E-book
Bezpłatnie
drukowana A5
15.71
(Nie)dawna historia

Bezpłatny fragment - (Nie)dawna historia

Objętość:
67 str.
ISBN:
978-83-8369-448-1
E-book
Bezpłatnie
drukowana A5
za 15.71

Pobierz bezpłatnie

Prolog

Rozsiadł się wygodnie w fotelu, zapalił fajkę z fikuśnie zaokrągloną główką i w przyjemnym odurzeniu zaciągnął się wypuszczonym dymem.

— A zatem, niech mi pani powie… — Spojrzał badawczo w zeszyt, który trzymał na kolanach i dodał: — Czy potwierdza pani, iż minionego lata przechadzała się pani po swoim ogródku i niespodziewanie usłyszała głos węża?

— Można tak powiedzieć, ale…

Nie zdążyła dokończyć, gdyż jegomość wszedł jej w słowo i wycharczał z rozbrajającą szczerością:

— A zatem cierpi pani na urojenie.

— Dlaczego? — spytała dość naiwnie.

— Otóż to, otóż to!

— W sensie: co? — nadal nie nadążała.

— Pani Zosiu! — przywołał nagle do siebie swoją sekretarkę.

Nie upłynęła nawet minuta, a przy jego biurku stała już posłusznie pani Zosia z teczką pod pachą.

— Proszę mi ją podać — zaordynował, na co jeszcze usłużniej zareagowała.

Jednym ruchem palca podważył gumkę i otworzył zawartość teczki. Świdrującym spojrzeniem skanował cztery zebrane w środku kartki, od czasu do czasu ciężko wzdychając.

— Czy to coś złego? — spytała Ewa, zapominając przy tym całkowicie o swoim położeniu.

Nie doczekała się odpowiedzi, lecz zamiast tego usłyszała, jak profesor zwraca się do stojącej wciąż obok sekretarki:

— Pani Zosiu, proszę tu wpisać kod 66…

Ewa nie mogła dać głowy, ale była skłonna przysiąc, iż usłyszała ciąg trzech szóstek.

— 66…? — upewniła się roztropnie sekretarka, lecz i tym razem ostatnia cyfra została przez coś przygłuszona.

— W rzeczy samej, proszę zrobić, jak mówię — odparł kategorycznie, ale beznamiętnie, zupełnie jakby podawał liczbę rolek papieru toaletowego, a pani Zosia była tylko od uzupełniania braków.

Potem kazano Ewie zmienić ubranie i włożyć piżamę. Następnie zaprowadzono ją do osobnego pokoju, gdzie spędziła jedną noc. A potem kolejną i kolejną, aż wreszcie straciła rachubę…

Rozdział pierwszy

Pewnej bezchmurnej, leniwej niedzieli, kiedy wszystkie rośliny na zewnątrz opromieniało słońce, Ewa jak zazwyczaj o tej porze udała się do swojego ogrodu. To tutaj, w swojej prywatnej oazie, mogła cieszyć się końcówką lata i odetchnąć od gwaru dnia codziennego, wszystkich tych jazgotów, pisków i śmiechów. „Mogę bez końca wsłuchiwać się w ciszę, która pozwala zanurzyć się w świecie uczuć — prowadziła ze sobą dialog. — I tak, wiem, że przyjaciółki powiedziałyby, że brakuje tu rozmachu, ale ja od swawoli i splendoru dużo bardziej cenię sobie prostotę i głębię. Mój ogród nie musi wyglądać, jakby został żywcem wzięty z ołtarza Hieronima Boscha. Artystom i poetom pozostawiam przepych, którym mogą poruszyć to, co zdawało się nie istnieć bądź było dotąd schowane, jakby uśpione”.

Przystanęła tuż przy rozpościerających się wzdłuż kamiennej alejki różanecznikach, lecz nie na długo, bo od razu powędrowała myślami w stronę zacienionych miodunek, które nie tak dawno temu posadził dla niej i męża jej ojciec. Ewa chciała potraktować ogród z należytą pieczołowitością, dlatego od kilku dni nosiła się z zamiarem, żeby podlać bratki — szczególną ozdobę tego zakątka — przeznaczonym do tych celów preparatem, który jeden z okolicznych ogrodników ofiarował jej w prezencie. Właściwie jej i Adamowi, gdyż na dołączonym bileciku widniały obydwa imiona.

