Pamięci wujka Zdziśka
Część I
Rosja
Na początku marca nowy gubernator warszawski wydał obiawlienie o poborze rekrutów do armii.
Tydzień później na jedną z lekcji przyszedł dyrektor szkoły z urzędnikiem z cyrkułu. Dyrektor kazał sobie podać dziennik lekcyjny, z którego urzędnik wynotował nazwiska uczniów podlegających poborowi. Znalazłem się wśród nich. Oznajmiono nam, że nie możemy dalej się uczyć, musimy opuścić szkołę i pod rygorem dużej kary, najdalej za siedem dni, udać się do swoich cyrkułów na komisję wojskową. Na przerwie wszyscy wynotowani przez urzędnika zebraliśmy się razem, żeby omówić naszą sytuację. Rozgorączkowani przedstawialiśmy różne pomysły, jak uniknąć poboru. Żaden z tych sposobów nie wydawał się możliwy do spełnienia. W końcu niezadowoleni z siebie, bez żadnych dobrych rozwiązań, pożegnaliśmy młodszych kolegów i rozeszliśmy się do domów.
W domu od nowa rozgorzała w rodzinie dyskusja, co robić. I znów żadne dobre pomysły nam się nie nasuwały. Co prawda nie byłem jeszcze w wieku poborowym, ale w wypadku wojny ten argument odpadał. Wuj powiedział, że tak czy owak podanie o odroczenie powinienem do gminy złożyć. Powiedział, że zna jednego urzędnika i spróbuje z nim w mojej sprawie pomówić. Następnego dnia zaniosłem do gminy podanie, zwróciłem uwagę na mój wiek i zapytałem, jakie są szanse na odroczenie. Odpowiedziano mi, że prawie żadne. Żołnierzy potrzebują, bo będzie wojna.
Rad nierad, stanąłem przed komisją. Od razu na wstępie powiedziałem o złożonym do gminy podaniu o odroczenie służby ze względu na mój wiek. Przewodniczący komisji uśmiechnął się tylko pod wąsem i nic mi nie odpowiedział.
Następnie mnie zważyli i zmierzyli wzrost. Lekarz pobieżnie mnie opukał i osłuchał, a potem odwróciwszy głowę do stołu, za którym siedziała komisja, rzekł lakonicznie jedno słowo: „zdolny”. Usłyszawszy to, jeszcze raz przypomniałem o moim wieku. Wzruszył tylko ramionami i zaczął badać drugiego delikwenta. Po skończonych badaniach, co trwało kilka godzin, oświadczyli nam, że do domu przyjdzie bumaga i w trzy dni mamy się stawić do komendy.
Bumaga przyszła szóstego marca do mnie i do jeszcze jednego kolegi, Bogusia. Dziewiątego marca udaliśmy się razem na Pragę, gdzie zakwaterowano nas w Forcie Śliwickiego. Tam przenocowaliśmy jedną noc na słomie, co nam się bardzo nie podobało. Dlatego następnego dnia zaraz po śniadaniu, widząc w bramie wartowników, uciekliśmy przez mur, a dalej przez pola, łąki i most do domu.
Po dwóch dniach dowiedzieliśmy się, że żandarmi już nas poszukują. Co było robić? Ponownie pożegnaliśmy rodziców i pieszo z powrotem udaliśmy się na Pragę. Jeszcze raz zgłosiliśmy swoje przybycie. Zdziwili się trochę, bo już mieli nas zanotowanych, ale nic nie powiedzieli. Znów spaliśmy na słomie, a w dzień wałęsaliśmy się po forcie, poznając nowych kolegów niedoli.
Dwunastego marca po obiedzie konwojent zaprowadził nas parami na dworzec kolejowy. Tam na bocznym torze stały wagony bydlęce. Ogromny czarny parowóz z wysokim kominem wypuszczał strużki pary z głośnym sykiem, a z góry uśmiechał się do nas zadowolony maszynista. Cały pociąg liczył kilkanaście wagonów, na ostatnim zaś była budka, zwana brekiem, w której siedział nieruchomo hamulcowy.
