Res severa verum gaudium
On revient toujorus a’ ses premiers amours
[…] molom na pokarm albo na trąbki do apteki […]
Jednak mam tę nadzieję, że przedsię za laty Nie będą moje czułe nocy bez zapłaty; A co mi za żywota ujmie czas dzisiejszy
To po śmierci nagrodzi z lichwą wiek późniejszy
I opatrzył to dawno syn pięknej Latony
Że moich kości popiół nie będzie wzgardzony
Zima była
Śniegowe łachy gdzieniegdzie w szare błoto się zamieniły (teraz nocnym przymrozkiem ścięte), dochodząc do dworu na kształt litery L zbudowanego.
Stanisław dopiero co oczy otworzył i nie miał ochoty przyjemnego snu nagłym poruszeniem przeganiać — wolał o Ewuni myśleć, co już dawno serce jego w jasyr wzięła.
Trzy lata wcześniej pielgrzymkę do Jasnej Góry przedsięwziął. Widząc dwór niewielki, który zdał się szlacheckim siedliskiem, swoich ludzi podniesioną ręką wstrzymał i strumień przekroczywszy, znalazł się na placu zewsząd wysmukłymi modrzewiami otoczonym. Na placu onym nikogo nie było, jeno żuraw przy studni skrzypiał żałośnie.
Gospodyni zadość czyniąc, zaczął pułkownik o swoim studiowaniu rozprawiać:
— We Florencyjej nauki pobierałem i zda mi się to miasto od innych piękniejsze. Latem takie słońce tam świeci, że wszystko złocistego koloru nabiera, a kiedy wieczorne cienie na baptysterium się kładą, nic cudowniejszego we świecie nie ma. Wszystkie pałace i domy są z kamienia pobudowane, który miejscowi księżycowym zowią.
Przerwał, bo służka pół kurczaka na cynowym półmisku wniosła i wtedy do izby panna Ewunia weszła. Wrócił Centkowski na ławę, w zdumione milczenie zapadając. Zdało mu się, że niewiasty bałamucić umie, ale przy Ewie pustka mu nastała i języka w gębie zapomniał.
Była młoda Kuźnicka szlachcianką przeciętną — tylko zaamorowany mógł na nią przez różowe szkiełko spoglądać. Wzrostu w sam raz, włosy krótkie, dla wygody w niewielką kitkę spięte, oczy miała jakby uśmiechające się, nosek prosty, nieco w dół opadający i usta jak koral czerwone. Kształtem przypominała posąg Wenus italskiej, który się spod dłuta Canovy wyłonił. Dla pełnego panny obrazu trzeba jeszcze i to powiedzieć, że wyglądała Ewa jak dziewczyna przez Murilla na płótnie przedstawiona.
Rodzina Kuźnickich to ród prastary z Litwy się wywodzący; dziadek panienki Jasnej Góry przed Szwedami bronił, a na stare lata spory okolicznych mieszkańców rozstrzygał. Ojciec Ewę odumarł, gdy ta jeszcze pacholęciem była i pani Teresa oddała się pod opiekę sąsiada, dobrodzieja Antoniego, co dzieci szczególnie umiłował.
Poczuł się Stanisław jak owa dziewica, którą na płótnie wyobrażoną w królewskiej siedzibie oglądał. Dziewica ona broniła się przed Amorem, co w jej łono pierzastą strzałą godzi. Zdało się, że on jest tą dziewicą, a Kuźnicka strzałą, jeno Amora nigdzie dostrzec nie mógł. Panna słowem się do niego nie ozwała, ale wiedział pułkownik, że od teraz Ewunia jego rozum całkowicie wypełniać będzie.
Pustkę w głowie zapełniając, całkiem niepolitycznie rzekł:
— Włoch, u któregom mieszkanie miał znacznym rzemieślnikiem był i trzymał piekarnię, okolicznych mieszkańców w chleb zaopatrując. Córka jego, Bianka czternastoletnia, trochę mi w głowie zakręciła. Kiedym do domu przyjechał majordomus mój, Kurasiewicz, od razu jakoweś panny raić zaczął i uwagę na Basię Czajkowską zwrócił. Barbara nauki w domu pobierała. Ale, że panna nie była lotnym rozumem obdarzona, to mogłem do niej wszystko mówić, nawet vou le vou couche avec moi ce soir.
— Masz to żonkę jakowąś i dzieciska?
— Jeszczem takiej krasawicy jak waćpani córka nie spotkał…
Z czasem wszystko przemija, z czasem bieżą lata
Z czasem państw koniec idzie, z czasem tego świata
Za czasem stawa dowcip i rozum niszczeje
Z czasem gładkość, uroda, uzdatność wiotczeje
Z czasem noc dniowi dzień zaś nocy ustępuje
Czasowi zgoła wszystko na świecie hołduje
Szczyra miłość, ku tobie, Ewo, me kochanie,
Wszystkim czasom na despekt nigdy nie ustanie…
Następnego dnia obudził się jeszcze przed świtaniem i do stajni poszedł. Na horyzoncie różowieć zaczęło, a nad polami poranne mgły się snuły. Konia za budynek wyprowadził i przez podwórko przechodząc, dostrzegł postać biało ubraną, która tłoczące się kury karmi. Ewa też Stanisława dostrzegła i błotne kałuże omijając, na pola wyszła.
Uświadomił sobie Centkowski, że nie wypada jak złodziej gościnny dom opuszczać i kilka metrów przed dziewczyną wierzchowca osadził:
— Ja… bez „do widzenia” wyjeżdżać nie chciałem…
Ewa nic nie rzekła, jeno w pociągłą twarz patrzyła. Zmitygowany Stanisław nieogolony policzek potarł:
— No. To waszmościanka matce moje ukłony przekaż i za gościnę podziękuj.
Jego słowa zdały się do młodej szlachcianki nie dotrzeć:
— To mi jeno powiesz?
Pomyślał Chudy Rycerz, że okazja jest odpowiednia, coby afekta swoje ujawnić. Milczał chwilę, jakby właściwych słów szukając:
— Ja ciebie… Jakiem cię tylko zoczył…
— Co?
— Ja cię, waćpanna … miłuję…
Uklęknął pułkownik i rudą czuprynę do ewinych kolan przycisnął. Potem w cudowną twarz spojrzał:
— Będziesz li na mnie czekała?
Ewa długo patrzyła, jak koń z JEJ pułkownikiem we mgle się rozpływa…
NOTABENE
Możesz mi wszelaki Czytelniku zawierzyć, że z głębi duszy chciałem, aby księga ta, jako dzieło rozumu, była najpiękniejsza, najweselsza, i tak trafnie ułożona, jako sobie tylko wystawić można.
Zdaję sobie sprawę, że losy pułkownika Centkowskiego Czytelnicy różnie odbierać będą. Jeden, krytycznie nastawiony, wysiłku umysłowego nie przykładając, sąd jednoznaczny wyda, jakoby słowa tutaj pomieszczone całkiem wartości pozbawione są i nazwie je emanacją grafomańskich zapędów. Drugi będzie w nich widział dzieło nie całkiem oryginalne, tylko kompilację Trylogii, Krzyżaków i d ’Artanianów. Inny, osobliwie ten, z którym nauki pobierałem, powie, że tego się po mnie spodziewał.
Chciałbym, aby ludzie inteligentni, tacy jak Tomasz J. i „Artul” ze stolicy Dolnego Śląska, tudzież inni, których z nazwiska nie wymienię, prawidłowo meandry mojego przyciężkiego dowcipu odczytali i odgadli, dlaczego giermka pana Stanisława, Chudym Rycerzem nazywanego mianem Staśka Paczki ochrzciłem zaś pułkownikowego konia Różynkiem, i o kim pisarz myślał, „Michał Serwatka” pisząc.
Słowami Cervantesa się posługując, pragnę zaznaczyć, że dbałem, aby powieść moja toczyła się kształtownie, aby słowa były właściwe, przystojne i dobrze osadzone, a pięknobrzmiące okresy przejrzyście moje myśli odbijały. Chciałem, by melancholik roześmiał się, trzpiot jeszcze bardziej poweselał, a człek stateczny książki tej w pogardzie nie miał. A przede wszystkim nie chciałem umysłu czytelnika myśleniem zbytnim absorbować, aby dzieje Stanisława Centkowskiego do niepotrzebnych rozważań nie skłaniały, a jedynie rozrywką były. Dbałem też, żeby czytelnicy, na których opinii wielce mi zależy, z przyjemnością pewne ustępy czytali, bo ci, o których myślę, nieco imaginację uruchomiwszy, z pewnością jakąś prawdę odkryją.