Tego poranka, kiedy słońce mocniej przygrzewało, zamierzała własnymi rękoma upiększyć ich zieloną krainę i oczyma wyobraźni widziała już, jak oboje z Adamem usadawiają się wygodnie na ławce pod gruszą i cieszą daną im przestrzenią. Co więcej, na pierwszy poncz postanowiła zaprosić właśnie ojca, który z bliska przyjrzałby się nowej kompozycji pięknie wyrośniętych kwiatów.


OGRODNIK GORĄCO JĄ ZAPEWNIAŁ, że za sprawą specjalnie przygotowanej mieszanki pielęgnacja ogrodu stanie się czystą przyjemnością, a odżywione rośliny zaczną jeszcze obficiej kwitnąć. Tym bardziej się zdziwiła, kiedy na miejscu nagle obleciał ją strach. Złapała się nawet na myśli, iż ogród — jak gdyby spowity jakąś dziwną, złowrogą obecnością — prezentuje się inaczej niż dotychczas. I choć przypomniała sobie niedawne słowa Adama o swojej bujnej wyobraźni, wcale jej to nie uspokoiło i nie powstrzymało przed rozglądaniem się na boki.

W międzyczasie z kopuły nieba rozpalone słońce wylało taki żar, że Ewa odruchowo zsunęła ze smagłych, długich ramion narzuconą przed wyjściem chustę. Niezrażona przeszła się dookoła, w pośpiechu szukając przyczyny swojego roztargnienia, lecz ogród na pierwszy rzut oka wydawał się nietknięty. Może dlatego ostatecznie postanowiła zignorować ten niezrozumiały, wewnętrzny komunikat — przez niektórych zwany przeczuciem — i wbrew instynktowi złapała za spryskiwacz, po czym jednym sprawnym ruchem rozpyliła mgiełkę preparatu nad najbliższym rzędem kwiatów.

Już po pierwszym razie dało się zauważyć różnicę, kiedy spryskane bratki na nowo zaczęły się błyszczeć i mienić, jak gdyby wykonane z diamentu. Ewa z ciekawości pochyliła się nad jednym z nich, przyciągnięta przez intrygującą woń, kiedy to tuż nad jej głową zawisł czyjś nieznany podszept, a może i szept:

— Kim jesteś?

Na te słowa Ewę przeszył zimny, nieprzyjemny dreszcz, który przebiegł po całym ciele. Zwróciła oczy ku górze, lecz nie dostrzegła niczego alarmującego. Z ostrożności rozejrzała się jeszcze w poszukiwaniu małych łobuzów, którzy z nudów płatają figle sąsiadom, lecz w zasięgu wzroku nikogo takiego nie było. Wszystko wskazywało na to, że nikt nie miał zamiaru się ujawnić, więc z konieczności znalazła mdłe usprawiedliwienie, iż się przesłyszała.

— Ech, co ja właściwie robię… — powiedziała po chwili do siebie, mocując się ze spryskiwaczem, który nagle przestał działać.

Zajęcie, które zapowiadało się tak obiecująco, wbrew oczekiwaniom zaczęło ją drażnić.

— Kim jesteś? — natrętne pytanie znów się powtórzyło.

Uparty głos utwierdził ją w przekonaniu, że ktoś domaga się uwagi i zabawia się jej kosztem. Tym razem przystanęła i stanowczo zażądała odpowiedzi, nie zważając już na to, czy gadanie do pustej przestrzeni wyglądałoby głupio dla postronnego obserwatora.

— Kto mówi?! Odpowiadaj!

Znowu cisza. Była gotowa pomyśleć, że to któryś z byłych uczniów stroi sobie żarty, bo oprócz mrożącego krew w żyłach syku niczego więcej nie zarejestrowała.

— Nie do wiary! — mruknęła pod nosem.