Podoficer podzielił nas na grupy, po dwudziestu czterech do każdego wagonu. Przy wsiadaniu do wagonów panowało zamieszanie. Wszyscy się przesiadali, bo każdy chciał jechać ze znajomymi. Ja jechałem z Bogusiem. Wagon miał dwa małe okna, niektóre zakratowane, i rozsuwane drzwi. Pośrodku znajdował się mały żelazny piecyk, opalany węglem, na który niektórzy koledzy mówili koza. W kącie stały dwa wiadra, jedno z węglem, drugie z wodą do picia. Na jednej ze ścian wisiała mała lampa naftowa z mocno okopconym szkłem, która trochę oświetlała wnętrze. Kiedy już wszystko było gotowe, parowóz zaczął syczeć, zagwizdał wesoło, a ja się przeżegnałem. W końcu pociąg ruszył w drogę. Dokąd — jeszcze nie wiedzieliśmy.
Ruszyliśmy w niewesołych nastrojach. Dopiero po jakimś czasie zaczęły się rozmowy, opowieści i żarty. Próbowaliśmy śpiewać, ale nie bardzo nam to wychodziło — brak było wspólnego repertuaru i lidera do zaśpiewu. Później dowcipy i gawędy towarzyszyły nam już przez całą drogę. Stara lokomotywa, pamiętająca chyba jeszcze czasy Aleksandra III, ciężko dysząc i prychając, ledwo dawała sobie radę z wagonami. Pociąg przystawał na każdej stacji, a niekiedy stał na bocznym torze dłuższy czas, aby przepuścić pociąg osobowy lub transport wojskowy. Parę razy zatrzymaliśmy się obok takiego eszelonu z innymi żołnierzami. Obserwowaliśmy się wtedy wzajemnie i wymienialiśmy jakieś uwagi, często niecenzuralne. Zdarzało się, że urządzaliśmy zawody w zapasach: oni wystawiali swojego siłacza, a my swojego. Wyniki tych walk były różne. Bardzo nas cieszyło, kiedy naszemu przedstawicielowi udawało się powalić przeciwnika.
Między nami było kilku rekrutów Żydów. Nie czuli się najlepiej w tej wspólnej niedoli. Po drodze zaczęli z czasem dezerterować. Jeden Żydek został już w Tłuszczu, a dwóch w Małkini, czego żaden z konwojentów nie zauważył. W miarę oddalania się od Białegostoku liczba tych dezerterów zaczęła się zwiększać. W Czarnej Wsi, mieszając się z pasażerami czekającymi na stacji na pociąg do Grodna, zostało ich sześciu.
W końcu ktoś oprócz nas musiał to zauważyć, bo w Grodnie plutonowy przy pomocy dwóch żołnierzy zebrał Żydów ze wszystkich wagonów i zamknął ich w jednym z zakratowanymi oknami. Teraz biedni rekruci żydowscy nie mogli nawet wyglądać przez okno, a na postoju pilnowało ich zawsze dwóch żołnierzy.
Im dalej na północ, tym robiło się zimniej. W żelaznym piecyku cały czas tlił się węgiel, ale ciepła dawał niewiele. Kiedy zapadła noc i skończył się olej w lampce, ułożyliśmy się w ubraniu, pokotem pod ścianą na brudnej podłodze i tak przespaliśmy noc bez żadnego przykrycia, aż nas obudził chłód. Piecyk zgasł. W brzuchu burczało i myśleliśmy o śniadaniu, ale z tym trzeba było poczekać jeszcze do następnej stacji.
Na ostatnim postoju przed Białymstokiem przewodnik wypłacił każdemu z nas po rublu na życie na całą drogę. Trochę prowiantu kupiliśmy już w Białymstoku, ale to na długo nie starczyło. Później musieliśmy dokupywać na stacjach, tylko że nie zawsze można było dostać to, czego potrzebowaliśmy. Tak było z chlebem, który przez całą drogę udało mi się kupić tylko pięć razy. Za to z gorącą wodą na herbatę nie było kłopotu, bo na każdej stacji przez całą dobę w dużym kotle znajdowała się gotowana woda zwana kipiatokiem. Gorzej było z cukrem do tej „herbaty”.
