E-book
15.75
drukowana A5
33.19
NAD ROSPUDĄ i jeszcze dalej…

Bezpłatny fragment - NAD ROSPUDĄ i jeszcze dalej…

Opowieści Babci Zosi


Objętość:
66 str.
ISBN:
978-83-8104-532-2
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 33.19

Te wspomnienia dedykuję moim Dzieciom, Wnukom i Prawnukom
Zofia Matela

Wstęp

Raczki i cały ten rejon był pod zaborem ruskim. Wtedy rządził car.

Znam to wszystko z opowiadań mojej Babci, Mamy, Ojca i Dziadka. Opiszę Wam to, co pamiętam.


Wasz Prapradziadek służył w armii carskiej siedem lat. Wtedy był jeszcze kawalerem. To się działo na długo przed pierwszą wojną. Jak wojna wybuchła, to moja Mama (a wasza Prababcia Apolonia) miała szesnaście lat. Miała starszego brata — Kazimierza i siostrę młodszą — Stanisławę. Nazywali się Morusiewicze. Jak Niemcy ruszyli na Rosję, to Prapradziadkowie z córkami uciekli do Rosji ze strachu przed Niemcami (Kazimierz już był żonaty i mieszkał w Ludwinowie pod Raczkami — on nie uciekł). Moja Babcia opowiadała, że ich nazywano w Rosji „bieżeńcami”. Moja Mama, Babcia i Dziadek znali bardzo dobrze język rosyjski. Byli w Reżycy pod Moskwą (tam rządził jeszcze car, ale w niektórych rejonach Rosji była już rewolucja). Tam mieli pracę i było im dobrze. Rosjanie traktowali ich bardzo dobrze.


Jak bolszewicy zbliżali się do Moskwy, to ich ewakuowano do Rostowa nad Donem (to jest Ukraina). Tam też jeszcze panował spokój — nie było rewolucji.


Moja Mama opowiadała, że w pewną niedzielę poszli do kościoła i wówczas przyszli bolszewicy, ale Polakom nic złego nie robili. Jak wiecie, Lenin zawarł pokój z Niemcami i Polska odzyskała wolność. W roku 1919 dziadkowie wrócili do Raczek, czyli do Polski. Mój brat Stanisław urodził się tam w 1920 roku…


A teraz opowiem Wam historię o …

Najstarsze zdjęcie Babci

Z Kaziem poznaliśmy się 12 maja 1945 roku w miasteczku Bad-Kestritz pod Gerą (do niedawna Niemiecka Republika Demokratyczna, a obecnie Federalna).

Był to rok zakończenia straszliwej wojny i pierwsze dni wolności.

Kaziu przed miesiącem został przez Armię USA wyzwolony z obozu koncentracyjnego Buchenwald (gdzie przesiedział całą wojnę), a ja też byłam już wolna (znalazłam się pod Gerą, bo w 1941 roku Niemcy wywieźli mnie tam na przymusowe roboty).

Krótki życiorys do chwili naszego spotkania

Urodziłam się 13 października 1922 roku w Raczkach koło Suwałk, z Rodziców — Apolonii i Stanisława Kulbackich.

Jestem z licznej rodziny: jest nas żyjących trzy siostry i trzech braci, trzej bracia i jedna siostra umarli.

Mieszkałam z Rodzicami w Raczkach do szóstego roku życia. Pamiętam, że było nam bardzo ciężko. Wiem, że nie miałam żadnych bucików, więc w lecie biegałam boso, a w zimie siedziałam w domu, w którym nie zawsze było ciepło.

Ojciec był z zawodu kowalem, ale nie miał swojego warsztatu — w związku z tym nie zawsze miał pracę i nie zawsze były pieniądze.

W 1928 roku poszłam do szkoły, oddalonej o pięć kilometrów od miejsca mojego zamieszkania. Najgorzej było zimą…

Grabowo

Grabowo było oddalone o 14 kilometrów od Raczek (normalną drogą).

Mój Tato lubił wypić — to samo mówi za siebie, chociaż miał przywilej taki, że mógł robić robotę dla dworu i okolicznych chłopów. Mogło być dobrze, bo zarobiłby dużo, ale prawie wszystko wydawał na wódkę. Chłopi zorientowali się szybko, jaki jest, i płacili mu wódką.

