E-book
31.5
drukowana A5
55.59
Na terapii i z powrotem

Bezpłatny fragment - Na terapii i z powrotem

Z potworami, wyzwalaczami i innymi rozrywkami


5
Objętość:
143 str.
ISBN:
978-83-8431-104-2
E-book
za 31.5
drukowana A5
za 55.59

Biblioteka Narodowa — Informacje bibliograficzne

Niemiecka Biblioteka Narodowa odnotowuje tę publikację w Niemieckiej Bibliografii Narodowej; szczegółowe dane bibliograficzne są dostępne w Internecie pod adresem: http://dnb.dnb.de.

Automatyczna analiza tego dzieła w celu uzyskania informacji, w szczególności dotyczących wzorców, trendów i korelacji zgodnie z §44b niemieckiej ustawy o prawie autorskim (UrhG) („Text und Data Mining”), jest zabroniona.

© 2025 Angelika Hofbauer

1 Przedmowa i wprowadzenie

1.1 Przedmowa

To nie jest poradnik. Nie jest to broszura „10 kroków do uzdrowienia”. Nie jest to przewodnik po uważności ani mokry sen o samopoznaniu z pieśniami wielorybów w tle. To, co trzymasz w rękach, to raczej dziennik duszy. Rodzaj instrukcji obsługi umysłu — napisanej przez kogoś, kto sam nigdy nie otrzymał instrukcji. To książka o psychice — o tym, co szaleje w cieniu, podczas gdy wszystko jakoś toczy się na zewnątrz. Książka o ciemnych zakamarkach, w których nikt dobrowolnie nie siada, chyba że świat na zewnątrz jest jeszcze bardziej niewygodny. To także książka o prawdziwym życiu — o nocnych zmianach, diagnozach, ludziach, którzy pracują, mimo że już dawno ich nie ma, i o odrobinie nadziei, która czasami pojawia się między dwiema zepsutymi myślami, jak pies otrząsający się z deszczu.

Piszę, ponieważ chcę dzielić się swoimi doświadczeniami. Piszę, bo nie chcę już przełykać wszystkiego, by nie urazić innych. Piszę, bo humor jest moją ostatnią bronią — i dlatego, że milczenie na dłuższą metę staje się po prostu zbyt głośne.

Jeśli tu jesteś, to być może masz w swoim bagażu kilka pojemników. Może nosisz je z godnością, a może twój kręgosłup już chrupie. Tak czy inaczej, jesteś tu mile widziany. Pomiędzy sarkazmem, czarnym humorem i prawdą o prawdziwym życiu z chorobą psychiczną w dzisiejszym świecie.

Usiądź. Poczuj się niekomfortowo. A jeśli w pewnym momencie się roześmiejesz, nawet jeśli nie masz na to ochoty — to znaczy, że zrobiliśmy wszystko dobrze.

1.2 Struktura tej książki

Ta książka nie ma klasycznej czerwonej nici. Bardziej przypomina czerwony kabel — w połowie przecięty, lekko migoczący, ale naładowany energią. Jest skonstruowana jak życie z niestabilną psychiką: chaotyczna, szczera, czasami cyniczna, często zaskakująca — a czasami nawet uzdrawiająca. Rozdziały nie podążają za ściśle terapeutyczną koncepcją. Nic nie jest tu „przetwarzane” w sposób liniowy. Ponieważ ci, którzy zmagają się ze sobą, nie zmagają się w rozdziałach, ale w spiralach, nawrotach, a czasem po prostu z rzeczywistością — ponieważ nie można jej wyprostować jak łyżki w magicznym pokazie.

Każdy rozdział zwraca uwagę na jakiś aspekt życia z deficytem psychiki. Czasami chodzi o formy terapii, które brzmią bardziej jak zajęcia artystyczne, czasami o świat pracy, który często woła o odwyk, a nie o drabinę kariery. Czasami mówię o ludziach, których spotkałam — w klinikach, przy stołach warsztatowych, w poczekalni życia. A czasami chodzi tylko o ten jeden moment, który jest jak pięść w żołądku, a mimo to jest w jakiś sposób piękny. W międzyczasie wrzucam obserwacje — małe fragmenty myśli, codzienne szaleństwo, społeczne szaleństwo.

Jest rytm — jak bicie złamanego serca: nieregularny, ale w jakiś sposób żywy. Ta książka nie jest terapią — ale może łykiem sznapsa dla duszy. Albo zimna ściereczka na czoło po ataku paniki. Albo po prostu dowód na to, że nie jesteś sam w swoim szaleństwie.

Ta książka to szalona podróż przez terapie, otchłanie, zaskakujące loty fantazji i rzeczywistość, która nie staje się przyjemniejsza nawet z pigułkami. To nie dramat, ale też nie bajka. To raczej rozmowa w zadymionym barze o trzeciej nad ranem — między dwojgiem nieznajomych, którzy nagle zdają sobie sprawę, że wcale nie są tacy różni. Piszę o życiu wewnętrznym. I o tym, co na zewnątrz, co czasem jest prawdziwym problemem. Piszę o klinikach, lekach, muzykoterapii z bębnami i ludziach, którzy mają większe poczucie rytmu niż cały rynek pracy. Piszę o zmianach rotacyjnych, o romansach na nocnej zmianie i o tym, jak nie zwariować, próbując pozostać „funkcjonalnym”. Jeśli więc szukasz jasnej ścieżki, idealnego rozwiązania lub wielkiego zbawienia — szukaj dalej. Jeśli jednak czujesz, że coś w twoim wnętrzu nie nadąża za tym, co dzieje się na świecie, to zostań tutaj. Być może odnajdziesz siebie w tych wierszach. A jeśli nie, to przynajmniej będziesz miał się z czego pośmiać. Bo nauczyłam się jednego: szaleństwo staje się bardziej znośne, gdy się z niego śmiejesz. Albo przynajmniej z nim pijesz.

1.3 Wprowadzenie

Nie planowałam pisać tej książki. Nie planowałam też siedzieć tam z górą diagnoz tak wysoką, że można by po niej jeździć na nartach. Ale oto jesteśmy, ty z tą książką w ręku, ja z historią. A gdzieś pomiędzy jest psychika — ta nastrojowa bestia, która czasami szepcze, czasami krzyczy, a czasami po prostu nic nie mówi.

Chodzi o brud pod paznokciami psychiki. O atakach paniki, które przychodzą jak nieproszone randki na Tinderze. O myślach, które nie są ciche, ale grają na megafonie. O potworach, które nie mieszkają pod łóżkiem, ale bezpośrednio za oczami. I o kruchej, chwiejnej, czasem cholernie zabawnej rzeczy zwanej uzdrawianiem.

„Na terapii i z powrotem” — to brzmi prawie jak wycieczka samochodowa. Z wyjątkiem tego, że autobus nie jedzie, kierowca płacze, a mapa jest napisana w starożytnej grece. Ale i tak wyruszyliśmy. Z nadzieją w bagażu. I wątpliwościami. I połową walizki pełnej traumy.