Przejechaliśmy Grodno, Wilno, Dyneburg i kiedy pociąg skierował się na północ było jasne, że jedziemy do Pietrogradu. Dalej był Psków, Pietrograd i okazało się, że to wcale nie jest cel naszej podróży. Przejechaliśmy przez rzekę Newę i w końcu dotarliśmy do granicy jakiegoś miasta, gdzie jeszcze pół dnia staliśmy na bocznym torze. Po przebyciu tysiąca albo i więcej kilometrów przez lasy, pola, łąki, rzeki, w nocy 24 marca wysiedliśmy głodni, zmęczeni podróżą, czarni od dymu z węglowego żelaznego piecyka, nie myci przez dwa tygodnie, na stacji miasta gubernialnego nad rzeką Vantaa — Helsingfors.
Podoficerowie ustawili nas w dwuszeregu i przeliczyli. Brakowało jednego. Przeliczyli jeszcze raz i stan się zgadzał. Ruszyliśmy ze wszystkimi naszymi bagażami, z kuferkami, tobołkami i walizkami w drogę. Okazało się, że musimy przejść przez całe miasto, bo naszym celem były koszary Aleksandrowskie w bazie Katajanokka.
Maszerowaliśmy środkiem ulicy zawalonej grubą warstwą śniegu i wyglądało to jak marsz na katorgę: na przedzie żołnierz z karabinem, a za nim szereg zesłańców potykających się co chwila ze zmęczenia i zapadających się w głębokich dołach po końskich kopytach. Kiedy w końcu dobrnęliśmy do bazy położonej na najbardziej wysuniętym krańcu miasta, okazało się, że koszary są pełne. Nasz przewodnik otrzymał nowy adres i ruszyliśmy z powrotem. Tam powtórzyła się ta sama historia. Zaprotestowaliśmy — zapadał zmrok, a my tego dnia jeszcze nic w ustach nie mieliśmy. Dostaliśmy po pajdzie czarnego razowca i wyruszyliśmy ponownie do bazy. Tam nasz podoficer pokłócił się z sierżantem i oświadczył stanowczo, że w poszukiwaniu innych koszar dalej po nocy krokiem się nie ruszy. Poukładaliśmy nasze bagaże na korytarzu pod ścianą i rozłożyliśmy się obok. Sen nas morzył. Jedni położyli się w przejściach, inni zaś na tobołkach i tak na podłodze zasnęliśmy. Następnego dnia nasz przewodnik poprowadził nas, znów bez śniadania, do koszar, gdzie stacjonował 3. pułk fiński. W tych koszarach było miejsce, gdyż przed kilkoma dniami część żołnierzy wyjechała na front. Tutaj nowy podoficer podzielił nas na cztery grupy, bo pułk ten liczył cztery baony. Ja zostałem przydzielony do trzeciego plutonu, trzeciej drużyny, trzeciej kompanii. Uznałem to za dobry znak.
Po śniadaniu, które składało się z kawałka czarnego żytniego chleba i herbaty, od razu przystąpiono do pierwszych ćwiczeń w koszarach. Ćwiczyliśmy we własnym obuwiu i cywilnych ubraniach. Na początku plutonowy pouczył nas, jak trzeba maszerować na komendę „krokiem marsz”. Pokazał, że należy zaczynać od lewej nogi i machać rękami od pasa aż do tylnego oporu. Maszerowaliśmy kolejno po izbie, a on korygował kroki i postawę. Trzeba przyznać, że pierwsze przemarsze niektórych spośród moich kolegów były godne politowania. Jeden z kolegów poruszał się jak panienka: lewa noga, lewa ręka, prawa noga, prawa ręka, co wzbudziło ogólną wesołość. Śmiał się nawet plutonowy. Inny znów sunął jak w polonezie. Boguś wykonał ćwiczenie bez zarzutu. Przyszła kolej na mnie. Przemaszerowałem przez izbę zgodnie z instrukcją. Nie było to dla nas trudne, bo przecież w szkole na gimnastyce przerabialiśmy takie ćwiczenie tylko na polską komendę. Plutonowy pochwalił mnie i unosząc do góry zaciśniętą pięść, powiedział: — Maładziec — ale z dalszych ćwiczeń bynajmniej mnie nie zwolnił. Moim kolegom powiedział zaś: — Patrzcie, tak właśnie trzeba maszerować.