Ja w 1928 roku poszłam do szkoły. Szkołę urządzono w wynajętym pokoju w chałupie na wsi — podłoga była wysmarowana pyłochłonem, ale kurz i tak się unosił. Po jednej stronie tego pokoju uczyła się klasa druga, a po jego drugiej stronie klasa czwarta lub trzecia. Podczas gdy na przykład klasa druga czytała na głos, klasa czwarta coś pisała — i tak na zmianę.

W Grabowie były czworaki. Miały słomą pokryte dachy. Były te czworaki trzy. Każdy miał chlew, gdzie można było trzymać świnki. Kury siedziały całą zimę w „kucy”, w jednym pomieszczeniu z nami. Taka „kuca” była pod piecem, który był przez nas „oblepiany”, bo zimą było to jedyne ciepłe miejsce w izbie.

Czasami mieszkało nas w takiej izbie jedenaścioro.

Byliśmy w tym Grabowie przez 10 lat.

W sylwestra 1938 roku Ojciec dostał konotatkę, a 4 kwietnia 1939 roku trzeba było opuścić dwór i dom.

Musieliśmy wracać do Raczek, bo tam mieliśmy chałupę (przez te 10 lat wynajmowaną przez wielodzietną rodzinę, lecz pamiętam, że oni nam nie płacili).

Przyjechaliśmy z Grabowa do Raczek, ale Tato nie miał swojego warsztatu. Wziął pracę u Chaima, który był narodowości żydowskiej i miał swoją kuźnię, naturalnie w Raczkach.


W tym roku 1 września wybuchła wojna. Mego Tatę wzięto do wojska. Miał przydział do Suwałk, 41 pułk piechoty, jako rusznikarz — reperował broń. Był bardzo dobrym rzemieślnikiem i potrafił wszystko zrobić. Pamiętam też, że na tym wozie było dużo mężczyzn i dużo kobiet ich odprowadzało.

Ja miałam wówczas już 17 lat i pamiętam, jak Mama płakała, że zabierają nam jedynego żywiciela rodziny. Gienia (moja najmłodsza siostra) była u Mamy w chustce i nic jej wówczas nie obchodziło — tylko żeby dostała jeść. Była mała. Miała trzy miesiące.

W tym roku (był to rok 1939) zachorowałam na tyfus. Mój starszy brat umarł na tyfus, a po dwóch tygodniach ja się położyłam z dużą gorączką.

Dla moich Rodziców to był, jak Mama mówiła, ogromny wstyd, bo Niemcy przybili na naszym domu tablicę „Wstęp wzbroniony” — dlatego Mama szczególnie się wstydziła.

Kaziu u nich mieszkał, to pisał, że ja jestem podobna do mojej Mamy, a to przecież nic dziwnego, bo ona mnie wychowała tak jak umiała. Taka dygresja …

Przez tę chorobę Niemcy nie wzięli mnie w 1940 na roboty, chociaż byłam na liście Arbeitsamtu, do wywiezienia.

W następnym, w 1941, w lutym i tak mnie wzięli. Byłam na tych robotach do wyzwolenia w 1945 roku.

Zawieźli nas dużym transportem do Ebenrode, gdzie wzięli nas do roboty w polu. Tam pracowałam do 1943, a potem, jak mi zaczęły puchnąć nogi, a przeważnie kolana, Niemka zgłosiła do Arbeitsamtu, że jestem chora i nie mogę iść w pole (to było latem 1943 roku).

W listopadzie 1943 roku do tej gospodyni przyszło pismo, że ma mnie zawieźć do Arbeitsamtu. Zawiozła mnie tam. Skierowano mnie do pracy do Frau Hoffman, a do gospodarstwa poszła Rosjanka Raisa, która powiedziała mi, że ta Niemka to zły człowiek i że ona, tj. Rosjanka, jest traktorzystką.

A teraz opisuję stan przed II wojną i po niej

W 1939 roku żołnierze rosyjscy przyjechali na koniach (pamiętam, że właśnie kopaliśmy kartofle na naszym polu). Ja się bardzo bałam, bo wpadł mi w ręce „Rycerz Niepokalanej” — co oni tam pisali o tych bolszewikach!!! Dlatego się bałam. A to byli tacy sami ludzie jak my, tylko nie wierzyli w Boga (to trzeba było ich zohydzić, żeby katolicy ich się bali).

