukłucie, trzecie ukłucie… Ewa zacisnęła mocniej wargi, zupełnie jakby włączono przycisk „odtwórz” i ten sam koszmar mógł się powtarzać w nieskończoność.
— Czy mogę już wyjść? — zagadywała każdego dnia w ośrodku.
— Doskonale pani wie, że w trosce o dobro pacjentów nie możemy na to pozwolić — niestrudzony w zbawianiu świata personel zawsze odpowiadał tak samo.
Dlatego podejrzewała, że wszystko jest jak ten przeklęty wąż, którego do niej wpuszczono. I, o dziwo, kiedy tak myślała, syczenie wzrastało. Wszystko dookoła zatracało wyraźne kontury i przechodziło w drżenie. Nawet rząd łóżek w ośrodku — mocno osadzonych w podłodze i przytwierdzonych żelaznymi prętami do ścian — potrafił rozpłynąć się jak we mgle. Zbudzone jedną myślą syczenie zmieniało postrzeganie i oplatało się wokół świadomości jak w hipnotycznym okręgu. I tak w kółko.
Odskoczyła jak oparzona… Oczyma wyobraźni pragnęła ujrzeć coś ze swojej przyszłości i znaleźć w niej pocieszenie, lecz pod ciężkimi powiekami mignęła jej tylko postać profesora. Nawet teraz ją prześladował, wirtualnie oprowadzał po ogrodzie i oznajmiał mentorskim tonem, co ją skusiło. Powtarzał do znudzenia, że to jej nieoczyszczone pragnienie stworzyło węża. „Wyparłaś pierwotny instynkt, a ten wrócił w postaci omamu” — przekonywał. Na dowód pokazywał zmarniałe drzewo życia i mówił, że to jest jej źródło samopoznania. Kazał jej na nie patrzeć i oswajać się z myślą, że to niedopuszczona do świadomości próżność przyniosła Ewie zgubę.
Ale ona nie potrafiła uwierzyć mu na słowo. Niosła pamięć o drzewie życia i o tym, co rzeczywiście zrobiła. Rozumiała najlepiej, co wydarzyło się tamtej feralnej niedzieli. Na miłość Jezusa, była niewinna! Mogłaby potwierdzić z ręką na sercu, że nie uczyniła niczego wbrew woli Papy i jeśli tylko ktokolwiek dopuściłby ją do głosu, umiałaby to jasno uargumentować. Jednym słowem zmazałaby plamę na honorze i odebrała innym przyjemność twierdzenia, że wiedzą już wszystko.
Zaprowadziłaby ich pod drzewo życia i wszystko wyjaśniła. Nikt nie musiałby się obawiać, że wyprze się winy. Jeśli trzeba, przyjęłaby odpowiedzialność za to, co zdaniem profesora zepchnęła do nieświadomości. Był tylko jeden warunek: musiała opowiedzieć całą historię do końca. Trzeba więc w pierwszej kolejności wspomnieć o paczcie, w której przyszedł preparat od ogrodnika. Zaznaczyć, że się wahała, ale nie chciała podważać woli autorytetu. Dodać, że poranek był wtedy taki rześki i jasny, że mogła czuć tylko miłość. I zrobić jeszcze wzmiankę o efektach nieadekwatnych do poczynionych starań.
Potem zażądałaby wyjaśnień… Przede wszystkim spytałaby, dlaczego na spotkaniu z Eleną w kawiarni utraciła kontrolę nad dalszym rozwojem zdarzeń. Domagałaby się sensownej odpowiedzi, gdyby tylko podskórny syk nie dyskredytował jej już na samym starcie. I gdyby tylko inni zechcieli przebić się przez wężowe syczenie do głębszej prawdy, zamiast przykładać do jej umysłu kątomierz i badać stopień odchylenia.
— Co tu jeszcze obywatelka poczyna? Marsz do łóżka! — zadudniło jej w uszach od skrzekliwego głosu sanitariusza. Nawet w domu nie mogła rozkoszować się ciszą.
Wspomnienia wracały, bo jeszcze nie odeszły w niebyt. Lepszy czas nie przepędził ciemnych chmur nad jej głową, gdy wciąż obowiązywał kodeks profesora. Mimo że wróciła do znajomego pokoju, w którym mogła odpocząć od niechcianego towarzystwa, nadal prześladowały ją koszmary. Nie mogła temu zaradzić, więc pozostało jej tylko pocieszać się myślą, że to zrozumiałe odreagowywanie. „Ratuję się byle czym, aby wyjść z matni szaleństwa”.
Miała lepsze i gorsze dni. Czasem rozpaczała, że umarła bezpowrotnie i już nigdy nie odzyska siebie. Prześladowało ją poczucie, że wszyscy pogrzebali ją sprytnym kłamstwem i nie zamierzali tego odwrócić. Coraz częściej myślała, że było im dobrze z obrazem Ewy w projekcji syku. Stworzyli własną wersję wydarzeń i nie odczuwali wyrzutów sumienia. Wierzyli w wyjaśnienie, które z zewnątrz sprawiało wrażenie prostego, a przez to właściwego. Nie przeszkadzał im fakt, że gdyby tylko zagłębili się w historię, przeraziłaby ich własna gruboskórność, odporna na ludzkie odruchy empatii.
Tymczasem była druga w nocy, a ona stała w piżamie pod oknem. Zmęczona rozmyślaniem, zachwiała się i w ostatniej chwili przytrzymała framugi. Męczące reminiscencje zaczęły się roztapiać niczym płatek śniegu i ustępować sennym, ziewającym fantazmatom. Chwiejnym krokiem potoczyła się w stronę ramy łóżka i niczym przedmiot podległy czystym prawom grawitacji, opadła bezwładnie na posłanie.
Przy księżycowym kołysaniu zamknęła oczy i zasnęła.
2
Śniła o perypterze. Dysku z marmuru, wokół którego ciągnął się pierścień równo ułożonych kolumn. Jej postać stała w samym sercu świątyni, jakby naprawdę wierzyła w pełnioną tu rolę. Ewa wyglądała jak nie ona, włożona w fałdy falującego peplosu, który przy ramionach kończył się zdobnymi zapinkami. Fibule trochę drażniły jej skórę, lecz tak przyziemny stan nie mógł wytrącić jej z mówienia. Tchnięta duchem wiedzy, nie zaprzestawała nauczania. Płomienną mową sięgała do umysłów uczniów. Mówiła, jakby wciąż wykładała na uczelni:
— Porozmawiajmy o rozmowie. O istocie słowa, które jest przepływem. Nic nie może tego przepływu zatamować, jeśli pozostajemy w jedności z mistrzem naszej duszy. Z prawdą, która porusza góry.
Odczuła i zobaczyła zarazem, że każdą wypowiedzianą literą wprawia świątynną budowlę w coraz przenikliwsze drżenie. Dwie rzeczywistości spotykały się ze sobą i w osobliwym splątaniu podsunęły Ewie myśl, że ma tylko trzy dni, aby przemówić ludziom do rozumu. Po tym czasie przepustka dobiegnie końca, a ona będzie musiała wrócić do ośrodka, do wszechwiedzącego profesora.
— Szkoła, w której się znajdujemy, nie jest zwykłą akademią. To ognisko bycia, wokół którego tańczą nasze płomienie. — Zamiatała słowami całą przestrzeń, mimo że przeczuwała, iż wszystko runie. Mówiła pomimo wiszącej nad nią katastrofy, która za chwilę strąci ją z mównicy i brutalnie zepchnie z piedestału. — Póki podtrzymujemy w sobie chęć nauki i nie uznajemy, że już wszystko wiemy, póty spływa na nas kolejny strumień ożywczej iluminacji. Póty prawda nie jest zamknięta w tabelce z wiadomymi odpowiedziami. Jej piękno płynie, bo zamyka się w naturze przepływu. W nieustannym poznawaniu.
Coś jakby pukanie. Ewa ścisnęła powieki, zanurzona w rozgrywającym się śnie.
— Nie przestałam wołać. Byłam tu do końca. A teraz, kiedy już wszystko jasne i zamknęliście usta, przemówi za mnie pustka — ostrzegła. W jej głosie pobrzmiewała surowa nieodwołalność.
Rozległ się hałas. Rozłupana kolumnada obnażyła wnętrze celli. Za sprawą jednego mocniejszego tupnięcia roztrzaskuje się przedmiot kultu, ale nie zmienia to nastawienia uczniów. Oni wciąż Ewy nie widzą ani nie słyszą. Pozwalają jej zapaść się pod ruinami nauki, byleby tylko pozostać przy swoim bożku — przy bogatej rzeźbie wyciśniętej w czystym złocie.
Ale nagle rzeźba zamienia się w węża, a wtedy sen się urywa i Ewa otwiera oczy. Zdaje sobie sprawę, że właśnie ma za sobą pierwszą noc u burmistrza. Dużymi oczami rozgląda się więc po pokoju. Tuż nad głową wisi gwiazdozbiór sztucznych światełek, w które lubiła się wpatrywać jako nastolatka. W lewym rogu, na miękkiej i puszystej pufie, przesiaduje maskotka. Biały miś z kokardą u szyi przypomina jej o szkolnym balu, na który wybrała się z Adamem.
Na widok pluszaka coś ją chwyta za gardło ze wzruszenia, ale świat przewija się dalej i Ewa widzi, że po prawej stronie spogląda na nią wysłużony regał z książkami — osobiście skomponowana biblioteczka. Uśmiecha się mimowolnie na myśl o wszystkich tych perełkach, które ją ubogaciły. Nawet jeśli woluminy były przyprószone kurzem i ustawiły się do niej grzbietami, wciąż urzekały i wprawiały w melancholię.
Gdy rozmyślała nad jednym ze swoich ulubionych wierszy, przez drzwi przedarł się napuszony głos burmistrza.
— Ewa? Co ty tam robisz, dziecko? — spytał i zastukał pięścią, pobudzony przedłużającym się milczeniem córki.
Było wcześnie rano. Za oknem już widniało, choć opieszałe niebo jeszcze przysypiało, pokryte bladymi pastelami. Tylko gdzieniegdzie przeciskały się powitalne promienie budzącego się słońca i to właśnie jeden z tych promyków zesłał na Ewę zrozumienie: „Rozmowa z planistą!”.
— Zaraz idę! — odkrzykuje w pośpiechu. Szamocze się ze szlafrokiem i jednocześnie próbuje z siebie zrzucić presję ojca. Zeskakuje z łóżka i dorzuca, aby oszczędzić sobie dalszego ponaglania: — Zaraz zejdę, ubieram się.
Podziałało. Słyszy oddalające się kroki ojca. Już wie, że ma do wykonania ważne, niecierpiące zwłoki zadanie. Musi dobrze wypaść na teście i wykazać się w dziedzinie komunikacji. Popędzić w kierunku przez nią studiowanym i pogłębianym przez lata wykładów, które prowadziła na uniwersytecie. Odwrócić czym prędzej uwagę od niechwalebnego zapisu w kartotece, który przypominał każdemu o jej powiązaniach z wężem. A na koniec sprytnie wypełnić lukę w karierze zawodowej czymś wartościowym, wystarczająco pozytywnym i substancjalnym.
Dobiega do szafy. Wyjmuje walizkę turystyczną, gdzie jakimś cudem przechowała się w niepomiętym stanie nowo zakupiona sukienka. Ewa przykłada grafitowy materiał do ciała i zatacza piruet, lustrując siebie z każdej strony. „Może i ma ciekawy fason, ale wolę nie rzucać się w oczy” — uznaje wbrew radom ojca.
Gdy przybliża się do lustra, w odbiciu uwidacznia się przy ustach opadający kącik. Zmusza się więc do uśmiechu, lecz nadal dostrzega rysę na wizerunku.
— Okropnie to wygląda — mówi do siebie i ma nadzieję, że problem samoczynnie się rozpłynie.
— Ewo!! — tubalne nawoływanie burmistrza przebija się przez podłogę.
Trudno. Ewa wzrusza ramionami i daje za wygraną. Jest przekonana, że wygląd nie będzie jej jedyną kartą przetargową. Zgodnie z profesją znacznie ważniejsze okaże się słowo, którego użyje, i z takim nastawieniem postanawia zejść na dół.
Nie jadła kolacji i czuje ssanie w żołądku. Kubki smakowe tęsknią za pachnącym cornetto i owocowym nadzieniem, wyczarowanym prosto z przydomowego ogrodu…
3
Chwyciła się mocno balustrady i zaczęła stąpać ostrożnie po spirali schodów. Gdy przesuwała palce po znajomych żłobieniach poręczy, coś ją niespodziewanie przystopowało i nie był to głód, mimo że chętnie podjadłaby to i owo. Zatrzymała się na zakręcie spocznika, w myślach przetwarzając zrodzone nagle pytania. Czy powinna zaryzykować i pociągnąć burmistrza za język? Być może to jedna z niewielu okazji, żeby podjąć istotny dla niej temat i od innej strony przyjrzeć się sprawie… Ale czy tym posunięciem nie naraziłaby się jeszcze bardziej ojcu i profesorowi? A może nawet Adamowi? Od śniadania dzieliło ją kilka kroków, a ona już wiedziała, że z nerwów nie jest w stanie niczego przełknąć.
Na ostatnim stopniu wzięła głęboki wdech i asekuracyjnie zacisnęła prawą dłoń na dostojnym uchwycie z dębu (wydatnej kuli ze zdobieniami godnymi królewskiego berła). Chciałaby mieć to już za sobą i bez niepotrzebnego przedłużania znaleźć się w salonie. Ale ona nadal stała, jakby spodziewała się czegoś po drodze. Prześlizgiwała się wzrokiem po drzwiach wyjściowych i z tęsknotą spojrzała na sączące się przez prześwit słońce. Czy mogłaby stąd czmychnąć niezauważona i znaleźć się w zupełnie innym miejscu? Z dala od historii, która ją prześladowała i od Ewy, która w niej umarła? Pokręciła przecząco głową, bo znała odpowiedź od samego początku. Wystarczyło wychylić trochę głowę i dojrzeć ojca przy stole. Sięgał właśnie po prasę francuską do kawy i nalewał sobie do pełna filiżankę. Z profilu wyglądał na nieprzejednanego.
Minęła przedpokój i pokazała się ojcu.
— Wchodź, wchodź! — przywołał ją ręką i hałaśliwie zamlaskał.
— Dzień dobry…
— Nie szukaj dalszego miejsca. Jesteśmy tylko we dwoje — zarejestrował jej spłoszone ruchy i w przerwie między mlaśnięciami siorbnął kawy. — Siadaj naprzeciw.
Ojciec czekał na nią przy bogato zastawionym stole. Ku zaskoczeniu Ewy ani myślał wzywać kogoś na pomoc. Poranne śniadanie przygotował osobiście i w najbliższej przyszłości nie zamierzał tego zmieniać. Ostatnie popisy kucharki wzbudziły w nim niesmak i popchnęły w stronę książki kucharskiej. Od kilku tygodni sam sobie gotował i wystawiał pozytywną ocenę. Nabrał upodobania do potraw kalorycznych i tłustych, ale bez budzących grozę dodatków. Ostatnia gospodyni lubiła upychać w różne miejsca podejrzane przyprawy, aby oszukać kubki smakowe burmistrza. On jednak znał się na rzeczy i od razu zwęszył podstęp.
— Tylko spójrz, przygotowałem dla nas ucztę — pochwalił się i uśmiechnął pod wąsem.
Na stole było i słodko, i słono. Croissanty stały obok kawy i słoiczka z konfiturą. W naczyniu do lazanii płynęła fasolka w sosie pomidorowym. Spod parujących parówek wychodziły liście sałaty i nieliczne pomidorki koktajlowe, a pośrodku rumienił się burger nafaszerowany jajkiem i boczkiem z patelni. Ewa gustowała co prawda w lżejszych posiłkach, ale i tak przełknęła głośno ślinę.
Ciepłe i wykwintne dania burmistrza bez dwóch zdań kontrastowały z bylejakością stołówki, gdzie przez większość czasu podawano wikt o mdłym posmaku mydła. Już po pierwszym dniu pobytu każdy się orientował, że w profesorskim ośrodku kuchnia nie jest kluczowym elementem serwowanej im terapii.
— Poczęstuję się rogalikiem — powiedziała i nałożyła cienką warstwę konfitury na pieczywo.
— I to wszystko? Zmizerniałaś w tym ośrodku.
— U profesora jadłospis nie jest na pierwszym miejscu.
Oderwała croissanta i zaczęła przeżuwać. Kawałki śliwki rozpływały się w ustach.
— To nie możesz poprosić o więcej? Przecież was tam nie głodzą.
— Nikt o tym nie pomyślał…
— A może powinien? Jeśli nie zadbasz o siebie, będziesz chuda jak szczapa — powiedział między podjadaniem parówki i jajka. — Widzę, że jesz jak ptaszek.
— Ja… — chciałaby coś powiedzieć, a tylko słodko-gorzko się zaśmiała.
Poczuła chłód, mimo że okna i drzwi nie przepuszczały ani grama powietrza. W domu Papy zawsze najbardziej lubiła salon, gdzie co niedzielę gromadziła się przy stole rodzina. Dlaczego więc teraz czuła się tu tak nieswojo? Z oprawionych w ornamentowe ramy obrazów wyzierała tajemnicza obecność. W ściennym zegarze wahadło nieprzyjemnie drgało. Podłoga skrzypiała jak stare drzwi na strychu. A zawisły nad głową żyrandol z łukowatymi świecznikami udawał groźnego stawonoga. Nawet marmurowy kominek kojarzył się złowrogo, przywołując na myśl jakiś bazyliszkowy portal.
— Nie myśl tyle, bo nie ma nad czym — stwierdził burmistrz i pogładził się czule po brzuchu. — Weź gorącą parówkę, to od razu wstąpi w ciebie życie — zabłysnął.
Niemrawo wysunęła rękę. Wbiła widelec w parówkę i… Nie wiedzieć czemu zabrakło jej sił i upuściła wszystko na obrus.
— Masz babo placek! — burknął burmistrz. Gdy rzuciła się do sprzątania, przytrzymał ją za nadgarstek i powiedział: — Lepiej już niczego nie dotykaj. Ja to zrobię.
Powzdychał trochę. Z niezadowoloną miną chwycił serwetkę, a potem parówkę, i odłożył zmarnowane mięso na pusty talerz.
— Co ty się tak nad wszystkim trzęsiesz? — dziwił się. — Nic nie jesz, a potem odstawiasz takie numery. Czyżbyś się głodziła? Ewo, mówię do ciebie… Płaczesz?
Pokręciła głową, choć powieki wilgotniały od bezsilności.
— Nie, nie płaczę — zaprzeczyła wbrew wszystkiemu. Przetarła twarz rękawem, jakby chciała wcisnąć sobie krople z powrotem do oczu.
— Coś podobnego! — huknął. Ganiący głos ojca był tak donośny, że poszybował w górę. — Widzę, że chlipiesz nad talerzem, a ty nadal się zapierasz… To nie jest normalne, Ewo. Czyżbyś nadal martwiła się głupotami?
Minę miał naburmuszoną jak dziecko w piaskownicy, któremu ktoś ukradł łopatkę albo wiaderko. „Tylko łyk kawy może złagodzić niesmak. Albo i dwa”.
— To przez przypadek…
— Przez przypadek rzucasz widelcem? Wszystko widziałem i nie rozumiem cię, Ewo… — przyznał. Już na samą myśl o kolejnej zaprzepaszczonej wędlinie skręcało go w żołądku. Musiał, po prostu musiał sięgnąć po następną parówkę, zanim kolejny frykas wyląduje w śmieciach.
— Może to z niedospania…
Nie wiedziała już, jak udobruchać ojca. Trzymała rozdygotane ręce pod stołem i w myślach modliła się o spokój.
— Może, może… Może z niedospania — powtarzał za nią, niezbyt przekonany. Mlasnął głośno i wchłonął ostatni kawałek. Szósta parówka ocalała dzięki niemu i tym samym uśmierzyła gorycz utraty poprzedniej. — Ale ty zachowujesz się dziwnie. Wszyscy stają na głowie, żebyś ty stanęła na nogi, a tobie nadal coś się nie podoba. Co cię tak unieszczęśliwia?
Zimny dreszcz przeszedł jej po plecach. Zamknięta na negocjacje postawa ojca zgadzała się z przytłaczającym klimatem wnętrza. Nadal nie potrafiła jednak stwierdzić, co najbardziej przeszkadzało jej w salonie, który oprócz przemalowanych ścian na pierwszy rzut oka wyglądał tak samo jak dawniej.
— Nie jestem nieszczęśliwa — wymamrotała w końcu.
— Doprawdy? Jakoś nie widać po tobie szczęścia. I szczerze mówiąc, Ewo… Zastanawiam się, czego może ci brakować. Miałaś szczęśliwe dzieciństwo, czyż nie? — spytał tak, jakby oczekiwał, że mu bez wahania przytaknie. Skinęła głową. — Nigdy cię nie biłem, nigdy nie karałem. Zawsze miałaś wszystkiego pod dostatkiem, czyż nie? Teraz masz męża, własny dom… Nigdy nie zaznałaś głodu ani zimna. Skąd więc ta kapryśna mina?
Burmistrz zarzucił jej, że grymasi i robi z siebie księżniczkę na ziarnku grochu. Przyczepił się do nieprzekonującego uśmiechu i wytknął jej wyświechtany ubiór (miała na sobie marynarkę, pod nią białą bluzkę i spodnie z wysokim stanem).
— To praca w urzędzie czy co? — spytał. Ewa odniosła wrażenie, że w jego głosie pobrzmiewała drwina. Burmistrz wtedy o czymś pomyślał, machnął ręką i obejrzał się za siebie. — Czy wiesz, ile się namartwiłem? Nie wyobrażam sobie, co bym zrobił, gdybym cię stracił… — Nagle przeszedł w rzewliwy ton i dramatycznie klasnął w dłonie. — Gdy dowiedziałem się, że masz te przesłyszenia, długo nie mogłem dojść do siebie. — Znów spojrzał na Ewę, którą zawstydził nagłym wyznaniem. — Moja córka, moja jedyna córka słyszy i mówi takie okropne rzeczy… To było nieprawdopodobne, straszne…
Ponownie się odwrócił, co tym razem zaciekawiło Ewę. Skierowała wzrok na tę samą ścianę i oniemiała. Nie widziała czegoś takiego nigdy przedtem i z trudem się opanowała na widok uwiecznionej postaci. Otaczała ją zagadkowa aureola, która zdawała się mówić: „Jestem nietykalny”. Otworzyła usta i mrugnęła kilka razy; chciała się upewnić, że nie śni. Burmistrz wpatrywał się z trudnym do rozszyfrowania uznaniem w nieznajomy portret. Przybrał modlitewną pozę, przechylił głowę i wyszeptał coś do siebie. Potem pociągnął nosem, jakby złapał katar, po czym zanurzył rękę w kieszonce dżinsów, żeby wyciągnąć chusteczkę.
Zebrało mu się na wspominki.
— Masz pojęcie, kto mi pomógł udźwignąć ten ciężar, Ewo?
Nie odpowiedziała, bo inne zmartwienie chodziło jej po głowie. „Gdzie się podział ten Zdobywca Roericha?” — zastanawiała się w ciszy, lecz nie odważyła się spytać, jaki los spotkał zabytkowe płótno z 1926 roku. Burmistrz wydawał się zadowolony ze zmiany aranżacji i z wielce zamyśloną miną chłonął nowy obraz, któremu zaraz potem zasalutował. Ewa, ona za to, nie kwapiła się do podobnego zachwytu i wbrew wszystkiemu nie mogła oprzeć się wrażeniu, że widzi coś nadnaturalnego. Coś, co nie przystoi ani jej ojcu, ani poważnemu gospodarzowi tego miasta. Ten jednak nie dopuszczał do siebie negatywnej recenzji i na poprawę humoru pochylił się ku niej z uśmiechem, roztaczając wokół siebie intensywną woń wody kolońskiej.
Mimowolnie kichnęła.
