E-book
14.7
drukowana A5
52.31
Morderca z Polis

Bezpłatny fragment - Morderca z Polis


3
Objętość:
231 str.
ISBN:
978-83-8384-215-8
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 52.31

Rozdział pierwszy

Rok 490

„Mówiono, że przybył znikąd i

donikąd się wybiera. Mówi się,

że jego dusza jest szara jak jego płaszcz”

Aleksander wszedł do baru leniwym krokiem. Wewnątrz znajdowało się pięć stolików, a przy nich — po pięć krzeseł. Przy stole w prawym rogu sali siedziało czterech żołnierzy z armii króla. Byli nieźle wstawieni, zażarcie kłócili się o jakieś pierdoły, wrzeszcząc na cały głos. Za długą ladą stał barman i leniwie wycierał blat, nie zważając na harmider. Prócz wojaków wewnątrz siedziało dwóch mężczyzn. Cicho rozmawiali, a gdy w środku pojawił się nowo przybyły mężczyzna, ucichli i poczęli się w niego wpatrywać w milczeniu. Aleksander wywoływał w ludziach strach. Nosił dość szeroki płaszcz w szarym kolorze. Jego twarz zakryta była kapturem, zawsze narzuconym na jego łysą głowę, za którym kryła się chuda i blada twarz poprzecinana licznymi bliznami. Błękitne oczy inteligentnie przemaglowały obecnych w pomieszczeniu, po czym bohater podszedł do baru i usiadł na jednym z krzeseł umiejscowionych przy nim.

— Jedno piwo — rzekł, rzucając na blat monetę. Jego głos był dość niski i basowy. Tak właściwie to odzwierciedlał mroczną duszę mężczyzny i jego gorzkie refleksje o życiu.

Barman zwinnie zagarnął pieniądz i pośpiesznie nalał piwo. Aleksander począł pić w milczeniu. Jego twarz zdawała się udręczona, ale barman nie mógł tego widzieć. W tym niezwykłym kapturze nie dało się dostrzec oblicza owego mężczyzny. Choćby na postać padało światło, twarz zawsze skrywał cień. Owa szata, którą nosił zabójca, powstała z wyjątkowego, magicznego materiału. Ci, którzy byli w stanie dostrzec twarz owego mężczyzny, już nie żyli. Pod szatą również nosił strój o szarym kolorze. Za pasem zapiętych miał sześć sztyletów i dwa miecze jednoręczne. Nie dało się ich zauważyć, a ci, którzy je dojrzą, nie pożyją długo. Owi, którym dane będzie ujrzeć jego miecze, będą leżeć zimni — zimni jak stal za jego pasem. Zimni jak jego serce.

Dwójka nieznajomych wiedziała doskonale, kim był Aleksander. To dlatego właśnie w tym momencie opuścili oni bar, co strasznie nie spodobało się barmanowi — mimo tego nie śmiał choćby krzywo spojrzeć na naszego bohatera. Nawet nie mruknął, bo gdyby to zrobił, jeszcze dziś byłby martwy. Zginąłby i leżał zimny. Owa dwójka mądrze postąpiła, wychodząc. Niebezpiecznym było siedzieć w jednym pomieszczeniu z członkiem szarego bractwa. Dokładnie tak nazywany był zakon zabójców, do którego należał Aleksander. W owym tajemniczym i mrocznym bractwie szkoliło się najlepszych płatnych morderców w całym Polis. Dokładnie tak nazywało się państwo-miasto, w którym przyszło żyć naszemu bohaterowi. Zakon szkolił dzieci od najmłodszych lat, niewielu było w stanie przetrwać morderczy trening, lecz ci, którzy przeżyli, stawali się maszynami do zabijania. Taką właśnie maszyną był ów człowiek siedzący teraz beztrosko i pijący piwo.