To będzie zabawne. Staje się szczera. Staje się mroczna i jasna, często w tym samym czasie. Tak jak w życiu. Czasem zupełnie oderwane od rzeczywistości, czasem trafiające prosto w serce. I może rozpoznasz tu gdzieś siebie. Między wierszami. Między potworami.

Więc chodźmy. Zamknij drzwi. Zaczynamy.

Na terapii — i z powrotem.

2 Pierwszy krok w otchłań — czyli jak nauczyłam się ogarniać swoją rozbitą głowę

Miałam 21 lat i byłam nieźle pojebana. Nie trochę melancholijna i płaczliwa, jak po kiepskim filmie romantycznym lub gdy w supermarkecie skończyły się ulubione papierosy — nie, naprawdę popieprzona. Z gatunku „śpię dwanaście godzin i wciąż jestem bardziej zmęczona niż grabarz po podwójnej zmianie”. Życie nie było już zabawne. Wszystko smakowało jak karton, nawet piwo. A kiedy piwo już nie pomaga, wiesz, że coś jest bardzo, bardzo nie tak.

Po raz pierwszy weszłam do gabinetu psychologa. Nie miałam pojęcia, czego się spodziewać. Może kilka mądrych pytań, trochę przemyśleń, gorąca czekolada i wszystko wróci do normy? Pustka.

Zamiast tego siedziała tam ta kobieta, miła jak golden retriever na valium, z głosem tak miękkim, że doprowadziłby do płaczu seryjnego mordercę. Polubiłam ją. Nie dlatego, że chciała mnie uzdrowić, ale dlatego, że nie klepała mnie po czole. Rozmawialiśmy. I rozmawialiśmy. I rozmawialiśmy jeszcze trochę. O moim dzieciństwie, mojej rodzinie i moich cholernych snach pełnych potworów, które nawiedzały mnie w nocy jak bezrobotny demon z nudów.

Przez rok kopaliśmy w moim wnętrzu jak dwaj archeolodzy szukający zaginionego grobowca mojego zdrowia psychicznego. A potem — bang — nadeszła retrospekcja. Jak cios w twarz, ale od środka. Siedziałam tam, całkowicie skamieniała, podczas gdy mój mózg nagle powiedział: Cóż, pamiętasz? Z pewnością pamiętałam. Nagle wszystko nabrało sensu. Albo żadnego. W jakiś sposób jedno i drugie. W każdym razie wiedziałam: nie jestem szalona. Jestem po prostu załamana. A to robi różnicę.

Szok związany z ostatecznym zrozumieniem, dlaczego nie pracujesz, jest gorszy niż samo niefunkcjonowanie. Ponieważ nagle zdajesz sobie sprawę, że nie możesz dłużej udawać, że to tylko faza. To nie była faza. To był mój pieprzony fundament.

Moja pani psycholog powiedziała wtedy coś w stylu: „Myślę, że klinika psychosomatyczna miałaby teraz sens”. Pomyślałam: klinika? Jak w wariatkowie? Gdzie wszyscy malują mandale przez cały dzień i rozmawiają o swoich wewnętrznych dzieciach? Nie ze mną, proszę pani.

Broniłam się. Logicznie. Nie jestem szalona, tylko zmęczona! Potrzebuję snu i przerwy podatkowej, a nie grupowych pogawędek z dziwnymi beksami. Ale ona pozostała spokojna. Uparta jak guma do żucia pod butem. I po kilku rozmowach, załamaniu nerwowym w łazience i nocy płaczu przy piwie i Nirvanie na pętli, zdecydowałam: OK, klinika.

To, co nastąpiło później, nie było nowym początkiem. Żadnego hollywoodzkiego momentu z promieniami światła i muzyką skrzypiec. To było bardziej jak rzucenie się na głęboką wodę po raz pierwszy, nago, z publicznością. Ale to było konieczne. Nie wiedziałam, czego się spodziewać — ale może to i dobrze. Gdybym wiedziała, uciekłabym. W ślepy zaułek. Na pełnym gazie i bez hamulców.

3 Azyl — albo: Jak nauczyłam się przestać ciągle zamykać w sobie

Nigdy wcześniej nie byłam w klinice, nawet jako gość. Ilekroć ktoś w moim otoczeniu wspomniał słowo „klinika”, myślałam o białych kafelkach, szarych twarzach, szpitalnym jedzeniu z kulinarnym urokiem stopy atlety — i ludziach w białych fartuchach, którzy wyjaśniają ci z neutralnym wyrazem twarzy, że masz to aż tutaj.

Przygotowałam się na najgorsze: kontrolę, zasady, zakazy. „Nie wolno ci tego robić. Musisz to zrobić. Światła gasną o ósmej. I nie myśl, że wolno ci tu palić papierosy”. Tego typu rzeczy. Byłam gotowa mentalnie uwolnić się z uśmiechem. Ale potem było zupełnie inaczej.

To była klinika psychosomatyczna. I nie chodziło o dyscyplinę czy funkcjonalność, jak zepsuty odkurzacz, który musi trafić do warsztatu. Nie — chodziło o osobę. O mnie. I po raz pierwszy od pół wieczności poczułam się jak człowiek. Bez kodu kreskowego na czole, bez numeru w systemie, bez małego przycisku do naciśnięcia. Ale po prostu: ja.

Psycholog był miły. Opiekunowie byli mili. Nawet jedzenie było w porządku, co szczerze mówiąc uważałam za gorsze niż cokolwiek innego. Pomyślałam: Jeśli to smakuje dobrze, to coś musi być nie tak. Ale w jakiś sposób to było w porządku: nic nie musiało być idealne, ale wszystko było… w porządku.

Było tak wielu ludzi. Złamane dusze na dwóch nogach. Niektórzy ze smutnymi oczami, inni ze śmiechem, który był bardziej maską niż radością. Każdy nosił ze sobą swój własny stos gówna — niektóre elegancko zapakowane, inne podane prosto na talerzu. A jednak było to miejsce, w którym nie trzeba było się ukrywać. Żadnego teatru, żadnego „nic mi nie jest”. Jeśli musiałeś płakać, po prostu płakałeś. Jeśli nie mogłeś mówić, po prostu siedziałeś — i nikt cię nie popychał. To było jak zamek z murami ochronnymi, zbudowany ze współczucia, przerw na papierosa i zbiorowej wiedzy, że wszyscy jesteśmy trochę zepsuci.

Wtedy po raz pierwszy nauczyłam się, co oznacza „wyznaczanie granic”. Nie letnie „Nie, nie podoba mi się to”, jak wcześniej — ale prawdziwe, głębokie „Tak daleko i nie dalej”. I cholera, to było dobre uczucie. Ponieważ byli ludzie, którzy to rozumieli, którzy nie przekraczali granicy. Którzy szanowali twoje granice, jak pies, który zdaje sobie sprawę, że nie jesteś w nastroju do rzucania kijem.