— Gdyby nie zbawiciel, nasze życie dobiegłoby końca — dokończył za nią, po czym zaczął bić się w piersi jak na spowiedzi. Ewa instynktownie zwiększyła dystans i odchyliła się na oparcie krzesła. Ojcu zamgliły się oczy i powiedział uroczystym głosem: — Jemu i tylko jemu zawdzięczam to wszystko. On jest naszym zbawicielem. Zapamiętaj to, Ewo.
Rozmarzył się przez chwilę i skinieniem głowy przyznał w czymś rację obrazowi. Upił ostatnie krople kawy, a potem szurnął energicznie krzesłem. Podszedł do skonsternowanej Ewy.
— Muszę iść do pracy — powiedział i pocałował ją w czoło. — Nie mogę cię podwieźć. Zadzwoń po taksówkę. Ta firma to nie byle kto. Nie możesz się spóźnić — zjadał słowa i mówił z dziwnym akcentem.
Oczywiście nie miał na myśli uniwerku. Czasy, kiedy Ewa prowadziła wykłady z komunikacji i cieszyła się szacunkiem wśród studentów, odeszły w zapomnienie. Ktoś starł ją z tablicy jak nieaktualny temat lekcji; zniknęła nagle i bez uprzedzenia. Gdyby nie wstawiennictwo burmistrza, poszukiwania przedłużyłyby się do kilku, a może i kilkunastu rozmów kwalifikacyjnych. Zasugerował to wyraźnie, kiedy przekazał dobrą nowinę i oznajmił, że największa redakcja w mieście zechciała podjąć z nią współpracę.
— Wystarczy, że zdasz ten mały teścik, i po sprawie. To formalność — przypomniał w ruchu. Podszedł do ustawionej przy oknie komody w kolorze antycznej wiśni i otworzył środkową szufladę. Nie speszyła go ciekawość córki i na jej oczach wsunął na palec serdeczny pierścień z dużym kamieniem.
Znany Ewie rubin mienił się dumnie w okrągłej oprawie.
— Tak, Pap… Ojcze.
— Pamiętaj, że nasz zbawiciel jest z tobą — krzyknął przez ramię, gdy wychodził.
Stąpał pewnie i zamaszyście. Ewa przyglądała mu się zza firanki i nie wierzyła własnym oczom. Burmistrz kowbojskim ruchem poprawił sobie kapelusz i wsiadł do pokrytego nową farbą pikapa. „Skąd miał na niego pieniądze, skoro podczas odwiedzin w ośrodku żalił się wielokrotnie, że musi reperować budżet miasta?”. Nie potrafiła odpowiedzieć. Gdy odwrócił się w stronę okna, odmachała mu z uśmiechem w stylu: „Nic mnie to nie obchodzi” i schowała się za beżową kotarą.
— Ewo…
Odniosła wrażenie, że ktoś ją przywoływał. Trwało to ułamek sekundy.
Stanęła na wprost odmalowanej ściany. Najwyraźniej podczas jej nieobecności burmistrz przestawił się na inny odcień: butelkową zieleń.
Posunął się nawet do tego, że ze ściany ściągnięto obraz patrona miasta i zastąpiono deklarowanym zbawicielem. Enigmatyczna postać męska ukrywała się teraz za gęstym wąsem i komiwojażerskim spojrzeniem. Mężczyzna wyglądał zwyczajnie, choć nosił się po pańsku. Z zewnątrz obleczony w chwałę długiego płaszcza, pod spodem skrywał przeciągnięty przez guzik zegarek kieszonkowy.
Nagle ów zbawiciel jakby ożył i posłał jej ponaglające upomnienie. Stalowe spojrzenie spytało: „A gdzie twój wisiorek?”, co na początku nawet ją rozbawiło. Szybko zdała sobie jednak sprawę z zasadności pytania i skamieniała. Fakt, iż obraz mógł przyłapać ją na gorącym uczynku, wydawał się równie niedorzeczny, co syczenie niewidocznego węża.
Zanurzyła dłoń pod fiszbinami biustonosza. To tu ukryła podarowany przez burmistrza naszyjnik, do którego nie mogła się przyzwyczaić. Dopiero teraz, gdy stała w cieniu portretu, coś nie dawało jej spokoju. Spostrzegła, że za wisiorkiem kryło się coś więcej niż tylko jubilerska biegłość. Eleganckie puzderko w środku okazało się zakodowaną po łacinie wiadomością.
Krótkie acz wymowne zdanie oznajmiało przez grawer: Vivat Pax.
4
Kurant w salonie zabrzmiał ostrzegawczo.
Ewa była umówiona na godzinę dwunastą, a wskazówki zegara ustawiły się właśnie przy dziesiątce. Zmarszczyła czoło, gdy zobaczyła brudne talerze i misy z zalegającym jedzeniem. Gdyby burmistrz nie wygłupił się z ucztą, oszczędziłby jej problemu. Zła na ojca, ściągnęła marynarkę i powiesiła ją na krześle, a potem zabrała się do uprzątnięcia bałaganu. Przy fasolce zatrwożyła ją myśl, że nieskazitelna biel bluzki znalazła się zbyt blisko pomidorowej czerwieni. Niechętnie odłożyła naczynie na rant stołu, przecięła hol i wyszperała z zakamarków kuchni zakurzony fartuch. „Szary pył czy nachalna plama?” — zakpiła w myślach z wyboru, przed którym postawiła ją niedomyślność ojca.
Rozpinała guziki najszybciej, jak to było możliwe. Odwiesiła bluzkę na wieszak w przedpokoju, żeby zapobiec zagnieceniom i owinęła się samym fartuchem. Dopiero teraz mogła powrócić do nieszczęsnej fasolki i bezpiecznie przetransportować ją do kuchni. Zdążyła jeszcze przynieść niedojedzone konfitury i wstawić je do lodówki, kiedy nagle uruchomił się dzwonek do drzwi. Zastygła z płynem do naczyń w jednej ręce i talerzem w drugiej; w duchu liczyła na to, że ktoś sobie za chwilę pójdzie, lecz dźwięk był coraz bardziej natarczywy i powtórzył się jeszcze dwa razy.
„Po kiego diabła!”. Z przekleństwem na ustach i czającym się z tyłu głowy poczuciem winy, że coś ją zdenerwowało, szarpnęła za drzwi. Nie ujrzała nikogo ani niczego oprócz gęstej mgły. Szare opary wdarły się do środka i osiadły na kapciach. Gdy się pochyliła, na wycieraczce wymacała tylko poranną gazetę. „Czyli to był gazeciarz” — pomyślała z ulgą, że nikt nie będzie jej już niepokoił. Wyprostowała się i nagle wydała okrzyk, przerażona widokiem twarzy, która we mgle przypominała maskę ducha.
— Ja z kwiatami, dziecino — zaskrzeczała zjawa.
Ewa skądś kojarzyła ten głos.
— Wpuścisz mnie, dziecino? Jest strasznie chłodno.
Staruszka podreptała w jej stronę, wsparta na lasce.
— Ach, to pani…
— A kogo się spodziewałaś, dziecinko?
— Właściwie to nikogo — zauważyła z przekąsem Ewa.
Starsza pani zakasłała i zsunęła z głowy wzorzystą apaszkę.
— Weźmiesz? — podsunęła wiązankę polnych kwiatów. Jej patykowata ręka zadrżała.
— Tak, oczywiście…
— Nie jest ci zimno? — nawiązała do gołych pleców Ewy.
Ta grzecznie zaprzeczyła. Zaprosiła starszą panią do kuchni i rozejrzała się za wolnym wazonem.
— Jest w kredensie na dolnej półce, dziecino.
Ewa zrobiła wielkie oczy, szczerze zdziwiona, że starsza pani tak dobrze orientuje się w kuchennym wyposażeniu. Otworzyła usta, żeby wysondować, o co chodzi, ale szybko przypomniała sobie poprzednie rozmowy z nieprzewidywalną starszą panią, które zawsze kończyły się bezowocnie.
— Strasznie mi zaschło w gardle… — poskarżyła się staruszka i skrzekliwie zakaszlała. — Nalejesz mi trochę wody, dziecinko?
Ewa pokiwała głową, siląc się na grzecznościowy uśmiech. Zawieszona między nieprzewidzianymi zdarzeniami, w środku parowała ze złości. Wykonywane po wyjściu burmistrza czynności coraz mocniej kojarzyły jej się z fatum i podsuwały nieznośną myśl, że wszystko specjalnie zwala jej się na głowę. Starsza pani była namolna i zrzędliwa, i przeważnie kończyła zdanie „dzieciną”.
— Wie pani, niestety niedługo muszę jechać…
— Wiem, wiem. Masz rozmowę o pracę.
— Jak to? To znaczy, skąd pani wie?
Nalała z dzbanka wody do pełna i podała staruszce. Ta próbowała schwycić szklankę obiema rękoma, lecz coś się w niej nagle zatrzęsło.
— Och!
Wszystko się wylało i rozprysło.
— Och, dziecino… Patrz, co narobiłam — zaskrzeczała nad głową Ewy, gdy ta rzuciła się ze zwilżoną ścierką do przecierania podłogi. — Ostrożnie, dziecko, bo się skaleczysz. Ja mam już swoje lata i niestety ci nie pomogę… — jęknęła, złapawszy się za plecy. — Och, och. Uważaj, żeby nie zrobić sobie krzywdy, dziecinko — dodała z troską, która coraz wyraźniej działała Ewie na nerwy.
— Zaraz wezmę szufelkę. Tylko niech się pani przesunie trochę…
— Och, och. Tyle kłopotu ci narobiłam.
— Nie, nie… Tylko proszę się przesunąć…
— Chyba cię zdenerwowałam.
— Nie, nie! Tu jeszcze jeden odłamek…
— Młodzi teraz są w gorącej wodzie kąpani — skomentowała staruszka i zastukała zgrabiałymi dłońmi w blat stołu. — Podasz mi gazetę, dziecinko?
„Cóż za wyczucie czasu!”. Ewa skoczyła jak na sprężynie, żeby przynieść z przedsionka rulon papieru. Tym razem zaklęła pod nosem, nie kryjąc się tak bardzo ze swoim niezadowoleniem.
— To moja ulubiona prenumerata, wiesz? I tu piszą…
Starszej pani przerwał pager Ewy. W samą porę przyszła wiadomość od Adama.
— Mąż pyta, czy może mnie podwieźć — streściła komunikat. Poczuła ulgę, że uwolni się od natręctwa nieproszonego gościa. — Czy może pani…
— Sobie pójść?
— Ja… nie chciałam, żeby tak to zabrzmiało.
Staruszka zrobiła grymas, jakby chciała powiedzieć, że swoje wie i nic jej nie zdziwi.
— Ale możemy panią podrzucić do domu. Gdzie pani mieszka?
Machnęła ręką w geście protestu. W jej bladych tęczówkach odbiła się urażona duma.
— Nie potrzebuję pomocy. Codziennie przynoszę burmistrzowi kwiaty.
— Naprawdę? To bardzo miło z pani strony…
— Tak. U mnie kwiaty rosną o każdej porze roku i zawsze pięknie się prezentują — pochwaliła się i spojrzała z ukosa na przygaszoną Ewę. Starsza pani jednym zdaniem odświeżyła wspomnienie, co stało się z jej własnym zakątkiem zieleni minionego lata. Gdy Ewa spuściła wzrok, dodała: — Dzięki burmistrzowi zarabiam dodatkowe parę groszy. To złoty człowiek…
Zakasłała mocniej, tłumacząc się suchością. Ewa postawiła przed starszą panią wodę i modliła się w myślach, by kolejna szklanka nie wyślizgnęła jej się z rąk.
— Trochę mu się przytyło, nie sądzisz? — spytała pomiędzy siorbnięciami.
Ewa wzruszyła ramionami i tylko skinęła głową, żeby nie powiedzieć zbyt wiele.
— Chyba ktoś trąbi.
Obie wyjrzały zza firanki na podjazd.
— Tak, to Adam!
— Ten twój mąż, dziecino?
Potwierdziła, kipiąc w środku od infantylnego języka starszej pani.
— Muszę lecieć. Czy pani…
— Zostanę tu trochę. I ogarnę co nieco.
— Ach, nie trzeba…
— Chyba jednak trzeba, dziecinko. — Rozejrzała się wymownie i utkwiła wzrok w zlewie. — Leć, leć. Nie pierwszy raz sprzątam po burmistrzu.
Ewa podziękowała uśmiechem i przeprosiła za kłopot. Gdy w pośpiechu wkładała kurtkę, dobiegł ją strumień wody z kuchni i pożegnalny skrzek starszej pani:
— Powodzenia, dziecinko. Może ci się poszczęści.
5
Ciężki budynek w kształcie prostopadłościanu przypominał ogromny witraż i składał się ze szkła i marmuru. Wielobarwne logo firmy na szczycie wyróżniało się nieprzyzwoicie na tle konkurencji i rzucało zuchwałe wyzwanie sąsiednim piętrowcom.
„Co to ma być?”. Ekscentryczna, trącąca fałszem całość wprawiła Ewę w dyskomfort, więc uciekła wzrokiem od wyższych kondygnacji i zatrzymała się na znikających w drzwiach obrotowych pracownikach. Spostrzegła, że wszyscy mijający ją ludzie o niezdrowej, papierowej cerze sprawiali wrażenie bezimiennych i przezroczystych. Przebierali nogami szybko i po wojskowemu, jakby byli tylko podporządkowanymi wizji artysty nićmi. Choć lojalnie stapiali się z płótnem, nie byli za grosz ciekawi pełnego obrazu sytuacji.
To nie był jej świat, ale w końcu się przemogła i weszła do środka. Zaanonsowała się w recepcji, zderzając przy okazji z perfekcją nowej generacji. Powitała ją piękna dziewczyna o greckich rysach i wyrazie twarzy panującej nad wszystkim kosmitki. O nic nie dopytywała, lecz znużonym głosem wskazała Ewie siedzisko w kształcie kamienia, które zajmowała już po jednej stronie inna kandydatka.
— Dziękuję — odparła recepcjonistce, a ta odpowiedziała jej pełnym rezerwy uśmiechem.
Odprawiona do poczekalni, przysiadła obok nieznajomej z burzą loków i mnóstwem piegów. Zapewne ona też musiała zdawać test, bo trzymała w ręku przewodnik po tutejszej redakcji i z wypiekami na twarzy zatapiała się w lekturze.
Kolejne minuty dłużyły się niemiłosiernie, więc Ewa postanowiła czymś ukoić nerwy i skorzystała z zaleconej jej przez profesora techniki relaksacji. Zamknęła oczy, aby policzyć do trzydziestu, z przewidzianą przerwą na głębokie oddechy. Przy okrągłej dwudziestce w pobliżu zrobiło się ruchliwiej, więc przyspieszyła odliczanie.
Gdy skończyła, sąsiadka nadal czytała. Skazana na samotność, Ewa powędrowała wzrokiem w stronę dużego wyświetlacza na ścianie recepcji. Monitor wisiał w nieznacznej odległości od trójwymiarowej nazwy redakcji: „Prawda Dzisiaj”. Na imponującym ekranie migały niebieskie, żółte i czerwone słupki.
— To wskaźniki sukcesu — wtrąciła dziewczyna z kręconymi włosami.
Podała Ewie rękę i powiedziała, jak się nazywa. Roztaczała wokół siebie aurę przygniatającej pewności siebie.
— Ty też na rozmowę?
Ewa kiwnęła głową, kiedy jednocześnie zaburczało jej w brzuchu. Ze speszoną miną sięgnęła do torebki po miętówkę.
— Czerwony wskaźnik ostrzega przed spadkiem produktywności. Wiedziałaś o tym?
— Coś tam wiedziałam… — skłamała.
W oczach dziewczyny błysnęła ciekawość.
— To co oznacza żółty słupek?
W Ewie wzrosła atawistyczna niechęć do tego zlodowaciałego miejsca, gdzie wszyscy mówili takim tonem, jakby zintegrowali się z programem komputerowym.
— Słuchaj, ja…
— Czy córka burmistrza? — przerwała im druga nieznajoma. — Jestem Karola i zaprowadzę panią na piąte piętro.
Ewa i dziewczyna z kręconymi włosami ujrzały przed sobą wyniosłą elegantkę z tabletem w ręku. Agentka od spraw reklamy miała nienaganną, porcelanową cerę jak u lalki.
— Tak, to ja. — Okryła się pąsem z zawstydzenia. Żeby nie nadwyrężać cierpliwości agentki, niezwłocznie wstała.
Karola zastukała długim paznokciem w ekran i coś zatwierdziła. Dziewczynie obok powiedziała, że wróci do niej za piętnaście minut. Ewa w tym samym momencie poczuła na sobie parzące spojrzenie sąsiadki z ławki i po raz kolejny pożałowała swojego pochodzenia. Nawet w tłumnym holu nie mogła liczyć na anonimowość.
W drodze do windy tłumek chichoczących pracowników w garniturach rozstąpił się przed agentką jak Morze Czerwone przed Izraelitami. Młodzi mężczyźni z marzycielskim wyrazem twarzy obejrzeli się za kobietą sukcesu, która poruszała się na szpilkach, jak gdyby władała ogniem. Za nią pilnie podążała Ewa w swoich płaskich, oklepanych botkach.
6
Posłały windę na ostatnie piętro. Agentka wykorzystała chwilę przestoju i zaspokoiła ciekawość Ewy kilkoma uwagami na temat zakresu przewidzianych dla niej obowiązków. Najpierw napomknęła coś o wymagającym szefie, który czuje wstręt do manipulacji i lenistwa. Z dziwnym błyskiem w oku poinformowała nowicjuszkę, żeby nie przynosiła do pracy żadnych informatorów spoza firmy i nie przechowywała w szafkach infantylnych misiów i innych pluszaków. „Lepiej żeby nikt nie pomyślał, że masz niedojrzałą osobowość” — mówiąc to, skierowała wzrok na Ewę i zmierzyła ją od stóp do głów.
— Pytaj, jeśli czegoś nie wiesz. Wszystko wyznam, jak na spowiedzi — zapewniła, gdy drzwi windy otworzyły się na piątej kondygnacji.
Wkroczyły na otwartą przestrzeń. Agentka nie zwalniała kroku, zostawiając Ewę daleko w tyle. Mijani pracownicy siedzieli za boksami i wyciągali szyje, aby rzucić okiem na nową kandydatkę. Nieprzerwanie przez całą salę przetaczał się elektroniczny szum, bo każdy miał coś do zakomunikowania podskakującym klawiszom klawiatury.
— Gdzie pracowałaś? — spytała przez ramię agentka.
— Na uniwersytecie.
— Ach, tak. Coś kojarzę. Wejdź proszę.
Wpuściła Ewę do oszklonego gabinetu. Jedną ze ścian zdobiła kolekcja dyplomów i złotych statuetek.
— Siadaj na chwilę — zaordynowała agentka. Przesunęła po biurku szarą kartkę i powiedziała: — Podpisz zgodę.
— A co to jest?
— A umiesz czytać?
— Ach, przepraszam…
Ewa natychmiast spuściła wzrok. W ciężkiej atmosferze przesuwała się po linijkach tekstu.
— Zgoda na interpretację moich danych?
Agentka zapaliła papierosa i beztrosko stwierdziła:
— No tak. Inaczej nici z współpracy.
— Nie bardzo rozumiem…
— A czego tu można nie rozumieć?
Karola zmrużyła oczy, wciągając tytoń w płuca. Ewa poprawiła się na krześle.
— Dlaczego ktoś miałby je interpretować? Sama mogę powiedzieć…
— Taka jest polityka firmy — ucięła beznamiętnie agentka.
— To co chcieliby państwo o mnie wiedzieć? Mam dokumenty i…
— Jesteś córką burmistrza, tak?
— Tak, ale…
— Czy przypadkiem to nie ty rozmawiałaś z tym wężem?
Bezpośrednie postawienie sprawy przez agentkę osłabiło motywację Ewy. „Nie uwolnię się od złej sławy” — przeszło jej przez myśl. Tymczasem Karola wtrąciła:
— Masz bogatą wyobraźnię, podziwiam.
W pokoju rozniosła się gryząca woń papierosów. Ewa podziękowała za poczęstunek i wyjaśniła, że nie pali, co popchnęło agentkę w kierunku kolejnego papierosa. Lubieżnie wypuściła obłok dymu i wycelowała spojrzenie w kandydatkę.
Coś nie dawało jej spokoju. Wyciągnęła z szuflady formularz z kratkami do wypełnienia i oznajmiła:
— Jeśli nie chcesz podpisać zgody, musisz to uzasadnić.
— Jak?
— Wpisz tutaj, że nigdy nie byłaś pod obserwacją. — Wskazała czerwonym paznokciem puste pole na papierze. — Możesz to zrobić? Bo jeśli nie… to nie masz wyjścia.
— Byłam, właściwie nadal jestem pod opieką profesora.
— Tak myślałam.
Ewa pominęła tę uwagę milczeniem i choć czuła się upokorzona, ciągnęła dalej:
— Ale to da się wyjaśnić.
— Nie wątpię.
— Nad tym właśnie pracuję.
— To znaczy?
— Właściwie…
— Tu nie możesz kręcić — przypomniała agentka.
— Ja nie kręcę. Po prostu chcę powiedzieć, że ten incydent z wężem to nieporozumienie. Nie rozmawiałam z nim. To on się odezwał. Podstępem…
— Nigdy nie słyszałam lepszej historii.
— Ale to prawda… I wiem, jak to brzmi.
— Wiedziałaś, że to wąż?
— Tak, a właściwie nie. Podlewałam kwiaty w ogrodzie. Nic więcej.
— I wtedy wymyśliłaś węża?
— Ja go nie wymyśliłam!
— Czyli wierzysz w węża?
— Nie, skądże. Po prostu nie spodziewałam się, że coś takiego mnie spotka.
Agentka zmarszczyła czoło i zgniotła peta w pełnej niedopałków popielniczce. Od razu odrzuciła wersję Ewy i stwierdziła:
— Tu nie możemy manipulować. Jesteśmy rzetelną gazetą.
Nagle Ewie pociemniało w oczach. Nie wiedziała, co zrobić, żeby Karola zaczęła traktować ją poważnie. Zdawała sobie sprawę, że powinna przekonać do siebie agentkę, kiedy jednocześnie jakaś jej część miała to gdzieś i wolała czym prędzej się ulotnić. Wtedy usłyszała coś jeszcze:
— Zawsze tak masz?
— Ale jak?
— No że tak syczysz — wyjaśniła rozbawiona agentka.
— Ja tylko tak trochę się poruszyłam… — Zmieszała się Ewa i stanęła we własnej obronie: — To się dzieje mimowolnie.
— Zapewne…
Karola zaproponowała jej szklankę wody na uspokojenie. Przyjęła ją z grzeczności.
Potem Ewa usłyszała o wskaźnikach sukcesu i od razu przypomniała sobie słowa tamtej dziewczyny w holu. Przy pytaniu o różnicę między niebieskim a żółtym słupkiem zrobiło jej się gorąco i poczuła się jak wagarowicz. W popłochu snuła hipotezy, które nie zadowoliły agentki.
— To podstawy — zauważyła matowym głosem. Ewa splotła mokre od potu ręce pod biurkiem, kiedy Karola dodała: — Mottem naszej redakcji jest hasło, które dobrze to odzwierciedla. Hasło mówi, że „jak widzą nas klienci, tak my piszemy prawdę“.
Ewa nic nie odpowiedziała, bo ją zatkało. To nie była wizja misji, która jej odpowiadała i którą kreślił przed nią Papa. Perspektywa dopasowywania się do poglądów większości ludzi kłóciła się z jej wewnętrznym przekonaniem. Nie zamierzała tak płytko oceniać świata, żeby wszystkich zadowolić, ale poprzestała na krytycznej myśli.
Karola coś wyczuła, bo przeszyła ją wzrokiem i stwierdziła z wyższością:
— Młodzi praktykanci często przychodzą tu z głową pełną pomysłów. Gwiazdorzą i myślą, że pozjadali wszystkie rozumy. A prawda jest taka, że to nasze wieloletnie doświadczenie podsuwa nam najlepsze rozwiązania. Nie sądzisz?
Ewa zgodziła się skinieniem głowy, bo chciała mieć już za sobą całe to maglowanie.