Żołnierze, nie mając pojęcia, kim jest nowoprzybyły, dalej wykłócali się, drąc na cały bar. Aleksander, gdy bez słowa dopił piwo, wstał i począł zmierzać w ich stronę leniwym krokiem. Nie chciało mu się ich zanadto zabijać, bo był poniedziałek, a on nie lubił poniedziałków, mimo tego postanowił nie odpuszczać. Mężczyźni, zajęci swoją kłótnią, nawet go nie dostrzegli. Pojawił się niczym cień za plecami jednego z nich. Szybkim, zwinnym i zdecydowanym ruchem złapał jego pusty kufel i rozbił o stół, po czym złapał żołnierza za głowę i poderżnął gardło niewielkim kawałkiem szkła trzymanym w dłoni. Jego towarzysze, tkwiący w szoku, wyjęli swe miecze. Człowiek w szarym płaszczu nadal trzymał jedynie rozbity kufel. Teraz kapała z niego krew. Barman stał, wpatrując się w to w osłupieniu. Natarli na Aleksandra z dwóch stron — pierwszy od prawej, drugi z lewej. Trzeci co prawda wyjął ostrze, lecz stał, jedynie pobladł. Bezpardonowy sposób, w jaki obcy poderżnął gardło jego towarzysza, był dla niego czymś, czego jego mózg nie mógł tak po prostu przetworzyć. Ten z prawej, zanim zdążył wykonać cięcie, dostał potężnego kopniaka w klatkę piersiową i natychmiast upadł na ziemię, próbując złapać oddech. Drugi ciął w szyję zabójcy, jednakże ten z łatwością uchylił się i dźgnął go pozostałością kufla w szyję. Następnie dobił leżącego na ziemi. Ten trzeci już wiedział, że nie jest w stanie go pokonać. Rzucił miecz na ziemię i zaczął błagać:

— Proszę, nikomu nie powiem, oszczędź mnie. Na wszystko, co dla ciebie dobre, błagam!

Aleksander podszedł do niego i wyszeptał:

— Ja nie wierzę w dobro. — Jego głos był zimny jak stal przy jego boku, był pusty jak oczy czterech trupów leżących na ziemi. Wypuścił kufel i powolnym krokiem ruszył w stronę barmana. Ten zrobił się blady. Ciężko było mu ustać na nogach, chciał coś powiedzieć, ale jakoś tak zaschło mu w gardle. Gdy już nieznajomy znalazł się przy nim, barman był pewien, że zaraz zleje się w gacie. Był o tym przekonany, lecz na jego szczęście obcy po podejściu powiedział tylko:

— Nalej mi jeszcze jedno piwo.

Kim ty, do ciężkiej cholery, jesteś!?, pomyślał barman, po czym posłusznie nalał piwo. Gdy mężczyzna je wypił, barman usłyszał brzęk monety, która uderzyła o blat. Zanim obcy opuścił pomieszczenie, wewnątrz jeszcze wybrzmiało zimne niczym stal:

— Nie widziałeś mnie, nic nie widziałeś.

I tego właśnie się trzymał.

Ulica. Tłum ludzi. Każdy pochłonięty swą codziennością, pędzący naprzód, niechcący się zatrzymać. Zastanowić. Przemyśleć co nieco. Kto miałby czas na cokolwiek w tym wyścigu szczurów. Mijają się obojętnie. Pomyślałby kto, że to mrowisko, a nie miasto ludzkie. Z lotu ptaka tak to wyglądało. Choć ludzie nie potrafią latać, a więc nie postrzegali tego w ten sposób. Choć nieliczne jednostki dzięki sile umysłu były w stanie wznieść się ponad to i poobserwować. Wyrwać się z codzienności i pomyśleć choć chwilkę. Ci będący w stanie to zrobić natychmiast dostrzegali pewną niezgodność w owej scenie. Nieporozumienie. W tej układance znajdował się człowiek, który nie pasował. Był odcieniem szarości wewnątrz tego kolorowego obrazku. Dosłownie i w przenośni. Był chłodem pośród w miarę ciepłego klimatu. Szeptem wśród krzyków i wrzawy. Mężczyzna ubrany na szaro szedł pośród tłumu, pośród zgiełku, mimo iż — będąc jego częścią — całkowicie tutaj nie pasował. Nie pasowały jego mroczne myśli. Nie pasowały mordercze zamiary. Pozostali myśleli o swych problemach i byli niejako roztargnieni. Ten niepasujący pan był skupiony, każdy jego ruch wydawał się przemyślany, wyglądało to, jakby tańczył od dawna ćwiczony układ taneczny. Tak właściwie można by go nazwać tancerzem śmierci. Pozostali nie zwracali na niego najmniejszej uwagi, co było dość szokujące. Owi obserwujący to myśliciele, wrzasnęliby na całe gardło „Jak to możliwe!?”, będąc w całkowitym szoku. Niedowierzając. Jak to możliwe, że taki oto morderca przechadza się wśród ludności miasta-państwa Polis? I to niezauważony. Niewzruszony tłum przechadza się obok, całkowicie obojętny. Wśród tych widzących ta scena wzbudza olbrzymie przerażenie. Ta beztroska. Ślepota wręcz. Cóż za przerażająca scena. A to dopiero początek. Ponieważ po krótkiej chwili szary brat jak gdyby nigdy nic, otoczony przez tłum, mijając swój cel, wyjął sztylet i szybkim ruchem zamordował swoją ofiarę. Niczego nieświadomy człowiek padł martwy. Jeszcze przed chwilą biegł przed siebie. Ślepo myśląc, że dożyje starości. Pozostali natomiast poczęli przechodzić obok, nawet nie zauważywszy, iż stąpają po jeszcze ciepłym ciele. Wpatrzeni w swoje okna na świat. Choć nie można mówić, iż nie jest ono czymś wspaniałym, magicznym wręcz. Smutnym jest ten widok, ale jedynie dla świadomych. Będących jednocześnie przerażonymi. Niestety nierzadko jedno musi iść w parze z drugim. Może gdyby choć jeden się zatrzymał i wrzasnął, zbudziłby wszystkich ze snu. Jednakże nie znalazła się taka jednostka wśród tych ludzi. A może mrówek? Kto wie? Może to jedynie takie większe mrowisko o nieco bardziej inteligentnych istotach? Bardziej rozwiniętych co prawda, lecz niekoniecznie aż tak świadomych, za jakich się podają. Morderca natomiast odszedł bezproblemowo. Szary i śmiercionośny, jak zawsze. Bezwzględny i obojętny na pozostałych.