Bez uprzedzenia pochłodniało. Niebo pokryły ciemne smugi, a słońce zniknęło za rozpychającymi się cieniami. Nie widząc dla siebie miejsca i nie zważając na dalsze porządki, rzuciła spryskiwacz na ziemię. Myśl, iż z jednej strony coś było na tyle bezczelne, że bez jej zgody się z nią spoufalało, z drugiej zaś na tyle tchórzliwe, że chowało się gdzieś w zaroślach, skutecznie wypędziła ją z ogrodu.


OCZYWIŚCIE Z ADAMEM nie mogła być szczera. Wiedziała, że zbije wszystko suchą, pobieżną analizą. Zresztą zbyt bardzo absorbowały go sprawy zawodowe, aby wziąć na poważnie historię o syczącym anonimie… Wbrew własnej woli pozostało jej dusić wszystko w sobie i przez kolejne dni sprawiać wrażenie, jakby nic nie zaszło.

Niemniej jednak przed samą sobą udawać nie mogła. Zaistniało coś irracjonalnego, a ona nie potrafiła się odprężyć. Ulgi nie przynosiła nawet zwykła proza życia ani rozrywkowe spotkania ze znajomymi. Wciąż prześladowało ją wspomnienie głosu, który usłyszała w ogrodzie. Co gorsza, wpłynęło to nie tylko na jej stan ducha, ale i na kondycję ciała: nie wiedzieć czemu któregoś dnia włosy nagle zaczęły jej wypadać garściami!

To był ten moment, kiedy postanowiła zmierzyć się z grozą zastaną w ogrodzie, do którego, nawiasem mówiąc, nie zaglądała od tamtego razu. Najpierw zeszła więc do piwnicy po narzędzia, aby wyposażyć się w parę drobiazgów. Idąc w dół po schodach, przemknęło jej przez myśl, czy nie mądrzej byłoby wezwać ojca, który znał się na sprawach ogrodniczych lepiej niż ona. Jednak im niżej schodziła, tym bardziej oddalała się od tego pomysłu. „Muszę poradzić sobie sama. To mój ogród i nie mogę na każdym kroku prosić o pomoc” — uznała. Nie chciała nikogo niepokoić w obawie przed jeszcze większym zamieszaniem. Wolała nie myśleć, co by się stało, gdyby kompletnie się skompromitowała.

Na wyczucie postanowiła, że uzbroi się w środki odstraszające, którymi obficie spryska ogród. Znalazła je na górnej półce, w starannie opieczętowanej skrzynce. W dziwnym odrętwieniu wyciągała zawartość, której pochodzenia nie znała i którą dotąd nie musiała zaprzątać sobie głowy. Doskonale wiedziała, że żaden szanujący się mieszkaniec, dla którego edeńska rzeczywistość wciąż działała bez zastrzeżeń, nie zrozumie jej położenia. Sięganie po tego typu wynalazki to była absolutna konieczność i raczej nie przypominała sobie, aby ktokolwiek przed nią poważył się na podobny gest.

Jednakże klamka zapadła. Kiedy w bojowym nastroju stanęła pośrodku ogrodu, zamaszystym ruchem wyjęła z kieszeni spray i nacisnęła mocno dyszę, tak iż z końcówki wyszła gęsta para o intensywnej, nieco drażniącej woni. Pierwsza porcja preparatu objęła niewiele roślin, dlatego rozprowadzenie specyfiku zabrało Ewie trochę czasu.

Gdy już skończyła, schowała zużyty spray do kieszeni fartucha i rozejrzała się badawczo.

— A teraz coś powiesz, cwaniaczku? — spytała zaczepnie.

Cisza, czyli tak, jak być powinno. Żadne syki ani inne dziwactwa nie mają tu prawa wstępu.


PÓŹNYM POPOŁUDNIEM EWA zdążyła puścić w niepamięć przykre zdarzenie. Ukojenie znalazła w zwyczajnej, domowej krzątaninie. Radość sprawił jej nawet taki drobiazg jak dobrze przyprawiona zupa. Dostrzegała w tej pozornej zwyczajności nadzwyczajny sens — upragnioną, regularną normalność. Na szczęście preparat na szkodniki się sprawdził, a i nie dało się wykluczyć, że w międzyczasie jakiemuś dowcipnisiowi odechciało się wygłupów. Najważniejsze jednak, że wszystko wróciło do normy i Ewa mogła nareszcie się rozluźnić oraz działać po swojemu, bez podtekstów.