— Cóż, napiszesz test i zobaczymy. Burmistrz nalegał, abyśmy dali ci szansę… — powiedziała przez ściśnięte wargi. — Zaraz umówię cię z planistą, z którym współpracujemy — szepnęła do słuchawki i zaraz potem zwróciła się do mężczyzny o imieniu Tymek: — No hej. Słuchaj, mam tu dla ciebie nową do przetestowania.
Wysłała Ewę do mikroskopijnego gabinetu, gdzie niejednego tak mały metraż mógłby wpędzić w klaustrofobię. Przy odpowiedniej motywacji dało się jednak coś wypracować, a nawet przyzwoicie zarobić. Planista wiedział o tym najlepiej, bo każdego dnia spędzał w klitce co najmniej osiem godzin. W gruncie rzeczy uzależnił się od tego miejsca, bo mógł swobodnie manewrować w bazie danych i rozporządzać kandydatami wedle uznania.
Kierowały nim ukryte pobudki, z którymi otwarcie się nie zdradzał. Gdy zobaczył kolejną kandydatkę, ziewnął ze znudzeniem i nie zwrócił uwagi na nic, co mogłoby uchodzić za ważkie i warte zauważenia. Nawet fakt, że Ewa przygotowywała się przez trzy tygodnie do testu i pod okiem profesora przechodziła przez kolejne moduły, niewiele go obchodził i nie mógł zagwarantować sukcesu.
Zamknięta postawa planisty sugerowała boleśnie, że w redakcji wiedza płynęła z tajemnych źródeł, a jej wiarygodność podlegała ściślej kontroli elektronicznych słupków. Tak przynajmniej można by to zinterpretować, gdyby było się Ewą.
7
Ewa o godzinie trzynastej usiadła przy wyznaczonym do testów stanowisku. Zaledwie kilka metrów dzieliło ją od tej dziupli, gdzie zaszył się burkliwy planista. Mężczyzna bezceremonialnym tonem oznajmił, że nie zamierza znosić obecności nowicjuszki we własnym gabinecie. Tu, jak dał jasno do zrozumienia, on i tylko on ma dożywotnie prawo wstępu i nikogo z zewnątrz — żadnego intruza wścibiającego nos w nie swoje sprawy — nie wpuści do osobistego centrum dowodzenia.
Ważniak zabarykadował się jak w bunkrze, a Ewie pozostało stoczyć samotną walkę. Gdy poruszyła myszką, ekran od razu się rozświetlił i pokazał pierwsze pytanie. Zmierzyła się z nim bez większych obaw, choć odpowiedź zajęła jej więcej czasu, niż się spodziewała. Na szczęście system najprawdopodobniej zadowolił się kilkoma linijkami tekstu, bo przepuścił ją do właściwego tematu. Kolejne zadanie polegało na stworzeniu kreatywnego artykułu z przekonującym uzasadnieniem swojego stanowiska.
Wzięła kilka głębszych oddechów i zatwierdziła gotowość do pisania. Wystukiwała słowa z przekonaniem i pasją, odnajdując w tym pewną przyjemność, o której już zapomniała. Jako wykładowczyni zwykła od czasu do czasu publikować teksty na łamach prasy naukowej, ale jeszcze nigdy nie dzieliła się przemyśleniami z lokalną gazetą. Teraz miało się to zmienić.
W otwartej przestrzeni, o dziwo, czuła się nie najgorzej. Pracownicy redakcji przeważnie siedzieli cicho, pochłonięci własną pracą i tylko czasem ciut głośniej zaburczała drukarka, aby wypluć kilka biało-czarnych stronic. Po kwadransie Ewa była już przy trzecim akapicie i coraz odważniej myślała o pomyślnym wyniku starań.
Zmieniła zdanie sekundę później, gdy nagle ktoś wepchnął się do jej życia ze swoją dramaturgią:
— Gdzie ten durny temat o świnkach morskich, do jasnej cholery?! — usłyszała.
Młoda dziewczyna, blondynka z mysimi refleksami i drucianymi okularami na nosie, rozpętuje piekło, bo nie może znaleźć potrzebnego druku. Bez cienia zażenowania przenosi się ze swojej szuflady do szafki kolegi i zaczyna myszkować w cudzych rzeczach.
— Spadaj, wariatko!
Syk, syk, syk. Chłopak we flanelowej koszuli, którą nosił już czwarty dzień z rzędu, położył nogi na blacie biurka i zagrodził przejście blondynce. Oczywiście nie zamierzał w niczym pomagać „tej kretynce”, żeby w efekcie przeoczyć lunch i obejść się smakiem. Właśnie spędzał czas na swoim ulubionym zajęciu, jakim było wsysanie się w chrupiące skrzydełka z kurczaka, i tylko to się liczyło.
— Przesuń się, ty żulu! — pisnęła. — Już raz mi podkradłeś pomysł.
Dziewczyna miała drobną sylwetkę i nie zdołałaby zepchnąć chłopaka z krzesła, ale wbrew pozorom nie była szarą myszką. Przyjęła więc inną strategię i przetrząsała wszystkie pojemniki na dokumenty, w których posiadanie weszła samowolnie i wbrew etykiecie pracy. Kolega przyglądał się jej poczynaniom z litościwym uśmieszkiem, bo wiedział, że ma nad nią wyraźną przewagę: był tęższy i starszy stażem, a to oznaczało, że nie musiał jej się z niczego tłumaczyć.
— Powiedz, gdzie to ukryłeś, spaślaku!
— Sama sobie to ukryłaś, kretynko.
— A niby po co? — spytała i prychnęła mu w twarz.
Dopiero wtedy się zdenerwował i z niesmakiem odsunął pałkę kurczaka od ust.
— Może dlatego, że brakuje ci piątej klepki.
— Nie dam rady… — jęknęła wtedy Ewa.
Syk, syk, syk. Tak niewiele brakowało, aby skończyła tekst, ale mimo gorączkowych starań nie mogła się skupić. Każde słowo, przecinane wtrąceniami tych dwojga, wydawało się niewystarczająco dobre. Najwyraźniej uparty los znalazł sposób, aby pokrzyżować jej szyki.
— Poszukaj w swoim grajdole tych papierów — dorzucił do pieca chłopak, ośmieszając blondynkę. — Może ukryły się w kosmetyczce, której nie używasz.
Coś zapiszczało z wbudowanych głośników, kiedy Ewa skorygowała ostatnią wypowiedź. Wszystko nagle stanęło i nie chciało ruszyć. Zrobiło jej się gorąco jak w saunie, gdy stało się jasne, że maszyna odmówiła posłuszeństwa. W tym samym czasie parszywy rechot dmuchnął jej w plecy i poczuła się tak, jakby to złośliwi bogowie zaśmiali się z niej wniebogłosy.
— Wiesz, mam lepszy pomysł: stul dziób, idioto!
„Tych dwoje za chwilę skoczy sobie do gardeł” — pomyślała, gdy zadziorna blondynka nie ustępowała pola. Najgorsze miała jednak przed sobą, bo ekran zgasł bez odwołania. Teoretycznie musiała się ratować i szukać pomocy, ale w praktyce rozłożyła ręce i w przypływie frustracji przeklęła głośno.
— A tej co? — zainteresował się chłopak. Skinął na naburmuszoną okularnicę i spojrzał na ekran Ewy. Zaraz potem, nieproszony o zdanie, zaczął się wymądrzać: — Niedobrze, wpisałaś zakazany kod i zostałaś zbanowana.
— A skąd ty to możesz wiedzieć, ważniaku?
— Może trudno ci to sobie wyobrazić, bo jesteś przygłupia — zwrócił się z pogardą do blondynki w okularach — i masz szkła grube jak denka od butelek. Ale w przeciwieństwie do ciebie doskonale wszystko widzę i jeszcze lepiej ogarniam — zakpił bezlitośnie z jej wyglądu i intelektu, jeszcze wymowniej zataczając okręgi wokół głowy.
Młoda dziewczyna rzuciłaby się na niego z pazurami i własnoręcznie rozszarpała, gdyby tylko liczni koleżkowie jej wroga nie byliby gotowi sprzysiąc się przeciwko niej.
— Spójrz na siebie, gruba dynio! — zaczęła z najniższego poziomu. — Dzięki tobie nie muszę sprawdzać jadłospisu dnia. Już wiem, że znów będą pulpety!
Ewie udzielił się podły nastrój dwojga kłótników i poważyła się na coś, czego w innych okolicznościach by żałowała.
— A ty to niby ósmy cud świata? — warknął chłopak w koszuli i dla wzmocnienia efektu trzasnął szufladą. — To gniazdo to jakiś nowy krzyk mody, czy może papuga usiadła ci na głowie?
Wpadli w ciąg obelg, który ich zamroczył, lecz z tych trojga tylko Ewa zbliżała się właśnie do kolejnego kręgu piekła. Gdy sytuacja osiągnęła apogeum, sprzeciwiła się zatem losowi i ot tak porzuciła stanowisko. Wstała, chwyciła torbę i na przekór regulaminowi szybkim truchtem minęła szemrzącą salę. Uciekała z taką miną, że gdyby ktokolwiek spróbował ją zatrzymać, rozpętałaby burzę.
„Dosyć!”. Miała powyżej uszu tych głupot i nieistniejącego wsparcia zbawiciela.
8
Minęła godzina piętnasta. Słońce spoglądało z ukosa na zapatrzonych w ziemskie sprawy Edenajczyków. Drzwi biurowców naprzemiennie otwierały się i zamykały, kiedy kolejni pracownicy z jednokolorowymi teczkami spieszyli się do wyjścia. Zarówno na chodnikach, jak i na ulicy każdy gdzieś zdążał, lecz Adamowi i Ewie nie było spieszno nigdzie, nawet do domu.
— Chcesz wracać?
— Nie chcę.
— To może pójdziemy do parku? Jest niedaleko.
Ewa potaknęła bez przekonania.
Minęli jeszcze jeden wieżowiec, a potem przecięli drogę z różowymi sklepikami i kawałek dalej przeszli przez metalową bramę. Gdy oba skrzydła zapiszczały przeraźliwie, jakby je ktoś obdzierał ze skóry, poczuli się jak w opuszczonym dworze.
Adam oszczędził sobie komentarzy na temat odgłosów w tle i przeszedł do meritum:
— Nie mogę uwierzyć, że się w ten sposób zachowali.
— A ja mogę!
— Ale przecież to nie ma sensu…
— Bo…?
— Gdyby nie chcieli cię przyjąć…
— Nie zaprosiliby mnie? — weszła mu w słowo.
Wilgotny od deszczu żwir chrzęścił pod butami. Przechadzali się samotną ścieżką, wysadzaną masywnymi klonami. Rozgałęzione korony nie nosiły najmniejszych śladów listowia, przez co przypominały odwróconą miotłę. Wokoło, oprócz szumu przyrody i sporadycznego przyśpiewu ptaków, wszystko wydawało się przygasłe i markotne.
— Ja po prostu staram się zrozumieć…
— A myślisz, że ja tego nie robię? — obruszyła się. Tylko spokój natury koił cierpienie i powstrzymywał ją od wypowiedzenia ostrzejszych słów. — Już na dzień dobry nic się nie układało. Agentka mi dogryzała, planista się dąsał, a przy pisaniu testu trafiła mi się para chamów za plecami.
Adam podrapał się po szorstkim podbródku z kilkudniowym zarostem. Od kiedy zabrano Ewę do ośrodka i został sam jak palec, rzadziej się golił.
— Bym zapomniała! — ożywiła się. — Przed wyjściem nagabywała mnie też oczywiście ta starsza pani. „Weź kwiatki, podaj mi wody, nie skalecz się, dziecinko…” — Z zacięciem naśladowała jej skrzeczenie. — Ale o tym to już wiesz.
— To wszystko wydaje się dziwne, ale…
Przystanęła bez ostrzeżenia.
— Tylko mi nie mów, że to wszystko było dziełem przypadku!
— Nie, nie to mam na myśli.
— A co?
Chwycił ją za ręce i powiedział:
— Ja tylko usiłuję znaleźć przyczynę. Czy jest coś, co mogło ich do ciebie zniechęcić?
Ewa przewracała oczami. Wizyta w redakcji na pozór mieściła się w granicach taktu. Tylko jeden szczegół wydawał się odstawać od reszty.
— Ta agentka… — zaczęła mówić. — Wypomniała mi pobyt u profesora.
— W sensie? — wykrztusił Adam.
— W sensie, że jeśli tak, to muszę podpisać dodatkową zgodę.
Coś nim wstrząsnęło i nieświadomie zwolnił uścisk.
— Jakiś nonsens… Sam wielokrotnie rekrutowałem młodszych specjalistów od sprzedaży i nigdy nie spotkałem się z podobną polityką firmy.
— No widzisz… A mnie postawiono pod ścianą.
— A ten planista? Nie dało się z nim dogadać?
Zaśmiała się, jakby ubawił ją dobrym żartem.
— Ten jaskiniowiec nie widzi niczego poza własnym schronem. Szczerze mówiąc, to powątpiewam w jego rolę. Na co redakcji planista zawodowy na pełnym etacie?
— Nie mówiłem ci tego…
Patrzył na nią innym wzrokiem. „Obchodzi się ze mną jak z jajkiem” — żachnęła się w myślach.
— Ale czego nie mówiłeś?
— Nie, nic wielkiego… — próbował wyplątać się z podejrzeń. Nie chciał sprawić jej przykrości. — Ale od kiedy trafiłaś do tego ośrodka, trochę się pozmieniało. Wśród Edenajczyków wzrósł niepokój o bezpieczne jutro, bo… — zaczął i urwał nagle. Unikał konfrontacji z jej spojrzeniem, żeby się nie rozkleić. — Sama wiesz, jak Edenajczycy zareagowali na tę wieść o wężu. To tylko ludzie i zaczęli się obawiać o swoje majątki. Dlatego planiści są wszędzie i zabezpieczają tyły. Są ogonem burmistrza.
Poczuł ulgę, że zrzucił z siebie ciężar tajemnicy, ale gdy tylko popatrzył jej w oczy, stracił rozeznanie. Twarz Ewy wyglądała jak maska, pod którą ukryły się wszystkie drogowskazy. Nie potrafił odgadnąć, co teraz myśli albo czuje.
— Kochanie…?
— Same dobre wieści — prychnęła.
— Ale czy myślisz… Czy profesor mógł tej redakcji coś podszepnąć? Delikatnie zasugerować?
Znowu ujął ją pod ramię i przeprowadził parę następnych kroków. Kilka metrów dalej, tuż za pierwszym zakrętem, uwidocznił się rozochocony tłumek ludzi.
— Chyba coś tam jest — powiedział.
Ewa wzruszyła ramionami. Głowa jej pulsowała od nadmiaru zmartwień.
— Szczerze mówiąc, to profesor już niewiele musiał mówić — stwierdziła oschle. — Skoro agentka ma zastrzeżenia do samej obserwacji, a ja od roku wegetuję w ośrodku, cała ta rozmowa po prostu nie mogła się udać. Martwi mnie jednak coś jeszcze… Ona wypomniała mi tę historię o wężu, jakby ją znała z pierwszej ręki. Jak to możliwe?
— Nic nikomu nie mówiłem. Zresztą nie miałbym jak… Ludzie cenią mnie jako sprzedawcę, ale bez przesady. W oczach Edenajczyków daleko mi do autorytetu.
— Wiem. I to nie ciebie podejrzewam.
— Hm?
— Wyboru wielkiego nie ma. Jedyna osoba, która przychodzi mi do głowy, to burmistrz.
— Nie zapominajmy też, że mamy do czynienia z redakcją… Niewykluczone, że coś tam kiedyś o tobie skrobnęli. W tym swoim szmatławcu.
Ewa jeszcze bardziej sposępniała.
— Sama nie wiem… Mam już ich wszystkich serdecznie dość. „Tak samo jak tego mrozu” — poskarżyła się w myślach.
Wiosna za pasem, a ona nadal chodziła w zimowej kurtce.
— Co oni tam robią? — zwróciła uwagę na wydłużający się wężyk ludzi. Oni też byli opatuleni w grube płaszcze i czapki, i osłaniali twarze przed świszczącym wiatrem.
— Chyba coś kupują — zauważył Adam.
— Zapewne. Ale czy nie sądzisz, że jeśli ktoś o mnie pisze… — wróciła do głównego tematu — to powinien też poznać moją wersję wydarzeń? Czy nikogo nie interesuje, co naprawdę wydarzyło się w tym zaczarowanym ogrodzie? Do licha, dlaczego nikt mnie nie pyta o zdanie! — zaprotestowała, akcentując wszystko symbolicznym tupnięciem.
To wyglądało tak rozkosznie, że Adam bez zastanowienia wziął ją w ramiona i złożył kilka pocałunków na potarganych wiatrem włosach.
— Może coś byś zjadła? — zagadnął. — Z tego, co widzę, to ten tłumek stoi w kolejce po hot doga.
Spotkali się spojrzeniami. Prawdę mówiąc, wolałaby wtulić się w niego mocno i wypiąć na cały świat. Jej posmutniałe oczy mówiły: „Jestem tym zmęczona”, kiedy usta jednocześnie powiedziały:
— Może być.
Ucieszył się jak dziecko i wyszeptał, żeby na niego zaczekała. Gdy wrócił rozpromieniony, z dwoma tackami i pachnącymi hot dogami na wynos, znieruchomiał na widok żony.
Zostawił ją samą na zaledwie kilka minut i już nie wie, co się dzieje. Ewa klęczy na wilgotnej i brudnej murawie i porusza ustami. Ciałem wstrząsają spazmy. Szlocha i śmieje się na zmianę.
— Kochanie…
Zbliżył się i położył rękę na jej ramieniu. Myślał o koszmarze, który naznaczył jej duszę.
Tak bardzo chciał ją wybudzić i przerwać okrutne śnienie; przywrócić do życia sprzed wężowego kłamstwa. Mógłby pomóc jej zapomnieć, gdyby miasto się na nich nie uwzięło.
— Co to? — spytał, mimo że odpowiedź miał koło siebie.
Znaleźli się między dwoma klonami i wpatrywali oboje w wetkniętą między nimi niespodziankę.
— „Bądź spokojna, a wszystko będzie pod kontrolą” — przeczytała na głos, wbiwszy wzrok we własne imię, które ktoś umieścił pod spodem. W ułamku sekundy cały jej świat skurczył się do rozmiaru jednego przekleństwa.
Tablica z wyrytym w kamieniu przykazaniem wyraźnie nawiązywała do Ewy.
— Nie patrz na to, idziemy…
— Ile tego jest? — pyta z cieniem wzburzenia.
Wstaje z klęczek i przytrzymuje go za ramię. Ostrym spojrzeniem nie pozwala mu wymigać się od odpowiedzi.
— Słyszysz? Ile tego jest?!
— W ostatnich miesiącach dużo się tu pozmieniało…
— To już wiem! — przerywa mu na granicy płaczu i czuje narastający gniew.
Adam daje za wygraną i mówi wszystko:
— Edenaj przeszło oszałamiającą metamorfozę. Bryłowate gmachy rozrastają się kosztem zieleni i manifestują tak szybko, jakby to przybysze z innego kosmosu zasiedlili nasze miasto. Oczywiście nie wierzę w to. Wiem, że to czysty biznes… A ty nie mogłaś o tym wiedzieć, bo od roku nie masz pełnego kontaktu ze światem. — Kombinował jak koń pod górę, a ona się uśmiechnęła, bo zabrzmiało to dwuznacznie. — Takie tablice… One nic nie znaczą.
„Jasne” — pomyślała. Na jej twarzy malowało się głębokie powątpiewanie, a naturalnie świecące oczy zaszły chmurą. Takie tablice nic by nie znaczyły, gdyby sprowadzały się do błędnego działania. Ale problem w tym, że one wyraźnie nawiązywały do tego, co ona rzekomo sobą reprezentowała.
Dlatego nie mogła zareagować inaczej niż protestem:
— Owszem, znaczą.
— Ewa…
— Jeśli ktoś uwierzy, że coś źle robisz, bo zbłądziłeś, wskaże ci właściwą drogę — ciągnęła przerywanym głosem. — Ale jeśli uzna, że postępujesz źle, bo jesteś z gruntu zły, nie odpuści ci i zawsze będzie wszystko sprowadzał do tego jednego współczynnika. Będzie ci uświadamiał, że wszystko, co cię spotyka, wynika z tego, kim jesteś…
Odniosła wrażenie, że jakiś syczący dźwięk nałożył się na ostatnie dwa słowa, co mogło poskutkować Adamowym niezrozumieniem:
— Coś w tym jest… Ale proszę cię, nie denerwuj się tym tak bardzo…
Oczywiście! Miała powyżej uszu porad, które zamykały ją w ramie przekłamanego obrazu. Musiała jakoś odreagować i padło na najbliższą jej osobę.
— Dlaczego mnie tak rzadko odwiedzasz? — spytała z wyrzutem.
Wtedy on zrobił wielkie oczy.
— Przecież wiesz… Profesor ma swój harmonogram wizyt i nie dopuściłby mnie do ciebie bez pieczątki. A pieczątki wydawane są zgodnie z jego regulaminem, i tak to się kręci.
— Nie próbowałeś tego zmienić?
— Oczywiście, że próbowałem. Tłumaczyłem mu, że takie dłuższe izolowanie ci nie pomoże.
— I…?
Zachmurzył się, gdy o czymś sobie przypomniał. Pod wpływem emocji burknął tylko:
— I nic.
— Nic?
— Co mogę powiedzieć… Profesor odciął się od wszelkich argumentów. I mówi ci to ktoś, kto zna się na technikach sprzedaży i wie, jak przekonać do siebie najbardziej twardogłowego klienta. Ale profesor, on… On jest poza wszelką skalą i… Zresztą sama wiesz. Gdybym naciskał mocniej, tylko bym tobie zaszkodził. Nawet nie wiesz, czego musiałem wysłuchiwać.
Ewa siłowała się z myślami. Tak, kochała Adama, znała jego dobroduszność i chciała mu wierzyć. Widziała, że się stara i że zależy mu na porozumieniu. W ciągu ostatnich dwunastu miesięcy, pomimo niesprzyjających warunków, oboje próbowali coś przezwyciężyć.
— Kiedy raz zdenerwowałem się na profesora, zagroziłem mu, że się wypiszesz i że cię zabiorę — ciągnął. — Ale on, Ewa, on trzyma nas w szachu. Ma za sobą burmistrza, mieszkańców i Bóg wie jeszcze kogo. W tym mieście panują żelazne zasady, których nie można zmienić. Nawet ojciec z tym nie walczy… I nawet ja usłyszałem, że swoim postępowaniem przeszkadzam w twojej terapii — wyznał łamiącym się głosem.
Zwiesił głowę, jakby się czegoś bardzo wstydził. „Adam zawsze miał silną wolę, a teraz ta bezsilność nie daje mu spokoju” — pomyślała Ewa, a otwarcie rzekła:
— Teraz chyba lepiej mnie rozumiesz… Edenajczycy są twardzi i nie odpuszczą, kiedy się na coś uwezmą. — Posłała mu wymowne spojrzenie. — A co do terapii, to wierutna bzdura. Znam cię.
— A ja myślałem, że znam siebie…
Oboje w tym samym czasie spojrzeli w górę. Wieczór zapadał wcześniej i księżyc dyskretnie przypominał o swojej roli na przymrużonym niebie.
— Ściemnia się… — zauważył niechętnie. — Lepiej chodźmy. Nie chcę, żeby burmistrz się domyślił, że tyle czasu spędziliśmy w swoim towarzystwie…
Śmiać się czy płakać? Przy ostatnim stwierdzeniu Adam poczuł się jak uczniak, a przecież był dorosłym mężczyzną i miał prawo pójść na spacer z własną żoną.
— Tak, chodźmy — odparła wtedy Ewa i podała mu dłoń.
Złapali się za ręce i w milczeniu oddalili od innych spacerowiczów. W bramie wyjściowej minęli się z rozradowanymi zakochanymi, którzy przyssali się do siebie jak dwie papużki nierozłączki. Adam i Ewa aż się za nimi obejrzeli i zgodnie uznali, że ich własne popołudnie w parku też mogłoby okazać się całkiem udane, gdyby wszystko nie stanęło na głowie.