Był już przyzwyczajony. Nawet nie spodziewał się reakcji. Przecież każdy miał swoje sprawy. Swoją codzienność. Swoje narzędzie łączące ich ze światem. Coraz realniej będącym częścią naszego mrowiska. Choć mającym w sobie mnóstwo potencjału i piękna. Również będącym siedzibą potworów, ukrywających się w nim. Ale te potwory to ludzie! Choć może już za niedługo w naszym mrowisku pojawią się tytani o niezmierzonym intelekcie i je wymienią na swoje. Wraz z nami… Ale kto by się tym martwił! Przecież mamy własne sprawy! Co tam z nami! I naszą przyszłością… Skoro jużeśmy szarych braci zaakceptowali. Mordujących niewinnych. To i tytanów się pominie w beztroskim trwaniu. Ci, choć o wiele niebezpieczniejsi, mogą okazać się całkiem przyjemni. Albo nas po prostu wymordują… Choć wcale nie jestem lepszy, bo łatwo mówić, trudniej coś mądrego zrobić… Słowa nie kosztują. Realne działanie mogące coś zmienić już tak…

Ale obawiam się jednego. Boję się, iż będą następne ofiary naszej wspólnej obojętności. I że będzie ich tak wiele, iż już nie będzie dało się nad nimi przejść obojętnie. A wtedy nawet nasze wspaniałe narzędzia nie pozwolą nam być ślepcami. Bo to już będzie sprawa nas wszystkich. Nieprzyjemny gość wchodzący w brudnych butach do naszego życia. Niechcący się przywitać. Żądający posłuszeństwa. Nieprzyjmujący odmowy. Czerwony na twarzy, ale nowym odcieniem czerwieni. Niebezpieczniejszym nawet od poprzedniego, choć trudno to sobie wyobrazić. A gdy zażąda, już będzie za późno, by się przeciwstawić. Z większymi poświęcaniami będzie trzeba się liczyć wtedy. Z większą trudnością i ilością trupów na ulicy zmierzyć. Po takich stosach ciał już nie będzie się dało przejść… Obym był głupcem, co się myli. Choć wszystko wskazuje na to, że tak nie jest. Niestety tylko dla tych, co z lotu ptaka patrzą. Ci skrzydła sobie mądrością zdobyli, latając niczym stróże nad pozostałymi. W nich jest nadzieja. Problem leży w tym, że tak wielu królów i królowych siedzi na ziemi, błąkając się pośród tłumów. A to oni dzierżą berło władzy. Siedząc na swych tronach, może zgubią nas wszystkich… Trzeba wśród nich znaleźć tych lotnych, co nam zginąć nie pozwolą. Tych, pod których skrzydłami będziemy mogli być nadal tymi głupcami wpatrującymi się wciąż i wciąż w te małe urządzonka.

Aleksander siedział w barze, beztrosko pijąc piwo. To już piąte, nie zamierzał przestawać, dopóki nie będzie całkowicie pijany. Każdego dnia upijał się przed snem i nie chciał tego zmieniać. Znajdował się w rogu sali, jako jedyny siedzący przy swym stoliku. Wszelkie pozostałe stoliki były zajęte, w gospodzie toczyły się głośne rozmowy. Mężczyzna, nie zważając na nie, popijał piwo w milczeniu, lecz nietypowe wydarzenie zakłóciło jego spokój.