Od tej podnoszącej refleksji upłynęło dobrych kilka godzin. Kobieta stała się wyraźnie spokojniejsza i dużo bardziej przypominała siebie sprzed pechowego ogrodnictwa. Była już nawet bliska myśli, iż jakoś to uczci, kiedy w narastającym niedosycie naszło ją zwątpienie. „Być może powinnam jednak gdzieś zgłosić ostatnie zajście? Choćby w edeńskim urzędzie albo ojcu…” — rozważała. Coś w środku nie pozwalało jej zapomnieć.

W tym czasie pochyliła się nad stołem, aby postawić wazę z dopiero co zagotowaną zupą, kiedy nagle — niczym przyczajone, dzikie zwierzę — dopadło ją to samo syczenie, a z poruszonej dziwną obecnością czasoprzestrzeni padło identyczne pytanie:

— Kim jesteś?

Z wrażenia prawie upuściłaby misę na ziemię, lecz szczęśliwie skończyło się tylko na skoku adrenaliny. Mimo to, gdy ledwie nakryła do stołu, nie wytrzymała:

— Co to ma być?! — krzyknęła, a na jej twarzy pojawił się groźny, zmieszany z boleścią grymas.

Choć bardzo chciała trzymać się swojej edeńskiej twierdzy, w której takie kuriozum nie miało prawa się zamanifestować, to właśnie już ją to spotkało! Postawiona przed faktem dokonanym, Ewa po prostu się rozpłakała.


TEN SAM KOSZMAR SYSTEMATYCZNIE przybierał na sile. Co gorsza, „natrętowi” nie wystarczał już tylko ogród; ze swoim upiornym sykiem przeniósł się do wnętrza domu, gdzie używanie preparatów odstraszających byłoby oczywistą niedorzecznością. Zwłaszcza że niewidzialny, ale doskonale słyszalny intruz, wciąż pozostawał w ukryciu.

Najpewniej dlatego Ewa postanowiła chwycić się ostatniej deski ratunku i zdać się na jakiś autorytet. Nie tylko przed samą sobą, ale i przed ojcem musiała przyznać, że podobnie jak na różach, tak i w jej ogrodzie pojawiły się kolce. Może z tą tylko różnicą, że tymi kolcami okazał się… wąż. Czy symbolizował błąd, a może zwiastował coś dużo bardziej niepokojącego? Od odpowiedzi zdawały się ją dzielić zaledwie trzy przecznice, dlatego bez chwili wahania chwyciła za torebkę, zamknęła drzwi zewnętrzne i udała się prosto do domu Papy.

Po drodze nie spotkała nikogo, kogo mogłaby poprosić o podpowiedź czy pomoc. Zresztą nie ośmieliłaby się do tego posunąć. Całe otoczenie sprawiało wrażenie ospałego, zupełnie jakby wszyscy ludzie pogrążyli się w jakimś złowrogim śnie. Złapawszy się na tej osobliwej myśli, tym razem Ewa surowo siebie skarciła i na przekór samej sobie przyspieszyła kroku. Nie chciała popaść w kolejną paranoję, a przecież już docierały do niej rzeczy, które wyraźnie odstawały od edeńskiego porządku.

Gdy dotarła na miejsce, wolała tego nie przedłużać. Zapukała trzy razy, ale nikt jej nie otworzył.

— Halo? Jesteś tam, tato?

Zadała pytanie, którego się nie spodziewała. W końcu nie przypuszczała, że odpowie jej pustka. Skąd miała wiedzieć, że w domu nikogo nie ma? Ewa po prostu takiej opcji nie zakładała.

— Szuka pani kogoś? — usłyszała za plecami skrzekliwy, kobiecy głos.

Na widok nieznajomej mimowolnie się wzdrygnęła i przywarła mocniej do drzwi, niechcący zahaczając rękawem o klamkę.

— Mojego krewnego — odparła ostrożnie. — Mieszka tutaj.

— Ach… To ty jesteś córką burmistrza? — zaciekawiła się starsza pani.