Ale nie. Za sprawą podstępnego gada zostali przepędzeni z krainy szczęśliwości. Odtąd powietrze nie pachniało już nadzieją, lecz potępieniem. Wszędzie unosiła się plotka o błędzie, który odgrodził ich od Edenajczyków. Musieli przełknąć rozczarowanie i nikczemność, zdani na niełaskę pytania. Zostali sami z echem niedopowiedzenia, ze słowem, które nie zdążyło się w pełni zamanifestować i niczym rozkwitający pąk róży rozwinąć wszystkich płatków zrozumienia.
Mimo wszystko starali się ocalić resztki dobroci w najmniejszym, najbłahszym aspekcie życia. Dojedli więc ostygłe już hot dogi i podziękowali sobie czułym uśmiechem, który jednomyślnie zagościł na złączonych na chwilę wargach. W rzeczywistości byli jednym, choć w materii doświadczali dwóch biegunów świadomości.
— Jedno ci powiem… — zagadnęła Ewa, gdy wjechali na ulicę Metty, skąd kilka domków dalej czekała na nią posiadłość burmistrza. — Po tym wszystkim, co mnie tu spotkało i jak mnie potraktowano… Po tym, jak przypisano mi najgorsze cechy świata i pomówiono o zmyślanie… Po tym, jak skazano nas na bezsensowną zgryzotę… — urwała i przygryzła wargi. — Kiedy to miasto wreszcie otrząśnie się z kłamstwa, będę daleko. Nie odpowiem na wołanie i nie upuszczę nawet kropli tego zrozumienia, przy którym utrzymało mnie współczucie. Pozostanę bez odpowiedzi wedle miary głupoty, którą mi przypisano w okrucieństwie kary. — Na jej twarzy zagościł grymas, który sugerował, że nie żartuje, dlatego gdy otwierała drzwiczki samochodu, dodała jeszcze: — Nadejdzie dzień, kiedy zostawię wszystkich z tym samym pytaniem, za które wylewano na mnie pomyje. Przyrzekam.
9
Profesor głęboko powątpiewał w nieprzekonywające sprawozdanie Ewy. Wspomniane zgaśnięcie ekranu w trakcie testu wydało mu się wielce nieprawdopodobne i podsunęło myśl, że pacjentka po raz kolejny próbuje migać się od odpowiedzialności. Oczywiście wiedział, że tak reagują osoby z problemami wewnętrznymi, dlatego nie podważał inteligencji programu. Zwłaszcza on, jako uczony z wieloletnim stażem, działał wedle specjalnego równania i nie zamierzał go zdradzać byle komu. Ewa tego nie rozumiała i obwiniała system, ale przecież to w jej przypadku, jak i u większości pospólstwa, było chlebem powszednim.
„Taka prawda. Gdyby nie ja, Edenaj już dawno by straciło urodę w małpiej ewolucji. Tylko ja robię użytek z genów i ogarniam lwią część miasta wyższym rozumem”. Z rozbiegu wyciągnął bawełnianą chusteczkę z kieszeni marynarki i wytarł nią suche czoło. Wiedział, że prości ludzie zagłuszają uczoną mądrość głosem drzemiącego w nich prostaka. Tak już jest i nie było w tym ani winy profesora, ani udziału maszyny.
— A zatem to wszystko sama sobie uczyniłam? — zaperzyła się Ewa.
— Życie jest drogą przez ciernie. Co innego chciałabyś usłyszeć, moja droga?
— Konkret, profesorze.
— Doprawdy? A nie pomyślałaś, Ewo, że czasem lepiej nie wiedzieć?
Skrzyżowała ręce, jakby nie dopuszczała do siebie takiej ewentualności. Trzy dni minęły bezpowrotnie, a ona znów siedziała na dywaniku u profesora. Chyba w zamian za wysiłek należało jej się jakieś wyjaśnienie?
— Cóż, jak sobie życzysz… Sekretariat redakcji napisał do mnie z komentarzem — rzekł znienacka profesor i założył okulary, żeby odczytać litery na ekranie. — Pani Ewa nie zrobiła niczego, aby przekonać do siebie zespół. Odmówiła złożenia podpisu, zdenerwowała się, gdy poproszono ją o uzasadnienie swojego stanowiska, a na koniec uciekła, zostawiając po sobie bałagan i narażając firmę na straty.
Ewa splotła bezradnie ręce i pokręciła głową na znak, iż się nie zgadza.
— Oni chcieli, abym zezwoliła na interpretację moich danych osobowych — pożaliła się.
— A co w tym złego?
— Co złego? Czy pan, panie profesorze, byłby zadowolony, gdyby ktoś panu zaglądał do tabelki i w niej mieszał do woli?
Wskazała wzrokiem teczkę z tajnymi dokumentami. Dobrze wiedziała, że uczony bazuje na dokładnym spisie zachowań i na przypisanym im drogowskazom. Nigdy nie rozstawał się ze swoją biblią ludzkiego umysłu ani nie próbował wnikać w duszę, skoro miał pod ręką szereg gotowych odpowiedzi.
Twarz profesora na krótko zastygła, by za moment wrócić do władczego grymasu:
— Być może, ale zważ moja droga, że to ja jestem tu opiekunem, a ty jesteś moją podopieczną. I dlatego mam prawo wymagać oraz ściągać długi. Dura lex, sed lex, jak mawiają mądrzy ludzie.
— Napisałam artykuł! I powinnam dostać informację zwrotną, co się z nim stało…
— Cóż, jako że osobiście pomagałem ci w przygotowaniach do testu, z niemałym rozczarowaniem przyznam, że twój artykuł rozminął się z głównym tematem.
— Jak to możliwe?
Profesor poruszył myszką, żeby przewinąć ekran i dotrzeć do końca komentarza.
— Otóż dopatrzono się w twoim eseju śladów zwiedzenia i demagogii.
— Co takiego?!
— Widzisz, już chciałabyś mi przerwać, prawda? Nie panujesz nad sobą, Ewo…
Zaprzeczyła, tyle że ciszej. Uczony jej nie rozumiał, bo nie musiał spędzać w ośrodku samotnych nocy, skazany na towarzystwo osób wyrzuconych z rajskiej rzeczywistości. Tu, w tchniętej profesorską ideą przestrzeni, wszystko działało na opak. Intelektualista uskarżał się na brak weny i potrafił godzinami wpatrywać się w sufit, robotnik unikał wszelkiej aktywności fizycznej, bo wolał porozmawiać, a oddana matka gromadki dzieci czuła przypływ kobiecej energii i zaczepiała sanitariuszy na nocnym obchodzie.
— Widzę, że czujesz złość i rozgoryczenie — ocenił chłodno profesor, po czym wyciągnął kubańskie cygaro z wysłużonego humidora. — Ale czy nie uprzedzałem, że będzie ciężko?
Prychnęła. Miała już serdecznie dość pouczeń, którymi karmiono ją miesiącami.
— Zdradzę ci pewną tajemnicę, moja droga — zmienił raptem wątek profesor i przyłożył ogień do cygara. — Tu, w tym ośrodku, dwadzieścia lat temu poznałem człowieka z takim samym gniewem w oczach, jaki widzę u ciebie.
Zamierzała otworzyć usta, ale stanęło jej na drodze uaktywnione syczenie.
— Chłopak pochodził z dobrego domu, tak jak ty — zauważył z uśmiechem. Uszczypliwa uwaga w jego mniemaniu była wyrazem dydaktycznej troski. — Miał brata. Wyglądali jak dwie krople wody, ale charakterem odstawali od siebie jak dwa bieguny. — Tu profesor jakby się zamyślił i zasępił, bo nie wiedzieć czemu pomyślał o swojej córce. Milczał tylko przez chwilę, ale tyle wystarczyło, żeby zwiększyć podejrzenia Ewy co do dalszego ciągu opowieści. — Oczywiście matka chciała traktować obu synów jednakowo, ale na tym właśnie, droga Ewo, polega niepełna sprawność kobiecej intuicji. Niewiasty z natury kierują się nieobliczalną formułą działania, którą wyciągają z przerastającego je świata metafizyki, a to, rzecz jasna, sprowadza na całą ludzkość blamaż i nieszczęście. — Uniósł palec wskazujący jak mędrzec pokazujący Ewie słuszny kierunek myślenia. — Każdy, kto umie liczyć, rozpoznał znaki i wiedział, że ten chłopak przeskoczy genetyczną predestynację i wprowadzi do Edenaj niepokój i zamęt. Tylko jego matka miała bielmo na oczach i upierała się, że dziecko wydorośleje, że dojrzeje, że wróci na udeptaną przez poprzedników ścieżkę… — Oczy profesora błysnęły z podekscytowania, jakby coś poszło po jego myśli. — Taka jest natura ludzkiej ułomności. Kobieta zostawiła wszystko bezkształtnemu prowadzeniu, które sprowadziło nas na manowce, ot co.
Ćmił cygaro z upodobaniem, jakby sprawiało mu to największą rozkosz na ziemi. Mimo że chrypł od nadmiaru tytoniu, nie zamierzał zerwać z nałogiem.
— Na przekór czczym życzeniom matki chłopak skręcił w lewą ścieżkę. Zaczął się źle prowadzić i szukał zwady, gdziekolwiek był — mówiły wargi profesora za szelmowskim uśmiechem. — Oczywiście nikt oprócz niego nie potrafił sobie wyobrazić, jakim cudem wyrosło z niego takie ziółko. W dodatku w mieście, w którym próżno było wtedy szukać ciemności. Było jednak w tym chłopaku coś wyjątkowego, jakieś ziarno zła, które pochodziło z innego drzewa i pchało go w kierunku niedopuszczanym przez stereotyp.
Profesor poprawił się w fotelu. Za osobistym tronem trzymał oprawione w złotą ramę malowidło, udaną reprodukcję obrazu Picassa. Słynna Guernica służyła mu do celów wysoce edukacyjnych, dlatego lubił mimochodem wprowadzić dyletanta w kręte ścieżki jaźni i samorozwoju. Przeprowadzić go jak dziecko przez kwestię heroizmu, który wbrew szerzącemu się złu zawsze dopatruje się przejawu dobra w najmniej geometrycznych i najmniej harmonijnych kształtach. Z Ewą musiał jednak postąpić inaczej i poszerzyć wizję do znacznie bliższych realiom rozmiarów.
— Kiedy tu trafił po swoim pierwszym przewinieniu, praktykował mój ojciec. Czy wspominałem ci kiedyś o tym, Ewo? O tym, że mój ojciec był twórcą tego ośrodka? To on zajął się tym chłopakiem i jako pierwszy opatrzył jego rany… Oczywiście przypadek tego rewolucjonisty był w Edenaj bezprecedensowy. Ale bez wątpienia bardzo wymowny. Nauczył mnie, że nawet najpiękniejsza utopia, aby móc dalej istnieć, wymaga kompromisu…
Ewę przeszły zimne ciarki, ale profesor dopiero się rozpędzał. W przerwie między ciekawostkami popalał cygaro i z wielką przyjemnością chłonął tytoniowe opary.
— Ludzie myślą, że zło zwalcza się dobrem, ale to nie tak. — Pogroził palcem przypuszczeniom, które uznawał za błędne i dywagował dalej: — Zła nie można zwalczyć, bo zło jest wpisane w ludzką naturę. Zło jest jak bestia rykiem doganiająca nas z czeluści, a bestii nie da się zwyciężyć. — Tu Ewa była gotowa zaprotestować, lecz profesor okazał się zręczniejszy i powiedział: — Tak, wiem. To sprzeczne z tym, czego się naczytałaś w tej książce o powstaniu Edenaj i o ojcach założycielach bez skazy… — skończył zdanie prychnięciem, jakby go coś wielce rozbawiło. — Ale prawda jest taka, że wszystkie historie zaczynają się od bajek, moja droga.
Oczy profesora zaświeciły się chciwie. Ewa postanowiła się nie zgodzić.
— Ale to, kim jesteśmy… Czy to się nie liczy? Czy dobre uczynki nie prowadzą do odkupienia?
— A czyż nie jesteśmy prochem?
Uczony pełnił wartę i za każdym razem, gdy słyszał dobijanie do drzwi, zamykał je przed ignorantami. „Bycie” było pojęciem abstrakcyjnym, rozmytym i nazbyt kołtuńskim, ażeby czuł się w nim swobodnie. Profesor popierał istnienie nauki, tabelek i systemów, gdzie wszystko dało się przewidzieć jednym obliczeniem. Dlatego w jego oczach dobrze się stało, że w Edenaj zwiększono rygor i wprowadzono na scenę planistów. Choć nie dorównywali uczonemu poziomem, oszczędzali mu fatygi i brali na swoje barki część pełnionych przez niego obowiązków.
Taka była prawda. Ewa była w oczach profesora podręcznikowym przykładem mentalnego zagubienia. Wszystko jej się pomieszało, dlatego myślała, że robi postępy. Zamiast pogodzić się z tym, kim jest i skończyć z niedorzeczną filozofią istnienia, robiła wszystko, żeby udawać kogoś innego. Krążyła po labiryncie Minotaura z nitką, którą próbowała ujarzmić potwora. Miecz schowała do pochwy, a kłębkiem odpędzała przeciwnika. Nie wiedziała, jak ma wrócić do domu, bo myślała, że już trafiła do raju. Czy osobie tak pomieszanej i nierzeczowej można było powierzyć powrót do normalności? Profesor znał odpowiedź. I wiedział, że to nie o same czyny się tutaj rozchodzi. „To, kim Ewa była, przyciągało rzeczywistość”.
— Jesteś na mnie zła, dlatego się denerwujesz, kiedy wykładam karty na stół.
— Co proszę?
— I próbujesz szklić mi oczy, choć ja widzę, Ewo… Widzę, w czyim projekcie siedzisz, czyje syki wspierasz i czym jesteś z braku wizji i umiaru. Próbujesz to przekłamać, bo boisz się prawdy. A przecież nie zmienisz tego, kim jesteś, bo nawet jeśli chcesz inaczej, bycie zawsze prześcignie cię o kilka kroków. Wybije jak szambo, które próbowałaś ukryć.
— Ale…
Jej chronicznie naruszana godność błagała o okruch zrozumienia. Uczony miał jednak lepszy pomysł i wolał zagłodzić coś, co w jego opinii wypływało z butnego ego.
— Tak działa natura — upierał się. — Czyny wynikają z bycia, a bycie kształtuje czyny. I ten chłopak, o którym ci wspomniałem, potrafił się z tym zmierzyć. Urodził się z utajnioną odwagą, aby w odpowiednim czasie pokazać innym demona, który kryje się we wszystkich. — Specjalnie dawkował słowa, żeby niczego nie pominąć. — Ten chłopak na własnym przykładzie dał nam poznanie, że dobro wymaga poświęceń. A jednak ubolewam nad tym, że tak mu podziękowano i przepędzono jak psa… — Wymienił się z Ewą znaczącym spojrzeniem i dopowiedział: — Oczywiście nie znasz tej historii, bo byłaś wtedy mała, ale zaręczam, że doszło do fatalnego błędu.
Ewa nie mogła oprzeć się pokusie, by zauważyć:
— O ile dobrze się orientuję, mój ojciec był już wtedy burmistrzem.
— Twój ojciec… — powtórzył profesor, jakby czegoś smakował. — Tak, on zawsze piął się wysoko. Wszyscy mówiliśmy, że obejmie szczytny urząd — odparł i dziwnie się uśmiechnął. — Jesteś do niego podobna, ale czy mogło być inaczej…? Nie na darmo mówią, że niedaleko pada jabłko od jabłoni, moja droga. Dlatego niepotrzebnie komplikujesz pewne sprawy, Ewo. Zamiast przyjąć czystą esencję prawdy, myślisz i myślisz. Wypatrujesz plamy tam, gdzie jej nie ma, a to cię gubi.
Skończył historię osobistym przesłaniem. Zostawił Ewę z wyrytą w duszy dziurą i odprawił do pokoju dla pacjentów. Chyba musiał przewidzieć, że nie znajdzie sobie tam miejsca, bo pielęgniarki nie zaprotestowały, gdy wspomniała o spacerniaku. Dziwnie poruszona, Ewa krążyła bez celu i rekonstruowała tę samą opowieść profesora słowo po słowie, otoczona zewsząd drucianym ogrodzeniem. „Ten tajemniczy chłopak, o którym nigdy nie słyszałam… Dlaczego profesor z taką pasją i sympatią się o nim wypowiadał?”. Wiedziała, że nie zaśnie, póki nie wyłapie ukrytego sensu, który uczony zawarł między wierszami.
„Urodził się z utajnioną odwagą, aby w odpowiednim czasie pokazać innym demona, który kryje się we wszystkich” — przyszły do niej słowa profesora i wtedy niespodziewanie gruchnęło na nią zrozumienie. Po wielu okrążeniach w końcu spłynęło, wplątując się we włosy i wyciskając z oczu łzy. W mgnieniu oka zrozumiała swoje położenie i nie mogła już się pocieszać myślą, że przyjdzie dzień, kiedy wyjdzie poza doskonały wzór profesorskiej tabeli.
Stanęła pod drzewem poznania i nie mogła już się wywinąć z kłopotliwej sytuacji jednym słowem, jednym cięciem miecza. Potwierdzone badaniami procedury nie pozwolą jej stąd odejść bez przyznania się do winy i bez poniesienia ofiary. Zgodnie z poglądem profesora wina jest wpisana w kompromis, na który Ewa musi się zgodzić, o ile kiedykolwiek chce jeszcze zobaczyć cokolwiek spoza ośrodka.
Cokolwiek, co przez dłużej niż trzy dni mogłoby na nią czekać poza murami mentalnego więzienia…
Rozdział drugi
Na wygnaniu
1
To już tydzień, od kiedy odwiózł ją do burmistrza, a nadal nie mógł wymazać z pamięci jej ostatnich słów. „Nadejdzie dzień, kiedy zostawię wszystkich z tym samym pytaniem” — powiedziała. Tak, dokładnie ten fragment nie dawał o sobie zapomnieć, jak gdyby tamtego dnia sam anioł zjawił się w parku z otwartą księgą i pochylił się nad jej wyznaniem, odnotowując każde słowo. Nawet on, Adam, byłby w stanie uwierzyć w zainteresowanie niebios, bo przypomniał sobie, do czego była zdolna Ewa, gdy oznajmiała swoją wolę. Jasno i wyraźnie odtworzył w umyśle jej obraz — pełny wizerunek kobiety obdarzonej wielobarwnością, intensywnej we wszystkim, z czego utkała ją natura. Taką Ewę poznał i z taką się ożenił, i o takiej żonie przypomniał sobie nagle i bez zapowiedzi, zupełnie jakby ponownie się zakochał.
A jednak… musiał studzić emocje, skazany na zimne noce. Doszło nawet do tego, że we własnym domu czuł się obco, jakby wykupił bilet do muzeum i przechadzał się po salach ekspozycyjnych. Z zakurzonych, osieroconych pod nieobecność Ewy pokoi niosła się odpychająca energia; brakowało tylko tabliczki z ostrzeżeniem: „Uwaga! Nie dotykać. Grozi tęsknotą”. Tyle żywych wspomnień wisiało w powietrzu, że nawet on — na co dzień trzeźwo myślący i twardo stąpający po ziemi — stał się sentymentalny i rozpamiętywał stare, dobre czasy. Złote dni ze słońcem i księżycem w zgodzie, kiedy nic nie było w stanie przesłonić istoty miłości, która rozpalała krew w żyłach. Adam i Ewa znajdowali jedność w najmniejszym muśnięciu, w najczulszym dotyku i w najprzelotniejszej myśli. Oczywiście nawet w najpiękniejszym raju nie dało się uniknąć poróżnień, ale oni uparcie zaczerpywali oddechu we wzajemnych objęciach. Pozorne rozdzielenie nigdy nie przekreślało wszystkiego, lecz zawsze kończyło się mocniejszym przylgnięciem do siebie, jakby oboje pragnęli w dwójnasób wynagrodzić sobie chwilę rozłąki.
Jak to możliwe, że znaleźli się tak daleko od siebie? Cały dom przeobraził się w jaskinię pustelnika — w zapomniany przez Boga i ludzi strzęp marzeń. Adama uderzył zwłaszcza chłód białej sali, miejsca, w którym jak na ironię małżonkowie podarowali sobie najwięcej romantycznych uniesień. Teraz jak zahipnotyzowany błądził po sypialni i zatapiał spojrzenie w minimalistycznej toaletce z ręcznie malowanymi kwiatami. To tu Ewa szykowała się do eleganckich przyjęć i wyjść wieczorowych, a on często ją odciągał, obejmował w talii i domagał się uwagi, zarzucając pocałunkami. „Zostaw mnie, głuptasie!” — protestowała ze śmiechem i zaraz potem pozwalała mu się porwać w objęcia. — „Och, zobacz, co narobiłeś”.
Wtedy to było niewinne. Przerwa nie oznaczała wieczności, nie zabierała drugiej szansy. Kiedy Ewa oddalała się od toaletki, ta nie pokrywała się kurzem. Wszystkie te kremy, pudry i szminki, które pieszczoty wytrącały jej z rąk, nie stawały się od razu zimnym, pogrzebanym przez zapomnienie artefaktem. Oboje istnieli, cieszyli się życiem i śmiało przezwyciężali trudności. Nic nie mogło ich zepchnąć z obranej drogi. Dopiero sprytnemu kłamstwu uszło to na sucho.
Wysunął górną szufladę i przejechał palcami po przegrodzie, lecz nie poczuł niczego prócz dojmującego zimna, zionącego z nieużywanych flakoników… Przyszło mu do głowy, że przypomina teraz chłopczyka, który płacze za mamą. Z trzaskiem zamknął więc toaletkę, a wraz z nią naprzykrzające się wspomnienia. Nie mógł sobie pozwolić na słabość, nawet względem ukochanej kobiety. Musiał odciąć się od emocji, bo czyniły go słabym i wprawiały w zakłopotanie.
Świtało za oknem. Nagle dotarło do niego, że ten dzień zapowiada się inaczej. Wyleciał z sypialni, jakby go ktoś gonił. Musiał trzymać rękę na pulsie, bo zgodnie z harmonogramem dzisiaj spotka się z Ewą. Nie mógł tego przeoczyć, nawet jeśli cierpiał. Profesor pilnował terminów wizyt jak Cerber wejścia do Hadesu. Gdyby przeoczył dzisiejsze spotkanie, kolejne nie odbyłoby się wcześniej niż za tydzień. „Przykro mi, ale regulamin przewiduje tylko weekendy” — powtarzał jak zdarta płyta uczony.
Adam zerknął na zegarek: trzy pełne godziny. Wystarczająco dużo, aby się umyć, ogolić i doprowadzić do stanu używalności. Najpierw jednak trochę odpocznie i… zaszyje się w salonie z telewizorem. Posłucha elektrycznego złodzieja myśli, żeby nie myśleć o własnych problemach.
Pstryk.
— Czy pragniesz związku nie z tej ziemi? — przemówiła swatka z reklamy. Barbie i jakiś maczo zaglądali sobie do ślinianek. Złoty napis „Raj” migał nad ich głowami, a nęcący głos narratora zapewniał w tle: — U nas znajdziesz drugą połówkę, z którą nawet grzech będzie smakował niewinnie!
„Znów ten nachalny marketing” — Adam przeklął w myśli wszystkie ulotki i katalogi, które w ostatnim czasie spływały na jego skrzynkę pocztową tuzinami. Czy prosił się o wirtualne kusicielki? Czy kiedykolwiek sugerował, że chce stworzyć diadę z nową Ewą? Pokręcił przecząco głową, jak gdyby siedział obok powątpiewającej w jego zeznania żony. Oczyma wyobraźni ujrzał Ewę w sędziowskiej todze i od razu poczuł się nieswojo.
— Boisz się skosztować zakazanego owocu, z którego wyskoczy żmija? — wskoczyła w jego myśli następna reklama. Kokietka w zmysłowej bieliźnie pokazywała widzowi błyszczące jabłko i sączyła słodkie obietnice pod majestatem drzewa: — Tu żadne żmije ani węże nie mają prawa wstępu, dlatego wszystko jest dozwolone.