Zechciejcie mnie zatem ekskulpować z tego, co na pierwszy wzgląd wydać się może nieporadnością i brakiem logiki. Wiedzcie bowiem, że wszystko dla Waszej uciechy jest obrócone.
Literackie autorytety według tego samego klucza tworzyły. Taki Sienkiewicz na przykład: na tle wojny polsko-krzyżackiej opisał miłość Zbyszka do Danuśki. Na tle potopu miłość Kmicica do Oleńki. Michała Wołodyjowskiego i Basię opisał w scenerii wojny polsko-tureckiej. Mając za tło kozacki bunt, przedstawił Skrzetuskiego i Helenę. Nie starczyło mu konceptu na postać koloryt nadającą i Zagłobą całą Trylogię obdzielił. Są też postaci zdecydowanie negatywne, akcję „popychające i gmatwające”: Azja, Bohun, Bogusław… Sienkiewicz jest wielki. Jemu wolno tak pisać. A jak ktoś nazywa się Kwarciak?
MARII PROFESOR NASIŃSKIEJ
EMERYTOWANEMU NAUCZYCIELOWI
LITERATURY POLSKIEJ
LICEUM IM. JULIUSZA SŁOWACKIEGO
W CZĘSTOCHOWIE
Będąc upewniony o dobrym przyjęciu i honorze, który wyświadcza Pani wszystkim rodzajom ksiąg, i o faworze okazywanym sztukom pięknym, osobliwie tym, co przez szlachectwo sobie przyrodzone, nie zniżają się do usług i gustu pospólstwa, umyśliłem podać do powszechnej wiedzy ”Nad Wisłą i Dunajem” pod auspicjami Najjaśniejszego Pani Profesor Imienia. Z czcią, którą Waszej Dostojności winieniem, jako że słów odpowiednich nie znajduję, za radą Michała Serwatki idąc, proszę i błagam, abyś poroniony płód mój pod swoje poruczeństwo i opiekę przyjąć raczyła. Dzięki nim, pozbawiony wspaniałego stroju, poloru i erudycji, w które odziane bywają dzieła przez ludzi uczonych złożone, ośmieli się stanąć przed obliczem tych, co poza granice własnej nieświadomości wychodząc, mają zwyczaj surowie sądzić trudy innych, a takoż je potępiać.
Księgę oną ośmielam się Pani ofiarować, która, Deo gratia, z miłością w mowie ojczystej mnie edukowała i chocia fatum okrutne sprawić może, że oczy Twoje nigdy na nią nie spojrzą, wykazałbym niewdzięczność, gdybym nie wspomniał Osoby, która mi pokazała, że język swój mam.
W niniejszej opowieści wykorzystałem fragmenty utworów odrodzenia, baroku i późniejsze, a przede wszystkim dzieło Benedykta Chmielowskiego (Nowe Ateny) i Jędrzeja Kitowicza (Opis Obyczajów). Pomocą były mi Pamiętniki Jana Chryzostoma Paska, listy Jana Trzeciego i praca Żeleńskiego-Boya „Marysieńka Sobieska”.
Dziękuję wszystkim, którzy przyczynili się do powstania tej rzeczy. Dziękuję koleżankom i kolegom z klasy IV b (matura 1980) liceum im. Juliusza Słowackiego w Częstochowie za to, że dane mi było dorastać w Ich towarzystwie. Szczególne podziękowania składam Ewie Gajda (wtedy Kuźnickiej) i Stanisławowi Centkowskiemu, bo ich nazwiska posłużyły mi do nazwania głównych bohaterów. Dziękuję Rysiowi Zajączkowskiemu, Grześkowi Motylowi (ojcu Cyrylowi) oraz najbliższym, którzy tolerowali moje przesiadywanie przy komputerze.
Kiedy nieobudzony całkiem leżał Stanisław w pościeli, drzwi otworzyły się z wolna i w tak uczynionej szparze ukazała się wąsata twarz Jacentego Kurasiewicza zwanego Kurasiem, któremu ciężkie terminy kazały się nająć na służbę innym.
Eo modo służył Jacenty Centkowskiemu jak Soroka Kmicicowi. Dziwna to była para, bo Stanisław o odzienie nie dbał i jego szczupłość każdego intrygowała, a Kurasiewicz wyglądał jak cudaczny gallus i dźwigał olbrzymi brzuch, z nadużywania piwa powstały.
— Wstawaj, waszmość… Tylko patrzeć twoich kompanionów.
Centkowski wiedział, że to nie prawda, bo nikt nie rusza z Warszawy przed pierwszym pianiem, chyba że jakowiś wojennicy albo złoczyńcy.
— Wstawaj waszmość, wstawaj… Dopilnować musisz czy komnaty dobrze przygotowane.
Centkowski na rzeźbione krzesło opadł i w belkowany sufit się zapatrzył. Zdało się, że śni jeszcze i słyszy perły z ust Ewy spadające. Westchnął, pięścią rąbnął i stękając, podniósł się ze skórzanego siedziska:
— Golenie.
Jacenty powiedział „no”, obrócił się na pięcie i po chwili do izby wrócił, trzymając w rękach cynową misę, białą szmatę, pędzel i brzytwę:
— Waść jesteś chudy i na dodatek ryży. Żadna panna nie będzie miała do ciebie afektu, bo twoja gęba wygląda, jakby kto szpigle w gówno powtykał. Matuś moja, zanim do krzty schamiała, zawsze burzyła się niepomiernie, kiedym pyska równego nie miał.
Oczekując przyjaciół, zjadł Centkowski kapłona i do lutni się przytulił:
Gdy nadejdą dni szczęśliwe,
Posiwiałe, acz radosne,
Wtedy wspomnę sobie cicho,
Tę mą najprawdziwszą wiosnę.
Twoje usta całowałem,
Miłowałem ciebie skrycie,
Tyś jest całe moje życie,
Ja tak bardzo cię kochałem
Nie miał ochoty na nic. Wziął się do szabli i ciął knot niezapalonej świecy. Potem modlił się do Przeczystej Panienki i o swoim gospodarstwie dumał.
Nie pomyśl sobie Czytelniku, że pan Centkowski to chudy wymoczek, co wzdycha do białogłowy jakowej, gra na instrumencie i nie chce się golić. Robił on szablą niespotykanie dzielnie, a chudość jeszcze mu w tym pomagała, bo każden, kto się z nim potykał, pierwej patrzył na pałąkowatość swojego adwersarza, dziwując się temu workowi z kośćmi i myślał o łatwej z nim przeprawie, a kiedy przyjść miało opamiętanie, za późno było, bo rycerz takowy we krwi leżał. Kuraś z dumą opowiadał, że pułkownik robi szablą ekstraordynaryjnie i macha nią tak, że widać tylko dekapitowane ciała, ale samego cięcia, dla jego prędkości zobaczyć nie sposób. Centkowski wojennikiem był srogim i wiele na Ukrainie dokazywał — mógłby z Małym Rycerzem w konkury iść, gdyby ten ziemskiego padołu w panaketlingowym towarzystwie nie opuścił.
Pierwszy gość, pan Jaśkiewicz herbu Czoło, przybył, gdy słońce chyliło się do upadku. Zacny ten człek, mimo że jego przodki wojowały pod Jagiełłą, nie był człowiekiem militarnym i obracał się wśród łyków, trzymając w mieście stołecznym aptekę z zamorskimi towarami. Ożenił się z córką swojego subiekta — Grażką — panną wielce nadobną i rozumną. Na każdym kroku podkreślał swoje urodzenie, wszędzie zabierając przygłupiego Wojtka — włościańskie pacholę tępo wpatrzone w swojego pana i śliniące się na widok Jaśkiewiczowej.
Po nim przyjechał Piotr Stolarski, człek rozumny, ale raptus i w gębie okrutny. Zjawili się bracia Śliwakowscy, w bojach zaprawieni i respektu wobec dam nieczujący. Przybyli razem z Zajączkiem, który był wysoki i dziobaty — ślady ospy szpeciły jego pociągłą twarz. Cielęce oczy nie zdradzały tęgiej głowy, a szczególnie znajomości wszystkich luterańskich herezji, z którymi dobrodziej ile sił wojował.
Towarzysze, otrzepawszy śnieg z butów, zasiedli przy dębowym stole i z rozkoszą wychylali puchary gorącym winem napełnione.