Bezpardonowo dosiadła się do niego kobieta. Była dość niska i miała czarne włosy sięgające do pasa. Ubrana w nieskazitelnie białą suknie, z delikatnego materiału, sięgającą do ziemi. Jej twarz zakrywał biały welon. Bez żadnego wstępu lub przywitania podjęła:

— Co się z tobą stało? Kiedyś nie byłeś taki.

Każda inna osoba natychmiast zostałaby zamordowana przez naszego bohatera za taki przejaw impertynencji. Ta nieznajoma wydawała się emanować tajemniczą energią powstrzymującą mężczyznę. Z tego oto powodu nie zrobił nic, poza dopiciem piwa i rzucenia oschłym tonem:

— To miejsce jest zajęte.

— A więc to tak? Chcesz mnie zbyć?

— Dokładnie tak. — Jego głos był lodowaty. Mimo iż nie mogła dostrzec twarzy, wiedziała, że spojrzenie też ma zimne niczym lód. Mimo tego zdawało się, iż tego nie dostrzega.

— Powtórzę raz jeszcze, niegdyś byłeś inny.

— Czas mija, każdy się zmienia. Odejdź!

— O nie! Nie pozbędziesz się mnie.

Dopiero teraz spojrzał na nią. Wiercił wzrokiem.

— Ty mnie chyba nie zrozumiałaś. To był rozkaz.

— Którego nie zamierzam wykonać — skwitowała natychmiast.

W tej chwili zabójca zdziwił się, że ta osoba jeszcze żyje. Powinienem ją zabić, ale jest w niej coś… Co mnie powstrzymuje. Co sprawia, że nie chce tego robić. To bez sensu.

— Od dawna tak nachodzisz ludzi?

— To mój pierwszy raz.

Nie zamierzał kontynuować rozmowy. Nastała długa i niezręczna cisza. W końcu to ona postanowiła przerwać.

— Ja odpowiedziałam na twoje pytanie, ty na moje nie.

Westchnął ciężko. Chyba się nie odczepi. Głupi jestem, że jej po prostu nie zabiłem.

— Dobra, pytaj więc.

— Już zapomniałeś, o co pytałam? — fuknęła.

Kobiety…

— Coś o zmianie. Tak właściwie już odpowiedziałem. Każdy się zmienia z czasem, a więc nie ma się czemu dziwić.

— Ale nie każdy staje się bezlitosnym mordercą.

— Mam to w dupie. Życie to suka, a na koniec umierasz. Ja jedynie przyśpieszam nieuchronny koniec tych nieszczęśników. Powinni mi dziękować.

— Nie każde życie jest złe.

— Co to znaczy złe?

Zamilkła zmieszana. Nie była w stanie tego wyjaśnić.

— Właśnie — podjął. — Każdy używa tych słów. Dobre, złe, a nikt nie jest w stanie wyjaśnić o co tak właściwie chodzi. Nikt nie jest zdolny udowodnić, że takowe konstrukty mają jakikolwiek sens. Dla mnie to jedynie puste i nic nieznaczące słowa. Jedynie dźwięk unoszący się w przestrzeni. Szum liści poruszanych wiatrem ma większy sens.

— Mylisz się. Nawet nie wiesz, jak bardzo.

— Tak? A więc słucham. Oświeć mnie latarnią swego intelektu.

Nastała długa cisza. Dziewczyna spuściła głowę i rzekła cicho:

— Nie jestem w stanie.

— Przestań zawracać mi głowę pierdołami, mam istotniejsze rzeczy do zrobienia.

Natychmiast odparowała z nową energią.

— Upijanie się do nieprzytomności?

— Chociażby — rzekł niewzruszony, po czym demonstracyjnie wziął obfity łyk piwa.

— Nie powinieneś tak żyć. Nikt nie powinien. Choćbyś posiadał milion słów na uzasadnienie tego, nie przekonasz mnie, że to właściwe.

— I nie zamierzam. To ty się do mnie dosiadłaś i zawracasz mi głowę.

