Żyje nam się dobrze. Dla świata zewnętrznego uchodzimy za przyzwoitą i szczęśliwą rodzinę, bez żadnych dysfunkcji. Zresztą … tych kilkanaście lat wstecz z alkoholizmu nie robiło się przecież,,wielkiego halo”. Chłop miał prawo się napić po ciężkim dniu. Miał też prawo przylać w dupsko niegrzecznemu smarkowi, co to dwóję w szkole zarobił. A żona była od kręcenia się w kuchni i łagodzenia każdej większej lub mniejszej awantury. Dzieci, które dzięki sprytowi wymykały się na podwórko i pozostawały tam do wieczora miały pozorny spokój. Wieczorem ojciec pijak zasypiał, a one mogły wrócić do swoich domów. Proza życia i kartka z kalendarza,,normalnej” polskiej rodziny z blokowisk. A po latach dzieciarnia wyrosła, czas dzieciństwa się skończył. Po szkołach, studiach, kursach — rozpoczynało się mniej lub bardziej na poważnie swoje dorosłe życie. A wówczas okazywało się, że to całe gówno w którym przyszło nam żyć za dzieciaka ma jednak wpływ na naszą codzienność. Że te depresje, nerwice, ataki paniki, toksyczne związki w które się pakujemy, brak poczucia własnej wartości — to wszystko jest syndromem DDA. Jesteśmy Dorosłymi Dziećmi Alkoholików. Większość z nas będzie,,leczyć się” wódką, straci wszystko i sięgnie dna. Możemy skończyć w zakładzie psychiatrycznym, albo na kozetce u psychiatry. Możemy zawisnąć na sznurze bo poczucie beznadziei przesłoni nam sens życia. Na tym rollercoasterze dorosłego życia człowieka z syndromem DDA jest możliwy wachlarz skrajnych emocji. Możesz czuć się całe życie jak kupa, ale nawet sadomasochista ma w końcu dosyć gównianego życia. Warto więc zatrzymać tę maszynę i poszukać pomocy. Dla siebie.
Być może każda książka poruszająca tematy trudne musi być napisana na bazie własnych doświadczeń. Czy jednak tylko wtedy jest się wiarygodnym? Nie znam odpowiedzi na to pytanie. U mnie drogi czytelniku jest tak, że nie chcę na nikogo zwalać winy za swoje życiowe niepowodzenia. Niemniej jednak mam świadomość, że życie z syndromem dziecka, które otarło się o alkoholizm w rodzinie nie jest usłane różami. Dodajmy do tego wyjątkową wrażliwość. Jak więc w dorosłym życiu odnaleźć się w czasami trudnej rzeczywistości? Jak radzić sobie z uczuciami? Czy terapia pomoże? A może po prostu musisz przez to przejść? Upadać i podnosić się. Płakać i śmiać się. Przedstawiam Wam historię dwóch kobiet, które oprócz trudnej przeszłości muszą się zmagać z:,,tu i teraz”.
Ania.
Swój pierwszy kontakt z nerwicą zaliczyłam bardzo szybko bo już jako dzieciak. W podstawówce przeżywałam różnego rodzaju młodzieńcze wzloty i upadki, a w domu musiałam mierzyć się z chorobą alkoholową mojego taty. Kochałam moich rodziców. Wszak ojca i matkę ma się tylko jednych. Tak mawiają. Są też tacy, którzy się nie zgodzą z tym stwierdzeniem bo macocha bądź ojczym są ważniejszymi personami w ich życiu. Rozumiem to. Mnie jednak strasznie uwiera myśl, że muszę na tatę zwalić pojawienie się „koleżanki” nerwicy. Widocznie nie przetrawiłam jeszcze tego tematu. Wiem jedno. Rodzice kochali mnie na swój sposób. Być może to ja nie potrafiłam i nie chciałam przyjąć uczuć jakie okazywali mi będąc pod wpływem alkoholu?
Dla młodego organizmu i kształtującej się psychiki dziecka słowo nerwica i jego znaczenie jest kompletnie obce i niezrozumiałe. Dziecko nie rozumie swojego irracjonalnego strachu, lęku i paniki. A jeśli dodać do tego ślepych na emocje dzieci rodziców, to już wiadomo, że mamy sytuację trudną. Celowo nie piszę beznadziejną, bo w moim odczuciu nie istnieją takowe. Z każdej trudnej historii może się wykluć happy end. Tak też było w moim przypadku.