Ewie wydało się dziwne, że tak szybko ją rozpoznano, ale nie drążyła tematu. Zamiast tego przytaknęła z grzeczności:

— Można tak powiedzieć.

— Nie rób sobie złudzeń — rzuciła energicznie staruszka. — Wyjechał.

„Złudzeń? Jakich złudzeń?” — zaniepokoiła się Ewa.

— Niczego mi nie mówił. — Przyznała, dopytując: — Czy orientuje się pani, gdzie wyjechał? I na jak długo?

— Bo ja wiem… może na tydzień, może dwa. Nie znajdziesz go w tej okolicy prędko.

Staruszka uśmiechnęła się jakby życzliwie, ale było w tym coś z janusowego oblicza. Czy Ewa mogła zaufać nieznajomej i pomimo uzasadnionych obaw dziękować jej za sąsiedzką uczynność?

— Jeśli miałaby pani jakieś konkretne informacje, proszę dać mi znać — odparła po chwili namysłu, uznając to za najlepsze posunięcie.

— Oczywiście, niech się pani nie martwi.

— Mój adres to… — szepnęła do ucha starszej pani.

Nieznajoma kiwnęła głową na znak, iż rozumie. Choć cała sytuacja była co najmniej podejrzana, Ewie nie pozostało nic innego jak pożegnać się w kilku słowach i wrócić do siebie. Dopiero w powrotnej drodze uzmysłowiła sobie, że kiedy tak chętnie dzieliła się ze staruszką prywatnymi informacjami na swój temat — w tym adresem zamieszkania — ta w zamian nie zdradziła jej nawet swojego imienia… Przypadek? Wolała myśleć, że tak.


ADAM CZEKAŁ WYRAŹNIE zły i sfrustrowany. Na samym wejściu obrzucił ją pretensjami, a że Ewa trochę już go znała, wcale jej to nie zaskoczyło. Co prawda, kiedyś taki nie był, zwłaszcza w pierwszych latach małżeństwa, ale czas zrobił swoje. Aż trudno było dać wiarę, że ten sam mężczyzna własnymi rękoma wybudował dla nich dom i zabierał prawie każdego weekendu na romantyczne wypady. To było dawniej, bo od kiedy stał się biznesmenem, część swojego życia zawodowego przeniósł do sfery prywatnej i choć wielokrotnie udowadniał, że nie stroni od wyzwań, coraz częściej zwykłe interesy pochłaniały go bez reszty.

— Ostatnio wychodzisz gdzieś bez uprzedzenia i znikasz na kilka godzin — pożalił się. — Chodzisz markotna, jakbyś coś ukrywała. Widzę, że coś się dzieje, ale jak możesz się domyślić, jestem zbyt zajęty poważnymi sprawami, aby nakłaniać cię do szczerości… — wypalił jak z karabinu.

Ewa w milczeniu zdjęła wierzchnie ubranie i starym zwyczajem odwiesiła klucze na wieszak. Potem wyjaśniła:

— To nie tak, jak myślisz, Adamie. Nie chcę cię niczym martwić.

— Faktycznie mnie nie zmartwiłaś, dzięki! Po tych słowach od razu mi ulżyło — zadrwił.

— Czy ty mi się ze wszystkiego zwierzasz? — odbiła piłeczkę, co nie było w jej stylu.

Chyba jej też puściły zahamowania.

— O co ci chodzi? — obruszył się i wszedł za nią do kuchni.

Zamiast odpowiedzieć, Ewa zaciekawiła się koszem z owocami, który bez jej wiedzy pojawił się na kuchennym stole.

— O, od kogo dostaliśmy prezent?

Żywiła cichą nadzieję, że to podarunek od ojca, który podczas jej nieobecności wpadł z niezapowiedzianą wizytą. Ten sam ojciec, do którego jeszcze przed godziną próbowała się dopukać. Rzeczywistość okazała się jednak dużo bardziej rozczarowująca i prozaiczna, niż mogłaby przypuszczać.

— Od tej nowej sąsiadki — odparł, wskazując palcem na wymuskany dom po drugiej stronie drogi. — Chwaliła się, że w jej ogrodzie wyrosło dużo owoców.