Zajączkowski, który żołnierką się brzydził, a na widok szabli krzyczał „apage satanas”, rozmowę na sprawy polityczne nakierował. Chciał się dowiedzieć o Porcie, co nie tylko Rzplitej zagraża, ale i całemu chrześcijaństwu swoim plugastwem despekt czyni:
— Pohańce też w Jedynego Boga wierzą, tylko Mu imię nadali. I to jest winą Turczynów, że mianują Go Allachem, a z Mahometa kogoś jak sanctus Petrus zrobili. Nie za Boga trzeba ich karać, bo to pewno ten sam Bóg, tylko za to, jak go czczą.
— Prawdę rzecze — powiedział Jaśkiewicz — Po chrześcijańsku to ja Tatarów miłuję, ale łby buńczuczne ścinać trzeba, bo poganie, osobliwie sułtana poddani, źle wierzą.
Wino we łbach zaszumiało i biesiadnicy trochę dla facecyi postanowili, że w polu, przed zadaniem śmierci jakiemu Tatarzynowi, zwrócą się do niego słowami: „kocham cię”.
Kwarciakowski spostrzegłszy lutnię o ścianę opartą, podał ją pułkownikowi. Zaraz podniósł się krzyk, kiedy Centkowski usta otworzył i o szerokim stepie zanucił.
— O miłowaniu śpiewaj! — Ryknęło towarzystwo.
Stanisław w belkowany sufit popatrzył, a potem z czułością i wielką atencją lutni się przyjrzał:
Tysiąckroć, moja bohaterko cudna,
Chcę z tobą stałe zawierać przymierze
I spisać naszę mowę na papierze,
I ty do tego nie dasz się być trudna.
Karmię frasunkiem miłość i myśleniem,
Myśl zaś pamięcią i pożądliwością.
Żądzę nadzieją karmię i gładkością,
Nadzieję bajką i próżnym błądzeniem.
Im więcej panowie o amorach rozprawiali, tym bardziej zdawało się pułkownikowi, że zgromadzeni jaja sobie z niego czynią.
— Wiedzcie waćpanowie, że żarty niewybredne z człeka, którego strzała Amora dosięgła, szlachetnie urodzonym nie przystoją. — Powiedział dobrodziej. — Ze mnie sobie asanowie dworujcie, bom za młodych lat sukienkę duchowną przyodział, a nie z pułkownika, któren temu nie winien, że Kupido na niego parol zagiął i każde pierdnięcie mu się z ukochaną kojarzy…
Chudy Rycerz tęgo z kufla pociągnął, zawadiacko wąsy otarł i w lirę uderzył:
Daj czegoć nie ubędzie, byś najwięcej dała;
Daj, czego dawać potym próżno będziesz chciała
Kiedy zmarski twarz zorzą, a gładkie zwierciadło
Okaże to na oko, że cię siła spadło
Już tam służyć nie będą te pieszczone słowa:
„Stachniczku, duszo moja!” —
rychlej: ”bądź mi zdrowa
Maryja, łaski pełna!” — a w ręku pacierze
Na jakie przy kościele baba pieniądz bierze.
Piotr Stolarski głosu nie zabierał, bo nic go nie obchodziły bisurmańskie raye ani łamiące serca amory. Dopiero kiedy o Turczynach jęła się rozprawa, imć Stolarski ożywił się nieco i powiedział, jakoby Najjaśniejszy Pan powinien wyprawę przedsięwziąć, bo grzechem wobec Rzeczypospolitej byłoby takich rycerzy jak choćby pan Centkowski zmarnowanie.
Śliwakowski oddał naturze, co w niego włożyła. Jeszcze nie usiadł na drewnianej ławie, kiedy drzwi otworzyły się z hukiem i stanął w nich młody szlachcic. Człowiek ten był niewielkiej postury, a z twarzy przypominał wystraszoną mysz.
— Który z waszmościów to pułkownik Centkowski?
Stanisław podniósł się z ławy i rękę za pas włożył.
— Miałem dla waćpana od samego króla list zapowiedni, ale jego miłość list podarł i prosi, abyś się jutro przed jego obliczem stawił, a potem zaszczyt mu uczynił i obiad z nim jeść zechciał.
Panastanisławowi kompanioni przestali o amorach rozmawiać, jeno z podziwem na Centkowskiego patrzyli. Wiedzieli, że ich gospodarz jest z królem w wielkiej komitywie, ale nie przypuszczali, że go monarcha do stołu we własnym pałacu dopuści.
Pułkownik chciał przyjaciół zatrzymać, mówiąc, że ma dla nich izby gotowe, ale oni wymawiali się po kolei, bo to apteki musieli pilnować albo synów w swawoli ukrócić. Dobrodziej Zajączkowski powiedział, że ma w Warszawie akuratną gospodę i to za pecuniae canissimae.
Zostawszy sam, myślał Stanisław, jakie terminy na Rzeczpospolitą przyszły, że król własnoręcznie list mu pisał. No, ale to chyba nic poważnego, skoro stary wojennik obiadać z nim chce…
Kiedy wszyscy z Milanowa wyjechali, cicho się zrobiło i nawet psy ujadać przestały. Centkowski spojrzał tam, gdzie się aleja zaczyna. Zdał sobie sprawę z własnej samotności — wiedział, że wchodząc do bawialni, nie zobaczy żony, pracowicie przy wygasłym kominku wyszywającej. Całym sercem pragnął osobistego szczęścia i wydawało mu się, że tylko u boku Ewuni je znajdzie. Ona była jego pierwszą miłością i jakoś nie umiał sobie cielesnych uciech ze swoją wybranką przedstawić.
Biały jest polerowny alabastr z Karrary,
Białe mleko przysłane w sitowiu z koszary,
Biały łabęć i białym okrywa się piórem,
Biała perła nieczęstym zażywana sznurem,
Biały śnieg świeżo spadły, nogą nie deptany,
Biały kwiat lilijowy za świeża zerwany,
Ale bielsza mej panny płeć twarzy i szyje
Niż marmur, mleko, łabęć, perła, śnieg, lilije.
O tej porze noc pełna nie zdołała dłoni nad mazowieckimi płaszczyznami rozciągnąć. Gdzieniegdzie tropy zająca widać było i odciski raciczek ptasich. Okrągły księżyc na niebie wisiał, srebrzystym blaskiem otulając gałęzie i owe ślady, co dowodnie pokazywały, że przyroda jeno na chwilę przysnęła. Między drzewami bezruch panował i mimo mrozu nawet ciepło było. Dopiero tam, gdzie zagajnik gwałtownie się kończy i zaczynają pola do rzeki dochodzące, można było wyczuć igiełki w policzki wbijane i posłyszeć jak gałęzie ocierają się nerwowo. Gdyby w tym krajobrazie spóźniony wędrowiec się pojawił, to byłby dysonansem, całą rzeczywistość do konkretnej godziny sprowadzając. Przyroda odpoczywała, całodziennym znojem zmęczona i nabierała sił do walki o zimy zatrzymanie.
Pałac w Wilanowie to była letnia siedziba i aż dziw brał, że miłościwy pan, teraz kiedy śniegi leżały, w tym gmachu rezyduje. Centkowski dziarsko na żwirowany podjazd wyskoczył i przedstawił się żołnierzowi przy dębowych drzwiach stojącemu. Lokaj powiedział coś do halabardnika, a ten pchnął podwójne wrota, skłonił się i Stanisława do środka wpuścił.
Na odgłos drzwi skrzypiących król rudą wydrę karmazynowym butem odsunął:
— Zechciej mi wybaczyć, bom nie spodziewał się teraz twojej wizyty i nie oddaliłem zwierzęcia. Straszewski mi one u Jana Chryzostoma wyprosił… Słyszałem, że amorowe terminy na cię przyszły. O tym nam teraz rozprawiać, bo przed posiłkiem nie godzi się innymi sprawami głowy zaprzątać… Zadanie dla waćpana mam i tuszę, że nie odmówisz, bo to prośba, nie ordynek.
Po obiedzie Chudego Rycerza konfidencjonalnie pod ramię ujął i do gabinetu zaprowadził:
— Wiesz asan, że amor patriae zawsze u mnie pierwej szedł, niż amor duszki mojej jedynej. I nawet jak by mi przyszło dla ratowania ojczyzny z królową się rozstać, to bez zastanowienia bym to uczynił, bo nie zrobili ze mnie króla malowanego.
Waszmość też ojczyznę nad osobiste szczęście przedkładasz. Choćbym ci kazał do kaczek strzelać albo lunę nawiedzić, to byś nawet mrugnął. Tedy proszę, żebyś fortalicją jedną zawiadywał, bo kawaler militarny, co tam z mojego rozkazania siedzi z deputacją na Krym poszedł. To ci mogę obiecać, że dłużej niż pół roku nie będziesz i choćby ten oficyjer nie zdążył, ja innego poślę, żeby waści zluzował.