Dlaczego księżą tak się ich bali? Bo oni mówili prawdę: że każda sekta jest ważna, a katolicy, judaiści i te plemiona, które wyznawały inne wiary, to było barbarzyństwo. Jak palili ludzi na ofiarę (a oni wówczas wierzyli, że taka ofiara przyniesie im deszcz albo inne rzeczy), a teologowie katoliccy zmuszali ich wszelkimi sposobami, żeby przyjęli ich wiarę. I tak się to stało, że dziś Polska uchodzi za kraj katolicki, 95% najwyżej, są też inne wiary i ateiści. Jest nas dużo więcej, a to było tysiące lat temu.


Sprzed wojny pamiętam jeszcze jedno zdarzenie. Miałam przyjaciółkę — tak mi się zdawało.

Jest uliczka za kościołem. Teraz zmieniła, ale przed wojną to był tylko dom Czuprów, Lików i Chmielów i nasza chałupa. Do rzeki, Rospudy, mieliśmy jakieś 100 metrów — była łąka księdza, rosły olszyny na bagnie, a dalej była rzeka (płytka w tym miejscu: wozy przejeżdżały ją w bród, na nasze dwa ogrody — wśród nich był jeden, który sięgał starego cmentarza, a drugi, od strony strużki, do połowy stanowił podmokły grunt, na którym rosły chwasty).

Ja wciąż siedziałam u Czuprów, gdyż ich Pelagia urodziła się w tym samym roku, co ja, więc obie dorastałyśmy prawie razem do czarnej roboty.

U Czuprów była też Jadzia (to była starsza siostra Pelagii). Pamiętam jej życiorys. Ona miała narzeczonego, a on przywiózł kolegę. I Jadzia miała z tym kolegą śliczną córkę. Dała jej na imię Zosia. A matka tej Jadzi tę Zosię zagłodziła. I to dziecko umarło, a Jadzia pracowała w polu.


I teraz przyszła wojna. Miałyśmy z Pelagią po 17 lat (tylko że ja miałam 10 lat Grabowa, a jej rodzice to byli bogaci gospodarze). Ja pochodziłam z rodziny rzemieślniczej, a mój Tato wtedy był w wojsku w Suwałkach. Ożenił się, jak nie miał jeszcze ukończonych 18 lat (a w tamtych czasach byłby pełnoletni po skończeniu 21 lat).

Ja byłam już w 1940 roku na liście do wywiezienia do Niemiec i urzędnik w mojej karcie osobowej napisał: „data wywiezienia 1940 rok”, a prawda jest taka, że ja z Pelagią zostałam wywieziona dopiero w lutym 1941 roku. Wiem, że w środę popielcową wieczorem byłam już u bauera Schönborna, a Pelagia była u Fischerów. Naprzeciwko Fischerów mieszkali Beckerowie — oni już mieli Polkę z Legionowa, Halinkę.

Pamiętam, że bardzo tam rozpaczałam. Mój niemiecki gospodarz wiedział, jak to było, i że to, że Polacy jechali dobrowolnie, to była propaganda. Jak ja tak płakałam, to gospodarz coś do mnie mówił — nie rozumiałam, co. A on mówił, że Pelagia jest u Fischerów i że w niedzielę się zobaczymy. I tak faktycznie było. W niedzielę sam zaprowadził mnie do Fischerów, gdzie zobaczyłam Pelagię. Bardzo się ucieszyłam.

W następną niedzielę przyszli do nas chłopaki. To byli Szczepaniacy z Warszawy i może 14-letni Tadzik. Oni zostali wywiezieni po Powstaniu Warszawskim. Tych dwóch braci — starszy miał na imię Jan, a młodszy — Józef. Józef przywiózł ze sobą akordeon. Mówił, że koncertował w Warszawie. Józef na tym akordeonie grał i zakochałam się w nim. O tym, że jestem zakochana, mówiłam Pelce, a ona wówczas okazała się kłamczuchą. Ona go też chyba kochała, ale mi mówiła, że się dziwi, co ja w nim widzę, że on jest brzydki i taki biedny.

Ja na przykład nie wiedziałam, że 1 maja to u Niemców było święto. Pracowałam w ogrodzie. Patrzę… kto idzie? To był Józef z Tadzikiem. Oni przyszli do mnie, a Niemka (bo już jej męża nie było — po wybuchu wojny rosyjsko-niemieckiej zmobilizowali go do wojska) mówi mi, że mam iść, bo przyszli do mnie koledzy, że jest święto. To oczywiście zrozumiałam i wyszłam do chłopców, tym bardziej że Józef po mnie przychodził w każdą niedzielę, a spotykaliśmy się u Bronki Szczytówny — ona pracowała u Frau Bogdan, prawie na środku wsi (Bronka to była starsza panna, która przyjechała na roboty razem z nami, a więc byłyśmy w tej wsi trzy).