„Sąsiadka… Zapewne miał na myśli tę pięknolicą kokietkę o dziko ognistych włosach, o której ostatnio z wypiekami na twarzy opowiadała Aniela. Ech… niestety to nie ojciec. Nic nie układa się po mojej myśli” — zasmuciła się Ewa. Mimo to udawała zainteresowanie:

— Czyli ona była tutaj? Kiedy dokładnie?

— Jakieś pół godziny temu, chyba nie muszę podawać co do sekundy? Gdybyś była w domu, sama byś ją przyjęła.

— Właściwie tak… I co? Pytała o mnie?

— O ciebie? Nie, chyba nie.

— To nie zdziwiła się, że otwiera jej tylko pan domu?

Kobieca solidarność nie pozwoliła Ewie pozostać obojętną, kiedy przed oczyma przelatywał jej obraz rozżalonej Anieli. Minionej niedzieli przyjaciółka wyznała z wahaniem, że już od pierwszego dnia przeprowadzki rudowłosa naprzykrzała się jej mężowi i pod byle pretekstem ściągała go do siebie, najczęściej do garażu. Ona, Aniela — jak twierdziła — nie miałaby nic przeciwko temu i nie była wcale chorobliwie zazdrosna, ale poczuła się dotknięta, kiedy sąsiadka już trzykrotnie odrzuciła jej zaproszenie na babskie pogaduchy…

Po krótkiej naradzie przyjaciółki wspólnie doszły więc do wniosku, iż z sąsiadką coś jest nie w porządku. Wyraźnie stroniła od kobiet, ale do mężczyzn lgnęła jak mucha do miodu. Pikanterii dodawał też wyzywający ubiór nowo przybyłej, który był chyba jeszcze większym wykroczeniem aniżeli obecność jakiegoś gada w ogrodzie, choć i co do tego Ewa nie mogła mieć stuprocentowej pewności.

— A niby czemu miałaby się zdziwić? Zresztą, nie pamiętam.

— Ach, tak. Czy nie wydaje ci się dziwne, że nie możesz sobie tego przypomnieć?

Pożałowała tych słów, ale mleko się rozlało. Za to Adam zdążył ją zaskoczyć zobojętnieniem, kiedy jak gdyby nigdy nic usiadł przy stole, wyciągnął z kosza jedno jabłko i zaczął się nim ostentacyjnie delektować.

— Może dlatego… — mówił z pełnymi ustami — że moja własna żona nie pamięta, co mówiła innym trzy dni temu, przedwczoraj, a nawet wczoraj.

Powiało chłodem. Nieczułe, momentami wręcz obcesowe zachowanie Adama było co najmniej zastanawiające. Poczuła się jeszcze gorzej, kiedy dodał:

— Twoja najserdeczniejsza przyjaciółka poskarżyła mi się ostatnio, że męczysz ją niestworzonymi opowieściami o jakimś wężu. Z początku myślała, że to twój kolejny projekt zawodowy, ale ty nie dawałaś za wygraną i powtarzałaś jej to samo z dobre dziesięć razy. W końcu uznała, że coś cię gnębi i że powinienem to wiedzieć… — zawiesił głos i spojrzał na nią wymownie.

Skonsternowana kobieta przysłuchiwała się wszystkiemu z niedowierzaniem. Co jak co, ale zaręczyłaby że może liczyć na dozgonne zrozumienie najlepszej przyjaciółki, Eleny. Co gorsza, ciężko było jej sobie przypomnieć, kiedy miałaby zachować się tak niedyskretnie. Zwłaszcza że od dłuższego czasu zbierała się na odwagę, aby zwierzyć się ojcu i nikomu poza nim. Jakim więc cudem Elena wiedziała o wszystkim jeszcze przed Papą? Czyżby i o tym zapomniała? A może to Adam mijał się z prawdą rozmyślnie, bo nie chciał przyznać, że się z nią nie zgadza? Wraz z kolejnymi znakami zapytania w Ewie rósł niepokój.

— Czy możesz mi powiedzieć, o co chodzi z tym wężem? — ściągnął ją na ziemię, domagając się szczegółów.