Wiem, że lata masz, które cię do związku z kobietą predestynują. Zważ tylko, że oddalenie od serdecznego medykamentu uczucia silniejszymi czyni. Nie przeczę, że jejmościanka Kuźnicka moim planom kontra. Jak ją naprawdę miłujesz, to choćbym ci kazał sto lat na Dzikich Polach siedzieć, miłość twoja okrzepnie i całkiem inaczej na przyszłość spojrzysz. Mógłbym cię przecie ordynować i nijakiego wyboru byś nie miał.
Tylko zanim na Ukrainę pojedziesz, musisz do Milanowa przyjechać, bo siurpryzę przygotowałem, która twojemu sercu miła będzie.
Nie w smak było Chudemu Rycerzowi królewskie rozkazanie. Mógł sobie Jan Trzeci mówić, że to prośba i że odmowę dopuszcza, jednak monarsze nie lza veto stawiać. Świat się Centkowskiemu zawalił i mur niedalekiej przyszłości pękać zaczął. Miał Stanisław nadzieję, że następne Gody jako małżonek przeżyje i rychle ojcem zostanie, a teraz wszystkie plany ad calendas graecas odłożyć musiał.
Odebrawszy rozkaz objęcia kresowego gródka, zaczął się do wyjazdu gotowić. Początkowo zamierzał zabrać Kurasiewicza, ale po namyśle postanowił szlachetkę nad Wisłą zostawić; miał szaraczek na Mazowszu ważniejszą rolę do spełnienia, bo Centkowski zamiarował mu wszelkie plenipotencje dać.
Jacenty wybrał najcudaczniejszy strój, włożył do skrzyni francuską perukę, jedwabne pantalony i woreczek mąki. Zapakował jubkę borsuczym futrem podszytą, czapkę z piórem i gliniany bukłak na rzemiennym pasku. Już miał szablę wybierać, co ją w pole chciał nosić, gdy go pułkownik do bawialni zawołał i tam, w stół patrząc, rzekł:
— Wiesz, stary druhu, że król mnie do objęcia placówki wyznaczył. Jadę, bo salus rei publice suprema lex. Postanowiłem, że we dworze zostaniesz i gospodarzyć będziesz jakby wszystko twoje było. Jeszczem jedno zadanie dla cię przewidział i, tuszę, prośbę moją wypełnisz. Otóż jak w stanicy zamieszkam, waćpan, panie Kurasiewicz, będziesz miał na Ewę baczenie… Służbę u króla odprawiwszy, chcę ją tutaj, jako prawowitą przed Bogiem małżonkę osadzić…
Kurasiewicz tylko „uhm” powiedział i nie zmieniwszy miny, do komnaty wrócił.
Nie, żeby się buntował, tylko nie w smak mu było Centkowskiego na kraniec świata wyprawiać. Zdawało mu się, że jest panastanisławowym spritui moventi i gdyby nie on, to Chudy Rycerz z kretesem by przepadł.
Następnego dnia pułkownik do Tomasza pojechał.
Dom Jaśkiewicza był od ulicy lekko oddalony, oddzielony od niej bramą żelazną, dziedziniec niewielki zamykającą, na którym okrągłe zydle stały.
Centkowski, pierwszy raz owo miejsce oglądając, nie bez zdumienia stwierdził, że musiał je jakiś znamienity architekt zbudować. Wokół biegły podcienie, zaciszny korytarz tworzące, a na ścianach tego korytarza, w ramach z ciemnoczerwonych cegieł, były kafle kolorowe, układając się w misterny wzór wokół płaskorzeźb, sceny z Pisma przedstawiających. Na środku dziedzińca stała ni to studnia, ni alchemiczne palenisko kopulastym dachem przykryte.
Jaśkiewicza w kantorku zastał i zaraz mu cel swojej wizyty przedstawił:
— Wszystko mojemu zaamorowaniu przeciwne. Ale przecie les femmes aimentles braves, car par bravoures les hommes cherchent la glorie.
Powiedział, jak panna Ewunia jego sercem zawładnęła i jakoś niesporo mu się zrobiło, że duszę swoją przed kolegą otworzył. Istniało między nimi niepisane prawo, że każden mówił drugiemu to tylko, co chciał mu jawnym uczynić i nigdy się na zwierzenia ani wypytywania nie zapuszczali.
— Uładź swoje sprawy. Jak chcesz, to Wojtka bierz; on do usługiwania zdatny…
— Zaraz… Toś ty, stary druhu, sobie umyślił…?
Okazał Tomasz, jakoby animus do peregrynacji u niego wielki, tylko interesa nie pozwalają stolicy opuścić:
— Wiesz przecie, żem do polowego ordynku nienawykły i zawadą ci będę. Sam sobie radę dasz, boś głowa tęga i w fechtunku znakomity.
Chudy Rycerz z uwagą jaśkiewiczowych rad słuchał. I chocia nie w smak mu była spólnej podróży odmowa to nie nalegał, prosząc Tomasza, aby ten siedzibę jego nawiedzał i pod pretekstem ofiarowania Jacentemu swojej pomocy baczył, jak sługa majętnością zarządza i Ewy pilnuje.
Potem na inną drogę dyskurs skierował. Rozmawiali panowie o wspólnych przeżyciach w szkółce parafialnej, wspominając swoich bakałarzy, a osobliwie preceptora uczącego ich łacińskiej mowy i imć Maryjana, który wielce się zżymał, kiedy discipuli w ojczystym języku głupoty gadali.
Przyjaciele spotkali się, gdy, pacholętami będąc, pod okiem proboszcza Sztachetą nazywanego, zgłębiali tajniki wiedzy dla każdego nobilusa niezbędnej. Prześcigali się w tym, który łacińskich sentencji więcej zapisze. Kiedy konceptu im brakowało, radośnie nowomowę tworzyli, jako „nullus puer sine hasta”, albo „nullus dymus sine ognius”.
W karczmie Kacem zwanej, interruptum czynili, wierszyki na swoich preceptorów układając:
Gdy cię nie widzę nie wzdycham ni płaczę,
Trzęsę się w ławce, kiedy cię obaczę,
A kiedy dziennik otwierasz z łoskotem,
Do łona matki wróciłbym
Z POWROTEM!
Nie wiedzieli ichmościowie, że dwieście lat później, wiersz ów sztubacki wielką popularność zyska i jeden poeta nawet go sparodiuje, a trubadur muzykę do tak powstałego tekstu ułoży.
Stanisław zachowywał się, jakoby rychła podróż do kresowej fortalicji była czymś bardzo odległym. Nadal ubierał się niedbale i nie golił codziennie. Stanęli mu przed oczyma wszyscy z Jaśkiewiczem i Kurasiewiczem na czele. O tych wiedział, że nie pojadą. Pierwszy z własnej woli, a drugi z pułkownikowego rozkazania. Wykluczył Świeczka i van Cempesa z powodu jakowejś antypatii spowodowanej przekonaniem, że szlachetki swojego rodowodu się wypierają. Pomyślał o braciach Śliwakowskich, w gębie okrutnych i na oślep szablami machających. W pierwszej chwili nie chciał ich o przysługę prosić, bo zdawali mu się mało interesujący i na kompanionów niezdatni, ale stwierdził, że takowi wojennicy wiele w polu zdziałać mogą.
Wreszcie zaczął swoje statki do wiklinowych koszów wkładać, a w małej szkatułce umieścił woskową świecę, nieco pergaminowych kartek i uploteczki, które mu Ewa przy ostatnim widzeniu dała.
Zaraz potem do codziennych zajęć wrócił. Nie miał ich dużo, bo o całe gospodarstwo Kuraś dbał wyśmienicie. „Co ja bym bez onego uczynił? Jacenty służbę za honor poczytuje i wszystkim należycie zarządza, żadnego terroru nie czyniąc”.
Dosyć łez! po co smutki
Czas się nareszcie rozchmurzyć!
Poranek życia tak krótki —
Trzeba go użyć.
W końcu przestał o swoim losie rozmyślać, bo im bliżej wyjazdu to częściej wspominał królewskie słowa o siurpryzie, którą monarcha jeszcze w Milanowie obiecał.
Rozważył Chudy Rycerz, że balu u króla nie będzie, bo to w tym pałacu niezwyczajne. Zabrał pludry na zmianę, spodziewając się, że Jan mostek na huśtawkę przerobi i będzie sobie dworował z panów do wody wpadających, jak to w jego prywatnym domu bywało.