Adam poruszył się w fotelu.
Odniósł wrażenie, że zapach sztucznego raju doleciał nawet tutaj. Obezwładniał jak wystrzał armaty i jednocześnie wydawał się tak łatwy do ujarzmienia, niemal na wyciągnięcie ręki. Gdyby nie trzeźwość umysłu, widz nawet by się nie zorientował, że przemykające przez ekran reklamy oplatają się wokół niego jak boa dusiciel i w mgnieniu oka pozbawiają tchu. Adam pozostawał jednak w bezpiecznej odległości i mógł uskoczyć w inne miejsce stosunkowo łatwo.
Dzięki zamontowanemu w pilocie przełącznikowi przeniósł się w dźwięki lasu i śpiew szumiącego listowia. Widok dzikiej natury przypomniał mu o samotnym dzieciństwie i o cichym porcie bez trwałego falochronu, który został zmieciony przez huk nałożonych na siebie nieszczęść. Doświadczony w życiu przez utratę rodziców i szkolony na twardego zawodnika, Adam przez długi czas chował się w osadzie prawdziwych wojowników. Właśnie stamtąd wyniósł przyświecający skautom kodeks honorowy, co zaowocowało silnym charakterem.
Pstryk. Kolejne wciśnięcie pilota i magiczny przeskok w inną strefę. Na ekranie ku niemałemu zdziwieniu ujrzał odstrojonego profesora. Tego od Ewy.
— Najdrożsi Edenajczycy — przypochlebił się widzom. — Dmijcie w trąbę! Zbierzcie się przed telewizorami i wołajcie razem ze mną.
Za plecami profesora ślizgał się jaskrawozielony napis z pytaniem: „Kim jesteś?”, a on sam zajmował w królewskiej pozie fotel z wysokim oparciem. Uśmiechał się szelmowsko, w jego oczach tliły się zadziorne iskierki. Adam nie mógł oderwać wzroku od obrazu uczonego, który poruszał wargami w zwolnionym tempie.
— Niestety w naszym bezbłędnym dotąd Edenaj zalęgło się zło… — obwieścił profesor i na tapicerowanych podłokietnikach splótł obydwie ręce w geście boleści. — Tym złem nie jest podsunięte przez Ewę niebezpieczeństwo węża, który od początku do końca był odłączającą się od racji rozumu fantazją. Nie, moi drodzy. Tym złem jest tylko i aż indolencja intelektualna oraz serwilistyczna uległość wobec chęci pozostania bezsilnym… — Poruszał się sprawnie po makiawelicznych ścieżkach myślenia i rozkoszował wyjaśnianiem: — Tak, drodzy Edenajczycy, Ewa stworzyła węża, ponieważ przerosła ją wizja pragnienia. Pragnienia, którego nie potrafiła ugasić zgodnie z bożym przykazaniem. Dlatego za karę przyniosła nam suszę niezrozumienia.
Przybrał głęboko refleksyjną pozę i jak na zawołanie przeobraził się w żywy obraz Stańczyka. Po chwili podniósł zamyślone spojrzenie i odezwał się głosem miastowego wieszcza:
— Potrzebujemy jak nigdy wcześniej leczniczego algorytmu. — Roztoczył woń zbliżającego się rozwiązania. — Projektu leczącego schorowaną duszę, ażeby ta nie sprowadziła na nas wymyślonej przez siebie katastrofy — rozpłomieniał się z każdym słowem. Reszta ciała zastygła, nieziemsko osjaniczna. — Potrzebujemy, drodzy Edenajczycy, zbawczej inteligencji, która uchroni nas przed majaczeniem zgubionego umysłu…
Adamowi przypomina się koszmar o Ewie i nieszczęsnym wężu, i o końcu znanego im świata. Zły na los zachodzi w głowę, co sprawiło, że szatan zagiął na nich parol i do ich życia wpełzło nieproszone kłamstwo? Czym sobie zasłużyli na złowrogą siłę, która rozdarła doskonałą matrycę? Nie znał odpowiedzi, ale poczuł palącą potrzebę rozwikłania tego, co — jak na ironię — w świetle danych profesora nie pozostawiało już żadnych wątpliwości.
— Jeśli w przeciwieństwie do zagubionej w sobie Ewy nie zamierzasz ulec wyobraźni spoza drzewa prawdy, zadzwoń na numer wyświetlający się teraz na ekranie i sprawdź… Sprawdź, jak ponownie uczynić nasze miasto nieskazitelnie pięknym i doskonałym, a przede wszystkim… strzeżonym przez niezawodny, prowadzony przez wyższą inteligencję rozum. Rozum światłości, który zapewnia triumfalny wjazd do Rajskiego Ogrodu — podsumował z lubością w głosie profesor i powrócił do swojego uśmiechniętego wyrazu twarzy.
I pstryk. Profesor znika. Adam raptownie przerywa oglądanie, bo coś go odciągnęło od telewizora.
„To ona. Przyjechała” — przemknęło mu przez głowę, gdy usłyszał znajome odgłosy za oknem. Zapobiegawczo wyszedł jej na spotkanie.
2
Tego samego dnia niebo nad domem Adama i Ewy pojaśniało.
Gdy wczesnym rankiem większość Edenajczyków odpoczywała w objęciach Morfeusza, przez zasłonę nocy przebiła się jedna z światlejszych gwiazd, której śmiałe przybycie zapowiadało jakąś rewolucję. Ześliznęła się płynnym ruchem z najętego pojazdu i zatrzymała pod białym domkiem ze skośnym, smacznie jagodowym zadaszeniem. Skinęła głową w kierunku dwóch postawnych mężczyzn, przebranych za wiernych damie ochroniarzy. Młodszy dryblas nie odstępował kobiety na krok i po dżentelmeńsku odprowadził ją do samych drzwi, stawiając na wycieraczce dwie napuchłe od rzeczy walizki.
Uśmiechnęła się zdawkowo na widok grubych, dumnie wystających zza koszuli muskułów. Nie była z natury płochliwa i od czasu do czasu lubiła wdać się w romans, ale musiał go poprzedzać inteligentny, dbały i przede wszystkim dyskretny flirt. Manifestowanie męskości w stroju Herkulesa, kiedy na zewnątrz chłód stępiał zmysły, raczej jej nie pociągało.
— Jest pan wolny — rzuciła i złapała za klamkę. Kiedy spostrzegła, że absztyfikant nadal pożera ją wzrokiem, dodała ostrzej: — To znaczy, że może pan już iść.
Jak grochem o ścianę, mięśniak nadal robił maślane oczy, zanurzając się wzrokiem w dekolt. Coś podobnego! Czy ten chłoptaś w ogóle wie, czym jest miłość? Co by pomyśleli tutejsi mieszkańcy, gdyby przyjęła jego ordynarne zaloty i dała się zaciągnąć do pobliskiego szynku? Już sama myśl o tym, że ktoś skojarzyłby ją z jakąś podrzędną knajpą z ochlaptusami w tle, budziła niesmak i groziła zawaleniem kariery zawodowej.
— Słyszy pan? Proszę mnie zostawić!
Mrugał oczami, jakby nie rozumiał. Choć powiało chłodem, niewiele by to zmieniło, gdyby do akcji nie włączył się Adam.
— Kochanie, nareszcie jesteś! — Stanął w drzwiach z wesołkowatym uśmiechem i od razu pospieszył siostrze na pomoc. — Czekam na ciebie w wannie od godziny, a ty taka zziębnięta! — Owinął ją rękoma i przywarł ustami do aksamitnego policzka, co automatycznie rzuciło dryblasem do tyłu. Adam szepnął na ucho: — Chodź, Irminko, zaraz cię ogrzeję…
Zgodnie z przewidywaniami tyle wystarczyło, aby wybić młodzianowi amory z głowy. Na do widzenia obrzucił oboje morderczym spojrzeniem i odwrócił się na pięcie.
— Zawsze działa — pochwalił się Adam i parsknął na cały głos.
Upewnili się, że turkocząca furgonetka skręciła w bezpiecznie oddaloną przecznicę, gdzie słuch po niej zaginął.
— Ty nigdy nie dorośniesz! — Jak tylko groza niechcianych zalotów ustąpiła prozie codzienności, Irmina wyswobodziła się z uścisku Adama i dorzuciła w stylu starszej siostry: — I na miłość boską, czemu u was jest tak zimno?
Ubrana w żakiecik i przewiewne, lniane spodnie, bez pytania o zgodę zostawiła Adama z bagażami, a sama skryła się w sieni. Widząc jej śmiałe poczynania, Adam uśmiechnął się do siebie i w duchu pomyślał, że wróciła ta sama Irmina, za którą tęsknił miesiącami i której potrzebował teraz bardziej niż kiedykolwiek.
— Zaparzyłem herbatę w imbryku. Poczęstuj się — dodał, choć doskonale wiedział, że i tak zrobi to, na co ma ochotę.
Sięgnął po torby podróżne. Musiały ważyć więcej, niż się spodziewał, bo skulił plecy pod naporem ciężaru i hardo napiął mięśnie. Wniósł pakunki, a wraz z nimi mroźny powiew wiatru. Irmina czujnie wyjrzała z kuchni i rzuciła mu przeciągłe spojrzenie.
— Uhm?
— Zdaje się, że niskie temperatury cię lubią — uznał to za żart, więc się zaśmiał. Zdjął buty i położył równo na szarym stojaku.
— Mylisz się, kochany. — Zadarła dumnie podbródek. — Wszędzie, gdzie wnoszę miłość, od razu robi się cieplej.
Wróciła do kuchni, a on oparł się ramieniem o futrynę i patrzył, jak przez pomieszczenie przepływa prawdziwy żywioł. Rzeka Niagara wypuściła wodospad obfitości i uczyniła pusty stół ponownie strojnym i wykwintnym, a jego samego sytym.
— Czy mi się zdaje, czy ty to wszystko zaplanowałaś?
Opróżnił talerz do ostatniego okruszka. Irmina zrobiła minę niewiniątka i pociągnęła długi łyk herbaty. Lubiła gorące napoje z syropem. Do tego starte pomarańcze, cynamon i szczypta kardamonu dla dodania smaku. W sam raz na depresyjną aurę.
— Ciesz się, że nie mam do was daleko. Zaledwie jedna kontrola na granicy i cyk, jestem!
— Ugotowałaś to wszystko z wyprzedzeniem, co?
— Właściwie to nie było tak — odparła twardo. — Poprosiłam, żeby pracownica odłożyła mi trochę potrawki z cielęciny po ostatnim przyjęciu. — Przeniosła wzrok z Adama na widoki za kwadratowym oknem i odpłynęła gdzieś w dal. Świat wydawał się mniejszy niż zazwyczaj.
Sięgnęła po buteleczkę z przygotowanym syropem i wpuściła do szklanki jeszcze kilka kropel.
— Irmina, nie obraź się… Ale jak ty to zamierzasz pogodzić?
Odsunął się na krześle, żeby zrobić sobie więcej miejsca między chybotliwym stołem a parapetem.
— Normalnie pogodzę — odparła. Wzruszyła ramionami i oparła głowę o splecione ręce. — Najpierw dopnę jedną sprawę, a potem kolejną.
Mówiła o wszystkim tak, jakby cały proces ograniczał się do jednego telefonu i nie wymagał skomplikowanej logistyki. Siedziała przed Adamem z błyskotliwym wyrazem twarzy, który nie pozostawiał nikomu cienia wątpliwości: tak wygląda kobieta sukcesu. To osoba, która powołała do życia restaurację marzeń, zmontowała własny zespół i sprawiła, że w ciągu trzech lat jej kuchnię nagrodzono trzema gwiazdkami.
Adam zapatrzył się w siostrę jak w święty obrazek. Pomyślał o sobie i o tym, że powinien działać prężniej, z polotem. Nie czekać, aż szef go doceni i cudownym zrządzeniem losu przydzieli mu niezależne stanowisko.
— Rozwodzę się. To zresztą już wiesz. Nie układało się nam i nie było sensu tego ciągnąć. Postanowiłam wrócić… — Założyła pasemko włosów za ucho i dodała: — Ale swojej firmy nie zostawię, będę walczyć.
Adam spojrzał na siostrę dobrotliwie. Pomilczał trochę i pozwolił jej oswoić się ze słowami, które wypowiedziała na głos. Po dłuższej ciszy wyszedł z urzędniczym pytaniem, na które większość rozwodników reaguje alergicznie:
— Podpisaliście intercyzę?
Irmina przewróciła oczami. Źrenice tak się powiększyły, że jeszcze trochę, a całkowicie przysłoniłyby orzechowy odcień tęczówki.
— Masz na myśli intercyzę przedmałżeńską? — udała, że nie rozumie. Wzruszyła ramionami, jakby usłyszała od niego najgłupsze pytanie na świecie. — Chyba nie wiesz, jakimi prawami rządzi się młodość. — Prychnęła i wytarła ręce w serwetę, po czym zabrała się za zmywanie.
— Nie musisz tego robić — zawołał, ale uciszył go wypuszczony z kranu strumień. Gdy na moment ustał, dodał naprędce: — Nie oceniam cię, siostra… Życzę ci jak najlepiej i… — Szukał właściwego zakończenia tej rozmowy. — Po prostu czuj się jak u siebie, dobrze?
Zakręciła kran. Z wyjątkowym oddaniem ścierała z talerzy niewidoczne zabrudzenia.
— To tyle chciałem powiedzieć… — Uspokoił się, gdy zobaczył jej uśmiech. — Jeśli pozwolisz, zostawię cię teraz sam na sam ze zmywakiem i płynem do naczyń, i pójdę się umyć.
Irmina namiętnie szorowała kolejny talerz. Przypominała dziki nurt rzeki — nie można było jej tamować ani sztucznie regulować. Musiała znaleźć własny odpływ, a jeśli cokolwiek stawało jej na drodze, po prostu pozwalała temu spływać w odmiennym do niej kierunku. Nigdy nie rozpaczała.
— Poczekaj!
Nadal czatowała przy kuchennym zlewie, lecz tym razem stała zwrócona przodem do Adama.
— Wiesz, tu nadal jest trochę zbyt przewiewnie — zauważyła z nutą rezygnacji. — Może da się uzbierać trochę chrustu do kominka, hm?
— Jasne, zajmę się tym, jak wrócę od… — przerwał z grymasem zakłopotania. — Po prostu jak wrócę.
Chciał czymś przykryć zawstydzenie, ale nic lepszego od uśmiechu nie przyszło mu do głowy.
— A, bym zapomniała…!
Siostra pospiesznie wytarła ręce w ścierkę do naczyń i dogoniła go w przedsionku, żeby powiedzieć:
— Pozdrów ode mnie Ewę…
Ostatnie słowa Irminy go rozczuliły. Schował dumę do kieszeni i zdobył się na dodatkowy gest.
— Dziękuję, że przyjechałaś — wyszeptał i wymienił się braterskim uściskiem.
Poszedł na górę wziąć prysznic. Przed lustrem pogładził się po podbródku, ściągnął wystające włoski maszynką elektryczną i posmarował twarz kremem po goleniu. Potem zajrzał do garderoby w sypialni i wyciągnął spodnie w klasycznym kolorze. Po krótkim zastanowieniu połączył je z t-shirtem i tweedową marynarką. Na koniec użył wody perfumowanej, którą dostał w prezencie urodzinowym od Ewy.
Przed wyjściem siostra zaprosiła go na małą kawę i dietetyczną karpatkę. Porozmawiali chwilę o pracy Adama i zagryźli troski kawałkiem ciasta.
— Weź trochę dla Ewy — zaproponowała Irmina, ale wyjaśnił, że nie może. Regulamin zabraniał przynoszenia do ośrodka czegokolwiek z zewnątrz.
Odmachał Irminie na pożegnanie. Minął przydomowy ogród wraz z jego uśpioną urodą, którą spowijał unoszący się w powietrzu pył i bez oglądania się wstecz wsiadł do samochodu. Równolegle z granatowego nieba zaczęło mocniej powiewać i śnieżyć, na co Irmina zareagowała cichym wzdrygnięciem i błyskawicznie skryła się w domowym cieple.
Adam zniknął za spiralami wydobywającego się z kominów dymu. Myślami był już przy Ewie.
3
Tajemniczy ośrodek profesora znajdował się w podziemiu, z dala od ludzkich spojrzeń, tak aby na co dzień nie rzucał się w oczy i nie przyciągał uwagi przypadkowych gapiów. Budynek owiewała tajemnica; budził jednocześnie podziw i grozę, bo przypominał o tym, co większość wolałaby przemilczeć. To tu ciągnęły się ludzkie dramaty, a w gromadzonych skrzętnie kartotekach czaiły się niewygodne informacje. Gdyby ktokolwiek poświęcił im trochę uwagi, pogląd o idyllicznym Edenaj przeszedłby do historii. Wystarczyło przespacerować się po korytarzu cierpień, aby poczuć rozgrywający się dookoła dramatyzm. Tylko tutaj, w profesorskim lazarecie, człowiek spotykał się z rozczarowaniem twarzą w twarz.
Uczony ustalił warunki pracy. Przechadzał się po żółtym holu i obserwował zza okularowych szkiełek przygniecione sylwetki pacjentów. Napawał się myślą, że wszystko przewidział i na każdym kroku gratulował sobie pionierskości. W porę zrozumiał, że Edenaj jest snem i że tylko on może go zinterpretować. Tylko on może jednocześnie spać i zachować czujność, jakby osobiście stworzył „drogę środka” i jako pierwszy wyszedł z pięknej iluzji przebudzony. W swoich oczach uosabiał gwiazdę poranną — świadomość jutrzenki, która przynosi wybawienie od błędnie rozumianej woli.
Szedł wpatrzony w plan, który zawiódł. Wnikał w bezsensowne upadki ludzi i wdychał zapach zwycięstwa. Potrafił wejrzeć w dusze innych i przepowiedzieć im przyszłość. Nie wróżył z fusów ani ze szklanej kuli. Ci nieudacznicy wszystko mieli zakodowane w genach, dlatego przerastała ich idea światła. Nie mogli jej objąć czarno-białym myśleniem.
Oczywiście nie zaskoczył go też widok naiwnie radosnej Ewy, gdy frunęła ku ikarowym marzeniom tylko po to, by się o nie rozbić. Szła szybko, niemalże biegnąc i trącając innych po drodze.
— Uważaj! — syknęła salowa. Ze staroświeckim walkmanem na uszach i mopem w ręku przechadzała się po korytarzu.
Ewa przeprosiła i pobiegła dalej. Poganiało ją pragnienie. Musiała zobaczyć się z Adamem i wszystko naprawić. Sprawić, żeby ich spotkanie stało się spełnioną obietnicą. Specjalnie na tę okazję postarała się o muślinową sukienkę na ramiączkach. Rozpuściła włosy i pozwoliła im opaść zalotnie na odkryte ramiona. Założyła biżuterię, której użyczyła jej najprzyjaźniejsza pielęgniarka i dopełniła całość apaszką. Chciała wierzyć, że starannymi akcentami zrekompensowała brak makijażu.
Odmieniona mogła ufnie przebiec korytarz, z myślą zwróconą ku mężowi. Nareszcie przepędziła ciemne chmury i miała przed oczyma jasny cel. Wyszła z codziennego odrętwienia, które trzymało ją w piżamie i bamboszach. Wchodziła do sali odwiedzin z ciszą w sercu, ubrana w poetycką zmysłowość.
— Wow, wyglądasz inaczej — Adam był pod wrażeniem.
Usiedli przy pierwszym wolnym stoliku, najbliżej okna z zamontowanym okratowaniem. Przez niewielkie otwory mogli od czasu do czasu spoglądać na skrawek znanej im rzeczywistości. Dzięki wyobraźni można było sięgnąć dalej, do świata klarowności, gdzie żadne ogrodzenie nie przesłaniało prawdy.
— Ale to chyba dobrze, że inaczej? — spytała kokieteryjnie. Jej usta ułożyły się w coś na kształt uśmiechu.
— Rewelacyjnie!
Poczuł ulgę, że Ewa odżyła.
— Dobrze, że jesteś… I że masz się dobrze.
— Jakoś daję radę…
— A profesor? Co mówi? — zaciekawił się jej postępami.
Nie uzyskał jednak odpowiedzi, bo Ewa przeniosła uwagę na zapełniające się stoliki. Nagle się czymś zaniepokoiła.
— Nie przeszkadza ci hałas?
— Nie, nie. Tak jest dobrze. Powiedz, czy profesor coś wspominał o wyjściu?
Przytrzymał jej dłoń, kiedy rozbieganym wzrokiem wodziła po otoczeniu.
— Wyjściu? — powtórzyła bezwiednie. Z odmalowującym się na czole rozstrojeniem obserwowała, jak ktoś próbuje się do nich dosiąść. — Tu jest zajęte — sprzeciwiła się.
Mężczyzna, który też przyszedł w odwiedziny, posłał jej wyzywające spojrzenie. Adam musiał jakoś załagodzić sytuację i powiedział:
— Może pan zabrać krzesło. Stolika obok jeszcze nikt nie okupuje. — Uśmiechnął się, na co tamten zareagował szermierskim machnięciem ręki. — Jakiś przyjemniaczek — dodał, gdy sobie poszedł.
— Słuchaj, Adam…
Ewa świadomie się przysunęła i otarła o jego bok. Drgnął, wytrącony z poprzedniej myśli. Poczuł kobiece ciepło, które mógłby mieć na wyciągnięcie ręki. A jednak coś go powstrzymywało.
— Ewo… — wyszeptał z nutą upomnienia.
— A może by tak… — Przybliżyła się ustami, tak iż poczuł jej oddech na swoich wargach. — Spróbować bliskości…?
Pocieniona ostatnimi przeżyciami twarz Ewy jeszcze wyraźniej pojaśniała, jakby jednym ruchem pędzelka nadano jej więcej blasku. Patrzyła z rozbudzoną nadzieją, z pragnieniem usłyszenia tego, co powinna słyszeć na co dzień kochana żona. Chciała poczuć, że jest normalną kobietą. Ze zwyczajnymi potrzebami i pragnieniami, nie naznaczoną przez błąd, który ją zaszufladkował.
— Ewa…
Zesztywniał, jakby coś go krępowało.
— Dobra, zapomnij…
Odwróciła głowę, by ukryć łzy. Odczytała wszystko z jego opieszałości. Być może więcej, niż powinna.
— Kochanie…
Nie, nie mógł pozwolić, aby coś sobie pomyślała. Chciał w porę zareagować, ale pobudzony pacjent rozproszył jego myśli. Wskoczył na stół z papierową, nierówno nałożoną czapką i zaczął podrygiwać w rytm słyszanej tylko przez niego melodii. Rodzina przypatrywała się jego dzikim, nielogicznym pląsom z przerażeniem i bezskutecznie próbowała ściągnąć chłopaka na ziemię. Dopiero po kilku minutach przyszli dwaj barczyści salowi i rozprawili się szybko z problemem. Ku rozpaczy lamentującej matki nie słuchali niczyich próśb i zapięli w pasy młodego zadymiarza, zaciągając go siłą przed oblicze profesora.
— No nie patrz tak. — Dopiero po kilku powtórzeniach Ewie udało się ściągnąć uwagę Adama.
— Uhm?
— Nie patrz tak, jakbyś wszystko osądzał. Zdarza się… — wyszeptała, w jej głosie pobrzmiewał żal. Wróciła myślami do słów męża, któremu wypsnęło się kiedyś, że ośrodek profesora to istne wariatkowo.
— Nie patrzę — wypierał się. Poczuł, że musi się ratować, więc odparł w pośpiechu: — Wydaje ci się.
Ostatnie słowa podarły na strzępy i tak wątłą nadzieję i podziałały na Ewę jak płachta na byka. Ta cząstka, którą straciła w samowolnym procesie Edenajczyków, była niewinna! Niewinna!!! Dusza, jej dusza, nie powinna była się rozpadać i od niej odrywać. Ogołacać Ewy z godności i zostawiać słabą i bezbronną wobec sprytu węża, który wokół wszystkiego się oplatał — i po co? Tylko po to, żeby to przekręcić.