Jak już wspomniałam, mój tato bywał w przeszłości nagminnym degustatorem alkoholu i nie byłoby w tym nic złego gdyby nie to, że po spożyciu sprawiał problem. Nikt nie potrafił znaleźć antidotum na jego wyskoki, w związku z tym żyło się trochę tak jakby nieustannie nasz los zależał od alkoholizmu taty. Siłą rzeczy stałam się więc biernym i przestraszonym uczestnikiem naszego życia rodzinnego, czynnie uczestniczyłam w nim tylko wtedy, kiedy był spokój.
Kumulując w sobie negatywne emocje i przewlekły stres wyhodowałam sobie stan zwany nerwicą. Z którą musiałam poradzić sobie sama. Bo jak wiadomo, w latach dziewięćdziesiątych o nerwicy i depresji nie mówiło się praktycznie w ogóle. Nie znało się tematu. Dziś temat jest już znany, choć niektórym nie przetłumaczysz… że to naprawdę istnieje i dotyka coraz większą liczbę osób. Że takie choroby odbierają nie tylko radość życia, ale również siły witalne, niszczą psychikę i prowadzą do samobójstw. Czasami taki niedowiarek lub ktoś z jego kręgu zostaje dotknięty tym gównem… Wtedy dopiero rodzi się zrozumienie. Bo tego nikt sobie nie wymyślił. To po prostu jest.
Moje boleści brzucha, bieganie do toalety i lęki były tak cholernie bolesnym doświadczeniem, że do dnia dzisiejszego nie wiem jakim cudem nie odebrałam sobie wtedy życia. Nigdy później, podczas nawrotów, nie miałam równie czarnych myśli jak wtedy, gdy jako 12 letnia dziewczynka nie wiedziałam co ze sobą zrobić, żeby w końcu znowu czuć się normalnie. Tzn.: tak jak przedtem. A, że patentów nie miałam żadnych, szybko zaczęłam się zastanawiać nad tym czy nie lepiej by było żebym zniknęła i sobie ulżyła? Rodzina nie wiedziała nic. W szkole byłam kompletnie nieogarnięta. No bo jak możesz czuć się rześko i chłonąć wiedzę jak gąbka skoro Ty jesteś w czarnej dupie i nie wiesz nawet jak to nazwać, nie wiesz komu o tym opowiedzieć? Nie masz najlepszej przyjaciółki, a Twoja rodzina traktuje Ciebie jak powietrze. Praktycznie już nie istniejesz, wyłączasz się na lekcjach. Do domu przynosisz jedynki. Na półrocze ledwo zdajesz na mierny. Nawet to nie rusza Twojej rodziny.
Kochany tato, który do tej pory jakoś Cię oszczędzał podczas swojego pijaństwa nagle zaczyna się Ciebie czepiać. Nie o oceny. Szkoła go nie interesuje. Interesuje go tylko to, że korzystasz z łazienki. Świecisz światło za długo, a to za jego pieniądze przecież. Więc WYPIERDALAJ. Wstrząsa to Twoim i tak już mocno zrujnowanym dziecięcym światkiem. Zastanawiasz się czy jeszcze istniejesz, czy może już jesteś martwa? Martwych przecież nie boli, a ciebie boli jak diabli.
Ostatnią deską ratunku okazują się dziadkowie. To oni zauważają, że z wesołej nastolatki staję się zobojętniałą na wszystko postacią. Nie dostaję co prawda wsparcia w postaci odesłania mnie do psychologa. Oni dają mi swoją miłość i uwagę. Słuchają i starają się zrozumieć. Otaczają troską i współczuciem. Otwierają oczy rodzicom.
Mama jest w autentycznym szoku. Do dziś pamiętam wyraz zaskoczenia na jej twarzy, kiedy babcia i dziadek spokojnie opowiadają jej o tym co się ze mną dzieje. Potem kilka łez i pytania…
Dlaczego nie powiedziałam, że coś jest nie tak?
A ja nie odpowiadam, tylko pozwalam sobie na płacz. Bo odpowiedzi na to pytanie nie znałam. Może po prostu chciałam ich chronić? Moją mamę, mojego tatę. Bo tak często słyszałam ich narzekania, że jest ciężko, że problemy finansowe, kłopoty w pracy… Że mama musi jakoś maskować taty słabości. I dochodzę do wniosku, że po prostu nie chciałam dokładać im problemu. I na przestrzeni czasu okazuje się, że to,,nie chcę Ci robić problemu” zakorzenia się we mnie na dobre. Jako dorosła kobieta, partnerka, przyjaciółka… też nie chcę robić nikomu problemu. Dlatego nie obarczam sobą nikogo. I duszę w sobie każdą rozterkę, każdy ból i obawę.