Westchnęła głośno i pomimo mocnych obaw przyznała:

— Adamie… Naprawdę nie wiem, co się dzieje. Od kilku, może kilkunastu dni słyszę dziwne syczenie. Towarzyszy temu jedno pytanie, które wydaje się całkowicie głupie i bezcelowe. Jeśli jednak byłoby bez sensu, to czy bym je odbierała aż tyle razy?

Mężczyzna nawet nie drgnął, lecz przysłuchiwał się dalej.

— Wszystko zaczęło się w ogrodzie… Wiesz, wtedy, kiedy postanowiłam użyć specjalnego preparatu, który podarował nam znajomy ogrodnik — kontynuowała Ewa. — Sądziłam, że to będzie dzień jak co dzień, a my po prostu będziemy się cieszyć, że nasz ogródek się przystroił i zapełnił kolorami…

— I…?

Mimowolnie zarumieniła się ze wstydu.

— Naprawdę nie wiem, jak to możliwe… Byłam spokojna, radosna, ufna… Po co miałabym zmyślać opowiastkę o wężu, skoro to nie było moje i mi nie służyło?

— Mówisz, że to był wąż…

— Syczał, jakby to był wąż… Ale głowy nie dam…

Stała przed nim jak uczennica przepytywana przy tablicy i podobnie jak jej podopieczni, liczyła na taryfę ulgową, której jednak nie dostała.

— Ech, Ewo… Ludzie wykorzystają to wszystko przeciwko nam. Sama wiesz, że zgodnie z umową to my odpowiadamy za ogródek.

— Tak, oczywiście. Zdaję sobie z tego w pełni sprawę, ale…

— I zgodnie z ustaleniami nie ma prawa pojawić się w nim cokolwiek, za co byśmy nie odpowiadali… Przecież sama o tym wiesz… Zapomniałaś już, co mówił ojciec? — rzucił z pretensją w głosie. — Wszystkie owoce, jakie wydaje ten ogród, są odzwierciedleniem nas samych. Dzięki temu wiemy, co możemy w sobie zmienić albo czy podążamy we właściwym kierunku.

Tak, znała to na pamięć. Ojciec wielokrotnie instruował mieszkańców, jak należy odczytywać wszystkie zewnętrzne znaki. Podpowiadał, co może oznaczać taki, a nie inny owoc. Prowadził ich krok po kroku i w razie wątpliwości zawsze stanowił oparcie. Problem polegał jednak na tym, że nagle zapadł się pod ziemię i tylko Ewa zdawała się to zauważać.

— Wiem, jak to wygląda — poczuła, że musi się bronić. — I wiem też, czego uczył nas ojciec. Sęk w tym, że to nie jest to samo. Czy naprawdę tego nie widzisz?

Sapnął z niezadowoleniem i mruknął coś pod nosem. Wbrew wszystkiemu Ewa nie odpuszczała.

— Czy czujesz, że to nadal ten sam Edenaj? Z transparentnymi zasadami, pod doskonałym kierownictwem? Bo ja nie… — wyznała, niemalże łkając. — Ojciec zniknął, to wiadomość dla ciebie… z pierwszej ręki. Wiem, bo dzisiaj…

— W takim razie osobiście się przekonajmy — przerwał jej bez namysłu mężczyzna.

Po tych słowach oboje udali się do ogrodu.


NIE WIERZYŁA WŁASNYM OCZOM. Ogród wyglądał groteskowo i był w totalnym nieładzie. Poprzewracane doniczki leżały odłogiem przy skalniaku. Rośliny, które zasadziła minionej jesieni, wyschły na wiór. Trawa, która dotąd nie sprawiała większych kłopotów, została brutalnie zadeptana i całkowicie opadła. Jednak najgorzej było z drzewami, które stały ogołocone i bez listnej korony sprawiały wrażenie przymierających. Jakby tego było mało, kwiaty spryskane domniemanie cudownym specyfikiem wbrew prawom natury kompletnie sczerniały!

Podeszli bliżej najlichszej jabłoni. Nagle jeden ze zgniłych owoców spadł tuż przed nosem Ewy. To do tej chwili Adam dusił w sobie emocje i w milczeniu obserwował reakcję żony.