Po krótkiej przerwie zaczął się wykład, podczas którego zapoznał nas ze zwierzchnikami. Najpierw wymienił wszystkich dowódców, a potem należało dać dobrą odpowiedź, kto jest dowódcą i szefem kompani, plutonowym i drużynowym. Trwało to do obiadu.
Kiedy skończył się ten „arcyciekawy” wykład, przyszedł kuchcik Szitow i zabrał czterech rekrutów. Każdy z nich przyniósł z kuchni w miedzianym naczyniu porcję jakiejś zupy dla sześciu rekrutów. Z tego baniaczka jedliśmy pożywienie drewnianymi, okrągłymi łyżkami z krótkim uchwytem. Na drugie danie była kasza okraszona słoniną, którą spożywaliśmy tymi samymi łyżkami. Po dwugodzinnym odpoczynku nastąpiły te same nudne ćwiczenia, aż do wieczora.
Po kolacji, składającej się z kawałka suchego razowca i cienkiej herbaty, zaczęliśmy się zastanawiać, gdzie w końcu będziemy spali po tej całej podróży i takich „ciekawych” ćwiczeniach. Wtedy przyszedł starszy podoficer, który sprawdził listę i podzielił nas na trzy grupy wyznaniowe. Po jednej stronie stanęli Żydzi, po drugiej muzułmanie, a największa grupa — chrześcijanie, czyli prawosławni, protestanci i katolicy, pośrodku. Na komendę „do modlitwy” stanęliśmy na baczność i prawosławni zaczęli odmawiać Otcze nasz. Pozostali milczeli, gdyż odbywało się to w innym obrządku i nie znaliśmy tych słów. Tak samo było przy śpiewaniu hymnu narodowego. Podoficer zmarszczył czoło i zapytał, dlaczego nie śpiewaliśmy Ojcze nasz i Boże, Caria chrani. Na to któryś z nas odpowiedział, że nie znamy słów i melodii. Niezmiernie go zdziwiło to, jak w ogóle można żyć bez znajomości takich ważnych pieśni. Potem oznajmił nam: — Koniec dziennych zajęć — i rozkazał: — A teraz kładźcie się spać. Tylko gdzie? Łóżek żadnych nie zauważyliśmy. Jedynie po obu stronach sali dwa piętrowe pomosty z sosnowych nieheblowanych desek. I znów położyliśmy się spać brudni, w ubraniach, w których chodziliśmy za dnia i w których ćwiczyliśmy. Leżeliśmy pokotem na tych gołych deskach, bez żadnego nakrycia i bez poduszki pod głowę. Leżeliśmy jak na marach i, jak to żołnierze, szybko posnęliśmy.
Następnego dnia wyfasowano nam mundury. Plutonowy zaprowadził nas do magazynu mundurowego, gdzie starszy mundurowy wydał każdemu szarawary, rubachę, skórzany pas z mosiężną sprzączką i czarną okrągłą czapkę bez daszka z trójkolorowym biało-czerwono-niebieskim znakiem. Do tego czarne, długie, skórzane buty. Ubrałem się w to wszystko i wtedy poczułem, że jestem już sołdatem rosyjskiej armii. Swoje ubranie zawinąłem w jeden pakunek, podpisałem imieniem i nazwiskiem, i zostawiłem na przechowanie w magazynie. Następnie plutonowy zaprowadził nas do kancelarii, gdzie wypłacono każdemu po trzy ruble i pięć kopiejek na bieliznę.
Z magazynu udaliśmy się na naszą salę, gdzie plutonowy uczył nas, jak się taki mundur nosi. Oświadczył, że mundur należy nosić zgodnie z regulaminem i żołnierz ma być „jeden w drugiego jak… jak… dwie kule karabinowe”. Na to Boguś mi szepnął, że woli kule śnieżne.
Następnego dnia o piątej rano obudził mnie i jeszcze kilku kolegów kuchcik Szitow i zaprowadził nas do kuchni, żebyśmy obierali kartofle na obiad.
Dzień żołnierski rozpoczął się od zapoznania z rodziną carską i ze strukturą pułku. Zaraz po tym nauka służby wewnętrznej. Pierwszy tydzień to były cały czas prace pomocnicze. O godzinie piątej pobudka i, albo praca w kuchni, albo mycie podłóg w sali, na korytarzu i w umywalni oraz czyszczenie munduru i pastowanie butów. W końcu śniadanie. Następnie ćwiczenia musztry: biegi, marsze, zwroty, chwyty bronią i temu podobne.