Bronka spała w oborze, w tzw. Futerküche. Tam stały 3 żelazne łóżka z siennikami. Siadaliśmy na tych łóżkach, a o godzinie 18.00 każdy szedł do siebie, bo trzeba było dać krowom jeść i je wydoić, no a potem cały tydzień pracy. Po tym tygodniu to się powtarzało …


1 maja usiedliśmy z Józwem w rowie — powiedziałam mu, że ma powodzenie u dziewczyn. Zapytał: u których? Odpowiedziałam, że u Pelki, że ona go kocha, i różne dziewczyny, a o sobie nie mówiłam nic.

W niedzielę poszłam jak zawsze do Bronki i co zobaczyłam? Józef z Pelką się całują!!! Tak mnie to zaskoczyło, że wybiegłam z tej obory, a Bronka za mną i mówi: „Ty byłaś głupia. Dałaś do zrozumienia, że go kochasz”.

Strasznie rozpaczałam. W pobliżu była pompa z wodą — umyłam się i wróciłam do Futerküchy.

Ta ich sielanka trwała przez kilka niedziel, a ja chciałam sobie życie odebrać. Szalałam. Tylko dzięki Bronce jakoś przetrwałam.

Pelagia była do końca fałszywa. Już ze mną nie rozmawiała.

Któregoś dnia już nie wytrzymałam. Poszłyśmy z Bronką w porze obiadu — było trochę czasu — do Halinki (ona, jak już wiemy, mieszkała naprzeciw), żeby zawołała Pelkę. Ona poszła, za chwilę wróciły razem. Powiedziałam Pelce, że od dziś albo trzyma z nami, albo z Józwem, na co Pelka, że możemy iść, bo ona chce Józwa, a nie nas.

Od tej pory nie spotykałyśmy się więcej.

To, co postanowiłam, to było pewnie szalone, ale w tamtym czasie nikt mnie nie obchodził, tylko Józef.


To moje szaleństwo trwało do września — wtedy Józef przyszedł do mnie, ale już było mi obojętne, czy go widzę.

Pelka była fałszywa, bo napisała, że była w Milumen od początku do końca, a to była nieprawda — kłamała.

Jak Pelka z Halinką nie przychodziły, to pewnej niedzieli poszłyśmy z Bronką w innym kierunku. Pamiętam, że nie miałam butów i narywała mnie pięta u lewej nogi. Poszłyśmy dalej, a na łące było słychać muzykę. Wiedziałam, że to Polacy tańczą, bo to była potrzeba słuchania muzyki, i taka scena nam się ukazała.

Na klocach drewna siedział Wacek i grał na harmonii. Jak doszłyśmy, przestał grać. Był tam Janek, który powiedział do Wacka (ja dowiedziałam się o tym dużo później), żeby Wacek i Janek losowali — Janek wylosował mnie, a Wacek Bronkę (nie wiem, co chłopcy we mnie widzieli — nie byłam ani ładna, ani bystra…). I tak nikt mnie wówczas nie obchodził.

We wrześniu, kiedy oni mieli przyjść do nas (pamiętam, że przez cały tydzień była pogoda, było sucho i wiadomo było, że po niedzieli będzie padał deszcz), mówię do Niemca (przyjechał właśnie na urlop), że może zaprzęgać konie i będziemy wozić mieszankę, bo jest sucha. On wprawdzie się zdziwił, ale szybko zawołał swoją żonę i jej to powiedział.

Woziliśmy tę mieszankę, aż przyszła Bronka i pyta mnie, czy ja zwariowałam, że w niedzielę pracuję. Ja jej na to, że ona nie musi i że może spotykać się z Wackiem i Jankiem.

Odpowiedziała, że pójdzie się przebrać i wróci, żeby pracować ze mną. Potem przyszli ci chłopcy. Przynieśli nam jabłka i gruszki i z minami jak do golenia odeszli sobie, a my obie pracowałyśmy do 18.00 — wtedy Bronka udała się na dojenie krów. Po chwili pies zaczął szczekać. Wiedziałam, że ktoś idzie, ale nie myślałam, że to będą oni — Józef z bratem, Jankiem.