Panował tam dziwny spokój. Tolerancja. Akceptacja. I to ciche uczucie: wolno mi tu być. Taka, jaka jestem. Ze wszystkim, co jest zepsute. To było nowe i prawie przerażające.

Wybór terapii był jak duchowy supermarket. Terapia ciała, terapia sztuką, terapia grupowa. Joga dla osób z urazami kręgosłupa i psychiki. Qigong, który brzmiał jak napój z nasionami chia, ale był całkiem relaksujący. Muzykoterapia, gdzie można było wyładować złość za pomocą bębnów bez wzywania policji. PMR, PME, PML, w pewnym momencie nie wiedziałam już, czy przechodzę terapię, czy dołączam do nowej partii.

I dostosowałam się. Dość szybko. Moja grupa była barwna: kobieta, która zawsze śmiała się za dużo, facet, który ciągle rozmawiał ze swoją kurtką i kilka cichych dusz, które mówiły więcej spojrzeniem niż inni tysiącem słów. Byliśmy swego rodzaju wspólnotą losu. Każdy z nas był na swój sposób popieprzony, ale ciekawy tego, co miało nadejść.

Wszyscy byliśmy w klinice po raz pierwszy. Wszyscy trochę nieśmiali, trochę podejrzliwi. Ale też w jakiś sposób pełni nadziei. Być może dlatego, że wiedzieliśmy, że tutaj — w tym dziwnym, chronionym mikrokosmosie — nie musimy walczyć. Nie przeciwko sobie. Ani przeciwko sobie nawzajem. I to było prawie zbyt piękne, by mogło być prawdziwe.

3.1 Motyle, gumowe piłki i cichy huk w głowie

Więc byliśmy tam. Nowicjusze w terapii ciała. Ciekawe dusze, które nie wiedziały, czy tańczyć, płakać, czy po prostu wspinać się tyłem przez okno. Nie spodziewałam się niczego dobrego — i nie byłam rozczarowana. „Wszyscy proszeni są o przybycie w grubych skarpetkach”, było napisane na planie terapii. Na początku myślałam, że to żart. Nie był. Zrobiło się poważnie, bardzo poważnie.

Pokój był… zbyt ładny. Zbyt pastelowy. Kolory miękkie jak lawendowe pole na środkach uspokajających. Wykładzina dywanowa, maty do jogi, kolorowe ściereczki, piłki jeżowe, gigantyczne gumowe rzeczy, na których można było jeździć, jeśli się chciało. I te śmieszne, pogniecione fotele, które wyglądają jak z IKEA, ale w dotyku przypominają uścisk kogoś, kto nie żartuje.

Usiedliśmy w kręgu. Kręgu, oczywiście. W świecie psycholi wszystko zawsze jest cholernym kołem. Kąty proste są prawdopodobnie traumatyczne. Przedstawiłeś się krótko. Imię, stan umysłu, trochę zabawy w człowieka. Powiedziałam, że jestem „całkiem w porządku”, co w rzeczywistości oznaczało: Nie chcę tu być, chcę piwa i swojego spokoju i żeby nikt mnie nie dotykał. Ale oczywiście tego nie powiedziałam.

Potem się zaczęło. Terapeuta — oczywiście boso — włączył muzykę. Coś z panpipe, gongami i poczuciem, że jednorożec zaraz przejdzie przez pokój. Mieliśmy poruszać się do muzyki, całkowicie swobodnie. Czuć ciało. Czuć podłogę. Cudownie, pomyślałam. Zawsze nienawidziłam butów, ale tańczyć boso w pokoju pełnym nieznajomych? Niesamowite, po prostu coś dla mnie.

Pozostali uciekli. Niektórzy byli ostrożni, jak dzieci dotykające wody po raz pierwszy. Inni poddali się, jakby to był ostatni festiwal przed końcem świata. Ja natomiast poruszałam się jak źle zaprogramowany robot. Moje ramiona lekko się kołysały. Bardzo dyskretnie. Byle nie zwracać na siebie uwagi. Potem powiedział to zdanie: „Poruszaj się jak motyl. Uwolnij swoje skrzydła. Poczuj wolność”. Prawie roześmiałam się na głos. Wolność? Mam 22 lata i plecy, czego ode mnie chcesz? Ale milczałam. Przełknęłam swój cynizm jak przeterminowaną aspirynę. Być motylem? Byłam bardziej jak ćma na Valium.

W pewnym momencie strach się skończył. Usiedliśmy z powrotem w kręgu. A potem — zaskakująca rzecz. Rozmawialiśmy o tym, jak się czujemy, co postrzegamy. I chociaż myślałam, że jestem całkowicie poza tym, zdałam sobie sprawę: czułam coś. Coś. Moje ciało trochę szumiało. Nie orkiestra, ale delikatny gwizd. Byłam tam. W jakiś sposób bardziej niż wcześniej. Być może żywa. Albo przynajmniej mniej martwa.

Powiedziałam szczerze, że uważam to wszystko za głupie. Że czuję się jak idiotka. I wiesz co? Wszystko było w porządku. Nikt się nie śmiał. Nikt nie wyglądał głupio. Była tylko przestrzeń. Miejsce na bzdury. Miejsce na szczerość. Miejsce dla mnie. A potem pojawiło się to zdanie. To niepozorne małe zdanie, które terapeuta wypowiedział tak, jakby była to najnormalniejsza rzecz na świecie: „Wszystko jest dozwolone. Nic nie musi”.

Boom. Żadnych fajerwerków. Żadnej dramatycznej ścieżki dźwiękowej. Ale coś we mnie kliknęło. Bardzo cicho. Prawie jak kropla na gorącym kamieniu, która nie wyparowuje, ale pozostaje.

I to zdanie — to jedno zdanie — utknęło. Głębiej niż wszystkie wcześniejsze sesje terapeutyczne. „Wszystko jest dozwolone. Nic nie musi”. Zdanie, które mówi ci: Nie musisz tańczyć jak motyl, ale możesz. Możesz nawet siedzieć i myśleć: Co za gówno. I to nie jest problem. Zostało ze mną. Wciąż wisi w mojej głowie jak notatka na lodówce. Mały mentalny post-it pośrodku całego chaosu. Może nie byłam najlepszym motylem. Może w ogóle nim nie byłam. Ale po raz pierwszy od dłuższego czasu miałam wrażenie, że mogę być po prostu sobą. I to było… prawie rewolucyjne.

3.2 Kredowa burza w głowie i trójkąt z piekła rodem

Przerwa była jak małe pęknięcie w rzeczywistości. Na czas papierosa byłeś po prostu człowiekiem. Nie pacjentem, nie zaburzoną duszą poszukującą oświecenia — po prostu kimś z fajką, kawą i potrzebą narzekania na najnowszy skurcz terapeutyczny. Mówili o terapii ciała, jakby to była szczególnie zła podróż LSD. Ale potem plan wymagał kolejnego aktu samorealizacji:

Terapia sztuką

Na początku myślałam, że po prostu siedzę i maluję trochę słońca, trochę drzewa, trochę traumy z dzieciństwa — Spokojnie! Ale nie — to było poważne. Prawie religijne. Jak kult, tylko bez sukienek i z większą ilością pasteli.