W następnych dniach przybywały nowe grupy rekrutów, przeważnie Czeczeńców i Tatarów. My cały czas trzymamy się razem z Bogusiem i jeszcze jednym Ukraińcem, Igorem, który śpi koło niego.
W drugim tygodniu wydano nam tornistry, omawiając sposób ich noszenia i pakowania oporządzenia. Następnie broń, ale bez amunicji — uczono tylko jej budowy. Od trzeciego tygodnia trwały nauka postawy strzeleckiej i strzelanie z broni sprężynowej. Z broni palnej strzelaliśmy dopiero po przysiędze. Później dwa tygodnie nauki fechtunku.
Zajęcia teoretyczne prowadził kapitan Tuskison. Omówił z nami ogólny przebieg służby. Uczył dyscypliny, tłumaczył, czym jest sztandar i szarża. Następnie przedstawił sposób pełnienia warty, zagadnienia kar dyscyplinarnych oraz składania próśb i skarg.
W końcu z podoficerami nastąpiło przygotowanie do przysięgi.
W późniejszym okresie doskonalono nabyte umiejętności.
W pułku istniała szkoła gramoty — nauka czytania i pisania dla analfabetów. My z Bogusiem, jako gimnazjaliści, pisać i czytać umieliśmy.
W czerwcu wypłacili nam żołd i poszliśmy z Bogusiem oraz Igorem w mundurach do Helsingfors, zrobić sobie zdjęcie pamiątkowe. Jakeśmy wracali, to patrzymy, a w kanale obok fortecy ktoś się szarpie w wodzie. Głęboko nie było, zaledwie metr wody. Skoczyliśmy i wyłowiliśmy go. Był to kapitan Tuskison, całkiem pijany. To się nam później opłaciło.
Zdjęcie wysłałem rodzicom do Warszawy.
Cały czas miałem nadzieję, że na front nie trafię, że wojna się skończy bez mojego w niej udziału, chociaż do życia żołnierskiego, a szczególnie do kolegów, szybko się przyzwyczaiłem.
Z Igorem, jak to w wojsku bywa, bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Zawsze trzymaliśmy się razem. Opowiedzieliśmy sobie wszystko o naszych domach, kolegach i wcześniejszych zajęciach. Igor pokazał nam fotografię swojej rodziny, które to zdjęcie wziął ze sobą. Miał bardzo ładną siostrę — Nadię.
Zdarzył się jednak wkrótce wypadek, który o mały włos nie skończył się katastrofą. Otóż pewnego razu, gdy Boguś siedział na stołówce, wszedł tam sierżant. Boguś go nie zauważył i nie powstał, aby powitać ukłonem. Sierżant wpadł na niego i zwymyślał go grubiańsko. Boguś nie pozostał dłużny i też coś odpowiedział. Rozwścieczony sierżant zawołał dyżurnego i kazał naszego kolegę wsadzić na trzy dni do aresztu.
Usłyszeliśmy krzyki na korytarzu i w jednej chwili już tam byliśmy. Postanowiliśmy nie pozwolić na wykonanie wyroku, ale przyszedł oficer i kazał nam wrócić do sal. Oświadczyliśmy, że nic z tego nie będzie, że nie pozwolimy koledze wyrządzić krzywdy. Wtedy dyżurny zawołał straż wojskową, złożoną z sześciu żołnierzy. Jeszcze raz kazano nam się rozejść i po odmowie z naszej strony, przypuszczono na nas szturm. Oficer dowodzący żołnierzami, widocznie jakiś ludzki człowiek, nie pozwolił tym razem na użycie, jak to mieli w zwyczaju w takich wypadkach, okutych żelazem kolb karabinowych i raz po raz wykrzykiwał:
— Ostrożnie, tylko nie kolbami, rękami ich brać!
Stawiliśmy opór, bo było nas dwa razy więcej. Wtedy oficer, który najwidoczniej chciał uniknąć grubszej awantury, zaprzestał ataku i tylko spisał protokół o naszym niegrzecznym zachowaniu.