W królewskiej siedzibie zastał medyka O’ Connora, pana Jabłonowskiego Diablonowskim zwanego, księdza biskupa, francuskiego ambasadora i dostojników z Wiednia przybyłych. Był tam stary pan d’ Arquien i jakoweś panny królowej do towarzystwa przydane. No i dobrodziej Zajączek, osobliwie dla posiadania wielu sciencyi zaproszony.
Goście czerwone wino popijali, rozprawiając zawzięcie, kto komu pierwszeństwo ma dać. Zajączkowski słuchał muzyki, co ją jacyś grajkowie uskuteczniali:
— Wiedz Stachu, żem pokrewnej duszy uglądał, i kiedym ciebie zoczył, to serce moje urosło. O wielce politycznych rzeczach rozprawiają, ale nie o takich, com nimi zainteresowany. Tuszę, że od ostatniego widzenia żadne terminy na cię nie przyszły. Wiem, czemu król widzieć cię żąda, ale nie powiem, bo słowa moje zamysł Jego Miłości do cna by popsowały.
Pułkownik o niespodziankę nie pytał, tylko wyjawił Zajączkowi, że zabrać go zamiaruje. Dobrodziej nic nie powiedział, jeno w twarz Stanisława patrzył, czekając, kiedy ten wypowiedź zakończy:
— A panny jakoweś? Nie, żeby uciech cielesnych zażywać, chocia one znaczenie, osobliwie dla cielesnej higieny mają, ale miło będzie z białogłowami dyskurs w wolnych chwilach prowadzić.
Pomyślał pułkownik, że Zajączek rację ma i jął gorączkowo w myślach przebierać.
Najzdatniejsza byłaby Anna ze Szczepanowa, ale panna ta, dziewczęcy strój porzuciwszy, za furtę poszła i nawet kimś znacznym w zakonie została.
Wiedzę wszelaką kuzynka ze Mstowa posiada, tylko gospodarstwo ją trzyma i na swoją substancję musi baczenie mieć. Dziwno się Centkowskiemu zrobiło, gdy o Ewuni pomyślał, ale zaraz myśl taką powściągnął, bo podróż daleka byłaby dla jego umiłowanej niewygodą zbytnią.
Zoczył dobrodziej, że Eminencja z jakimś cudzoziemcem w rozmowę się wdał. Panowie rozprawiali o luterańskich herezjach i wszystkim, co zwyczajnym ludziom niejawne było. Osobliwie o czarach i czarnoksiężnikach; złych, co tym ostatnim pomocą w czartowskich sprawach byli.
— Nie tylko święci ojcowie magię zaświadczają. Bo i Pliniusz, Polydorus, Wergiliusz i Wincencyusz o tych rzeczach mówią. Przed zalaniem świata ta złość się nie wylała. Od Chama, przez inszych Zoroastrem zwanego, się wzięła. Najgorsza jest magia Daemonica, której Arystoteles, Democritus i Sadduceai nie przyjmowali, bo ona najwięcej jest od złego admirowana. Czarnoksiężnik w widzialnej postaci czyni z czartem kontrakt, aby się zaprzał wiary świętej. Czarnoksiężnicy prawdziwych rzeczy nie produkują, ale oszukanie i bałamuctwo odkrywają. Cudów czart czynić nie może, bo cuda prawdziwemu Bogu służą, czart zaś to ma na względzie, iżby dusze do piekielnej otchłani przyprowadził. Zły ciało na siebie z powietrza albo z grubych waporów ziemskich bierze; różne formy przyjmuje, osobliwie kozła. Chcąc się poufałym stawiać, jako piesek się jawi, kot albo panna urodziwa. Nie wiem, bom jeszcze nie rozebrał, czy wydra królowi sekundująca jakową diabelską sztuczką nie jest erygowana.
Zły, wolą bożą może śród ludzi działać, ich pobożność na próbę wystawiając, a kiedy złość się przezeń wylewa wiele nieprzystojnych rzeczy czynić jako zarazy, zaćmienia, burze i nawałności, że wojna będzie prorokować i mocą Apollona Delfickiego odpowiedzi dawać.
Ale człek pobożny, który w Bogu nadzieję pokłada, jako puklerzem przeciw złym duchom bronić się może i contra im stawiać, święte ostatki mająwszy. Zważ waść, że na Rusi w wielkim poważaniu są obrazy święte, z bożego natchnienia malowane tak, że uważają je za nie ludzką ręką uczynione. One to wizerunki w nieszczęściu przed sobą noszą, a znaczniejsi małe obrazki mają, bez których poza dom nigdy nie idą.
W Polszcze obrazy nie są tak admirowane, chyba że od ludu. My, pod władzą jego świątobliwości pozostający, ostatki, to jest reliquie, posiadamy. Niektóre w kościołach cześć odbierają jak wizerunek Matki Najś. na stoliku cyprysowym przez Ewangelistę Łukasza z żywej jeszcze Najś. Panny malowany albo mleko Bogurodzicy u św. Damiana w Assyżu chowane, lubo kielich z Wieczerzy Pańskiej in Laterano w Rzymie. Tam też znajduje się truwalnia, którą Chrystus był przepasany, nogi Apostołom umywając. Czarta odpędzić zęby święte radę dają i tych po świecie niezliczna ilość. Czasem już myśl pobożna, w sobie wzbudzona, na przykład o Obrzezku Ciałka Chrystusa Pana, złego oddalić może …
Koło północka drzwi boczne otworzyły się z wolna i weszła królowa Maria w otoczeniu panien nadobnych. Ewa, która razem z królewską małżonką przyszła, ciekawie się po sali rozejrzała i Stanisława dostrzegła. Stanisław też ją zoczył i nieziemskim widokiem zaskoczony, całkiem głupio pomyślał, że może go panna nie kocha? Nic to. Wystarczy, że on kocha. Na Dzikich Polach o Ewie zapomni albo śmierć znajdzie. Nie wiedzieć, czemu tak myślał, bo wszystkie znaki mówiły, że serduszku Kuźnickiej obojętny nie jest. Zaamorowany będąc, właściwie na rzeczywistość spoglądać nie mógł i stąd wzięło się jego przygnębienie, które zaraz po pierwszej euforii nastąpiło. Jasnym się dla niego stało, że owóż jest ta siurpryza, którą król mu na początku obiecał.
Chwilę cieszyli się swoją obecnością i weszli do komnaty ze ścianą pilastrami zdobną. Ewie zdało się, że siedzą nieprzystojnie blisko, tedy odsunęła się nieco i pytające oczy w Stanisławie utkwiła:
— Zali to prawda, że na Dzikie Pola jedziesz?
— Prawda…
— A my? — Posmutniała i głowę opuściwszy, jęła marmurowe płytki liczyć. Nie wiedzieć kiedy Stanisław stał się jej miły, że ech!
— Umyśliłem, że się waćpanna ze mną udasz… Alem zaraz pomyślał, że to despekt jakowyś. I niewygody… Poza tym ja waścinej duszy nie znam i nie wiem, czy dalej mówić trzeba. Chociam w tobie do cna zaamorowany, niemiłym ci być mogę, albo tylko amicycyja cię do mnie skłania. Ale zda mi się, że twoja szczerość jest za Kupida przyczyną…
Potem rozmawiali o rzeczach, które z miłością niewiele wspólnego miały. Jakby chcieli zagłuszyć o niespodziewanym rozstaniu myśli.
Dobrodziej Zajączkowski do pułkownika podszedł i gdy ten od kominka się obrócił, patrząc Chudemu Rycerzowi prosto w oczy, powiedział, że do dalekich wypraw nie jest sposobny:
— Jeszczem do końca nie zdecydował, ale wiedzieć chcę, co zabrać jakbym z tobą do onej fortalicji jechał…
Upewniony o Kuźnickiej wzajemności Stanisław zapakowane skrzynie na wóz włożył i do Śliwakowa ruszył.