Jan poszedł przodem, ja i Józef zostaliśmy sami. Józef mówi do mnie, że jak go nie przyjmę, to oni uciekną. Że on wszystko wie, że nie muszę mu nic mówić. A ja na to, że przyszedł za późno, bo już mnie nic nie obchodzi, czy on zostanie, czy nie, bo ja już swoje przeżyłam. Józef — pamiętam — był zły, że tak mu powiedziałam, ale byłam już z niego wyleczona i był mi już obojętny.

Potem poszliśmy do Bronki po jakieś koszule (Bronka im prała i jedna z koszul jeszcze była u niej). Jak nas zobaczyła, to zaczęła przeklinać, że tyle jej pracy ze mną poszło na marne, a ja jej na to, żeby przestała, bo my z Józwem jesteśmy tylko znajomymi. Uspokoiła się. Oddała Janowi tę koszulę i było po wszystkim. I to był koniec. Działo się to któregoś maja 1941 roku.

Oni rzeczywiście uciekli z tym Tadzikiem — oby szczęśliwie, życzyłam im tego. Za kilka dni przyszli żandarmi i pytali, czy tu nie ma tych „polnische Schweine”. To ja już widziałam, że oni uciekli (oczywiście na Zachód, bo wówczas była straszna propaganda przeciw powrotom do Polski), lecz nie wiedziałam, czy ta ucieczka im się udała.


Po wyzwoleniu takie straszne rzeczy opowiadali, że nawet mój mąż o zapatrywaniach lewicowych mówił, że jakby jakiś Rosjanin mnie zaczepił, to on by go chyba zastrzelił.

Bo oni wtedy nosili pistolety — jak odbywała się dyskusja, to na stole leżały pistolety. W każdej chwili mogli się pozabijać, a ja tylko na to wszystko patrzyłam, bo nie miałam wtedy pojęcia, o co im chodzi. Byłam całkiem głupia i surowa politycznie i nie wiedziałam, o co oni się kłócą z Kaziem.Dopiero potem, jak mi Kaziu wytłumaczył, dowiedziałam się, że on jest lewicowy, a oni to prawica i konserwatyści.

Jak oni myśleli, okazało się w 1984 roku. Wtedy się zupełnie odkryli — do dzisiaj pamiętam, o czym mówili. Nigdy im tego nie wybaczę. Dzisiaj lewica patrzy, żeby mieć wysokie pensje i chodzi im głównie o stołki. Na przykład w Sejmie taki Napieralski albo Olejniczak — ten to powiedział, że on jest katolik, ale ma takie poglądy jak lewica. Moim zdaniem, to albo katolik, albo lewica. Inaczej być nie może. Ja tak to rozumiem i on u mnie przepadł z kretesem. Wyznaję ideę lewicową i na tym poprzestanę aż do śmierci.

Poszłam za moim mężem. Tak się zachowywałam, chociaż jak wróciłam z Niemiec, byłam jeszcze wierząca — do tego stopnia, że jak matka Kazia zapytała mnie w pierwszy wieczór po powrocie, czy my razem śpimy (ona była przewodniczącą różańca w Środzie, a ja wtedy nie spodziewałam się takiego pytania), powiedziałam, żeby zapytała Kazia.

On już leżał w łóżku i czekał na mnie, a ja, ubrana w jasną sukienkę, stałam w ogródku i płakałam. Kiedy Kazio to zobaczył, przyszedł, wziął mnie na ręce i położył do łóżka, a swojej mamie powiedział, że jak się jej to nie podoba, to pójdziemy z tego domu.

Mama odpowiedziała: „Już dobrze, oby się tylko ludzie nie dowiedzieli”. Rozumiałam ją. Nie widziała swojego syna 6 lat, bo Kaziu siedział w obozie. Musiała być wyrozumiała, dodała jednak, że ślub kościelny musimy wziąć. Kaziu odpowiedział, że skoro tak chce, to tak będzie.


Pamiętam Kazia z tamtych lat. On mnie bardzo kochał i dlatego powiedział, że możemy iść do obcych ludzi, to nam pomogą.

Nie mieliśmy ani grosza przy duszy.