Dzień ten skończył się spokojnie. Ale kiedy nazajutrz byliśmy właśnie przy posiłku, krzyki Bogusia wywołały nas na podwórze.
— Zamknęli mnie! — krzyczał przez okno.
Wypadliśmy na korytarz i zawołaliśmy do dyżurnego, by otworzył. Ale nie chciał.
Zaczęła się narada. Jak to u młodych, w naszych żyłach buzowała gorąca krew i nie rozumieliśmy, że przede wszystkim należało porozumieć się z dowódcą, paktowanie z którym być może doprowadziłoby do jakiegoś kompromisu. Ale myśmy tak nie rozumowali. Rozzuchwaleni wcześniejszymi utarczkami z władzą, postanowiliśmy wyłamać kratę do korytarza i oswobodzić kolegę siłą.
Uzbrojeni w drągi, stanęliśmy na korytarzu. Dyżurny patrzył na nas z uśmieszkiem i spokojnie palił fajkę.
— Otwórz! — zawołałem do niego.
— Kazano — odparł — zamknąłem.
— Otwórz — powtórzyliśmy — bo będziemy łamać kratę!
— A mnie co? Krata rzecz skarbowa, nie moja. Łamcie. Sami za to odpowiecie.
I najspokojniej w świecie dalej pykał fajkę. A do tego uśmiechał się ironicznie, widząc naszą daremną pracę przy kracie, która była solidna i w żaden sposób nie poddawała się naszemu naciskowi.
Otoczyliśmy znowu dyżurnego, żądając, aby otworzył. Wahał się, lecz, gdy zagroziliśmy, że przemocą odbierzemy mu klucze, ustąpił i otworzył. Zabawny był to widok. Przedstawiciel władzy, dyżurny z fajką w gębie, zakłopotany oglądał niezwykłe spustoszenie — wygięte sztaby i zamki. My staliśmy spoceni, triumfujący i rozśmieszeni zarazem tak łatwym zwycięstwem. Kolega był wolny, nie było tu nic do roboty, więc rozradowani w podskokach wyszliśmy na podwórze.
Dzień cały minął i nikt się nami nie interesował. Zdawać by się mogło, że o nas zapomniano. Władza nie zgłaszała się wcale, a gdy nadeszła godzina dziewiąta wieczorem, nikt nie zapędzał nas do sal. Pozostawiono nas w spokoju. To wywołało refleksję, czy nie jest to cisza przed burzą. Zebraliśmy się wszyscy w dużej sali, w naszym klubie, na naradę. Zdanie ogółu było takie, że władza będzie zmuszona coś przedsięwziąć, a że nic dobrego jej dotychczasowa bezczynność nie wróżyła, postanowiliśmy na wszelki wypadek nie rozchodzić się do sal i czekać w kupie na dalszy rozwój wypadków. Gdyśmy obradowali, usłyszeliśmy nagle trzask zamykanych drzwi — ktoś podkradł się i uwięził nas w klubie.
Niepokój zaczął narastać. Przez zakratowane okno nic nie było widać. Słyszeliśmy tylko jakieś szybkie ciężkie kroki na podwórzu. Po pewnym czasie do naszych uszu doleciał krzyk dyżurnego: „do klubu” i usłyszeliśmy liczne kroki zbliżające się do naszej sali. Drzwi otworzyły się z trzaskiem i do klubu pędem wpadło z dziesięciu żołnierzy z karabinami. Za nimi wszedł dyżurny w towarzystwie oficera dowodzącego żołnierzami.
— Który?! — zwrócił się do dyżurnego porucznik.
— Ten, ten, ten, ten — dyżurny pokazał na mnie, na Bogusia i jeszcze na dwóch innych.
— Wychodzić! — zażądał oficer.
— Chcemy się widzieć z dowódcą — odpowiedział rozzłoszczony Boguś. Rozpoczęła się krótka kłótnia. Koledzy nas poparli i zaczęli stawiać różne żądania.
— Nie będę wchodzić w żadne umowy — odparł porucznik, podnosząc głos — Jesteście żołnierzami, my jesteśmy władzą. Waszą rzeczą jest słuchać i być posłusznymi rozkazom władzy.
Widząc nasz dalszy opór, oficer wyraźnie się wściekł. Poczerwieniał na twarzy i zaczął kląć.