Chcąc nie chcąc moje,,dziecinne fanaberie”, jak to określił tato po wysłuchaniu mojej mamy wychodzą na jaw i jestem odkryta. Czuję się jak naga postać obserwowana przez gapiów. Jedni wyśmiewają, drudzy podziwiają. Dokładnie jak w przypadku zrozumienia chorych na nerwicę. Grono odbiorców jest podzielone. Niedowiarków i krytykantów pełno, jednak z odsieczą przychodzą ludzie z podobnymi historiami w rodzinie, pełni zrozumienia i chęci pomocy.
Moi rodzice podzielili się na dwa obozy. Mama chuchała na mnie i dmuchała z przesadną troską. Czułam się nieco przytłoczona, ale brałam w ciemno tę jej wylewność w obawie przed tym, że jest to tylko stan przejściowy. Ulegnie więc zmianie.
Natomiast tato… Praktycznie przestał się do mnie odzywać. Chyba się obraził i był zły bo śmiałam stworzyć problem. Narobiłam rabanu i wplątałam w to rodziców mamy. A jemu nie po drodze było zarówno z teściami jak i z wszystkimi osobami, które miały złe patrzenie na jego alkoholizm. Znajomych selekcjonował na podstawie tego, czy znajdzie w nich kompanów do wspólnego picia. Babcia z dziadkiem nigdy tego nie pochwalali, dlatego też ojciec jawnie ich nienawidził.
Naraziłam się więc i stałam się w domu wrogiem numer 1. Nie wiem doprawdy co było mi trudniej znieść. Jego krytykę, nasilone obelgi, zniewagi (przemoc psychiczną), czy świadomość, że … pała do mnie nienawiścią. Podczas tych wszystkich trudnych chwil kiedy musiałam wysłuchiwać pijackiego bełkotu, przypominałam sobie wszystkie chwile przed. Kiedy jeszcze miałam miłość i uwagę taty.
Byłam bowiem córeczką tatusia. Wyczekaną, wychuchaną, najdroższą. Podobno tatę cechowała nadopiekuńczość i totalny brak obiektywizmu w kontekście mojej osoby. Mama tylko załamywała ręce marudząc pod nosem, że rozpuszcza mnie tata jak dziadowski bicz. Wiedziałam jednak, że pomimo wszystko czuła radość i podziw, że tworzy wspaniałą i kompletną rodzinę, a jej mąż jest oddanym ojcem. Rozpieszczana na każdym kroku, kochana i radosna przeżywałam najlepiej wczesne dzieciństwo. Pamiętam każdy wspólny wyjazd na wczasy, urodziny, niedzielne spacery. Były nawet zabawy lalkami barbie i tata wczuwał się w tę zabawę do tego stopnia, że mama miała z niego niezły ubaw.
Wspomnienia cudownych chwil nigdy nie zniknęły. Nie przyćmił ich alkoholizm taty. Może dlatego, że w głębi serca wiedziałam zawsze, że to dobry człowiek, tylko zagubiony. I choć wiem, że brzmi to jak nędzne tłumaczenie współuzależnionej osoby z rodziny, to jednak kiedyś… było cudownie.
Może te czasy wrócą? — pytałam siebie.
Ze wspomnień, przesyconych słodyczą i szczęściem wyrywał mnie pogłębiający się proces gnębienia. Nie pamiętam ile wyzwisk usłyszałam. Byłam dziwką. Byłam szmatą. Byłam kurwą. Byłam darmozjadem. Byłam głupia. Byłam szczurem. Byłam nikim. Wszystko mówione w twarz. Oczy trochę zamglone, jakby nie jego, w łapach stanu nietrzeźwości, chwiejąca postać, lekko przygarbiona. A ja jak na złość nie potrafię się wyłączyć, tylko chłonę jak gąbka te słowa i tatuuje sobie nimi moją duszę. Nie muszę być wróżką żeby wiedzieć, że wyrosnę na znerwicowaną ksenofobkę o niskim poczuciu własnej wartości.