Wstrętny gad miał ją na sumieniu i zasługiwał na ujawnienie, a zamiast tego to ona stawała przed nienaruszalnym protokołem mędrców i w krwawym wyroku traciła siłę duszy. Z każdym dniem oddalała się od przeznaczenia, mimo że potrzebowała światła do dalszego istnienia, zupełnie jak tlenu do oddychania. I jak życia, z którego ją okradziono.
Zerwała się na równe nogi i z dziwną, niepasującą do niej surowością odsunęła od siebie krzesło.
— Znowu mi to robisz. Znowu!!
— Ewa, co ty wyprawiasz… — powiedział przez zaciśnięte wargi. — Siadaj natychmiast…
Nie chciał się kłócić, ale to nie było właściwe miejsce na takie rozmowy. Gdyby teraz przypomniał jej o nieudanym zbliżeniu w toalecie, byłoby to gorsze niż złamanie jej serca tymczasową odmową. Dlaczego mieliby powtarzać to znowu i widzieć, jak nakrywa ich zgorszona pielęgniarka? Jak każe im się rozejść i na do widzenia przeprosić, zupełnie jakby źle się prowadzili? Nie, nie zamierzał tego w kółko powtarzać. Wolał poczekać do wypuszczenia Ewy z ośrodka i utulić ją całą, zetrzeć czułym dotykiem każdą łzę. Chciał potraktować ją z szacunkiem, jak żonę. Trzymać w ramionach bez poczucia winy, że narusza głupie zasady.
A jednak ją zranił. Rozdrapał ranę, której nie zdążyli zaleczyć.
— Idź sobie — powiedziała.
— Ewa… — Wstał, by ją udobruchać i rozkruszyć ten lód w oczach.
Wszyscy postronni obserwatorzy, którzy czuli przez skórę, że nadchodzi małżeński kryzys, ukryli się za murem niedostępności.
— Nie, nie, nie! Nic już nie mów! Nic, nic!!
— Ewa, na litość… — Z nikłym powodzeniem próbował ją zatrzymać. Pod wpływem chwili dodał: — Czy nie widzisz, że znowu syczysz?
Zastygła. To ją przecięło. Jeszcze raz wyszarpnęło tę cząstkę, która była niewinna. Żywcem odarło z przynależnej jej tożsamości, której nie mogła ponownie wskrzesić.
— Co powiedziałeś? Ja syczę?! — podniosła głos, niemalże wyjąc. Już nie musiała tego powstrzymywać. I tak ją skazano. Wsadzono w ramkę przekleństwa i pilnowano falsyfikatu. Mogła już tylko się rozpędzić, pozwolić tym poszarpanym cząstkom krzyczeć równocześnie i coraz głośniej: — Czy ty siebie w ogóle słyszysz? Jesteś taki sam jak wszyscy, zakłamany i podły! Ty też chcesz mnie w to wrobić. W tego węża, który nie jest ze mnie. Nie jest mną!
Wiosłowała rozpaczliwie rękoma i nie panowała nad własnym ciałem, obserwowana w progu przez profesora. Mędrzec ze szkiełkiem kiwał tylko głową, w czymś się utwierdzając.
— Po co właściwie tu przychodzisz, co? — Ewa zaniosła się płaczem i skryła twarz w rozdygotanych dłoniach.
Wyciągnął rękę, lecz ta tylko zawisła w powietrzu. Nie potrafił pocieszyć własnej żony, zachowując przy tym zdrowe zmysły. Kochał ją, naprawdę wciąż ją kochał, ale nie umiał Ewie pomóc. Wyszedł z sali odwiedzin pokonany, zdany na łaskę i niełaskę niewidzialnych bogów, którzy ukryli się za chmurami niedopowiedzeń. Przeszedł obok profesora, jakby mijał ducha.
Jednak ten duch bacznie mu się przyglądał i oceniał każdy krok. Obserwował go pilnie z kąta świadomości, aby zapewnić sobie najlepszą perspektywę. „Bo wiedziałem, jak się ustawić” — dopowiedział sobie profesor. I dlatego nieporuszony mógł patrzeć, jak ludzkie życie rozpada się na kawałki. Zawsze miał na to gotową odpowiedź i nigdy nie czuł potrzeby, żeby przystawić gdzie indziej kątomierz. To on pozwalał Edenajczykom żyć iluzją doskonałego miasta, w którym istnieje samo dobro. A zatem to także on w każdej chwili mógł tę kłamliwą marę przepędzić; przywołać ukryty mrok, aby rzucić na niego światło. Uświadomić komu chce zło, którego nie da się pokonać, bo istnieje od zarania dziejów i rozgaszcza na dobre od Adama i Ewy.
Wszystko to od czasu, myślał dalej profesor, kiedy człowiek otworzył po raz pierwszy oczy i stwierdził, że może czerpać pełnię z życia bez podręcznika. Bez wywyższonej wiedzy i bez należytego przygotowania do bycia.
— Dajcie jej coś na uspokojenie — rozkazał salowym. Skinęli głowami po gorylemu i wykonali polecenie.
Ewa nie próbowała się bronić. Wiedziała, że ta zbawienna cząstka się nie przejawi. Nie tutaj, gdzie demony wciąż były żywe i silne, i gdzie mogły ją przenosić z kąta w kąt jak szmacianą lalkę. Bez szans na wyjście poddała się strumieniowi, kiedy profesor po raz kolejny wprowadził dawkę zrozumienia. Tę wpisaną w substancję świadomość dobra i zła.
Nie uroniła ani jednej łzy, gdy unieruchomiono jej myśli. Tocząca ją od środka rozpacz nagle ucichła. Nie była zdolna pomyśleć, że jej druga połowa w tym samym czasie, po raz pierwszy od incydentu z wężem, poczuła coś więcej.
W przypływie współczucia, które nie musiało wiedzieć wszystkiego, Adam zapłakał.
4
Irmina czekała w pachnącej świeżymi muffinkami kawiarni, która święciła triumfy w ścisłym centrum miasta. Kelnerka poleciła jej deser dnia: lody toffi z bitą śmietaną na wierzchu, ale grzecznie odmówiła. Zamiast ciągnącego się w buzi karmelu, zamówiła kawałek ciasta marchewkowego i kakao na mleku roślinnym.
Przez chwilę poczuła się jak na swoim terenie, ze światem u stóp. Lubiła ludzi, adrenalinę i łaknęła towarzystwa. Zawsze lgnęła do ludzi i szybko nawiązywała znajomości, ale w prawdziwych przyjaciołach przebierała długo i kapryśnie. Odkąd zawiodła się na byłym partnerze, reagowała z jeszcze większym wyczuleniem na jakiekolwiek dywergencje i bez żalu rozstawała się z ułudą.
Klimat kawiarni ją intrygował. Rozejrzała się po inspektorsku i zaczęła oceniać każdy kąt. Z rozwieszonych przy suficie girland z cynamonu spływał przyjemny zapach, który dodatkowo rozpieszczał zmysły, ale był też swego rodzaju oszustwem — chwytem żerującym na rozbudzonym apetycie klientów. Oszczędne snopy światła z górnych lamp budowały klimat, ale mogłyby przeszkadzać molom książkowym. Na ścianach panowało dziwne rozproszenie: surrealizm mieszał się z licznymi dyplomami i certyfikatami. Największym minusem były jednak przetaczające się przez wąskie przejścia tłumy różnych indywiduów. Kawiarnia przy bliższym poznaniu traciła swój niepowtarzalny, autsajderski urok i upodabniała się do baru szybkiej obsługi, gdzie wszyscy mieli prawo wstępu.
„Adam będzie narzekać na hałas” — pomyślała Irmina. Intuicyjnie spojrzała na zegarek i mruknęła coś pod nosem. Oczywiście się spóźniał, jak gdyby nie miała swojego życia! Upiła trochę nagromadzonej przy brzegach kubka pianki i zaczęła odliczanie do spotkania. Tuż obok niej toczyła się dyskusja jakichś młodych zasmarkańców, którzy prześcigali się w wyliczaniu podbojów. Poczuła, że robi jej się gorąco od ścieśnionego na niewielkim metrażu chuchania ludzi. Westchnęła ciężko, przekonana, że czeka ją trudny wieczór.
Na szczęście zaledwie kilka minut później zjawił się spóźnialski.
— Już jesteś?
— A jak myślisz? Czekam tu już od godziny — poskarżyła się i pokazała mu tarczę zegarka. Wskazówka zbliżała się do godziny dziewiętnastej.
Złagodniała, gdy przyjrzała mu się z bliska. Na pobladłej twarzy Adama malowało się dziwne zrezygnowanie. Ciało wyglądało tak, jakby ktoś zrzucił na nie tonę gruzu.
— Siadaj i mów, co się stało — zażądała.
Wystarczyło mu energii, żeby zauważyć:
— Jednoosobowy.
— Dobierz sobie krzesło i będzie w sam raz.
Na szczęście zachowało się jakieś przy bufecie. Usiadł z utrapioną miną. Ręce założył za krzesło.
— Byłeś u Ewy?
— Byłem.
— I co?
— A jak myślisz.
— Nie wiem, powiedz mi — nie miała zamiaru zgadywać.
— Nie powiedziałem jej o tobie. Tyle.
Irmina zmarszczyła brwi.
— Właściwie to dobrze. Nie musi wiedzieć, że tu jestem.
Zamyśliła się na moment. Do kawiarni wszedł jakiś mężczyzna i od razu zwrócił na siebie jej uwagę. Do złudzenia przypominał jej niedawnego kochanka… Jak się nazywał? Właściwie wolałaby to wyprzeć z pamięci, tak samo jak imię sekretarki męża, z którą ten miał romans.
— Co tak milczysz?
Adam potrzebował, żeby ktoś gadaniem zajął jego myśli.
— Ja? Coś mnie zastanowiło. Rozmawiałam z burmistrzem — wypaliła.
Miał już coś powiedzieć, kiedy usta zamknęła mu kelnerka z kartą dań.
— Czy coś jeszcze dla państwa?
Teraz to Adam nawet nie drgnął, wpatrzony w dyplom osiągnięć za Irminą.
— Ponoć podają tu świetną szarlotkę — powiedziała siostra, żeby nie wyszli na gburów. — Proszę dla dwóch osób. I może jeszcze dwie kawy. Z kroplą czegoś mocniejszego.
Kelnerka w kobiecej solidarności uniosła kąciki ust, pojmując rzeczy po swojemu. Zanotowała coś w podręcznym notesie i oddaliła się bez słowa. Wtedy Adama otrzeźwiło i od razu się nasrożył.
— Jak to rozmawiałaś z burmistrzem? A kto cię o to prosił?
— Tak się składa że ty, susząc mi głowę swoimi problemami.
Nawet nie wiedział, co odpowiedzieć. Szum pracującego w tle ekspresu dał mu czas do namysłu.
— No i co? — burknął. — Dało to coś?
— Trudno powiedzieć. Zresztą wiesz, jaki jest burmistrz. Musi wszystko zrobić po swojemu… Halo, jesteś tu?
Uwagę Adama odciągnęła przyuważona kobieta. Przez uchylone drzwi wpłynęła właśnie z gracją do kawiarni i mijała stoliki w towarzystwie jakiegoś wypachnionego Kena z teczką.
— Halo, mówię do ciebie! Na co tak patrzysz? A… już rozumiem. To ta Liliana.
Irmina sporo słyszała o przebojowej bizneswoman, która szturmem zdobyła przychylność Edenaj. Już z opowieści domyśliła się, że niezłe z niej ziółko, a kiedy teraz zobaczyła kobietę na żywo, tylko się w tym utwierdziła.
— Dzięki za dyskrecję… — mruknął z przekąsem.
Adam był zły na siostrę i udał, że nie widzi sąsiadki. Było to jednak trudne, bo poupychane w każdym kącie stoliki nie sprzyjały anonimowości. Ani się obejrzał, a Liliana już się wokół nich zakręciła.
— A, to pan, panie Adamie. Cóż za zbieg okoliczności…
Gach zajął miejsce dla dwojga kilka kroków dalej. Adam wybrnął z sytuacji bez wprawy:
— Dzień dobry. Nie zauważyłem pani…
— Ależ nic nie szkodzi. Jesteśmy dobrymi sąsiadami — zaświergotała. Niezawodnym radarem wykryła kobietę obok i zmierzyła Irminę wzrokiem.
— Zawsze jest pani taka słodka jak cukiereczek? — wtrąciła siostra Adama, przedrzeźniając nieznajomą.
Liliana udała, że tego nie zauważyła. W swoim mniemaniu doskonale wiedziała, jak poskromić takie zazdrosne żmije. Założyła sztuczny uśmiech na twarz i z wyczuwalną wyższością podziękowała za powitanie, aby następnie znaleźć suchą wymówkę, że musi wrócić do partnera rozmów.
— Ładna — oceniła Irmina, jak gdyby było w tym coś złego.
Adam wzruszył ramionami i uszczknął kawałek ciasta z talerza siostry.
— Kto taki? A, tak. Nie zauważyłem.
Irmina machnęła na jego wykręty ręką. Dobrze wiedziała, że nie tylko kobiety potrafią kłamać. Przekonała się o tym osobiście i teraz zrobiłaby wszystko, aby oszczędzić podobnej przykrości Ewie. Choć nie podejrzewała brata o skok w bok, sytuacja odbiegała od normy. Zamkniętą w ośrodku żonę jeszcze łatwiej było obrzydzić i zastąpić choćby na jedną noc. Było to jeszcze prostsze, kiedy posiadało się atuty, z jakimi odsłaniała się ta lisica, Liliana.
— Słuchaj, Adam… — zaczęła i nagle urwała.
Coś się wydarzyło i nagły incydent położył kres kawiarnianej sielance.
Klienci w jednej chwili pożałowali, że znaleźli się w złym miejscu i w złym czasie. W udzielającej się wszystkim panice zaczęli szukać schronienia pod stolikami. Piszcząc i płacząc, modlili się o ocalenie, gdy przeładowanymi ścianami potrząsnął świst wypuszczonej kuli. Najdziwniejsze i zarazem najgorsze było jednak to, że gdyby ktokolwiek kilka minut wcześniej ostrzegł ich przed zbliżającym się napadem, prawie wszyscy zareagowaliby hucpiarskim uśmieszkiem i zagłuszyliby przeczucie słowami: „A kto by tam chciał”.
5
Noc w ośrodku okazała się wyjątkowo niespokojna.
— Matko, co to za hałas?! — jęknęła jedna z pacjentek.
Zaspaną Ewę również postawił na nogi nagły tumult. Odrzuciła kołdrę i przysiadła na pomiętej pościeli, ignorując świecące jej po oczach współlokatorki, które krążyły bez celu i chichotały nerwowo. Była niemal pewna, że niepokojące dźwięki dobiegały zza najbliższej ściany — tej, która oddzielała część biurową z interesantami od strefy terapeutycznej z pacjentami. Mogła to łatwo wyjaśnić, bo spała tuż przy sekretariacie i tylko cienka płyta z silikatu oddzielała ją od podejrzliwego spojrzenia pani Zosi. Oczywiście, na co dzień nie była z tego faktu zadowolona i gdyby było to możliwe, wolałaby zmienić przydział, żeby nie czuć na sobie bliskiego oddechu profesora.
Teraz jednak całkowicie zapomniała o własnej niedogodności i wykorzystała okazję. Przyłożyła ucho do ściany z nadzieją, że wyłapie więcej informacji. Mogłaby przysiąc, że usłyszała usypiający głos sekretarki oraz szybkie szmeranie przy biurku. Zaraz potem do pani Zosi dołączył opanowany, mówiący coś w zwolnionym tempie profesor. Gdyby powstałe zamieszanie skończyło się na rozmowie tych dwojga, byłaby w stanie ponownie zasnąć.
— Trzymać go, kurwa! — przebiło się ryczenie.
Przesunęła się na bok łóżka, porażona dźwiękami narastającej szamotaniny. Innym kobietom chyba to nie przeszkadzało, bo podskakiwały radośnie i klaskały w dłonie. „Czy naprawdę myślą, że przyjechał po nie książę z bajki, po rycersku je wszystkie oswobodzi i pozwoli im wsiąść na swojego białego rumaka?”. Gdyby to wszystko nie miało tak dramatycznych konsekwencji, Ewa pewnie by parsknęła.
Dziewczyny szeptały sobie coś na ucho. Po kilku minutach w całym budynku zamrugały jarzeniówki, a po ścianach rozeszły się dudniące kroki strażników. Jasnowłosa dziewczyna w piżamie zrobiła wielkie oczy i zapiszczała: „Prowadzą kogoś w kajdankach!”. Wszystkie oprócz Ewy zakwiliły jednocześnie na widok burzyciela spokoju, który ze zwieszoną głową szurał butami po zadrapanej wykładzinie z linoleum.
— Do łóżek, dziewuchy! A sio, a sio! — rozpędzała zbiegowisko pielęgniarka dyżurna. Miała misiowate ręce i staromodną trwałą na głowie. Profesor już raz udzielił jej reprymendy za niedopilnowanie porządku i nie zamierzała powtórzyć tego samego błędu, który pozbawił ją miesięcznej premii.
Mimo starań akcja przebiegała mozolniej niż zwykle. Ośrodek profesora pomieścił dwa oddziały: męski i kobiecy. Pierwszeństwo przysługiwało paniom, dlatego strażnicy musieli najpierw minąć cztery pokoje (z prawej i z lewej strony), aby potem — mniej więcej w połowie drogi — przedostać się przez kraty ze stali do osobnego oddziału, gdzie urzędowali panowie.
Co ciekawe, profesor trzymał panie bliżej siebie, mimo że płeć piękna z natury rzadziej wdawała się w kłótnie i chętniej współpracowała. Personel wiedział, że w ten sposób zyskiwał coś znacznie dla siebie istotniejszego, bo jego prywatny gabinet sąsiadował z sekretariatem i na co dzień był miejscem spotkań z postronnymi interesantami. Uczony nie chciał, żeby ktokolwiek z zewnątrz trafił w sam środek awantury, dlatego zapewnił sobie przyjemniejsze i schludniejsze towarzystwo kobiet.
Krępi strażnicy przytrzymywali delikwenta. Po drugiej stronie holu, skąd dobiegało stukanie w kraty, brzydko pożółkły korytarz kończył się czymś w rodzaju celi, choć tutaj używano raczej słowa „ciemnica”. Chodziło o dwa ostatnie pomieszczenia na oddziale męskim, które rozmyślnie zakratowano i zamurowano, tak aby najbardziej oporni na terapię rozrabiacze poznali smak dziewiątej plagi egipskiej. Pomysł wyszedł od samego profesora, który głęboko wierzył, że kiedy mądre słowa nie wystarczają, należy oświecić winnego prymitywniejszymi środkami. W trudnych warunkach fizycznych wielu dobrowolnie dochodziło do wniosku, że lepiej wpasować się w profesorską tabelkę, aniżeli walić głową w mur.
— Patrz tylko, kurna… Szare płaty na głowie, jakbym się łupieżem posypał!
— Cholernych remontów się zachciało…! — zaklął pod nosem drugi strażnik, gdy w ślimaczym tempie toczyli się w kierunku właściwej destynacji.
Sufit zadrżał. Nad głowami zaryczała im wściekle rockowa muzyka, przez którą przebijały się młócące dźwięki pracującej wiertarki. Z góry zleciały kolejne dwa płaty oderwanego tynku. Najwyraźniej do wspólnoty mieszkaniowej dołączył nowy meloman i już pierwszego dnia poszedł na wojnę z obowiązującym regulaminem. Kto, na miłość boską, urządza sobie o tej porze dziką popijawę przy akompaniamencie wierteł i zdzierającego gardła? „Najpewniej student albo ćpun. Albo jedno i drugie” — dopowiedział sobie strażnik, który przyszedł na drugą zmianę z myślą o spokojnej nocce.
O ironio, z zawodu był tynkarzem. Coraz częściej wracał myślami do dawnej pracy i tęsknił za spokojniejszym rytmem życia w Edenaj. Wspominał czasy, kiedy wszystko rozgrywało się za murami ośrodka i cały świat wydawał się lepszy, żeby nie powiedzieć idealny. To właśnie dobroduszny profesor w imieniu zdrowej społeczności wziął na siebie ciężar terapii i dyskretnie zaprowadzał porządek w umysłach zniechęconych Edenajczyków. I owszem, w podziemiach rozgrywały się przeróżne dramaty jeszcze przed przekleństwem Ewy, ale nie miało to większego znaczenia, bo mieszkańcy w niepisanym porozumieniu prali swoje brudy w domu (a dokładniej w ośrodku). Pomimo przejściowych dziwactw wszystko było pod kontrolą i reszta Edenajczyków żyła długo i szczęśliwie. Aberracje psychiczne w suterenie nie wypływały na wierzch, dzięki czemu ani za dnia, ani w nocy nie odciągały wzroku od rajskich ogrodów na powierzchni ziemi.
Ten system działał bezbłędnie do momentu, gdy wtrąciła się Ewa. Księżniczka na ziarnku grochu z niewyparzonym językiem! Zaczęła gadać i nie mogła przestać. Nękała Bogu ducha winnych Edenajczyków swoją schizofreniczną historią o syczącym wężu, bo znudziło jej się normalne życie. Wyszła z zakazaną wiadomością, gdy stanęła pod drzewem wiedzy z niewłaściwym nastawieniem. „Nie pozostawiła więc mieszkańcom wyboru i wymusiła reakcję spoza granicy” — pomyślał rozdrażniony.
Więzień nie wiedzieć czemu poweselał i zarżał jak koń.
— Cicho, bęcwale. — Zdzielił go po głowie strażnik. — Przez takich jak ty nie mogę spać spokojnie!
A przecież spokój był na wagę złota. Nawet profesor przyznałby głośno, że Edenaj jest jak obraz, który trzeba dzień w dzień pucować, aby utrzymać ramy czystej wizji. Wszystko wisiało na włosku, więc nie dopuszczano nawet najlichszego cienia do środka w obawie przed nadszarpnięciem wizerunku. Wszechogarniające piękno życia, które manifestowało się przez seraficzną naturę i staranne budownictwo, ucieleśniało upragnioną perfekcję, ale wymagało poświęcenia. Każdy musiał trochę oszukiwać samego siebie, żeby we własnym mniemaniu zajmować pierwszy plan. Jak podkreślał profesor, poczucie bycia ważnym dawało spełnienie i chroniło przed zgniłym owocem. Bywało jednak, że niektórzy zbyt często i zbyt długo patrzyli w bok i tracili właściwą perspektywę. Wątpili w obiektywne kierownictwo burmistrza i poświęcali zbytnią uwagę cudzym ogrodom, co na chwilę otwierało im oczy, ale zaraz potem skutkowało grzechem. Zazdrość i zawiść budziły idiosynkratycznego potwora, który sączył truciznę i nękał duszę myślą, że trawa niesłusznie jest zawsze bardziej zielona u sąsiada.
„Wszystko schodzi na psy” — skarżył się w skrytości ducha strażnik. Spoglądał na trzydziestoletniego mężczyznę w kajdankach i już wiedział, że ten obdartus z obłąkańczym wzrokiem nie stanowi teraz dla nikogo żadnej konkurencji. „Sam wypędził siebie z centrum obrazu, bo zapomniał o regularnej wentylacji i przegrzał się od środka”. Pewnego dnia postanowił odbezpieczyć granat, aby wraz z nim wysadzić w powietrze swoje dotychczasowe życie. Znalazł się na wiecznym wygnaniu, bez szans na odkupienie. Jego ogród właśnie przekwitł i pogrążył się w mroku.
— Przedstawienie skończone. Marsz do łóżka! — zarządziła salowa ze słuchawkami na uszach. Zwłaszcza w nocy lubiła wsłuchiwać się w Beethovena.
O czwartej nad ranem pogasły wszystkie światła i pacjenci grzecznie starali się zasnąć. Dopiero znajomy szum ze stołówki powyciągał ludzi z łóżek, w tym niewyspaną Ewę. Z nadmiaru wrażeń wolałaby nic nie jeść, ale dobrze wiedziała, że to niemożliwe. Zebrała się na śniadanie tylko po to, by nie podpaść personelowi.