— Nie chcecie słuchać — zawołał. — Posłuchacie czego innego.
Wyjął pałasz i huknął na żołnierzy:
— Bijcie ich, riebiata! Cztoby dołgo pomnili!
Na to hasło rzucili się na nas jak wściekłe psy. Uciekliśmy pod ścianę, próbując odgrodzić się stołami i rzucając w nich stołkami, a gdy ich zabrakło, butami. Na chwilę się cofnęli, ale kiedy nasza „amunicja” się skończyła, ruszyli na nas z podniesionymi karabinami. Gołymi rękami obronić się nie mogliśmy. Jeszcze pierwszego ciosu udało mi się uniknąć, ale zaraz po tym dostałem w głowę okutą w żelazo kolbą i runąłem na ziemię. Po takim uderzeniu zupełnie nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Słyszałem jeszcze jakieś jęki, nie miałem pojęcia tylko, czy moje, czy innego kolegi i w końcu zemdlałem.
Co było dalej, dokładnie nie wiem. Kolega mi później opowiadał, że tylko dwóch z nas szesnastu pozostało do końca na nogach. Resztę powaliły ciosy żołdackich kolb. Potem wszystkich nas po kolei wyciągano z sali na podwórze. Kiedy ocknąłem się na chwilę, dwóch żołnierzy próbowało postawić mnie na nogi, ale przelewałem im się przez ręce. Po pewnym czasie przyszedłem trochę do przytomności, ale dalej nie bardzo wiedziałem, co się wokoło mnie dzieje. W końcu, kiedy już stałem na nogach, wyrwałem im się z rąk i wybiegłem na podwórze, gdzie wpadłem wprost na kilku żołnierzy i sierżanta. Chwycili mnie z łatwością, a pode mną nogi się ugięły i osunąłem się na nich bezwładny. W tym samym momencie dopadł mnie jeden z tych, którym przed chwilą się wyrwałem i uderzył kolbą karabinu. Krew znów mnie zalała. Oburzyło to widocznie podoficera. Zamroczony słyszałem jeszcze, jak krzyknął na mojego oprawcę: „Durak!” i kazał mu mnie podnieść.
Żołnierz widocznie się zawstydził. Próbował rękawem szynela obetrzeć mi krew z twarzy, ale rozmazał ją jeszcze bardziej, przez co wyglądałem jakby mnie na polu walki spomiędzy trupów wyciągnęli. Wreszcie udało mu się mnie dźwignąć, wziął mnie pod ramię i poprowadził za innymi.
Odprowadzono nas na inny oddział, skąd niedawno wywieziono starsze roczniki żołnierzy. Szedłem krokiem bardzo niepewnym, na wpół przytomny i w głowie mi szumiało. Słyszałem wokoło przekleństwa żołdaków popędzających moich kolegów, słyszałem ich jęki, ale mój żołnierz teraz zachowywał się grzecznie. Silnym ramieniem podtrzymywał mnie i powtarzał:
— Nu, pastriełczyk, spakojno idi — i ze współczuciem dodawał — Biednyj — osłab.
I wtedy nadszedł nasz kapitan, ten którego z fosy wyratowaliśmy. Popatrzył na mnie i rozkazał podoficerowi natychmiast wezwać doktora, zaprzestać awantury i zrobić porządek.
Zabrano mnie do lazaretu, gdzie już zastałem kolegę, leżącego półprzytomnie.
— Co z tobą? — zapytałem.
— Ach, to ty! — z jękiem odpowiedział mi kolega, który na twarzy miał kompres i poznał mnie po głosie. — Jeden z tych bandytów tak poczęstował mnie kolbą, że ledwie dyszę. A co z tobą? Widziałem, że na początku też nieźle oberwałeś.
— Dwa razy dostałem, na szczęście nic mi nie połamali — odpowiedziałem. — Ale okrwawili mnie jak nieboskie stworzenie. Dotąd mi krew cieknie. Musimy ładnie wyglądać! Cholera! — zacząłem kląć po polsku. — Żebyśmy choć mieli się czym bronić, żeby choć porządna jakaś pałka w garści była. A my butami! — dusiła mnie bezsilna złość tak, że ledwo mogłem oddychać.