Ojciec Kazia dał nam pryczę zbitą z desek i okrągły piec, tzw. cyganek. Długo na nim gotowałam w Poznaniu, a ta prycza służyła nam do spania dopóty, dopóki nie przyszedł do nas Marian Tyrcz z Romanem Kanią. Jak zobaczyli, że ja, w jednym pokoju, mam na podłodze filiżanki i talerze (a także inne rzeczy), bo nie było gdzie ich ustawić, powiedzieli mi, że Kaziu nie dba o nic, że dla niego praca liczy się najbardziej. Przywieźli mi do domu łóżka, bufet (wprawdzie góra jasna, a dół ciemny), dwie komody z marmurowymi blatami, stół, stoliki i dwa krzesła (jedno z tych krzeseł jest u Ali, stolik jest w Mikówcu — już stary, tak jak my). Jedno krzesło zabrał Marian, a stolik, który też chciał nam zabrać, został — Kazio mu nie pozwolił go wziąć. To były meble z salonu.

Niemcy, jak uciekali, wszystko pozostawili. Można było wówczas brać, to co było potrzebne. Inni brali, co popadło, bo widzieli w tym zysk. Tylko Kaziu nie był takim materialistą. A ci inni? Może do tej pory ich dzieci mają te meble, bo niektóre były naprawdę cenne i na pewno przetrwały do dzisiaj.

Wszystko to działo się w Poznaniu, na ul. Podolskiej 167, w dzielnicy Sołacz. Pamiętam ten park, gdzie chodziłam w 1946 roku z Wiesiem na spacery. Wiesio leżał w wózku, który kupiłam za 1 800 złotych na rynku w Poznaniu. Ktoś mi powiedział, że to wózek gubernatora Poznania, ale wówczas było mi obojętne, czyj on był. Podobał mi się i to było ważne. Cała czwórka dzieci wychowała się w tym wózku i to było dla mnie najważniejsze. Miały wygodne spanie i mogłam z nimi iść na spacer, a wszyscy się za mną oglądali — taki był ładny.

Przywiozłam ze sobą ładną pościel, a do wózka miałam z organdyny poszewkę na poduszkę i taką dużą — na kołderkę — ukradli mi ją.

Jak Kazio miał zakończenie szkoły w Warszawie, na Bielanach, musiałam do niego pojechać. Już Wiesio był na świecie. Zostawiłam go u dozorczyni Pruchnickiej. To byli repatrianci z Francji. Wszyscy mieszkaliśmy w willi jakichś bogaczy. Oni mieszkali w piwnicy (była tam kuchnia), na parterze mieszkali Piotrowscy, a my na pierwszym piętrze. Mieliśmy trzy pokoje — jeden mały i dwa duże. W tym małym stał ten piecyk jeszcze ze Strzeszek, a w ścianie była mała szafa (służyła mi za spiżarnię) — zrobiliśmy z niego kuchnię. Kolejne pokoje to była nasza sypialnia i pokój stołowy. W stołowym mieliśmy bufet, w którym stały wszystkie naczynia.

Te naczynia zostały zabrane przeze mnie z Erfurtu — stały w tym Erfurcie w ogródkach, gdzie byliśmy dwa tygodnie. Mieszkaliśmy tam z Kaziem. Zajęłam taki jednorodzinny domek (nazywało się to Kazikówką) i tam w kuchni stały na stole cztery talerze pełne pleśni — czyli jadły z tych talerzy cztery osoby, które najprawdopodobniej uciekły w popłochu przed wojskiem rosyjskim. Wiedzieli czego się bać, bo Niemcy po wejściu do Rosji palili całe wsie i mordowali szczególnie dzieci i kobiety. Więc umyłam te talerze (bo mieliśmy wodę) i używałam ich do jedzenia. Wszystkie inne naczynia chowałam do plecionego z wikliny kosza. Uważałam, że może mi się to przydać. Przecież byłam żoną Kazia, a wiedziałam, że z domu tego nie dostanę. Zresztą nie wiedziałam, czy moja rodzina żyje… Oni byli ewakuowani przez Niemców pod Szczecin — to było bardzo daleko od Raczek. O tym, że żyją, dowiedziałam się dopiero, jak ich odnalazłam (pamiętam, że pisałam do gminy, do Raczek, zapytanie, czy moja rodzina już wróciła i czy brat Antek i siostra Irka już wrócili z Niemiec — oni tak samo jak ja, tylko trochę później, byli wywiezieni na roboty przymusowe). Dopiero w październiku 1945 roku dowiedziałam się, że oni wszyscy żyją i że wrócili do Raczek. Antek i Irena też wrócili do domu.