Wstała jako jedna z pierwszych, dzięki czemu uniknęła długiego sznura oczekujących. Ustawiła się za dwoma chichoczącymi dziewczynami i półżywa czekała na swoją kolej. Nie spodziewała się zaczepki, bo współlokatorki zazwyczaj traktowały ją jak powietrze.
Permanentny brak komunikacji oznaczał jednak, że tym dziwniej się poczuła, kiedy za plecami dobiegł ją znajomy głos:
— Głucha jesteś?
Ewa zaczęła podejrzewać, że wypełniła pustkę w życiu towarzyskim wyimaginowanym głosem przyjaciółki, kiedy pojawił się kolejny przytyk:
— No już nie udawaj, że mnie nie widzisz.
Głos się powtórzył, więc się zainteresowała. Gdy zobaczyła odpowiedź, prawie zemdlała. Złuda poruszała żywo ustami, jakby rzeczywiście istniała. W końcu Ewa wydusiła z siebie imię:
— Elena?
Pojawiły się szok i niedowierzanie, a do tego paląca potrzeba upewnienia się, że nie śni.
— Nie, kurna. Twoje przywidzenie — odpowiedziała tamta kąśliwie, rozniecając ostatnimi słowami niepewność Ewy.
Wzięta z zaskoczenia, z trudem dotrzymywała tempa wojowniczo nastawionej przyjaciółce. Miała ochotę szturchnąć ją palcem, żeby osobiście sprawdzić, czy zjawa się rozpłynie pod wpływem konfrontacji. Zamiast tego usłyszała, jak przekonująca kopia przyjaciółki kręci nosem i narzeka:
— Długo tak mam czekać? Na pewno tu serwują jakieś obrzydliwe glony, których nawet nie tknę. — Skrzyżowała buńczucznie ręce. — No co tak patrzysz, jakbyś ducha zobaczyła?
Robiło się coraz dziwniej, więc Ewa postanowiła wejść ze zmorą w polemiczną dyskusję. „Może niewygodnym pytaniem przepędzę ją jak kłamliwą fatamorganę” — łudziła się.
— Profesor wpuścił cię do ośrodka? Ale dlaczego? — spytała.
— To, że tu jestem, o niczym nie świadczy. Nie jestem tobą… — odezwała się po dłuższej chwili podawana w wątpliwość postać Eleny.
— Co proszę?
Ewa sama już nie wiedziała, który wariant byłby gorszy: to, że przyjaciółka ją obraża czy to, że ma przesłyszenia.
— Sama mnie tu ściągasz, a teraz się wielce dziwisz. — Elena obrzuciła Ewę najwzgardliwszym spojrzeniem, jakie tamta mogłaby sobie wyobrazić. — Ale nie martw się, ja tu długo nie pobędę.
Zabawne. Coś, co miało uchodzić za fantasmagorię, było nad wyraz wygadane. Tę przedziwną sprzeczkę z nie wiadomo czym przerwała dopiero bufetowa. Energiczna pani w czepku pracowała w ośrodku od dawna i każdego dnia niezmiennie czuwała z chochlą w ręku nad wózkiem gastronomicznym.
— Fasolka czy brukselka?
— Ach, tak. Przepraszam panią, zamyśliłam się. Dla mnie fasolka.
Bufetowa nałożyła żółtą jak uryna papkę, która zapewne tylko udawała fasolę. „To gówno smakuje jak obsrana muszla klozetowa albo przepocony kapeć” — zabłysnęła któregoś razu jedna ze stałych bywalczyń ośrodka. Oczywiście od razu zapunktowała i trafiła do gabinetu profesora.
Za karę dostawała znienawidzone strąki na śniadanie, obiad i kolację. I to przez bity miesiąc.
— A dla pani? — powiedziała do zmory bufetowa. Ewa nie spodziewała się takiego obrotu sprawy i tylko potrząsnęła głową, jakby potrzebowała więcej czasu na oswojenie się z sytuacją. Z otwartymi ustami słuchała odpowiedzi przyjaciółki:
— Nie cierpię fasoli. Dla mnie to drugie.
Elena miała wszelkie powody, aby uznać się za lepszą i udowodnić światu, że niesłusznie się jej wyrzekł. Dlatego przyrzekła sobie, że odtąd wszystko, co będzie czynić w ośrodku, zrobi na odwrót. Na przekór przyjaciółce pójdzie w inną stronę, bo to w jej ogrodzie dokonań — nie Ewy — wszystko rośnie bez zastrzeżeń. A gdyby nawet któregoś razu ta kretynka Ewa zasugerowała, że to za sprawą jakiejś mrocznej tajemnicy Elena tak się zachowuje, od razu sprowadzi ją na ziemię:
— To nie ja mam problemy z tożsamością, kochana — powie i odwróci się na pięcie.
6
— Może gorącej herbatki z jaśminu — zaproponowała słodko pani Zosia. Była entuzjastką ziół, kwiatów i wszystkiego, co mogłaby pomieścić w swoim niewielkim, osłoniętym prowizorycznymi słupkami z drewna ogródku. Mieszkała sama w najstarszej czynszówce, nie licząc szarego kota, którego przygarnęła pod swój dach pewnego błotnego poranka. Choć nie dorobiła się dzieci i żyła ze skrzętnie przeliczanej tygodniówki, to mogła liczyć na artretyczne towarzystwo sąsiadów w zbliżonym wieku. Mieszkańcy kamienicy, w większości starsi i przyprószeni okazałą siwizną, płynęli wraz z niespokojnym nurtem jesieni życia i, podobnie jak ona, próbowali nadać sens teraźniejszości, która kurczyła się w zastraszającym tempie.
Gramotna i pracowita pani Zosia była przede wszystkim prawą ręką profesora. Od lat lojalnie mu asystowała, a nawet, kiedy było trzeba, gotowała mu i sprzątała w gabinecie. Przede wszystkim jednak strzegła jak oka w głowie powierzonej jej dokumentacji, bo protokolaryzm miała we krwi.
— Czy coś jeszcze?
— Dziękuję, pani Zosiu. Może już pani iść do domu — usłyszała od profesora odwieczną formułkę, gdy tylko wypełniła przewidziane na dany dzień obowiązki.
Zazwyczaj od razu wychodziła i z uległością wymalowaną na twarzy zamykała cichusieńko drzwi. Tym razem jednak postała dłużej. Na twarzy zawitał cień uśmiechu, a ona — niska i korpulentna — schyliła lekko głowę, gdy mówiła:
— Oczywiście. Życzę obu panom miłego wieczoru.
Pokłoniła się krótko profesorowi, a potem — jeszcze niżej i dłużej — skłoniła się w stronę gościa, moszczącego sobie właśnie miejsce w fotelu z welurowym obiciem, i dopiero po spełnionym rytuale podreptała w stronę wyjścia. Burmistrz wyjrzał za nią i o czymś pomyślał.
— Gdybym ja miał taką oddaną sekretarkę…
— Ale młodszą.
— Tego nie powiedziałem!
— Ale pomyślałeś.
Pani Zosia nie była już młodą panną z gładkim ciałem, a profesor nie urodził się wczoraj. Miał w zanadrzu oświecone tabelki i był dobrze obeznany z elementarnymi faktami. Zresztą każdy, kto miał trochę oleju w głowie wiedział doskonale, o czym marzą mężczyźni przechodzący kryzys wieku średniego.
— Tylko dla niepoznaki otaczasz się leciwymi pracownikami, a tak naprawdę wypatrujesz świeżej okazji, gdzie by tu… Chwileczkę, jak się nazywała ta…?
— Nie mówmy teraz o tym — przerwał mu burmistrz i wycofał się rakiem. — Może rzeczywiście mam słabość do pięknych kobiet, ale czy coś w tym złego? Poza tym mam różne potrzeby… — Na wspomnienie pomocy domowej o ekranowej urodzie, ale zaściankowym guście do potraw, nie mógł się zdecydować, co było dla niego w tej chwili istotniejsze. — Powiedz mi lepiej, profesorku, co z tą modernizacją u ciebie?
Poprawił się w fotelu i rozsiadł jak panisko.
— Cóż, to samo pytanie mógłbym skierować do ciebie — przygadał burmistrzowi uczony. — Nie ruszyłeś nawet palcem, żeby wesprzeć naukę.
Profesor wyszczerzył zęby i sięgnął po cygaro. Oczyma wyobraźni zobaczył pulchną sakwę z pieniędzmi i złotą tabliczkę ze swoim imieniem. Gdyby szczęście mu dopisało, raz na zawsze uwolniłby się od owego mauzoleum melancholików i defetystów, gdzie nikt nie dorównywał mu poziomem. Oczywiście sprawa wydawała się prosta i trudna jednocześnie, lecz przy obopólnych korzyściach wszystko stawało się jasne i bezsporne. Wpłaty spływałyby obficie, a jemu nadmiar niedocenionej pracy nie podnosiłby ciśnienia. Może musiałby się trochę dostosować, spróbować wcisnąć w większą ramę… Ale przecież miał wrodzony spryt i talent do ustawiania się w najlepszym kącie.
„Cena za wybawienie jest śmiesznie niska” — mówił wewnętrzny głos profesora. Dotąd musiał wszystko brać na siebie i żyć ze świadomością przekłamanego raju. Edenajczycy żyli w błogiej iluzji bezgrzeszności, bo to on wziął na siebie krzyż i pozwolił się do niego przybić przez ludzką ułomność. Teraz jednak musiał w końcu powstać z prochu i zmartwychwstać. Nadać sens swojemu poświęceniu odpowiednią gratyfikacją.
— Ja nie ruszyłem palcem? Chyba nie rozumiesz, jaką tu odgrywam rolę — naindyczył się rozmówca. Głośno siorbnął kawy i dorzucił: — Myślisz, że to takie proste nadstawiać karku i na własną odpowiedzialność sięgać do kieszeni obywateli?
Profesor bawił się cygarem i zastanawiał, czy by nie zapalić. Gdy usłyszał ostatnie słowa, zrobił taką minę, jakby chciał powiedzieć: „Jedzie mi tu czołg?”. Niechętnie oderwał wzrok od kubańskiego sterowca.
— Proste czy nie, w naszym tandemie nie ma miejsca na pomyłki. Pacta sunt servanda — rzucił łaciną, czym nie poruszył ociężałego umysłowo burmistrza, który wolał mowę prostą i bliższą tłumom.
— Oj, dobra, dobra. Nie nadymaj się tak, profesorku… Doskonale wiem, o co ci chodzi.
— Cóż…
— Myślisz, że co? Że ja nic nie robię, aby tobie było lepiej?
— To hipotetycznie możliwe…
— Że niby dopuszczam się zdrady? — zapytał z goryczą. — A komu przychodzi dulczeć nad negocjacjami, przyjmować szmatławych interesantów, użerać się z biurokracją, ścierać się o dotacje… — wyrywał się do wyliczania. — To mało, żeby tobie siedziało się lepiej? Jak myślisz, myślicielu, kto to robi, hm? Ja nie odpoczywam w ciepłym gabineciku z matkującą mi asystentką…
Profesor poczuł się urażony. Mimowolnie zaperzył się i chciał nawet coś z rozpędu odparować, ale na szczęście szybko sobie w myśli przekalkulował straty i korzyści. Ponieważ zawsze przewyższał innych mieszkańców pomyślunkiem, potrafił wznieść się ponad osobiste równania. Wolał załatwiać sprawy kulturalnie, jak przystało na racjonalnych, zaprzyjaźnionych z dużymi liczbami biznesmenów.
— Mój drogi, po co te nerwy? — ostudzał nastroje burmistrza. — Czy nazwałem cię kiedykolwiek markierantem albo sybarytą? — Nie doczekał się reakcji, bo kompan rozmowy poczuł się jak na lekcji języka obcego.
Uczony w mig zorientował się w ubogiej logice burmistrza i łypnął ukradkiem na drewnianą komodę kolonialną, która od lat służyła mu za sekretny barek. „Wszak takie sprawy należy rozwiązywać na spokojnie, ze szczyptą swobody. Gdzieś za tą szklaną przegrodą z barokowymi frontami musiała przechować się wiśniowa naleweczka” — powiedział do siebie w myślach.
— Ech, co ta władza robi z ludźmi… — dorzucił. — Może trochę koniaczku na poprawę humoru?
Burmistrz nonszalancko się zgodził, zaznaczając z wyprzedzeniem, że to musi być sprawdzony trunek. Pędzony ze smakiem.
— Tę naleweczkę przygotowała dla mnie pani Zosia — uspokoił go profesor, wpatrując się zza szkiełek w ciemnobursztynowy płyn. — A tak między nami… my tu się ścinamy, a przecież działamy we wspólnej sprawie — rozprawiał dalej. Wprawnie odkręcił przyssaną do gwintu zakrętkę i z ukontentowaniem napełnił kieliszeczki rumieniącym się napojem. — Prosit!
Stuknęli się kieliszkami z lokalną brandy, na dany znak wychylili odrobinę i po chwili zipnęli z ulgą. Alkohol w mgnieniu oka zdziałał cuda i obaj pojednawczo zapomnieli o wcześniejszym zgrzycie.
— Czy rozejrzałeś się uważnie po moim mocarstwie? — Profesor po dłuższej przerwie jako pierwszy zabrał głos i uśmiechnął się po magnacku. Popielata od nadmiaru tytoniu cera wyraźnie poróżowiała. — Na widok antyków i zbiorów sztuki w gabinecie zapewne zrzedła ci mina, nieprawdaż? — Odłożył na wpół opróżniony kieliszek i teatralnie splótł dłonie. — Oczywiście nie dotarłeś dalej. Nie przeszedłeś się po pożółkłych korytarzach z wybrakowanym towarem bez przyszłości. A przecież… osób podobnych do tego samozwańczego szeryfa z rewolwerem, którego przyjęliśmy ostatniej nocy, będzie przybywać falami — ściągnął usta i popatrzył w dal zamyślony. Podjął po przerwie: — Narażam się, rzecz jasna. Nadstawiam karku w imię wyższej sprawy. Ale dla osoby takiej jak ja to chwilowa niewygoda, z którą trzeba było się liczyć. Nie uważa pan, panie burmistrzu?
— Mnie to ani ziębi, ani grzeje.
— Cóż… Przyznaję, że zawsze przemawiała przez ciebie arogancja.
— Arogancja? Ja tylko mówię, że ten postrzeleniec to amator — obruszył się burmistrz i poprosił o dolewkę. Gdy poczuł nutę słodyczy, rzekł ze znawstwem: — Na prowincji pełno takich.
Profesorowi aż zaświeciły się oczy, bynajmniej nie od alkoholu. Wzruszył się z sentymentu do starych czasów i na wspomnienie naiwnego prometeizmu, który w porę ugasił. Dobrze znał historię tego miasta i jego skrzętnie strzeżone tajemnice. Wiedział najlepiej, że wspomniana prowincja była zmyślnie oddzielonym od administracji Edenaj obszarem, gdzie pragnienie odkupienia mieszało się z poczuciem krzywdy i przysięgą zemsty. Choć minęło sporo czasu od jego ostatniej wizyty w tamtych rejonach, to nawet gdyby ktoś obudził profesora w środku nocy, mógłby z zamkniętymi oczami wskazać na mapie wysepkę.
O prowincji z założenia nie mówiono w Edenaj dużo i często. To był temat tabu, obok którego przechodziło się obojętnie w niewtajemniczonym towarzystwie. A wszystko dlatego, że w tym atrakcyjnym niegdyś turystycznie kurorcie rozrosła się więzienna cela. W najdalszej części wyspy i w pilnie strzeżonej twierdzy najsurowszy wyrok odsiadywali zawzięci renegaci i wyklęci przez społeczeństwo recydywiści.
— Nie martw się, profesorku. Są dużo gorsi, a każdego, kto podskakuje i tak naszpikowałeś czym trzeba.
— Może i amator, może i są gorsi… — cedził słowa uczony. — Ale to nadal naraża mnie na niebezpieczeństwo. Chyba wiesz coś o tym, prawda?
Burmistrz wzruszył ramionami i czknął.
— Może tak, a może nie.
Profesor spojrzał z ukosa. Widział i wiedział niejedno. Był co prawda starszej daty i wychowywał się w majętnej rodzinie z wartościami, ale nie umknęły mu bezeceństwa, jakich dopuszczała się za młodu władza.
Rzecz jasna, teraz nie wypominał pięćdziesięciolatkowi młodzieńczych ekscesów, bo potrafił zważyć cnoty. Już dawno temu szala pokazała wyższość nauki i dlatego wspólnie — on i burmistrz — działali dla słusznej sprawy, z rozpogadzającą się świadomością, że nawet najpiękniejsza róża ma kolce. I oczywiście nie oznaczało to od razu, że profesor darzył swoich wspólników bezgranicznym zaufaniem. Nic bardziej mylnego! Nie zamierzał iść w ślady ojca, którego okantował nieuczciwy partner, uciekając w nicość z połową majątku. Nic z tych rzeczy. Profesor wiedział, że pójdzie odwrotnie do wskazówek starego, przebrzmiałego zegara. Odziedziczył po rodzinie ośrodek oraz naturalne prawo do nazywania siebie autochtonicznym Edenajczykiem, ale wszystko inne przemyśli szerzej i subtelniej.
— Przypominam ci, mój drogi, że to ja sprawuję pieczę nad twoją córką i poniekąd narażam na szwank swoją opinię. Chyba wiesz, co wróble na dachu ćwierkają…
— Ale po co te nerwy, profesorku? Spociłeś się, bo ten dziwak z upodobaniem do nawalanek, przeszedł ci po butach? — zakpił burmistrz. — To nie jest seryjny morderca, tylko zwykły nicpoń. Nie potrafi nawet porządnie utrzymać w ręku broni, ale dość o tym… Porozmawiajmy na serio. Przyszedłem z papierami.
Przerzucił plik dokumentów przez nadstawkę wypucowanego sekretarzyka. Profesor, choć z natury flegmatyczny, w porę się spostrzegł i złapał przelatujący w górze zwitek.
— Ty i te twoje szczeniackie maniery… — żachnął się, na co burmistrz prychnął śmiechem. Profesor myślał na głos: — Hm, hm… Wreszcie otwarto przede mną sekretną bramę. — Patrzył z podziwem. — Czyli to jest to nasze pionierskie panaceum, tajemne wyjście z pandemonium… — Napawał się wizją projektu i wertował w pośpiechu kartki.
Burmistrz spojrzał na profesora litościwie, jakby był świadkiem szczeniackiego zauroczenia. Pochylił się do przodu i milcząco upił kolejny łyk kawy. Po solidnym napojeniu zamarzyła mu się bagietka z pokruszonym serem Roquefort.
Profesor w tym czasie chodził z głową w chmurach.
— Drzwi raju ponownie otwarto… Cherubiny odłożyły płonące miecze i zamieniły je na białe płaszcze…
— Widzę, że profesor się podniecił — studził entuzjazm burmistrz. — Ale to tylko uproszczony biznesplan. Agent od razu mnie uprzedził, że na więcej trzeba poczekać.
— Zasłużyć — poprawił go profesor. Oczy zaszkliły mu się od ciągłego wpatrywania w przedstawione dzieło sztuki. Odniósł wrażenie, jakby ujrzał swoją Wenus.
— Ten projekt to żyła złota, która uratuje Edenaj przed upadkiem. My to wiemy, ale ludzie…
Tak, ludzie… Obaj mężczyźni namyślali się od miesięcy, jak zinstytucjonalizować zbawczą ideę, która przypieczętuje dalszy los miasta.
Czy po tym, jak Ewa wprowadziła do raju przekleństwo syczenia, mieszkańcy przyjmą błogosławieństwo z otwartymi rękoma, czy też, nie daj Boże, zaczną się przeciwstawiać i butnie wygrażać wiecznym potępieniem tym, którzy się dla nich narazili? Cóż, profesor nie lekceważył tej wersji wydarzeń i jako doświadczony badacz ludzkiej natury brał ją pod uwagę. Wystarczająco dużo się naoglądał, aby wiedzieć, że wszystkie utopie opierają się na tym samym błędnym heroizmie — bezrozumnym przeświadczeniu, że doskonały ustrój bierze się z doskonałych wnętrz, z serc przepełnionych naturalnym pragnieniem czynienia dobra…
Mrzonki! Za każdym człowiekiem podąża cień, który wskazuje mu drogę. Ponieważ skrada się za plecami, trzeba umiejętnie go dostrzec. Liczyć się z czającym się ryzykiem i nie budować domu na wydmach naiwności.
A to podsunęło profesorowi dodatkową myśl.
— Cóż, tłumy chcą przede wszystkim łatwej uciechy — stwierdził. — A my robimy wszystko, aby udostępnić im tę możliwość. Bez osądzania i stawiania zbyt wysoko poprzeczki, adekwatnie do ich zdolności intelektualnych…
Burmistrz nie miał przekonania do takich wyjaśnień.
— To i ja wiem — podkreślił. — W życiu nic nie jest za darmo, ale do tego ludzie powinni byli już przywyknąć. W Edenaj żadne drzewo nie rozwija pączków bez starania, co oczywiście popieram… — zapewnił, myśląc o przyrzeczonej mu przez wielu lojalności. — Obiecałem na tamtym zebraniu w kapitularze, że o wszystko zadbam, i dotrzymuję słowa. Ewa ma zapewnioną opiekę, a społeczność z czasem zapomni o pomyłce i rozwinie nowe horyzonty — rozgadywał się pan miasta. — Z tym że nie obędzie się bez uroczystości, która wszystko wszystkim wyjaśni i oczyści umysły z głupich myśli…
— Wszystko w swoim czasie.
— I miejscu.
— Mądrość to prawdziwa cnota. — Profesor słuchał jednym uchem, bo nie odrywał się od projektu, który w jego rękach wyglądał jak najdroższa relikwia. Ów projekt był jak przemycona z nieba mapa skarbów — nie mógł trafić w niepowołane ręce.
— Edenaj się rozwija, a budowa wrze, aż iskry lecą. Ekipa powinna wyrobić się w dwa tygodnie, a wtedy… nadejdzie czas.
— Czas oczyszczenia — podszepnął profesor.
— I nasze Edenaj znów trafi do czołówki najdoskonalszych miast.
— Wolałbym inne słowo… Może raczej: najbardziej oświeconych?
— A czym to się różni?
— Cóż… A mówi ci coś rzeźba Dawida?
— Tego od Michała Anioła? Ale przecież to tylko kawałek marmuru.
— Otóż to.
— I…?
— Prawdziwa doskonałość, tak opiewana przez zwolenników renesansu, znajduje się tylko w wyobrażeniu. W sztuce, rzecz jasna. A to, co jest ułudą, nie manifestuje się w życiu. Jest tylko w umyśle, który błądzi — ciągnął filozoficznie profesor, a burmistrz ziewał. — Jak to zręcznie ujął Parmenides: To, co jest, nie może nie być, a to, czego nie ma, nie może być.
— Po co tak komplikować, profesorze… Czy głupia rzeźba nie istnieje?
— Jest wytworem kultury… A ta istnieje w umyśle. Ja bym raczej spytał, czy wąż Ewy istnieje? — odgryzł się uczony i z kpiarskim uśmieszkiem memłał cygaro w ustach.
— To pytanie już doczekało się odpowiedzi!
— Ale nie w encyklopedii…
— I…?
— I potrzebujemy oświeceniowych ideałów na miarę Wielkiej encyklopedii francuskiej. Nie zgadzasz się? Mój drogi, to podwaliny pod rewolucję, która zawsze zapoczątkowuje przewrót na masową skalę — produkował się profesor i przemyślnie dodał: — Prości ludzie mogą się nam bardzo przysłużyć, jeśli pierwsi podamy im hasła i znaczenia. Tak, tak… Nie patrz tak, włodarzu. Lepiej uważaj, aby lud cię nie potępił, bo wylądujesz tam, gdzie znalazła się również głowa Ludwika XVI.
— Tego strojnisia od Słońca?
— To był Ludwik XIV… — poprawił go profesor, wyraźnie zadowolony z poczynionej uwagi.