Po chwili przyszedł sierżant i drżący jak liść osikowy doktor. Przyszli obejrzeć, czy nie mamy jakichś poważniejszych ran wymagających opatrunku.
— Co panu? — zapytał doktor, świecąc mi latarką w oczy. — Cały pan we krwi.
— Idźcie do diabła! — ledwo z siebie wydusiłem, bo gorycz podeptanej godności osobistej na ich widok dławiła mnie w gardle.
— Precz! precz! — zawołał kolega, nagle wyprostowując się groźnie, a był to potężny mężczyzna. — Jeszcze przyszli popatrzeć, czy nas dobrze pobili!
Doktor wyszedł śpiesznie i słyszałem, jak kontynuował obchód, badając resztę kolegów. Dochodziły do nas ich podniesione, zirytowane głosy. W końcu zapadła cisza.
Nazajutrz Boguś powrócił do nas i jak gdyby nigdy nic odbyły się normalne zajęcia. I tylko my trzej domyślaliśmy się, dzięki czyjej to było interwencji.
Dopiero wówczas mogliśmy obejrzeć się wzajemnie i zobaczyć, jak strasznie byliśmy zmaltretowani. Okrwawieni, opuchnięci, potłuczeni, z płonącymi od gorączki oczami wyglądaliśmy jak świeżo przetransportowani z placu boju żołnierze.
Tak się skończył ten nasz bunt.
W sierpniu 1914 roku rozpoczęły się działania wojenne w Europie. Baliśmy się, że nas tam wyślą, ale w garnizonie musieli zostać żołnierze i posłali tylko tych ze starszych roczników, już wyszkolonych.
Wtedy odbyła się przysięga: Bogu, Imperatorowi i wszystkim przełożonym — po której staliśmy się prawdziwymi żołnierzami. Rozpoczęliśmy służbę wartowniczą i szkolenie z ostrą amunicją.
I tak na nudnym żołnierskim życiu przeszły nam trzy lata. Kobiety żadnej przez te trzy lata nie widziałem, chociaż przychodziły pod koszary różne lafiryndy. Ale strach był przed chorobą i żal pieniędzy. I tak na marzeniach mijał pusty czas. Czasami wyciągałem po kryjomu Igorowi zdjęcie, żeby popatrzeć na Nadię.
W marcu 1917 roku zaszły wielkie zmiany, o których my z początku nic nie wiedzieliśmy. 30 marca marynarze aresztowali pułkownika Ahwerdiana, który był ormiańskim szlachcicem i naszego kapitana. Wtedy dowiedziałem się, że car abdykował i w ten sposób przestałem być carskim żołnierzem.
Następne miesiące to był okres zamieszania i niepewności. Dyscyplina poszła w kąt i czekaliśmy na jakieś wydarzenie. Na jakie — nie mieliśmy pojęcia. Szwendaliśmy się po korytarzach i po placu. Pomiędzy rzadko przeprowadzanymi ćwiczeniami graliśmy w szaszki, makao, oczko, duraka. Oczywiście na zapałki, nie na pieniądze, bo ich nie mieliśmy. Powszechną zabawą był dupniak. Wymyśliliśmy też zabawę — droczku, konkurs, kto pierwszy…
W końcu 6 grudnia rząd fiński ogłosił niepodległość.
W następnym tygodniu zebrano nas wszystkich na placu fortecy, gdzie oznajmiono nam, że nasz pułk został rozformowany i jesteśmy zwolnieni do domu.
Radości nie było końca i od razu, tak jak staliśmy, chcieliśmy udać się w drogę.
— Mundury lepiej zostawcie — poradził wtedy sierżant.
Okazało się, że władzę w Rosji przejęli bolszewicy i nie jesteśmy już armią rosyjską. Dowiedzieliśmy się też, że Ukraina ogłosiła autonomię, z czego Igor bardzo się ucieszył.
Pobraliśmy z magazynu nasze cywilne ubrania i w pół godziny byliśmy już na dworcu w Helsingfors.
Igor prosił nas, by jechać do niego, do Korostenia. Ja się wahałem, do domu mnie ciągnęło, ale po głowie chodził mi obrazek Nadii.
Rodziców nie widziałem prawie cztery lata, ale takiej ładnej dziewczyny też.