Wysłałam wtedy z Poznania do Raczek, do gminy, trzy listy. Podałam w nich adres zwrotny oraz nazwisko, jakie nosiłam. Dowiedziałam się później, że to sąsiad Bagłaj był w gminie i dał te listy mojemu ojcu. Powiedział mu: „Wasza Zosia nie nazywa się już Kulbacka, tylko jakoś inaczej”. Co to była za radość w domu, kiedy dowiedzieli się, że ich córka jest w Poznaniu!!! Mama od razu powiedziała, że pojedzie i mnie odnajdzie.


A u nas życie toczyło się normalnie. Pewnego dnia Kaziu szedł do pracy, leciał po schodach, a tu nagle jakaś kobieta pyta, czy tu mieszka Matela.

Kazio dopiero w pracy zastanowił się nad tym zadanym na schodach pytaniem. Jak to sobie przypomniał, od razu wsiadł w tramwaj i wrócił do domu. Było to bardzo miłe z jego strony — że pozna moją mamę i w ogóle, że go zobaczę. Mama opowiedziała nam, co i jak było, a Kazio przekonał się, że to, co opowiadałam mu w tę noc, jak się poznaliśmy, było czystą prawdą.

Kazio też powiedział mi wtedy prawdę, a to się liczyło. Nie wiedziałam przecież, czy mówił mi prawdę, czy kłamał, ale od naszego poznania całkiem mu wierzyłam — wierzyłam też, że skoro ja nie kłamię, to on na pewno także nie. A mówił rzeczy, które mnie przerażały: o Buchenwaldzie (muszę to opisać). Mówił też, że do tego obozu pojadę i wszystko sama zobaczę, m.in. pryczę, na której spał Kazio. Mówił, że poznam też więcej jego kolegów.


Po przyjeździe do Buchenwaldu co ja tam widziałam?

Na samym początku napiszę, że administrowali tym obozem Amerykanie, którzy wcześniej wyzwolili więźniów. Poznałam Polaka, Majewicza, który ostrzegł nas, by Kazio tam nie szedł, bo ci żołnierze go aresztują. Na to Kazio pokazał, że ma dwa odbezpieczone granaty. Po godzinie wrócił. Chodziło mu o uzyskanie dowodu, że był więźniem tego obozu.

Majewicz zdziwił się, a ja byłam zachwycona, bo nie spełniły się jego przewidywania.

Wtedy Kazio pokazał mi różne rzeczy wykonane z ludzkiej skóry, na przykład abażury do lamp (to znajdowało się na SS-Siedlung — po polsku: osiedle SS). Pokazał mi też Wieżę Bismarcka, u podnóża której znajdowały się zbiorowe mogiły. Kazio opowiadał, że był świadkiem tego pogromu. Oni — więźniowie — widzieli, jak Niemcy jeńców rosyjskich zgromadzili w tzw. rajthali (ujeżdżalni) i „gnyksiuz!” (genügt, Schieẞ!), czyli strzelali do nich. Potem ładowali ciała na ciężarówki i wozili do Wieży Bismarcka — cała droga pokryta była krwią tych młodych oficerów. Doły Niemcy zasypywali spychaczami. To były bardzo długie mogiły. Zaraz po wyzwoleniu wieża ta jeszcze była.

Teraz napiszę o tym, co działo się po wyzwoleniu

Rodzina Babci — od lewej: Babcia, Wiesiek, Dziadek Kaziu z Teresą na rękach, znajoma rodziny oraz Włodek, rok 1950

Opowiadanie pierwsze

Pamiętam, że przed II wojną światową Tato mój pracował u Chaima. Pewnego dnia, gdy poszedł do rzeki Rospudy po wodę (zawsze w korytku mieli wodę), zauważył, że na drugim brzegu rzeki leży coś białego. Przeszedł na drugi brzeg (rzeka w tym miejscu była bowiem płytka) i z przerażeniem stwierdził, że to zwłoki utopionego dziecka (był to chłopczyk — to dziecko było zdrowe). Powiadomił policję. Policja z Suwałk szukała kobiety, która urodziła to dziecko. Po jakimś czasie policja wiozła jakąś młodą kobietę do aresztu. Nie wiem, co później się z nią stało. Było to jednak tak straszne, że nie pamiętam już, co wówczas przeżywałam. Miałam wtedy 5 lat. Nie wszystko jeszcze wtedy rozumiałam, ale mówiłam: „Jak ona mogła to zrobić?!”.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 33.19