Śliwaków to przysiółek niewielki z kilku chałup się składający. W jednej, która od innych tym się różniła, że miała ganek drewniany, mieszkał Wojciech z rodziną i jego brat z żoną. Pułkownik wdał się w dyskurs, do poziomu braci się dostosowując. Zaczął nawet słów używać, których na co dzień nie gadał. Po prawdzie to niewiele Śliwakowskich admirował, bo zdawało mu się, że nie zostali oni przez Najwyższego wielkim rozumem obdarzeni:
— Pociurlać sobie chciałem, a tu mnie JM na Dzikie Pola wysyła… Szablą machać muszę, chocia inną szablę bym we krwie umoczył… Lata już mam i dzieciska by się przydały. Przyjdzie mi tera z Ukrainkami kozaczyć i jakoweś Tatarki psuć. Słyszałem, że one wielce się do ciurlania nadają i za honor sobie poczytują, jak je chrześcijanin popieści…
— Ale przecie nie dla zabawy król cię do stanicy wysyła…
— Pono jednego oficyjera mam pół roku zastępować, bo on do chana posłuje. Widzi mi się, że JM dał mu pieniądze, coby się od tatarskich zagonów wykupić. Rycerze z was okrutni, tedy niewiasty w domu ostawcie i ze mną na wschód ruszajcie… Takich jak wy mi trzeba, bo zawzięcie szabel używacie i pod panem Lubomirskim siła dokazaliście…
Miał wzgląd na przytomność wyszywającej Anny i nie mówił, że bracia mogliby z dziewkami pofiglować. Wiedział, że Śliwakowscy żadnej niewieście, choćby w poprzek miała, nie przepuszczą.
— A waćpan? Przecie amorowe terminy na cię przyszły?
— Pierwej królowi, co królewskie oddać muszę, a amory na bok odstawić.
Tego samego dnia bracia oznajmili, że na Ukrainę pojadą. Czule się z żonami pożegnali, a przed wschodem zaczęli swoje rzeczy do wozów pakować.
Niekompletnie ubrany patrzył Stanisław, jak Wojciechowi dwa konie prowadzą.
Wierzchem dłoni nos otarł:
— Zgłupiałeś kamracie. Konie weźcie, ale przy wasągu prowadźcie, bo wam się odciski na dupach porobią!
Do samego Lublina kraj był cywilizowany — kiedyś pan Zamojski, a teraz Sobieski, trakty bezpiecznymi uczynili.
Stanisław poczet zatrzymał i nakazał, aby wozy blisko siebie jechały. Polecił wszystkim oczy mieć szeroko otwarte, bo mu się zdawało, że w zaroślach jakichś nieprzyjaciół widzi.
Jakoż się nie mylił, bo pod ochroną lasu kilkunastu zbójów jechało, którzy królewskim umknęli. Spojrzał pułkownik w krwistoczerwone firanki na niebie uczynione i fortel obmyślił. Zaraz pachołek jeden koło wasągu poluzował, a na znak Centkowskiego pchnął je tak, że wóz w piachu się zarył. Z lasu wybiegło kilkunastu chamów, którym pięciu jezdnych przewodziło. Pułkownikowi ludzie nie zwracali na nich uwagi, ale kiedy tamci dziki wrzask podnieśli, wystrzelili, kilku napastników trupem kładąc.
Potyczka tylko chwilę trwała i Stanisław nie zdążył nawet szabli wyciągnąć. Ruchem głowy pokazał jednego zbója, który w stronę rzeki uciekał. Chłop się obalił, kiedy mu ścigający sękaty kij pod nogi rzucili.
— W innych okolicznościach kazałbym ci w plecy wygarbować. Są tam twoi w lesie?
Pojmany nieprzytomnie w chudą twarz patrzył.
— Na kolana psie, jak z panem Centkowskim mówisz!
— Darujcie — zaskomlał chłopek — psem waszym będę…
Żołnierze ściągnęli przerażonemu lniane portki, stopy do kija przywiązali, do niego zaś dwa rzemienie, które po obu stronach rozpalonego ognia położyli.
— Głodnyś pewno. Własne jajka ci przysmażymy.
Zaraz po rozprawie kazał pułkownik obozowisko rozłożyć, czyniąc to niezbyt rozsądnie, bo czas pozwalał oddalić się od miejsca z hultajstwem potyczki. Nie wiedział, że jego ludzie wszystkich bandziorów wyrżnęli a ten, który pozostał, siedział do grubego pnia przywiązany.
— Jak ci to?!
— Staśko, wielmożny panie.
— Czyj?
— Pana Rutkowskiego, ale tera luźny.
— Co się po brodzie czochrasz?
— Wszy mam.
— Może do mnie przystaniesz?
— ?
— Giermkiem będziesz, co by wszystkie ordynanse sprawować.
Nagle zobaczył Centkowski, że na odległym brzegu coś jak pomarańczowa gwiazda rozbłysło. Zaraz Wojciecha wezwał i kazał sprawdzić, kto ognisko pali. W dwa pacierze Śliwakowski wrócił i powiedział, że przy ogniu kozacy wespół z Tatarami siedzą.
— Powiadają, że są pod komendą chorążego tutejszego. Jakowaś niewiasta im przewodzi, która się do waszej miłości ofiarowała.
Panna, w kawalerski strój odziana, energicznie z konia zeskoczyła, tylko nie od razu do Stanisława podeszła, jeno wierzchowcowi jakąś plamkę z szyi starła.
— Teresa sum. Nie dziw się, że pachołkom przewodzę, ale mię chorąży tutejszy osobliwie umiłował i ordyńców pod moje rozkazy oddaje.
Centkowski popatrzył na dłonie panny, które dobitnie wskazywały, że ze szlachcianką ma do czynienia. Potem spojrzał na szerokie biodra i z zadowoleniem stwierdził, że dziewczyna, jako Jagienka, mogłaby orzechy dupać na ławie usiadłszy.
— Ex Sarmatiae nie jestem jeno z dalekiej Hispanijej mój ród się wywodzi. Teresą nazwał mnie pan Rutkowski, a po prawdzie Isabel mi na imię. Swoich ostawiłam i do waszmości przybiegłam, aby cię do siedziby chorążego zaprosić.
Po chwili pułkownik na Różynku i panna Teresa na swoim wierzchowcu w ciemniejący las się zagłębili. Jechali obok (Stanisław z tyłu nieco), a potem, dla wąskości leśnej przecinki, kobieta do przodu się wysforowała:
— Pan Rutkowski niedaleko mieszka, ale noc będzie, gdy w jego dworze staniem!
Jasne było, że Isabel do wojaczki nawykła, bo na koniu trzymała się ekstraordynaryjnie. Pistolety w olstrach ani się poruszyły, tylko szabelka, u boku panny wisząca, pobrzękiwała rytmicznie.
Czułość jakowaś pułkownika ogarnęła, bo nigdy takiej niewiasty nie widział. Zdała mu się jak Dyana i gdyby nie okoliczności za lutnię by chwycił:
Jeśli to nie jest miłość — cóż ja czuję?
A jeśli miłość — co to jest takiego?
Jeśli z mej woli płonę — czemu płaczę
Jeśli wbrew woli — cóż pomoże lament?
O śmierci żywa, radosna rozpaczy,
Jaką nade mną masz moc! Oto zamęt!
Siedząc w onym mateczniku, Rutkowski trochę niedźwiedziem się stał i zapomniał, jak przyzwoicie odziewać się trzeba. Za całe towarzystwo panna Tereska mu była, która i tak ze swoimi ludźmi większość czasu w polu spędzała. Fizjonomia kwadratowa, paznokcie czarne jakby gołymi dłońmi wnętrze kominka skrobał.
Na stole pojawiła się karafka z czerwonym winem, dwa cynowe puchary, sceną śmierci Akteona zdobione, mięsiwo i kawałki chleba białego.
— Zechciej skromność posiłku wybaczyć, ale pora do wieczerzania niesposobna i mięsa dobrego servus non preparavit. Teresa mi rzekła, że waść z królewskiej poręki na Podole jedziesz i z obozem przy jeziorze stanąłeś. Ja cię należycie ugościć nie mogę, ale widzę, żeś człek rozumny i ze wszystkiego mnie ekskulpujesz. Czem chata bogata… Rad ci jestem niezmiernie, boś dowodem prawdziwym, że się świat na moim lesie nie kończy. Pewnoś od wyjazdu pod dachem nie spał, ale uczyń mi ten zaszczyt — powiedział, patrząc, jak służący do kominka brzozowe bale wkłada — i o stolicy mi opowiadaj, i o ludziach szlachetnych, bom tego ciekaw wielce.
Centkowski na ławie się rozparł, wina pociągnął i patrząc w belki na suficie, rzekł:
— Nie wiem, co pana chorążego ukontentować może. Z tamtej strony też Sarmates żyją, tylko niektórzy po francusku szwargoczą, owo rżenie nad ojczystą mowę przedkładając. Kiedym u króla był, tom się cudaków różnych naoglądał. Sam jegomość, chocia pudrowanymi perukami gardzi, z żoną często po francusku mówi. Jak asan zagranicznego fircyka zobaczysz, to nasamprzód rzucą ci się w oczy koronki z butów i rękawów wychodzące, potem kołnierz szeroki, też koronkowej roboty i kaftan jak wiosenna łąka pstrokaty. Panowie tacy szabel nie noszą, bo zda im się, że broń ona do ich „wykwintnego” stroju nie pasuje. No i peruki białe, mąką sypane, które elegancji dodają. Król jegomość, pludraków w swoim domu przyjmując, mostek w huśtawkę przerobił i wielce jest ukontentowany, kiedy taki do wody wpadnie. Często z Jego Miłością gadam, bo poznaliśmy się, jak pan Sobieski na Dzikich Polach harcował. Po prawdzie to król więcej wojował, bo ja jeszcze zbytnim smarkiem byłem, do wojaczki niezdatnym — nos otarł — i wolałem patrzeć, jak kowale rumaki podkuwają.