— Po prostu kiedy cię obserwowałam, zrobiło mi się smutno i chciałam…

— Co chciałaś? Myślałaś, że przyjdziesz i powiesz: „Chłopie, przestań się uchlewać i żyj inaczej”. A ja odpowiem: „Kurczę, nigdy o tym nie pomyślałem, masz rację, dziewczyno”. Błagam cię, nie bądź naiwna, świat tak nie działa. Ludzie się tak nie zachowują. Jestem jebanym pijaczyną i mordercą. Lepiej byś zrobiła, zostawiając mnie, abym się zapił na śmierć, i gdybyś się trzymała z daleka.

Nie mógł tego zobaczyć, ale po jej policzkach zaczęły płynąć łzy. Cicho poczęła mówić, jakby do samej siebie:

— Nie jesteś pijaczyną, nie dla mnie. Wiem, że stać cię na więcej. Wiem, że nie chciałeś takiego życia.

— Ale takie właśnie przeżywam, bo nad niczym nie mamy kontroli. Rodzisz się i jesteś tym, czym ukształtuję cię twoje życie, a na koniec giniesz. I tyle, nie ma nic więcej. Żadnego dobra. Żadnego zła. Żadnych wartości czy wyższych idei. Jesteś tylko ty, tu i teraz, w twoim marnym życiu, które zmierza jedynie do jednego. Do śmierci.

— A co z honorem? Ze szlachetnością? Z ludźmi zaharowującymi się dla innych? Czy chcesz zaprzeczać temu wszystkiemu?

— Bzdura. Nie ma takich ludzi. Nawet jeśli pomagają innym, robią to dla siebie, aby wypadać na dobrych.

— Widzisz! Sam użyłeś słowa „dobry”.

— Dobrych w ich percepcji, a więc to nadal nie oznaczało nic więcej prócz iluzji w ich głowach.

— Szlag! Po prostu jestem zbyt głupia, aby ci to wszystko wyjaśnić. Nie posiadam wystarczającej wiedzy, ale zapewniam cię, mylisz się.

— Po co ci to? Po co łazisz z zakrytą twarzą i starasz się przekonywać losowych ludzi?

Nie mógł pojąć jej intencji. Był przekonany, że ona może mieć w tym jakiś interes. Podejrzewał, że może być zabójczynią wysłaną przez zakon, aby go zlikwidować, i zagaduje go, żeby stracił czujność.

— Czekaj. Nie odpowiadaj.

Spojrzała na niego zmieszana.

— Zakończmy tę farsę. Wysłali cię, abyś mnie zabiła. Rozgryzłem cię. Miejmy to za sobą, nie zamierzam się nawet bronić, skoro stałem się stępionym i nieprzydatnym ostrzem, to zakończ to tu i teraz.

Wstała, podirytowana, i krzyknęła na cały głos:

— Jak możesz wygadywać takie bzdury!

Nikt w gospodzie nie zwrócił na to uwagi.

— To jedyne logiczne wyjaśnienie. Dobrze grasz swoją rolę, ale to zbędne.

— Dlaczego? Dlaczego tak łatwo się poddałeś?

— Bo życie nie ma najmniejszego sensu. Można w nim znaleźć coś zajmującego lub coś zatracającego. To alkohol. — Złapał kufel w dłoń i lekko przechylił, po czym upił znaczny łyk. — Ale to tylko chwila, wycinek twego życia, który przeminie. Dokładnie tak samo, jak ty i twoi bliscy. Nawet pamięć o tobie i nich w końcu zniknie z tego świata. Skoro nie jestem już potrzebny bractwu, to chyba czas na mnie.

Usiadła, zrezygnowana.

— Jesteś zupełnie inny…

— Mówisz tak, jakbyś mnie kiedykolwiek znała.

— Myślałam, że znam, ale chyba się pomyliłam. — W jej głosie dało się wyczuć rozpacz.

Gestem przywołał kelnerkę. Gdy znalazła się przy stoliku, natychmiast powiedział:

— Kolejne trzy kufle piwa. Jej również nalej, bo wygaduje bzdury — dodał, wskazując na kobietę obok.

— Dla niej? — Kelnerka spojrzała na niego pytająco.

— Dla tej oto kobiety w białej sukni siedzącej obok mnie — dodał lekko poirytowany.

— Ale… Tutaj nikogo nie ma…

Spojrzał na nią. Natychmiast zbladła. Wiedział, że nie kłamie. Znów spojrzał na nieznajomą siedzącą obok. Wpatrywał się w nią przez kilka minut. W końcu powiedział:

— Masz rację, nikogo tutaj nie ma.

Rozdział drugi

Rok 470

„Szare bractwo to nie są ludzie.

O nie! Tak bym ich nie określił.