Najpierw powinniśmy poczuć się komfortowo. Wybierz miejsce jak pierwszego dnia szkoły po wakacyjnej przerwie: przy drzwiach, jeśli chcesz uciec. Przy oknie, jeśli chcesz pomarzyć. Nie za blisko centrum szaleństwa, ale też nie tak daleko, by wyglądać jak socjopata. Potem przyszła wielka odprawa: „Jak się czujesz?”.

Jak czujesz się w grupie pełnej nieznajomych, którzy chcą zagłębić się w twoje życie wewnętrzne tak głęboko, że Freud kręci się w grobie krzycząc. Ale w porządku. Powiedziałam coś neutralnego. „Jestem ciekawa”. W środku: chcę się stąd wydostać. W każdym razie przyłączyłam się i było mnóstwo materiału, by dać upust parze. Tyle materiałów, co w sklepie rzemieślniczym na koksie. Glina, kreda, akwarela, akryl, długopisy, farby olejne, ołówki, kredki woskowe, teksturowany papier, gładki papier, papier z osobowością. „Wszystko było dozwolone. Nic nie musiało być”. To zdanie było jak tatuaż na każdej ścianie w klinice — subtelnie wyryte w naszych mózgach: „Wszystko jest dozwolone. Nic nie musi być”. Piękna myśl. Nawet jeśli czasami żałowałam, że „nic nie musi” nie odnosi się również do dyskusji grupowych i porannego wstawania.

Sięgnęłam po kredę. Coś we mnie pragnęło brudu na palcach. Tej miękkiej, tłustej substancji, która zostawiała kolor na papierze jak emocjonalne plamy krwi. Uwielbiałam to rozmazywanie. To była terapia dla moich rąk. Kolory przenikały się nawzajem jak uczucia, których nigdy nie można było wyrazić.

Moje pierwsze zdjęcia były ponure. Niespodzianka. Czarne, szare, trochę czerwone, gdy byłam w dobrym nastroju. I to było w porządku. Tak było we mnie — więc umieściłam to na stronie. Bez słońca, bez tęczy, bardziej jak koniec świata we mgle.

Pod koniec sesji nastąpił przerażający rytuał: omawianie zdjęć w kręgu. Jedna osoba wybierała zdjęcie drugiej, a następnie rozmawiali o nim. Co czujesz? Co myślał artysta? Co mówi zdjęcie? Powiem ci, że moje zdjęcia mówiły tylko jedno: nie dotykaj mnie.

Nienawidziłam tej części. Jak szczur, który zdaje sobie sprawę, że jest na talerzu, z psychologami wokół niego, którzy tylko czekają, aby rozebrać jego wnętrze. Więc rozproszyłam się. Zanim się zaczęło. Wolałam dać swoje zdjęcie terapeutce. Tylko jej. Ponieważ nie oceniała. Nie gapiła się. Po prostu była.

Ale pewnego razu wszystko ze mnie wybuchło. Temat lekcji: linie i narożniki. Brzmi nieszkodliwie. Brzmi prawie nudno. Lubiłam okrągłe rzeczy. Zawsze. Kąty mnie przerażały, były jak zbyt trudne słowa w zbyt cichym pokoju. A jednak narysowałam cholerny trójkąt. Dlaczego? Nie mam pojęcia. Może dlatego, że myślałam, że muszę. Może dlatego, że chciałam wiedzieć, co się stanie. A to, co się stało, było wewnętrzną erupcją wulkanu w zwolnionym tempie.

Narysowałam pierwszą linię i coś we mnie krzyknęło. Bez dźwięku, tylko ból. Kontynuowałam malowanie — i nagle nie byłam już dorosłą osobą, ale dzieckiem siedzącym tam z szeroko otwartymi oczami i poczuciem, że wszystko zaraz wybuchnie.

Wybiegłam na zewnątrz. Po prostu wybiegłam. Terapeutka dogoniła mnie na korytarzu. Delikatnie. Nie jak ktoś, kto chciał mnie „sprowadzić z powrotem”, ale jak ktoś, kto powiedział: „Możesz wyjść. Możesz zrobić sobie przerwę. „Wszystko jest dozwolone. Nic nie musi.” Rozmawialiśmy. A później namalowałam coś jeszcze. Coś okrągłego. Nawet nie pamiętam co. Ale było moje. Bez bólu. Bez trójkąta.

Terapia sztuką stała się moim bezpiecznym miejscem. Pokój, w którym moja dusza mogła ślinić się, wymiotować, szeptać i śmiać — wszystko naraz. Kolory stały się językiem, papier sceną, a ja reżyserem mojego wewnętrznego cyrku.

Nigdy nie mówiłam tam zbyt wiele. Mówiłam przez to, co moje palce malowały, wcierały, rozmazywały. I to wystarczyło. Czasami terapia nie polega na mówieniu. Czasami to tylko obraz. Albo trójkąt, który nie zostaje ukończony.

3.3 Rytm, bunt i dźwięk, który był we mnie uwięziony

MUZYKOTERAPIA

Brzmiało to nieszkodliwie, wręcz uroczo. Przypomniały mi się lekcje gry na flecie w szkole podstawowej i nauczyciel muzyki, który pachniał jak smutny uliczny performer i zawsze mówił pół zdaniami. Ale to nie była lekcja muzyki. To była psychiczna praca z perkusją.

Weszliśmy do wyłożonego wykładziną pokoju, który wyglądał jak salon zbyt ambitnej babci jogi, która pochłonęła zbyt dużo Pinteresta. Wszędzie gumowe piłki, śpiewające miski, rośliny, które wyglądały, jakby potajemnie słuchały. A w centrum: bębny. Duże bębny, małe bębny, niektóre do stania, inne do noszenia. Cała cholerna dżungla pełna instrumentów rytmicznych.

Wybierz swój bęben, powiedział terapeuta, jakbyśmy byli na bazarze samowiedzy. Wybrałam duży. Coś we mnie chciało narobić hałasu. Duży, głośny, potężny. Byłam gotowa uderzyć w to coś, jakby to był mój szef, społeczeństwo i moje własne dzieciństwo w jednym.

Oczywiście: najpierw kolejna emocjonalna odprawa.

„Jak się czujesz?” Chciałam powiedzieć: Jak wulkan z depresją. Ale powiedziałam: „Ciekawa”. Ponieważ nie chcesz wyglądać jak psychiczny kaleka, nawet jeśli dokładnie tym wszyscy byliśmy — certyfikowanymi pralkami emocjonalnymi w cyklu wirowania.