Z hetmanem przebywanie w sprawy publiczne mnie wdrożyło i zacząłem myśleć o ojczyźnie służeniu, osobiste korzyści na bok odkładając. Nauczył mię Sobieski, że sprawy Rzeczypospolitej przed prywatnymi iść muszą.
Drzwi otworzyły się z wolna i do komnaty weszła szlachcianka dojrzała, siedemnaście lat licząca. Głowę miała wielką, zielonymi oczyma ozdobioną. Gładkie włosy do czaszki przylegające okazywały, jakoby niedawno ze stawu wyszła. Zdała się pułkownikowi bardzo przeciętną, ale od razu poczuł do niej sympatię, bo jawiła mu się jak kurczątko bezbronne.
— Hanna dzieckiem była, kiedy żona mnie odumarła — powiedział Rutkowski. — Szybko do sprawności doszła i obowiązki zmarłej matki przejęła. Teraz ona we dworze panią; wszystkiego dogląda, mnie jeno bezpieczeństwo ostawiając.
W tej samej chwili do komnaty weszła Izabela, Teresą zwana. Na hanusinej twarzy pojawił się uśmiech szeroki, a oczy zaczęły jej nienaturalnie błyszczeć.
— Zezwól waszmość dzisiejszą noc we dworze przepędzić. Jużem kazała rycerzowi izbę na noc gotować. Co wasza miłość oczami kręcisz?
Chorąży poruszył się na krześle i z ukontentowaniem ręce na rzeźbionych oparciach położył:
— Fortunne zdarzenie, żem Tereskę w odbitym jasyrze spotkał. Na jakimś wozie siedziała, a obok pijany Tatarzyn, któremu panna osobiście sztylet w piersi wbiła. Spodobała mi się taka desperacja i od razu pomyślałem, że dla mojej Hanusi zdatną by była towarzyszką. Wiedziałem, że Teresa nie z naszej nacji pochodzi, bo chocia po polsku mówiła, twarz miała jakoby od słońca ogorzałą.
— Dziadek mój, Don Diego da Silva y Tabasco — wtrąciła Isabel — był hidalgiem z Lamanczy i od naszego Filipa do francuskiej stolicy posłował. Ożeniwszy się, spłodził Manuela de Tabasco y Reno. On to do Polski przyjechał z panią Gonzagą, jako paź młody. Gdy do wieku sprawnego doszedł, Małgorzatę Lewdochowską pojął. Z ich związku ja się poczęłam. Wiem, bo chorąży niemało trudu sobie zadał, aby korzenie moje poznać. Ponoć w dziecięctwie, kiedy rodziciele do babki jechali, Tatarzy w jasyr mnie wzięli. Pan Rutkowski Teresą mnie nazwał, bo mu zmarłą żonę przypominam. Po prawdzie to jestem Isabel Tabasco. Szlachetnie urodzona.
A waszeć? Nadobny z waści kawaler tylko zanadto chudy i aż dziw bierze, że król takiego kościeja na kraj świata posyła…
Już miał Centkowski jakoweś afekta poczuć, gdy o chudości uwaga i Ewy wspomnienie zamiary jego wstrzymały. Mimo to na Tereskę z podziwem patrzył, bo postawną była, ale niewieście kształty zachowywała. Zdało się, że panna nie powinna przy żadnym kawalerze oddychać, bo by go falowaniem piersi zabiła; nie tak jak Hanusia, której wypryski jakoweś suknię do góry podnosiły.
Po chwili służąca pieczonego kogutka wniosła. Chudy Rycerz, który zimne mięso chlebem zagryzał, poczuł, jak zapach pieczystego jego zmysły drażni. Zmilczał i zaraz pół nóżki do gęby włożył.
Dostrzegł, że służka, chocia niewiele lat liczy, nad wiek rozwinięta i jak zachodnia gitara wygląda. Centkowski wprawdzie o ciurlaniu nie pomyśliwał, ale krasotę docenić potrafił. Głód jego karesy powściągał — nie lza z pustym brzuchem amorów uskuteczniać.
Następnego dnia ciemno jeszcze było, kiedy Stanisław z komnaty wyszedł. Stojąc przy studni, obserwował parobka, któren na wóz ciężkie, wiklinowe kosze kładł. Niewysoki mężczyzna krytycznie na chłopa spojrzawszy, do Centkowskiego się zwrócił:
— Nowacki sum. Familijant tutejszy. Herbem Tablica się pieczętuję.
Siwymi oczyma bystrze na Chudego Rycerza popatrzył:
— Pod panem Rutkowskim służyłem i dotąd przy nim jestem. W skrzyniach onych mój ekwipaż się znajduje i dary, które racz od chorążego przyjąć. Mam ci do Lublina towarzyszyć, a jeżeli taka wola to i do fortalicji.
Po chwili drugi wasąg zajechał i dziobaty Kozak jakieś insze skrzynie jął ze spichlerza wynosić.
— Dla panny Tereski i jej ludzi nad jeziorem będących. Jagły i ryby suszone…
Imć Nowacki chłopa w pysk strzelił. Pułkownik nic z besztania nie rozumiał, bo w myślach był pogrążony i z niecierpliwością panny Teresy uglądał. W końcu pojawiła się owa panna, w kawalerski strój odziana, to znaczy spodnie skórzane, obcisłe dosyć, i takąż kurtę pod szyję zapiętą.
Mgła rozsuwała się z wolna i cały żuraw przy studni widać było. Teresa powiedziała coś Nowackiemu i zbliżyła się do pułkownika:
— Gotów waszmość? To jedziem.
Dała znak i oba wozy ze skrzypem ruszyły.
Centkowski poczuł, jak mu orkiestra w kiszkach gra, bo w drogę bez śniadania pojechał, ale bardziej niesporo mu się zrobiło, że gospodarzowi „do widzenia” nie rzekł i za gościnę nie podziękował.
Paczka chciał u rycerza końskim ogonem zostać. Szlachetni z góry go traktowali, tedy z pachołkami przestawał, którzy okrutnie sobie dworowali i „wasza miłość” mówili. Tego wieczoru, kiedy pułkownik do Rutkowskiego się udał, herb swój przyszły, niby żartem obmyślał. Stanęło na tym, że będzie się pieczętował świńskim ryjem dwoma cepami ozdobionym. W wasągu pułkownika znalazł hełm starodawny, a Ignac od pana Stycznia dał mu nóż z kosy zrobiony. Stasiek do wody wlazł i czarną brodę ochlapawszy, przy samej skórze ją ostrzygł.
Centkowski zrazu chłopa nie poznał, jeno po rozkraczonym chodzie:
— Wreszcie jak człowiek wyglądasz… Ten hełm sobie ostaw, za miskę ci będzie…
Zdało się Staśkowi, że go chudzielec do kompanii dopuści i w jakąś konfidencję z nim wejdzie. W hełmie wodę z mydłem rozkłócał i potem mu kasza okropnie mydlinami śmierdziała…
Wasyl Szagajdenko zatrzymał się przed pniem zwalonym. Rzuciwszy okiem na chatę, między dwoma wzgórzami stojącą, czekał, aż tabor do onego podjedzie. Wiedział, że drzewo jest tylko wskazówką, iż w tym miejscu należy w lewo skręcić i wejść na trakt do fortalicji prowadzący.
Pułkownik już z daleka zawalidrogę zobaczył i Śliwakowskiego przodem wysłał.
— Odwalić trzeba. Potem polana jakowaś i Chotycz. Słońce jeszcze nie upadnie, jak w zabudowaniach będziemy.
Przewodnik, jakby w pułkownikowych myślach czytając, rzekł, że z drugiej strony umocnień nie ma, jeno koły zaostrzone, w ziemię wbite.
— W tej okolicy kmiotki mieszkają. I kościół drewniany jest, i plebania, ale dobrodziej cały czas w stanicy siedzi. Chotyczą zwie się to wszystko. I ta rzeczka, która tam się czerwieni to samo imię nosi.