— Mniejsza z tym — zdenerwował się burmistrz. — Za dużo tu moralizujemy. Wszystko jest gotowe.
— I wszystko się dopełni…
W powietrzu uniosła się słodka woń zwycięstwa, która związała burmistrza i profesora na dobre i na złe, zupełnie jak stare dobre małżeństwo.
— Kiedy wrócisz z informacją, że się spotkaliśmy, nie zapomnij wspomnieć o mojej skromnej zasłudze…
— A czemu miałbym zapomnieć? Z wszystkiego zdaję relację, jeszcze zanim profesor zdąży się z tym przypomnieć.
Burmistrz wychylił ostatni kieliszek i podniósł się z mozołem. To chyba przez te kulinarne specjały przybrał na wadze.
— Do rychłego zobaczenia, przyjacielu.
Kiwnął brodą na drzwi i niespiesznie postąpił naprzód. Profesor odmachał mu przelotem, pochłonięty przeglądaniem projektu. Nie zauważył, że gość jeszcze na coś czeka.
— A, bym zapomniał… — napomknął burmistrz i pacnął się w czoło. Specjalnie mówił o ton wyżej, żeby wszyscy siedzący w poczekalni poznali oficjalny cel wizyty: — Jestem profesorowi bardzo wdzięczny za analizę pisma Ewy.
Profesor wyjrzał zza planu na dowcipnisia i posłał mu porozumiewawczy uśmiech.
Być może córka burmistrza myślała naiwnie, że najlepszym sposobem na ukrycie własnych myśli jest pisanie pamiętnika, ale była w błędzie. „Ten, kto posiada prawdziwą wiedzę, wie, że czasem trzeba mówić szyfrem, żeby zmylić ściany, które mają uszy” — rozwodził się uczony, a głośno odparł:
— Otóż to, burmistrzu. Grafologia przysłużyła się jej duszy.
Zaraz potem przy gabinecie słychać było czyjeś kroki. Para interesantów podeszła bliżej i wpatrywała się w tabliczkę z nazwiskiem profesora. Młody mężczyzna o twarzy elfa spytał, czy można już wejść. Burmistrz wzruszył ramionami i kazał im zapukać. Sam wolał czym prędzej się ulotnić, żeby przypadkiem nie wpaść na córkę. Jego zdaniem Ewa mogłaby coś sobie dopowiedzieć i zareagować impulsywnie, a już na pewno ciosałaby mu kołki na głowie.
Profesor, on też, pozbył się dwóch natrętów, którzy nie byli umówieni i powrócił do swojej ulubionej czynności.
— Już niedługo… — snuł marzenia.
Gładził kartki ze szkicem projektu, jakby dotykał namacalnego Słowa Bożego. W przypływie euforii przypomniał sobie słowa matki, której zawdzięczał gen sprytu. Teraz w całym gabinecie pobrzmiewało jej zdanie: „Zawsze wiedziałam, że jesteś wyjątkowy”. Choć uczony słyszał to wielokrotnie, nigdy wcześniej się tak tym nie upajał.
— Będę wyjątkowy, matko — powiedział do jej zdjęcia, które z sentymentu oprawił. Spoglądało na niego zza staromodnej ramki i zdawało się uśmiechać.
Profesor już wiedział, że to był wyśmienity początek współpracy i że ma powody do świętowania. Zresztą tak samo Edenaj, choć jeszcze nie było tego w pełni świadome. Wkrótce jednak i to się zmieni, i zapatrzone w zaśniedziałe reguły miasto wreszcie dorośnie.
Przekroczy smugę cienia.
7
Podsunięty pod nos portret przestępcy onieśmielał nawet Adama. Mimo że przywykł już do różnych odstępstw i dziwactw, które w ostatnich miesiącach rozpleniły się w mieście, wolałby nie patrzeć złu prosto w oczy. Rozumiał oczywiście, że funkcjonariusz jest na służbie i wykonuje tylko swoje obowiązki, ale co innego nie dawało mu spokoju.
Od kilku godzin dręczyło go pytanie, co tak właściwie stało się z nieskazitelnym wizerunkiem Edenaj. Czyżby większość mieszkańców żyła w bańce? To brzmiało jak kiepski żart. Jeszcze kilka lat temu nikt, kto cenił sobie kierownictwo burmistrza, nie doszukiwałby się podwójnych znaczeń. Wszystkie niedociągnięcia we wspólnocie rekompensowała harmonia. Wystarczało poczucie sprawstwa, które chroniło przed głupią zależnością od czyjegoś widzimisię.
Mądra władza była darem niebios. Gdzie zatem się ulotniła? Wszyscy czworo — Adam, Irmina, Liliana i ten jej Ken — mieli teraz czas, żeby się nad tym zastanowić. Los okrutnie z nich zadrwił, bo niesłusznie znaleźli się w obskurnym komisariacie. Na swoją obronę wysunęli argument, że tu nie pasują, ale mężczyzny w oficjalnym uniformie nie interesowało ich subiektywne odczucie.
Zmarszczył lewą brew z niedowierzaniem i powiedział przez zaciśnięte zęby:
— Czyli mam wierzyć, że nikt z państwa nie słyszał, co ten czubek mówił?
Staż pracy miał stosunkowo młody, ale był bystrzejszy od kolegów. Codziennie napędzała go frustracja z powodu doznanych w mieście niesprawiedliwości, gdzie traktowano go jak intruza i złodzieja. Tak, tu wszyscy regularnie mieszali go z błotem, a on żałował i pluł sobie w brodę, że dał się skusić na Edenaj.
Po ożenku posłuchał się teścia i przyjechał tu za żoną. Miał posmakować raju, a już dawno zapomniał o żądzy uczucia, które go tu przygnało. Nie był stąd, i w tym problem. Myślał, że osiągnie szczyt, a sięgnął dna. Niedługo po przeprowadzce doświadczył na własnej skórze, co to znaczy faworyzowanie, kiedy komendant dawał fory jego kolegom przez wzgląd na samo pochodzenie.
— Zapomnieli państwo języka w gębie?! — warknął.
Wszyscy z wyjątkiem Kena rzucili się do odpowiedzi.
— Mówił strasznie niewyraźnie.
— Ja tam nic nie słyszałem…
— Ten straszny pęd!
— Kula przeleciała tak szybko.
— Człowiekowi całe życie stanęło przed oczami…
Funkcjonariusz ucieszył się, że przesłuchiwani zrobili się rozmowniejsi, ale nagle poczuł się jak w gabinecie profesora.
— Uhm… Jeśli państwo jeszcze tego nie zauważyli, nie prowadzimy tu terapii grupowej, a mnie interesują same konkrety — stwierdził bezceremonialnie. — Co ten wariat mówił, kiedy strzelał? Albo przed… A nawet po… Dla dobra wszystkich radzę mówić prawdę, rozumiemy się?
Milczeli. Adam potrząsnął ramionami. Sprzykrzyło mu się to nadgorliwe przepytywanie i musiał skrócić czas tortur:
— Strzelał, jakby już na dobre rozum postradał. Co mówił, to już chyba sprawa drugorzędna…
Policjant sapnął głośno i skrzyżował ręce w zamkniętym geście. Nie zamierzał tej wymijającej odpowiedzi wpisywać do protokołu, z którego potem musiałby się tłumaczyć szefowi. Potrzebował krwistego kąska, a nie ochłapów.
— Widzę, że trafiła nam się mądrala — skomentował z przekąsem, żując w zębach długopis. — Może w takim razie woli pan się ze mną zamienić i poprowadzić dalej sprawę? Chętnie poobserwuję…
— Nie, dziękuję.
Postawa Adama rozstrajała go nerwowo. Ręce mu zwilgotniały, a na niskim czole wystąpił pot.
W neurotycznym odruchu pogładził się po odznace. Wiedział aż za dobrze, w jakim tempie działa machina sprawiedliwości w Edenaj i że jeśli wiara zawodzi, w pierwszej kolejności idzie się do profesora. A gdy i profesor rozkłada ręce, wymierza się sprawiedliwość rękoma sędziego. Jeśli zaś, nie daj Boże, sędzia umyje ręce, pozostaje zesłanie na wyspę, za żelazną bramę piekła.
„W Zakładzie Odkupienia wszyscy otoczą opieką delikwenta” — mawiano, lecz on doskonale wiedział, co to znaczy. Nawet stróże prawa nie mogli czuć się bezpiecznie, kiedy w grę wchodziły osobiste porachunki. Komendant ochoczo wykorzysta najmniejszą okazję, aby wyrzucić z własnych szeregów kozła ofiarnego.
Funkcjonariusz z nerwów przetarł czoło chusteczką i posłał wszystkim naganne spojrzenie. Sprawa wymykała się z rąk, a ci niewdzięcznicy nie zamierzali w najmniejszym stopniu kolaborować.
— Co państwo sobie myślą? Że trochę pomilczą, a ja w końcu się znudzę i puszczę wszystkich wolno?!
— Nie, nie.
— Skądże.
— Nawet mi to nie przeszło przez głowę…
— Akurat!
— Proszę się nie gniewać — odezwała się Liliana, dla której najgorsze w tym wszystkim było przesiadywanie w pokoju bez klimatyzacji. — To dla nas wszystkich ogromny stres — dodała słodko. Ułożyła dłonie w podołku i jakby od niechcenia wydęła usta, żeby zauważyć: — Dzięki takim ludziom jak pan wyszliśmy z tego cało.
Wypowiedziane przez sąsiadkę słowa były miodem na złaknione uznania serce policjanta. Momentalnie odprężony odchylił się na krześle, pogładził po podbródku i prześledził ją uważnie wzrokiem. Pochlebstwo z ust urodziwej kobiety łagodziło trudy i wnosiło dodatkową wartość do tej jałowej dyskusji.
„Skoro takie boginie wciąż mi ulegają, nie jest ze mną aż tak źle” — zszedł na moment z zawodowego toru myśli i zapatrzył się w męskie ego. Odruchowo pomacał się po rozporku, jak gdyby chciał się od czegoś uwolnić.
— Piękne słowa, pani…
— Liliano — pospieszyła z odpowiedzią sąsiadka.
— A zatem pani Liliano… Czy może pani to zeznać? Potwierdzić, że gdyby nie interwencja funkcjonariusza…
— Oczywiście — wtrąciła z właściwym sobie uśmiechem, który zniewalał płeć przeciwną.
— Ale przecież nie wszyscy wyszli cało — zaoponowała trzeźwo Irmina. — Przypominam wszystkim tu obecnym, że trzy osoby ucierpiały…
— W tym właścicielka restauracji.
— Niestety…
Liliana błysnęła spojrzeniem i posłała Irminie kilka ostrzegawczych piorunów. Funkcjonariusz momentalnie stracił humor i spochmurniał. Nie zamierzał jednak tonąć samotnie.
— A zatem to nie są przelewki. Muszą państwo współpracować! W przeciwnym razie będzie źle, bardzo źle… — Uderzył pięścią w blat biurka. Stare drewno żałośnie zaskrzypiało.
Wszyscy przepytywani otworzyli usta jak na komendę, lecz nie wydali najmniejszego dźwięku. Funkcjonariusz z marsowym obliczem skrzyżował ręce na piersiach i oblizał wargi (robił tak zawsze, gdy nic nie szło po jego myśli i dostawał białej gorączki).
— Czy chcą państwo, abym wdrożył dodatkową procedurę? — rzucił pytanie, które w myślach rozwinął: „Czy naprawdę muszę tym półgłówkom wygrażać dżumą, aby pojęli, o co toczy się gra? Na tle innych miast Edenaj było rajem, fakt. Ale zawdzięczało to niezawodnej strukturze władzy”.
— Procedurę?
— Ależ nie…
— Ale po co?
— Że niby jaką? — wtrącił swoje trzy grosze Ken, który nadal nic z tego nie rozumiał.
Za oknem zawarczał pies. Cała czwórka miała dosyć indagowania w zatęchłym pomieszczeniu, gdzie ściany pękały w szwach od pokaźnych wizerunków kryminalistów. Jeden, dwa, trzy… Nie, tego było trochę więcej. Ale co tu robią te oprychy, skoro Edenaj uchodziło za zdrowe i bezpieczne? Pewnie później o tym pomyślą. Teraz marzyli tylko o powrocie do domu.
Coś się odezwało.
— Ktoś dzwoni — zauważył Adam, a za nim siostra.
— To komisariat, więc dzwonią…
Znudzona Liliana w tym czasie oglądała paznokcie. „Może powinnam tym razem poprosić kosmetyczkę o francuski manicure?” — zastanawiała się intensywnie. Hybrydy brzydko schodziły i szybko matowiały.
Dryndolenie nie ustawało. Irmina rzuciła ostrzegawczo:
— To może być komendant.
— Faktycznie… — Zląkł się tej myśli funkcjonariusz i z wewnętrznym drżeniem podniósł słuchawkę. — Halo? Yhm… A to pan, panie profesorze… — Zastygł w uległej pozie.
Pozostali mogli tylko wysłuchiwać szmerów i czekać na wybawienie. Liliana pięknie kichnęła, a Irmina zaszeptała coś na ucho Adamowi. Rozmowa przedłużyła się do pięciu minut, co najbardziej zmotywowało Kena. Z nudów uginał ramiona, jakby wyciskał hantle. Przestał dopiero wtedy, gdy słuchawka brzęknęła po przerwanym połączeniu.
Chwilowo zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Funkcjonariusz dał sobie czas do namysłu, żeby ująć myśl po profesorsku.
— Proszę państwa… — Chrząknął strategicznie. — Proszę w spokoju się zastanowić, czy aby przypadkiem nie mają państwo czegoś na, hm, na sumieniu. Przypominam, że zatajanie informacji to również przestępstwo. — Obrzucił podejrzliwym spojrzeniem każdego z wyjątkiem Liliany, której nie śmiał o nic posądzać. — Tymczasem proszę się stąd zabierać i zostawić za sobą otwarte drzwi. Do widzenia, a może raczej: do zobaczenia.
Przegonił ich ręką. Z ulgą szurnęli krzesłami i zwrócili się w stronę stalowych drzwi. Funkcjonariusz niby przypadkiem zaczepił przy wyjściu Adama:
— Pan niech zostanie. — W jego głosie zadźwięczała satysfakcja. — Profesor pana potrzebuje.
8
Ewa z westchnieniem na ustach wertowała kartki pękatej, sfatygowanej książki. W rękach dzierżyła klasykę gatunku, swego rodzaju biblię psychologii społecznej, lecz nie znajdowała w niej pocieszenia. Odczytywała w ciszy fragmenty, które znała już na pamięć i tym razem zaglądała do nich tylko po to, żeby zająć czymś umysł. Niestety z marnym skutkiem, bo co chwila traciła koncentrację i odpływała myślami w naprzykrzające się rejony jaźni. Obraz wiecznie naburmuszonej, zimnokrwistej Eleny zlewał się z linijkami tekstu.
Przyjaciółkę umieszczono w pokoju obok. Wystarczająco blisko, żeby snuła się jak cień po korytarzach przeczulonej podświadomości. Nawet teraz, kiedy Ewa szukała ucieczki w literaturze, Elena wciskała się między fragmenty, mieszając w nich jak w napęczniałej od sztucznych dodatków zupie chińskiej z torebki.
— Poczta, poczta! — podniósł się głos sanitariusza.
Zadziwiające, z jaką donośnością rozchodziły się po ośrodkowym holu różne dźwięki. W normalnych okolicznościach większość z nich umknęłaby niezauważona, jak gdyby umysł posiadał dar automatycznego segregowania i dzielenia rzeczy na ważne i nieważne, niewłaściwe i zupełnie nieszkodliwe. Kiedyś Ewa zareagowałaby z wrodzonym instynktem, ale w profesorskim laboratorium człowiek zmieniał tempo. Poruszał się inaczej i gubił pośród ogromu prozaicznych czynności, które w ramach utrwalenia wykonywało się w koło Macieju. Pod presją wszystkie te pozornie naturalne rzeczy sprawiały, że każdy cofał się do dzieciństwa i zaczynał się zastanawiać, czy potrafi chodzić.
— List dla Ewy! — sanitariusz grubym głosem odczytał adresata. — Która to?
To był ten moment. Na wspomnienie swojego imienia podskoczyła. Zdarła z siebie kołdrę i pozwoliła książce sfrunąć na podłogę. Spieszyła się, żeby zdążyć, ale nie mogła znaleźć drugiego buta. Mruknęła coś pod nosem i podrałowała boso.
— Ja, to jestem ja! — wykrzyknęła i pomachała chłopakowi w czerwonej czapce z daszkiem. Nie mógł jej zauważyć, bo szedł już w stronę zakratowanych pokojów, odwrócony tyłem.
Przyspieszyła kroku. Zziajana doskoczyła do niewielkiego wózka, z którego wystawały zwoje listów. Sanitariusz popatrzył na nią zdziwiony. Na prawym policzku miał wytatuowany znak pokoju.
— Od ojca — powiedział i dał do ręki kopertę.
Dygnęła, jakby się przed kimś kłaniała i rozpłomieniona wróciła. W pokoju ciekawskie współlokatorki łypały na trzymany pod pachą list z wielką pożądliwością i nie ściągały z niego wzroku przez godzinę. Ich wszędobylskie wpraszanie się spowodowało, że poirytowana Ewa udała, że wyrzuca list do kosza, by tak naprawdę wrócić do niego w nocy.
Gdy księżyc zawitał na niebie, wyciągnęła spod poduszki złożoną na cztery równe części kartkę. „Oby tylko żaden strażnik nie robił w pobliżu obchodu i nie nakrył mnie na podczytywaniu!”. Drżącymi rękoma trzymała list, przesuwając się po słowach przy mętnym świetle latarki:
Droga Ewo!
Cieszy mnie fakt, iż zasymilowałaś się z otoczeniem. Profesor wyraża się o tobie pochlebnie, choć ma pewne zastrzeżenia co do twojego nieustającego syczenia… Zostawmy to jednak, wiem, że potrzebujesz więcej czasu na dojście do siebie.
Wybacz, że ostatnio mało ze sobą rozmawiamy… Nawet ja mam czasem związane ręce i nie mogę przeskoczyć regulaminu. Jak wiesz, profesor kieruje się dla naszego dobra żelaznymi zasadami i musimy się z nimi liczyć.
Mam jednak dobrą wiadomość. Ostatnio coś drgnęło i zgodził się dać ci nadobowiązkową przepustkę. Jutro będziesz mogła wyjść i nacieszyć się moją obecnością, jeśli tylko…
Przerwała czytanie i zastygła. List niespodziewanie zalało światło jarzącej się żarówki, a to oznaczało tylko jedno. Poczuła na sobie czyjś przeszywający wzrok i wzdrygnęła się jak małe dziecko, które nasiusiało do łóżka.
Tak, była niegrzeczna.
— Masz koszmary, laleczko?
Pielęgniarka z widocznym po obfitej sylwetce apetytem zawisła nad łóżkiem Ewy, budząc przy okazji wszystkich wokół. Pacjentki zrzędziły, ale przecież musiała sprawdzić pokoje, mimo że tak naprawdę nie miała na to najmniejszej ochoty. Wolała jak zawsze zjeść w kanciapie pizzę i oglądać na wybrzuszonym monitorze swój ulubiony serial. Gdyby jednak poszła za przyjemnością, nic by się w jej życiu nie zmieniło. Nadal uchodziłaby za fajtłapę.
A tymczasem los się do niej uśmiechnął. Patrzyła na Ewę w skupieniu i napawała własnym sukcesem. „Nareszcie nakryłam kogoś na niedozwolonym czynie!” — pomyślała z satysfakcją. Takie coś nie przejdzie niezauważone, była tego pewna; oczyma wyobraźni widziała już komplementującego ją profesora z bonem podarunkowym w ręku. Kto wie, może jej się poszczęści i w nagrodę dostanie coś ekstra? Może ona też kupi sobie jakąś ładną biżuterię i zobaczy, jak tym razem to szwagierka zzielenieje z zazdrości…?
Rozdział trzeci
Niebyt i kara
1
Następnego dnia Ewę obudził klakson. Otworzyła ospałe powieki i wsłuchała się w terkotanie. Dźwięk z każdą sekundą słabł i zanikał na peryferiach. Wyobraziła sobie, że to był samochód gościa, który po nieudanych odwiedzinach pokazuje profesorowi środkowy palec, po czym wsiada do swojego małego kabrioletu i przy czarnych wyziewach spalin opuszcza teren ośrodka… Uśmiechnęła się blado. Luźne skojarzenie rozjaśniło twarz i nawet cicho parsknęła. To zapewne nie pierwszy rozczarowany gość. Na dowód przypomniała sobie o ostatnim spotkaniu z Adamem i o tym, że strasznie go zrugała… Kiedy to było? Trudno powiedzieć, bo w tym miejscu nikt poza personelem nie zaprząta sobie głowy datami. Są tylko dwa kalendarze: jeden wisi u pani Zosi, a drugi zdobi ścianę u profesora.
Czas… I pomyśleć, że jeszcze przed chwilą Ewa staczała zaciętą walkę we śnie. Stała pośrodku ogrodu przed domem, uczepiona jednej myśli. „Muszę żyć, muszę żyć” — powtarzała sobie. Trele niebieskich ptaków wzbijały się w górę, a powietrze pachniało wiosenną beztroską; czuła się wolna od grzechu, który ją napiętnował. Wzięła kolejny oddech i poczuła na dłoniach coś szorstkiego, jakby o coś zahaczyła. Spojrzała i zaraz zobaczyła, że ściska korę najpokaźniejszego drzewa. Wyglądała jak rozbitek, który musi przywrzeć do tratwy, rozkołysanej przez napierające z każdej strony fale. Zdała sobie sprawę, że pod stopami gromadzi się woda i podchodzi jej już do kostek. „Muszę żyć, muszę żyć” — wyszeptywała rozpaczliwie. Myślami chwytała się Adama, Papy i resztek miłości, której nie pochłonął nagły sztorm. Podmuchujący wiatr wszystkiemu się przysłuchiwał; naprzemiennie pogwizdywał i huczał, jakby wychodził z paszczy groźnego potwora morskiego. Po kolejnej walecznej myśli rozszalała się upiorna burza. Choć jeszcze nie porwała na strzępy istnienia Ewy, to chciała je chociaż nadszarpnąć. Wszystko zawyło ze wściekłością, zniecierpliwione, żeby ją pożreć, ale ona na przekór wszystkiemu patrzy w górę i w myślach kieruje się ku przysłoniętemu, pozornie pokonanemu światłu. Całe niebo — pokryte chmurnym ołowiem — zasklepiło się szczelnie, zupełnie jakby nie było już odwrotu i pozostało tylko patrzeć na przelewający się basen wody. Uparła się jednak i przywarła jeszcze wytrwalej do drzewa życia. Ciało omdlewało od naporu fal i jakiś przeklęty głos wysyczał prosto do ucha: „Nie masz prawa”; obcy ludzie nazywali siebie panami i próbowali strącić ją z drzewa, ale ona odepchnęła obślizgłe złorzeczenia. Jej dusza i mocarne drzewo jako jedyne stawiały twardy opór rozpętanemu szaleństwu. „Muszę być, muszę być” — wykrzykiwała Ewa, a wtedy rozgniewane fale przyspieszały. Mętniejąca woda, zmieszana z czymś jeszcze, czego nie było widać, reagowała złowieszczo na jej czyste westchnienia. Bąbelki sięgnęły do podbródka, a potem zawirowały ostrzegawczo wokół ust, jak gdyby wypowiedziane przed chwilą zdanie było ostatnim aktem jej wolnej woli i…
Koniec. Ewa wyskakuje ze snu i otwiera oczy. To klakson nieznajomego przyszedł jej z pomocą. Teraz, kiedy już odjechał, ona siada na łóżku i próbuje odtworzyć szczegóły. Wszystko jednak się zniekształca, jakby schowany za kotarą kreator sceny wziął do ręki gumkę i wymazał ze skryptu najważniejszą część scenariusza. Co zrobić? Ewa wbija wzrok w sufit i próbuje oprzeć się zmęczeniu. Dopiero co się obudziła, a już zbiera jej się na ziewanie.