Potem pozwolono nam bębnić. I do cholery, to było dobre. To było nie tylko dobre — to było archaicznie dobre. Każdy ruch ręki był uderzeniem przeciwko wewnętrznemu hałasowi. Każdy rytm był małym aktem buntu przeciwko ciszy wewnątrz mnie. Nareszcie mogłam być głośna, a nikt nie marszczył brwi i nie pytał, czy wziąłam leki.

Graliśmy w kółku. Czasem jednocześnie, czasem przeciwko sobie. Czasami brzmiało to jak bicie serca dzikiej hordy. Czasem jak płacz zagubionych dusz. I było to cholernie lepsze niż jakakolwiek terapia rozmową z rozpadającą się rośliną domową w tle. Ale potem nadszedł moment, w którym zrezygnowałam. Terapeuta powiedział: „Teraz wszyscy wydajecie dźwięk. Jeden głos. Jak rdzenni mieszkańcy. Potężny. Odważny. Twoje wewnętrzne wezwanie. „Moje wewnętrzne wołanie brzmiało: O cholera. Ponieważ nie było nic. Żadnego dźwięku. Ani słowa. Żadnego wycia, żadnego rechotu. Ja byłam jak zepsute radio: włączone, ale bez dźwięku. Inni wyli jak wilkołaki przy pełni księżyca. Niektórzy jak kojoty, inni jak potrącone koty. A ja siedziałam tam. Sztywna. Bęben pod moimi dłońmi, moje serce gdzieś w gardle i mój głos — zakopany gdzieś głęboko we mnie, jak list, który nigdy nie został wysłany. Po prostu nie mogłam tego zrobić. Nie mogłam. To było tak, jakby ktoś wycofał moje pozwolenie na bycie usłyszanym. Jakby mój język został mi odebrany lata temu i zapomniałam, jak brzmi.

Ale — i to było szalone — to było w porządku. Nie musiałam być wilkiem. Nie indiańskim wojownikiem. Nie szamanką z ekspresyjnym tańcem. Mogłam być po prostu cicho. I wciąż tam być.

Po lekcji wszyscy byliśmy wyczerpani. W najlepszym tego słowa znaczeniu. Nie tak wykończeni jak po podwójnej zmianie w logistyce czy po wizycie u teściowej. Ale raczej przytulny, wyczerpany kaputt, w którym wiesz: coś się wydarzyło. Coś zostało poruszone. Śmialiśmy się. Niektórzy płakali. Niektórzy się przytulali. Paliłam i po raz pierwszy od tygodni poczułam, że znów żyję. Muzyka była jak defibrylator dla duszy. Uderzenie bębna, uderzenie — i nagle znów pojawił się puls. Nie piękny, nie okrągły, nie harmonijny. Ale prawdziwy. I może właśnie o to chodziło. Znów nie funkcjonować, ale znów czuć. Nie mówić, ale brzmieć. Nie być silnym, ale szczerym. I w całym tym hałasie dochodzącym z naszych kości, cisza mojego głosu była najgłośniejsza ze wszystkich.

3.4 Grupa podstawowa — grupowe przytulanie z wewnętrzną erupcją wulkanu

TERAPIA GRUPOWA

Albo jak ja to nazywam: emocjonalny striptiz z nieznajomymi przy włączonym świetle i bez muzyki. I szczerze mówiąc: nienawidziłam tego. Od samego początku. Nie była to mała, delikatna nienawiść, jak do kiepskiej kawy czy drapiących skarpetek. Ale głęboka, zwierzęca, wyrywająca język, sycząca nienawiść „nie ma mnie tu i teraz”.

Ta tak zwana „grupa podstawowa” składała się z jedenastu do dwunastu osób. Ta sama grupa przez sześć tygodni. To samo przedstawienie. Ten sam teatr. Dwa razy w tygodniu: dwie godziny siedzenia w grupie. Rozmowy. Płacz. Cisza. Wściekłość. Terapeutyczna walka gladiatorów, tylko bez areny i bez trofeum — ale z dużym potencjałem wyzwalania.

W pewnym momencie pojawił się temat ojców — i bum, trzy osoby na podłodze w tym samym czasie. Przysięgam, gdyby to zostało sfilmowane, Netflix zrobiłby z tego serial: „Grupa podstawowa — Trauma z zapowiedzia”. Temat nigdy nie został podany. To było jak tymczasowy ładunek wybuchowy. Ktoś by coś powiedział — „Czasami czuję się taki bezwartościowy.” i BOOM, było: zbiorowy emocjonalny overkill.

Rzadko byłam spokojna. Przeważnie czerwona. Tak na twarzy — ze złości. Grupa podstawowa wywołała we mnie coś, czego się nie spodziewałam. Nie ten elegancki, dojrzały gniew z refleksyjną postawą. Ale ten surowy, nieoszlifowany gniew w stylu „wyrzucę tę pieprzoną roślinę przez okno”. Miałam ataki paniki. Napady płaczu. Zaburzenia mowy. Kilka razy byłam o krok od ucieczki. Otworzyć drzwi. Do widzenia. Żegnajcie, psychonauci hobbyści.

Ale zostałam… W pewnym momencie. Bo był taki moment, kiedy nauczyłam się mówić stop. W samym środku. W tych naładowanych spiralach rozmowy. „Przestań. Zaraz dostanę ataku paniki!”. Albo: „Czuję się teraz całkowicie przejechana”. Albo po prostu: „Nie mogę teraz zajmować się tym tematem — płonę!”.

I wiesz co? Nikt się nie śmiał. Nikt nie przewracał oczami ani nie udawał, że jestem chodzącym kłębkiem nerwów (którym oczywiście byłam, ale to część przebywania w takich grupach).

Zamiast tego: Kiwanie głową. Zrozumienie. Dać przestrzeń. Chore gówno. Prawie jak prawdziwe człowieczeństwo. Jak w równoległym wszechświecie, w którym nie znieczulasz swoich uczuć alkoholem lub ignorancją, ale zamiast tego nazywasz je, a następnie atakujesz jak wściekły nastolatek — tylko w kontrolowany sposób.

Grupa podstawowa była jak lustro, które nie kłamie. Pokazuje, jaki jesteś, gdy filtr jest wyłączony. Kiedy nie zachowujesz się już jak „mam wszystko pod kontrolą”. Kiedy po prostu siedzisz i wszystko w tobie płonie, trzęsie się i krzyczy w tym samym czasie. A potem — po każdej sesji — byłam płaska. Nie jak po spacerze czy rozmowie telefonicznej z kasą chorych. Ale jak po cholernym maratonie dla duszy. Moje ciało czuło się tak, jakbym przez osiem godzin dźwigała kontenery — tylko z emocjami zamiast palet. Potem potrzebowałam snu. Jedzenia. Odpoczynku. Najlepiej wszystko w tym samym czasie. To nie był relaks. To nie były wakacje wellness. To było jak zepsuty silnik, który w końcu został ponownie naoliwiony po latach postoju: skrzypiący, niechętny, nieatrakcyjny. Ale znów działał. I to była szalona rzecz: im bardziej pokazywałam się w tej grupie — z całym moim załamaniem, złością, wrażliwością — tym bardziej tam byłam. Nie tylko fizycznie. Ale także wewnętrznie. Czułam siebie. I inni też. To było przerażające i wyzwalające. A czasami sprawiało, że wymiotowałam. Ale naprawdę, do cholery: naprawdę.