Na przestrzeni lat moja relacja z tatą i mamą przypomina parabolę emocji. Żyjemy od stanu nie picia przez tatę ani grama alkoholu, do nagłego i brutalnego powrotu do wódki. Huśtawka emocji sprawia, że żyję z nerwicą jak z upierdliwą i nieznośną ciotką, która raz na kilka miesięcy wpada bez zapowiedzi z całym swoim grajdołem i uprzykrza Ci życie swoim jestestwem. Nie podejmuję leczenia. Raz jeden wybieram się do psychologa. Tylko, że nie idę tam tylko i wyłącznie w problemem rodzinnym. Mam złamane serce bo źle trafiłam. Skaza DDA? Źle trafiamy? Mamy tendencję do wdeptywania w najgorsze gówno. Na tej wizycie zostaję zdiagnozowana. To nerwica. Psycholożka patrzy na mnie znudzonym wzrokiem, podczas gdy ja szlochając opowiadam jej kawał mojego życia. Ona wyłapuje tylko tę gównianą miłostkę i każe przyjść za tydzień jak się nie poprawi… Wychodzę więc zrezygnowana. W dodatku czuję się w pewien sposób upokorzona bo przyznałam się, że jestem dziewicą. A ona to oczywiście zapisała w tych swoich papierach… Wracam do domu. Mam już nie tylko nerwicę, ojca alkoholika i złamane serce, mam też odrzut od psychologów i wszelakiej pomocy. Postanawiam więc pomóc sobie sama. Będę miała twardą dupę, a miękkie serce ubiorę w pancerz ochronny. Skutkuje do następnej libacji alkoholowej taty.
Niestety los przynosi kolejną przykrą sytuację. Umiera dziadek, ważny człowiek, kochający mnie bezgranicznie. Odchodzi w cierpieniu, zostawiając po sobie pustkę nie do wypełnienia. Przed śmiercią kilkakrotnie jestem u niego w szpitalu. Oddział paliatywny. Na korytarzach widzę kobiety w chustkach na głowie, twarze mizerne, w oczach pustka. Czuję zapach, którego nigdy przedtem nie czułam. Zastanawiam się, czy to jest zapach śmierci? Przed salą dziadka przybieram pogodny wyraz twarzy i z szeroki uśmiechem na ustach wchodzę do środka. Uderza mnie obraz dwóch mężczyzn leżących w swoich łóżkach praktycznie bez ruchu, otoczonych kabelkami i kroplówkami. Jednym z nich jest mój dziadek. Podchodzę bliżej i siadam cichutko na niewielkim krzesełku. Bezszelestnie, byle nie wybudzić. Nie chcę przeszkadzać, nie chcę sprawiać problemu… Dziadek oddycha płytko. Wychudzona twarz sprawia, że nie przypomina w niczym mężczyzny sprzed kilku miesięcy. Nie wiem co myśleć, nie potrafię wyłączyć lęku o niego, strachu o to co będzie ze mną po jego stracie, mam bowiem świadomość, że odchodzi. Nie czekając na przebłysk świadomości … odchodzę. Po wyjściu z budynku przysiadam na pobliskiej ławce i pozwalam sobie zapłakać.
Po dwóch tygodniach dziadek umiera. Niebo w tym dniu jest takie piękne, a słońce litościwie razi mnie w oczy, które mają prawo być załzawione bo przecież znowu zapomniałam okularów przeciwsłonecznych.
Na cmentarzu jestem codziennie. Zwykle staram się tam być o takich porach żeby nie natknąć się na nikogo z rodziny, znajomych i sąsiadów. Nie lubię tłumów. Ksenofobia puka do drzwi mojego umysłu. Wiosenna aura i budząca się do życia przyroda maluje cmentarz jako jedno z piękniejszych miejsc jakie dane mi jest odwiedzać. Mam tak do dziś. Na cmentarzu czuję spokój. Czas się zatrzymał. Jestem skrajnym dziwakiem, wiem.
Dużo,,rozmawiam” z dziadkiem. Opowiadam co tam u mnie. Jak tam leci na studiach. Jak tam w domu. Jak tam z mamą. Z tatą. Czy moje serce jest znowu zajęte? Czy radzę sobie z emocjami? Uspokajam go, że pomimo jego odejścia moje nerwy mają się całkiem nieźle. Bo naprawdę mam wrażenie, że nic mnie już nie złamie bardziej niż złamało. Śmierć dziadka sprawia, że pierwszy raz nie boję się ataku nerwicy, nie boję się już usłyszeć obelg z ust taty, a moje serce jest wciąż otwarte na nowe uczucie. Chciałabym żeby ten stan trwał jak najdłużej, ale nie zastanawiam się nad tym, po prostu biorę to co jest, a jest dobrze!
Podczas jednej z awantur po raz pierwszy zadzwoniłam na policję. Nie mogłam patrzeć na to jak ją szarpie. Bałam się ciosu. Bałam się o nią. Ten strach zmobilizował mnie do działania. To był przełom. Przełom we mnie. Ojciec spędził noc w izbie wytrzeźwień. Mama rano żałowała i mocno skrytykowała moje działanie pod wpływem impulsu. Uzmysłowiłam sobie wtedy, że ona zawsze już będzie po jego stronie. Była współuzależniona. Ja też. Z tym, że ja próbowałam się wyrwać, podjęłam walkę.