— Sama widzisz i rozumiesz, skąd się wzięło moje podenerwowanie — oznajmił autorytatywnie. — Ogród nie przypomina siebie sprzed kilku miesięcy, czego chyba nie muszę tłumaczyć. Mało tego… on wygląda znacznie gorzej w porównaniu do tego, co zastałem dzisiaj, i to zaraz po pracy!

— Od kilku miesięcy? — powtórzyła niemrawo.

Czy to możliwe, że Ewa straciła poczucie czasu? Od nadmiaru wrażeń dostała zawrotów głowy.

— Proszę cię, nie udawaj… Chociaż ze mną bądź szczera. Być może coś wymyślimy… — kusił. — Ale musisz zacząć ze mną współpracować.

Spojrzał z dezaprobatą na otoczenie.

— Ale przecież właśnie to robię! — obruszyła się Ewa.

Nagle zaswędziało ją w uchu. Ten dziwny syk, który zakradał się jak złodziej w nocy, był już niemal gotów odezwać się ponownie. Wyczuwała to swoim szóstym zmysłem i nie myliła się.

— Słyszysz? — zmieniła temat.

— Niby co? — prychnął.

Miarka się przebrała: poczuła się wystawiona, osaczona i nieszczęśliwa jak nigdy.

— Dlaczego tylko ja mam z tym problem! — krzyknęła rozpaczliwie.

— Może dlatego, że tylko ty to słyszysz? — zaszydził. — Błagam cię, Ewa, skończ już z tą dziecinadą. Oboje wiemy, że węże nie potrafiłyby poprzestawiać doniczek, opustoszyć korony drzew, spaskudzić kwiatów, a potem się pod tym podpisać. Chyba słyszysz, jakie to jest niedorzeczne?

— Chcę żyć normalnie, ale nie mogę… Ten syk… To się włącza bez mojej zgody… — w przypływie desperacji złapała się za głowę.

Adam wziął głęboki oddech, jakby chciał się powstrzymać od wypowiedzenia czegoś bardziej niemiłego. Zamiast tego zbliżył się powoli do Ewy, po czym zaczął gładzić ją po ramionach i mówił jak do dziecka:

— Możesz mi zaufać. Naprawdę możesz mi zaufać, Ewo… I przyznać, że to tylko twoja rozhuśtana wyobraźnia…

Syk na moment jakby ucichł, a wraz z nim zniknęła ta dziwna wiązka energii, która zdawała się oplatać sobą świadomość Ewy. Choć Adam tego nie zauważył, poczuła wyraźną ulgę, kiedy podejrzany ucisk w głowie zniknął, i to jak za naciśnięciem guzika.

— Staram się, ale ty mi nie wierzysz — zauważyła rezolutnie.

Adam odstąpił od niej jak oparzony i wzniósł ręce, zupełnie jakby wołał o pomstę do nieba.

— Ewa!!! Nie dręcz mnie już więcej! Albo się przyznasz, albo słowo daję: nie będę cię już więcej upominał…

Tym razem kobieta odniosła nieprzeparte wrażenie, że pod wpływem słów Adama sama ziemia zadrżała. Przez chwilę zastanowiło ją, co to może znaczyć, ale z dalszego myślenia wytrącił ją rozgorączkowany mąż:

— Mówię ci, sprowadzisz na nas nieszczęście swoimi wynurzeniami! — wygrażał jej palcem. — Nie wiem, co się z tobą stało, ale przypuszczam, że boisz się kary i dlatego opowiadasz tę bajeczkę z wężem. Konfabulujesz dalej, bo nie chcesz wziąć za coś odpowiedzialności.

Obrzucił żonę gniewnym spojrzeniem, które przypominało wystrzał pierwszej salwy. Ewa uświadomiła sobie wtedy, że przyjdzie jej stoczyć tę walkę samotnie.

— Przemyśl to sobie, zanim ojciec dowie się o wszystkim.

Poruszyła wargami, aby przypomnieć, że Papa zniknął, lecz Adam przezornie zasłonił jej na wpół otwarte usta.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
Bezpłatnie
drukowana A5
za 15.71

Pobierz bezpłatnie