A w świecie pełnym masek był to… cholernie dobry początek.

3.5 Terapia indywidualna — podróż duszy w pokoju VIP

Pomiędzy terapią grupową a załamaniami grupowymi, pomiędzy wyjącymi atakami, lawinami wyzwalaczy i zbiorowymi załamaniami nerwowymi, były te święte minuty. Oaza w szaleństwie. Terapia indywidualna. Raz, czasem nawet dwa razy w tygodniu, pozwalano ci leżeć samotnie na kanapie. Albo na krześle. Albo po prostu usiąść naprzeciwko siebie jak dwóch nieufnych szachistów, którzy właśnie wyrzucali swoją przeszłość na planszę. Bez publiczności. Żadnych oczu. Żadnej dynamiki grupowej z psychologami-amatorami ze szpitala psychiatrycznego obok. Tylko ty i terapeuta. I twój wewnętrzny ogar piekielny, który nie mógł się doczekać, by zerwać się ze smyczy.

To był moment, w którym można było powiedzieć wszystko. Wszystko, co zwykle przełykasz, dopóki żołądek się nie zbuntuje lub zęby nie zaczną zgrzytać w nocy jak źle naoliwiona maszynka do mięsa. Mogłeś mówić o swoim ojcu, który traktował cię jak zbędny mebel. O matce, która uprawiała szantaż emocjonalny jako swój ulubiony sport. O swoim byłym, depresji, martwych nadziejach i wstydzie, z którym każdego dnia ściągasz skórę na zewnątrz.

Bez osądzania. Ani kwaśnego spojrzenia. Tylko notatki terapeuty, które wyglądały jak zaawansowane Sudoku, i okazjonalne znaczące skinienie głową, które sprawiało, że czułeś się, jakbyś nie był całkowicie szalony — tylko nieco chaotyczny.

Ale to nie było wszystko. Potem była edycja specjalna: indywidualna terapia sztuką. Tak, dobrze słyszałeś. Sztuka. Z ołówkami, z papierem, z uczuciami, które wylewały się na kartkę jak zasmarkane przedszkolaki. Pozwolono mi narysować to, co rozdzierało mnie w środku. A potem… potem pozwolono mi to zmienić. Za pomocą kolorów. Symbolami. Z nowym rezultatem, którego nigdy nie miałam w rzeczywistości. To było jak danie swojemu wewnętrznemu dramatowi alternatywnego scenariusza — tylko bez szans na Oscara, ale z prawdziwą, surową ulgą.

Czasami siadałam, patrzyłam na swój rysunek i myślałam: Cholera, naprawdę to przeżyłam. Potem rysowałam dalej. Inne zakończenie. Trochę nadziei. Trochę porządku w szaleństwie.

I wtedy to nadeszło: Indywidualna terapia ciała. O mój Boże. Mogłabym się z nią ożenić. Nie z terapeutką — chociaż… może ją też — ale terapią. Wszystko kręciło się wokół mnie. Moje ciało, moje wewnętrzne drgawki, gniew w moich pięściach. Drżenie kolan, kłucie w klatce piersiowej, gdy kolejne wspomnienie kopnęło mnie w kark. Pozwolono mi czuć. Wyznaczać granice. Powiedzieć: Tu kończy się moja przestrzeń. Tu kończy się twój dostęp.

Czasami siedziałam tam, gdy terapeutka mówiła coś o napięciu, o oddychaniu, o inteligencji ciała — i po prostu myślałam: Kurwa. Mam ciało. I to nie jest tylko więzienie. To wszystko było jak wakacje wellness na oddziale psychiatrycznym — tylko bez spa, bez minibaru, ale z prawdziwymi uczuciami.

A co najlepsze: nie każdy mógł to zrobić. Tylko szczególnie zaburzeni. Tylko ci, którzy byli na krawędzi tak często, że rozbili tam obóz. Tylko ci, którzy codziennie zatracali się w sobie. To było… ekskluzywne. VIP-owski pokój szaleństwa.

A każdego wieczoru był mały prysznic dla duszy: rozmowa z opiekunem. Dziesięć do piętnastu minut nadzorowanego doradztwa. Opiekun siedział tam, patrzył na ciebie jak na ranne zwierzę — pół kota, pół eksplozję — i pytał: „Jak minął ci dzień?”. Wtedy mogłeś powiedzieć: „Chciałem kogoś zabić, potem płakałem, a potem zjadłem banana”. I to było całkowicie w porządku. Nikt nie mrugnął okiem. To było tak, jakby ktoś cię złapał, zanim zapadłeś się z powrotem w siebie. To nie była klinika. To nie było więzienie. To był pieprzony ring bokserski dla psychiki. A w rundzie pojedynczej można było wreszcie odłożyć pięści. Na chwilę. Zanim zadzwonił dzwonek na następną sesję.

3.6 Pigułki, panika i powrót do sfery umysłowej przeciętności

Potem pojawił się temat leków. Nie dosłownie, ale prawie. Mogłabym przysiąc, że psycholog miał je już pod ręką, jak kelner z menu dnia. „A co myślisz o małym antydepresancie na początek, może z uspokajającym wykończeniem z rodziny benzodiazepin?”.

Nie, dzięki, pomyślałam, jestem już wystarczająco znieczulona przez świat. Nie potrzebuję chemicznej zasłony, by zobaczyć swoje nieszczęście w pastelowych kolorach. Nie chciałam różowej pigułki, która sprawi, że uwierzę, że życie to farma kucyków. Chciałam pełnej dawki rzeczywistości — niefiltrowanej, nieokrojonej, prosto w twarz. Odmówiłam. Dumnie. Uparcie. Jak stary pies, który nie chce zaakceptować faktu, że jego ulubione drzewo już dawno zostało ścięte.

Mówiłam takie rzeczy jak:

„Nie chcę się zmieniać”.

„Chcę czuć, nawet jeśli boli jak cholera”.

„Chcę wiedzieć, co jest prawdziwe”.

Co za stek bzdur. Myślałam, że walczę. W rzeczywistości walczyłam z wiatrakami, które już dawno stanęły w miejscu. Byłam swoim własnym wrogiem, uzbrojonym w dumę i mózg, który zwijał się jak jeż przy każdym promieniu słońca. Z perspektywy czasu: Głupota. Ale hej — człowiek uczy się na błędach. Albo i nie. Niektórzy kolekcjonują je jak podkładki pod piwo. Ja miałam już cały album.