Chwilę w milczeniu jechali. Pułkownik chciał tabor zatrzymać, aby jego ludzie ochędożyli się nieco, ale pomyślał, że Staśko, nawet gdyby trawę żarł, czosnkowego zapachu z gęby się nie pozbędzie i postoju poniechał, słusznie przypuszczając, że żołnierstwo prędko chce się w zabudowaniach znaleźć.
— Panny tutejsze niczym się od innych nie różnią. Tyle że szlachcianki tu waszmość nie obaczy. Ale to dobrze, bo ze szlachetnymi nie lza swawolić. Dziewki służebne do wszystkiego chętne. Myślałem izbę niemiecką modą wyrychtować, aby w niej żołnierstwo uciech zażywało, alem tego poniechał. W konfidencji waszmości powiem, że dobrodziej chotecki, ten, co plebanię we wsi ma, jakoweś dziewice w niej przyjmuje i szatana z nich wypędza, do smołowatej kadzi z nimi włażąc. Jak go kto w takim położeniu znajdzie mówi, że duszyczkę chrześcijańską chce od grzechu uchronić. Wszyscy o tym wiedzą, ale nikt otwarcie nie gada, tedy zechciej asan język za wrotami zębów trzymać.
Zbliżali się do bramy w wale osadzonej. Droga równiejsza się stała, bo płaskimi kamieniami wyłożona.
— BYWAAAJ! NOWEGO KOMENDANTA WIODĘ!
Cisza.
— NO!
— Panienko Przenajświętsza…
Dało się słyszeć jak parobek z wału zbiega i żelazną zasuwę zdejmuje. Po chwili brama otworzyła się szeroko i pan Lisicki, dumnie głowę trzymając, na dziedziniec wjechał.
Przybycie komendanta na nikim wrażenia nie zrobiło. Kilku rycerzy ośmieliło się do pułkownika podejść i wyrazy szacunku mu złożyć.
— Włoszczowicki sum. Sławomirus. Wielcem rad waści w Chotyczy witać. Tuszę, że pod twoim ordynkiem porządek tu nastanie, bo pan Benedykt nadto władzę kocha i gotów nas Turczynowi przedać.
Następnego dnia Centkowski obudził się dość późno i zdało mu się, że jest we swoim dworze, a za chwilę pojawi się wąsaty Kuraś, niosąc w rękach balwierską miskę i kawałek płótna. Zamiast niego do izby wszedł śmierdzący Staśko.
— To wasza miłość już wstała?
— Wreszcie. — Odrzekł pułkownik, obolałe kości rozciągając. — Tak mówisz, jakbyś do kościoła nie chodził!
Podniósł się leniwie i dopiero teraz mógł na izbę przytomnie spojrzeć. Bielona była i przestronna, a między oknami wisiał pociemniały obraz, świętego Jerzego przedstawiający.
— Gorącego mleka mi przynieś. I pajdę chleba. Lisickiego wołaj.
Ledwo pułkownik ostatni kęs przełknął, jak do izby dziarsko pan Benedykt wkroczył. Lisicki prezentował sobą typ szlachcica całkiem pospolitego. Niczym szczególnym się nie wyróżniał, chyba tylko zapachem świeżości. Postury był przeciętnej — nie za wysoki ani za niski. Dłonie żółte, jakby tytuń pijał. O strój bez przesady dbał, takoż o szabelkę, której pochwa całkiem wytarta była. Pierwsza rzecz, co przyciągała uwagę każdego, któren się do Benedykta zbliżył, były jego uszy, nierówne i odstające, jakby magiczną sztuką do głowy przylepione.
— Wasza miłość zaraz mi całą Chotycz pokażesz, te miejsca wskazując, które znać powinienem. — Powiedział Centkowski. — Dozwól tylko, że się ochędożę.
Po chwili obaj oficerowie przed domem stali, gdzie Lisicki na Chudego Rycerza czekał.
— Izba, w której waść spał, w całości jest dla komendanta przeznaczona. Wasza miłość odpoczywał w prywatnej, którą możesz wedle swojego uznania urządzić. Po tej stronie szlachetni są, z ludźmi służącymi, a po tamtej znaczniejsze żołnierstwo siedzi. Każda zagroda stajnię mieści i spichlerz niewielki, a przy niektórych drewutnie się znajdują.
Wszędzie widział pułkownik wał gruby, co chaty i plac okalał. Za rzeką dostrzegł brzeg, któren w wysoką skarpę przechodził, a na niej sosny poskręcane. Benedykt domy wskazał:
— Te zabudowania widziałeś, kiedy my na step wyszli. Kmiotki tam pomieszkują i kozaczyzna z nielicznymi Tatary do wojny niezdatnymi. Wszelkie rzeczy czynią, których szlachcie czynić nie lza. A tam dziewki służebne, com waszmości mówił, że do swawolenia chętne … Jedziem?
Centkowski zdawał się panalisickiego pytania nie słyszeć, które zdało się jakąś propozycją nieobyczajną. Gwałtownie konia wstrzymał, towarzysza wzrokiem zgromił i w kierunku otwartej bramy pognał. Pomyślał, że wiele tutaj zdziałać musi, bo chocia fortalicja bezpieczna się zdała, to wyczuł rozprężenie niejakie.
Znalazł Benedykta i bez ogródek zapytał:
— Kiedy tutejsi ostatnią sprawę mieli?
Rycerz w bezchmurne niebo popatrzył:
— Jakieś piętnaście niedziel nazad…
— Czyli okolica spokojna. Z kim?
— Banda hultajska, co ją hetman Zamojski, świeć Panie, nie dorżnął…
— A orda?
— Co orda?
— Chodzi?
— Może i chodzi … Nam król plenipotencje dał, abyśmy szlaku strzegli, a jakby nawała ruszyła, mamy fortalicję spalić i do Krakowa ruszać.
— Izba?
— Dziś cały dom opuszczę; jużem sobie kwaterę wyrychtował. Na lewo od pana pułkownika.
— Chotycz głęboka?
— Z ostrowia można w bród przejść. Albo na koniu przejechać. A co waścinemu słudze tak z pyska śmierdzi?
„Nie twoja sprawa”, pomyślał Centkowski, rozważając, że jego cicero nazbyt ciekawski, a do tego leniwy, bo o Chotyczy całkiem beznamiętnie opowiada.
„Szable w pochwach piętnaście niedziel gnuśnieją, a dla zdrowotności możnaby jaki jasyr odbić, dozgonną wdzięczność zyskując. Wszystkim się zajmują, tylko ojczyźnie służyć nie chcą! Pewno okolicznych kmiotków strzygą i osobistych fruktów uglądają… O dziewkach mi będzie prawił, a może o ptakach, który gdzie poleci i czy mu gniazdko w zamorskich krajach przygotują? Jakoś się nie zająknął czy żołnierze mają co do garnka włożyć! A tu jak u Boga za piecem; na południu góry, na północy rzeka. Polacy prawdziwi, Ukraińcy, poganie…”
Na obiad zjadł pieczoną gęś, (kaczek nie lubił) i nie mogąc doczekać się swoich szepecików rozpakowania, na drugi brzeg poszedł. Usiadł na niewielkiej polanie i patrzył, jak cienie pod nogi mu się kładą.
Ponieważ człek, jako istota rozumna, całkiem bezmyślnie egzystować nie może, pomyślał trochę palisad wyrychtować tak, aby inimicus wszelaki miał do fortalicji dostęp utrudniony lub zgoła niemożliwy.
Potem, jako że nadmiar wrażeń jego umysł niespokojnym czynił, pomyślał, że przydałaby się lutnia, co by ochocie do śpiewania wdzięcznie pofolgować. Chwilę patrzył, jak wiosenny wiatr młode listki porusza i starymi szeleści.
„Głupi ten Staśko, on teraz jagód szuka…”.
Siedział już w swojej kwaterze, kiedy rycerz jakowyś, któremu z gęby bardzo poczciwie patrzyło, do izby wkroczył, czapką wkoło przejechał i rzekł, że panowie bracia radzi z komendantem w komitywę wejść. Do domu publicznego go zapraszają, bo w nim poczęstunek na godne powitanie zrobili.
Centkowski zaraz Staśkowi golić się kazał i z jego pomocą kontusz złotym pasem okręcił.
— Zechciej nas ekskulpować, że wczora rąk waszeci nie ucałowalim. Żaden umyślny o waści nas nie uprzedził. Aby ci brak powitania wynagrodzić, ucztę urządziliśmy, a pan Lisicki dwie beczki wina ofiarował.
To powiedziawszy, mówca do Stanisława podszedł, na lewe kolano przyklęknął i za nogi objął.