Po sześciu tygodniach w klinice opuściłam budynek nie jako nowa osoba, ale jako poprawiona wersja mojego złamanego ja — z łatką, ale bez aktualizacji. W moim plecaku znajdował się stos notatek, kilka arkuszy terapeutycznych, nadszarpnięte poczucie własnej wartości i… tak, siła. Nie siła superbohatera, bardziej rodzaj siły, której używasz, aby rano zaciągnąć się na kawę, mimo że w środku jesteś już z powrotem w dniu minus zero. Ale byłam zmotywowana. Niemal zawstydzająco zmotywowana. Mogłam prowadzić seminaria: Jak zrestrukturyzować swoje życie i nadal regularnie przeklinać.

Pierwsze kilka dni w domu było jak szok kulturowy. Nie dlatego, że na zewnątrz wszystko było takie inne — ale dlatego, że to byłam ja. Nie było terapeuty, który powiedziałby mi, żebym „oddychała trochę głębiej” w moje uczucia (cokolwiek to do cholery znaczyło). Żadnego harmonogramu dla moich nerwic. Byłam tylko ja. I moje popaprane codzienne życie. Rachunki. Zmywarka. Sąsiad z dmuchawą do liści i świadomość, że supermarket nie jest bezpieczną przestrzenią, ale akustycznym atakiem na duszę.

Ale potem… Potem coś znalazłam. Coś, co mnie porwało. Nie wielkie znaczenie. Nie oświecenie. Ale mały, cholernie silny płomień. Zaczełam układać swój dzień. I nagle pojawił się… rytm. Nie idealny rytm, bardziej jak jazz. Czasami dysonans, czasami melodia, ale hej — znowu grałam. Rozkwitłam. Jak chwast między betonowymi płytami. Twardy. Dziwny. I cholernie żywy.

4 Piekło biegania, brokułowa panika i cud znikającego brzucha

A potem przyszedł sport. Tak, dobrze przeczytałeś — sport. To był moment, w którym mój wewnętrzny drań nie tylko przestał skomleć, ale też sam się uśpił. Stałam tam — ważąc prawie 100 kilogramów, mentalnie zmięta jak niedopałek papierosa w popielniczce społeczeństwa — i pomyślałam sobie: „A więc to koniec bzdur”. Byłam gruba. Byłam smutna. Byłam zmęczona byciem smutną i grubą. Więc zaczęłam. Nie elegancko. Nie z tymi ładnymi odcinkami na Instagramie lub smoothie bowls z nasionami chia i spermą jednorożca. Nie. Biegałam — jak furia w okresie odstawienia. Każdego cholernego ranka o 6 rano. W stroju do joggingu, który wyglądał bardziej jak depresja niż sport. Dyszałam przez park, jakbym z każdym krokiem próbowała wykrztusić z siebie przeszłość. To było okrutne. Ale zadziałało. Ważyłam każdy kęs jak opętana. Marchew, twaróg, komosa ryżowa (co to w ogóle jest? Jakieś zboże, które brzmi jak planeta ze Star Treka). Gotowałam warzywa, jakby to była olimpiada w krojeniu ogórków. Piłam koktajle proteinowe, które smakowały jak klej budowlany i wlewałam w siebie litry wody, aż mój mocz był tak przezroczysty, że można nim było myć okna.

I wiesz co? Było warto. Co tydzień: minus jeden kilogram. Jak odliczanie do nowej mnie. Pociłam się, przeklinałam, miałam obolałe mięśnie w miejscach, o których nawet nie wiedziałam, że powinnam je mieć.

Ale po sześciu czy siedmiu miesiącach byłam o 40 cholernych kilogramów lżejsza. Czterdzieści! Czułam się jak osoba, która została z siebie wyłuskana. Spojrzałam w lustro i już się nie bałam. Zaczęłam nawet siebie lubić. Nie w sposób narcystycznego influencera, ale bardziej w stylu: „Hej, ty tam — może nie jesteś Królową Wszystkiego, ale kurwa żyjesz”. Wróciłam na miasto. Imprezy. Ludzie. Rozmowy. Śmiałam się — i nie brzmiało to już tak, jakbym wymiotowała w środku. Byłam żywa. Przynajmniej trochę. A potem…

Potem przyszło moje szkolenie na asystentkę dentystyczną. Tak, dokładnie. Asystentka stomatologiczna. Ja, która przez lata wolałam załamanie nerwowe niż wizytę u dentysty, teraz chciałam być tą, która otwiera innym ludziom twarze. Ironia życia, prawda? Ale byłam gotowa. Gotowa, by się wkręcić, gotowa, by zacząć działać.

Posmakowałam krwi — oczywiście w przenośni — i chciałam więcej. Więcej struktury. Więcej kierunku. Więcej poczucia, że może jednak nie do końca spieprzyłam sprawę. A co najlepsze? Żaden cholerny koktajl na świecie nie smakuje tak dobrze, jak uczucie, że się nie poddałam.

5 Kamień nazębny, awaria i normalne szaleństwo

Edukacja — moja wielka nadzieja. Moja odskocznia do tak zwanego funkcjonującego społeczeństwa. Lub, jak lubię to nazywać: miejsca, w którym szaleństwo grzecznie się uśmiecha i pije kawę z mlekiem owsianym.

Szkoła była w porządku. Teoria, zęby, anatomia, wszystko ładne i sterylne, ładnie zapakowane w małe kąski wielokrotnego wyboru. Czułam się prawie mądra, dopóki siedziałam.

Ale praktyka — mój drogi Łabędziu — to było coś. Myślałam, że bycie asystentką dentystyczną oznacza: trochę ssania, trochę uśmiechania się, trochę czekania na odpowiedni moment, aby powiedzieć „Otwórz szeroko usta, proszę”. Myślałam źle. To był ośmiogodzinny bieg wytrzymałościowy w kręgu piekła. Z jednego gabinetu zabiegowego do drugiego, zawsze z wdziękiem hiperwentylującego się robota obsługującego, który wypił zbyt wiele napojów energetycznych. Biegłam. Pociłam się. Straciłam orientację i prawie straciłam duszę. Pod koniec dnia moje stopy były tak płaskie, jak moja samoocena w dziewiątej klasie. Ledwo mogłam stać, nie mówiąc już o myśleniu. A myślenie i tak było niebezpieczne. Zbyt dużo myślenia zwykle prowadzi do uczuć. A uczucia… cóż. Uczucia nie są moim najlepszym koniem w stajni.

Byłam w środku mojego nowego życia i myślałam, że radzę sobie całkiem nieźle. Co tydzień chodziłam na terapię — posłuszna jak pies u weterynarza. Chodziłam, rozmawiałam o dzieciństwie, kontroli, zarwanych nocach. Wszystko było w porządku. Aż nadszedł ten dzień. Dzień, w którym panika już nie pukała, a po prostu wyważała drzwi. W środku dnia pracy.

Stałam tam, w jakimś pokoju zabiegowym, jakiś pacjent z otwartymi ustami i otwartym rachunkiem — i bum. W mojej głowie rozległo się „ping” jak w mikrofalówce na cracku. Łzy wystrzeliły, jakby ktoś rozerwał tamy mojej duszy. Pobiegłam. Do pokoju socjalnego. Usiadłam na podłodze jak zepsuta zabawka. I rozpłakałam się. Tak po prostu. Bez systemu ostrzegania. Żadnego stylowego dramatu. Tylko smarki, woda i desperackie pragnienie, by na chwilę odinstalować rzeczywistość.

Koleżanki stały jak przestraszone jelenie na pokazie sztucznych ogni. Nikt nie wiedział, co się dzieje. Nawet ja. Mój szef — biedak — i tak był już w trybie stresu i miał zero sekund na mentalną analizę. Myślę, że gdybym mu powiedziała, że właśnie rozmawiałam przez telefon z zaświatami, powiedziałby tylko „Ok, ale przynieś formularz”.

Zadzwoniłam do mojego przyjaciela — pół wraka, pół kobiety — i kazałam mu odebrać mnie jak nastolatka na koncercie pełnym ludzi, którzy cię nie rozumieją. Potem w domu, drżenie, cisza, wstyd.

Następnego dnia spotkałam się z panią psycholog. Nagła wizyta. Wyznałam jej wszystko, jakbym ukradła coś w kościele. A ona? Tylko skinęła głową. Władczo. Jakbym powiedziała jej, że zapomniałam bochenka chleba w piekarni. „W porządku. To się zdarza. Może nie u »normalych«, ale u takich, którzy mają trochę więcej głębi niż filiżanka kawy”. Ta kobieta miała więcej zrozumienia w jednym zdaniu niż cały mój krąg społeczny przez pięć lat.

Zrobiłam więc coś naprawdę złego: byłam szczera. Zadzwoniłam do szefa. Powiedziałam mu, że jestem chora psychicznie. Że mam ataki paniki. Że czasami jestem domkiem z kart, który wali się przy każdym podmuchu wiatru.

A potem… Potem stało się coś zupełnie nieoczekiwanego. Okazał zrozumienie. Powiedział, że dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje. I że wszystko jest w porządku. Że wszystko ze mną w porządku. Że nikt mnie nie osądza.

BAM. Zwrot akcji jak w tanim dramacie. Byłam oszołomiona. Tę pieprzoną ulgę można było włożyć do słoików i sprzedawać jako lekarstwo. Następnego dnia wróciłam do pracy. Wciąż ja. Wciąż krucha. Ale tym razem trochę mniej samotna. A to było warte więcej niż jakikolwiek uśmiech w poczekalni.

6 Droga powrotna przez mgłę i inne spacery do piekła

Nie było huku, nie było wielkiego dramatu. Żadnego momentu „zamierzam rzucić to wszystko i wyemigrować”. To był po prostu… koniec. Trening, siła, wytrwałość — zniknęły. Jak włącznik światła, który ktoś przypadkowo pstryknął.

I znowu tam byłam. Przed szklanymi drzwiami kliniki. Mój drugi dom, pierwszy z systemowym cateringiem i rozmowami, podczas których słuchasz siebie myślącego. Recepcjonistka wciąż mnie rozpoznawała. Ja też jakoś siebie rozpoznałam. Tylko bledsza. Bardziej pomięta. Paragon, który stał się człowiekiem po złym zakupie.

Stacja 2 — mój stary adres naprawy duszy. Wszystko wciąż tam było. Terapeuci z profesjonalnym współczuciem, które było tak niezawodne jak uśmiech kelnera. Meble z jasnobrązowej kolekcji Despair IKEA. I ten szczególny zapach atmosfery salonu, kawy i światła depresji.

Myślałam, że bycie lżejszą ułatwi mi życie. Schudłam, owszem. Ale zamiast wolności było tylko więcej wiatru. Więcej powierzchni do ataku. Nie byłam wyzwolona — byłam odsłonięta. Świat nagle uderzył we mnie z pełną siłą, jak autobus zobowiązań, oczekiwań i — niespodzianka — niewyleczonych odchodów z przeszłości.

Czułam się jak dziecko, które przypadkowo trafiło na zły film. Rating wiekowy: Życie. Bez instrukcji. Bez popcornu. Przerwa też została odwołana. Moja warstwa ochronna zniknęła. Przez lata owijałam się jedzeniem jak watą. Zbroja z pizzy przeciwko światu. A teraz? Naga jak słup w emocjonalnej strefie wojny.

I nagle zdałam sobie sprawę, że nigdy nie jadłam, aby być najedzona. Jadłam, żeby się nie czuć. Żeby się nie złamać. Każdy kęs był tynkiem, każdy posiłek ścianą przed chaosem wewnątrz mnie. Ale hałas lepiej słychać bez ścian.

W klinice mówili o „samoopiece”, jakby to był nowy modny napój. Brzmiało fantazyjnie. Ale miało to mniej wspólnego z uważnością, a więcej z Myciem zębów przed płaczem przez kolejne 48 godzin. Postęp oznaczał ubieranie się rano, nawet jeśli nikt nie patrzył.

A jednak — między sesjami grupowymi, gdzie każde zdanie uderzało w stół jak mokra flanela, a spacerami z ludźmi, którzy mieli w sobie więcej niż cały podręcznik psychiatrii — było coś. Odrobina… możliwości. Nie lekarstwo. Nie szczęśliwego zakończenia. Ale „może”. Może wystarczy nie poddawać się dzisiaj. Może można się złamać — o ile nie straci się siebie całkowicie. Może życie nie oznacza idealnego funkcjonowania, ale chwianie się z godnością. I w tym chwiejnym momencie, gdzieś pomiędzy lunchem a kolejną sesją terapii grupowej, usiadłam na zewnątrz. Było tam słońce. Tak po prostu. Bez umówionego spotkania. I przez sekundę moja głowa była spokojna. Bez dramatów. Żadnego wewnętrznego monologu. Tylko światło. I odrobina spokoju. Tak mały, że zmieściłby się w paczce papierosów. Ale mój.

6.1 Człowiek, który nie rozumiał sarkazmu (a mimo to przeżył)

W każdej klinice jest taka osoba, której się nie zapomina. Nie dlatego, że jest głośna. Albo szalona. Albo ciągle napada na lodówkę. Ale dlatego, że jest tak całkowicie oderwana od twojej rzeczywistości, że myślisz: albo wypadł z równoległego wszechświata — albo Bóg był pijany, kiedy go składał.

Miał na imię Thomas. A może to było inne imię, ale w mojej głowie na zawsze pozostał Thomasem.

Thomas nie potrafił odczytać wyrazu twarzy. Zero. Zero. Dla niego pokerowa twarz była jak alfabet Morse’a bez instrukcji. Ironia? Sarkazm? Między wierszami? Nic. Wszystko, co nie zostało powiedziane wprost, było dla niego jak zestaw IKEA bez śrub.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 31.5
drukowana A5
za 55.59