Bestie pozbawione litości. Tak!

To bliższe prawdy”

Dziesięcioletni chłopak trenował gdzieś w podziemnych komnatach ukrytych pod Polis.

— Aleksandrze, plecy prosto, kolana ugięte.

Drewniany miecz uderzył go w bok. Chłopak wygiął się i upadł na ziemię, wypuszczając kawałek drewna ze swojej dłoni. Dzieciak rozpłakał się.

— Ja nie chcę być w tym bractwie — wydusił z siebie, wciąż łkając.

— Doskonale wiesz, że nie masz wyboru. — Zimno rzekł nauczyciel.

— Ja chcę do mamy — dodał młodzieniec, wciąż płacząc.

— Twoja mama nie żyje. To również wiesz, celowo zamordowałem ją na twoich oczach. Zrobiłem to, abyś nie robił sobie nadziei.

Przestał płakać, jedynie spojrzał zimno na swojego nauczyciela. Od kiedy został porwany, nie spotkał nikogo innego w owym dziwacznym bractwie. Byli tylko on i jego nauczyciel. Osoba, której nienawidził najbardziej na świecie. Mimo tego teraz w jego oczach nie było nienawiści. Coś w nich lekko zgasło. Dokładnie tak samo, jak gasło w innych członkach szarego bractwa. Ci, którzy byli w stanie przeżyć trening, mieli zimne oczy, oczy ziejące pustką.

Wstał, był głodny. Było mu zimno w stopy. Chciało mu się płakać. Wszystko go bolało, szczególnie miejsce, w które przed chwilą otrzymał cios. Nauczyciel nie miał ani krzty litości. Uderzał strasznie mocno. Mimo tego wszystkiego chłopiec natarł na niego. Z jego oczu poczęły lecieć łzy, zaczął krzyczeć na cały głos:

— Zabije cię! Zamorduję! Zamorduję! Zarżnę jak świnię!

Na twarzy mężczyzny pojawił się uśmiech. Po kilku minutach chłopak padł na ziemię.

— Znów zemdlał. Ten ma szansę na przeżycie — powiedział beznamiętnie.

Podniósł go i zaniósł do łóżka. Tak wyglądało początkowe szkolenie w szarym bractwie. Ciągła walka o przetrwanie na granicy śmierci. Tylko mistrz i uczeń, zamknięci gdzieś w lochach, z których nie ma ucieczki. Do których nie dochodzi światło. Jedynie mrok wewnątrz nich. Wypełniający puste i zimne korytarze i serca członków bractwa. Każdego z nich z osobna i wszystkich razem. Będący towarzyszem ich dni, podczas których mordują ludzi. Czuwający przy nich podczas snów…

Choć trudno sobie to wyobrazić, kolejny dzień był jeszcze gorszy. Następny również. Do momentu, aż Aleksander się przyzwyczaił, a jego oczy stały się puste. Ziały brakiem celów i pragnień. Nie wyglądały już jak oczy człowieka. Choć pozornie pozostały zupełnie takie same… Było w nich coś… Taka obojętność i zimno, jakiej nikt spoza bractwa nie miał w swych oczach choćby przez sekundę swojego życia. Im, mordercom z zakonu, towarzyszyła ona przez całe życie. Mimo tego w oczach tego chłopca czaiło się jedno pragnienie. Gdzieś w kąciku jego oczu, zaciekle broniąc się w ostatnim bastionie, kryła się chęć zabicia mistrza. Pamięć o matce i miłość do niej. Tego bractwo nie było w stanie mu odebrać. To odróżniało go od pozostałych członków szarego zakonu. Ten ostatni fort sprawiał, iż zachował swe człowieczeństwo. Nie stał się maszyną do mordowania jak inni. To była ostatnia iskra dla jego duszy. Ostatni żar pośród pustkowi wypełnionych mrokiem. Dzień po dniu trening i tylko on. Nic innego. Nauka walki i tego, jak zabić. Trucizną. Mieczem. Sztyletem. Gołymi rękoma. Kuflem w gospodzie. Talerzem. Czymkolwiek, co masz pod ręką. Jak to zrobić, aby być pewnym, że cel nie żyje. Cel… Jedynie to i aż to. Nie człowiek. Nie istota zasługująca na życie. Nie. Jedynie cel… Jedynie to, ponieważ w umysłach zabójców nie mogło być miejsca na jakąkolwiek moralność czy etykę. Jedynie cynizm i zimna kalkulacja. To było w zupełności wystarczające… Każdy nauczyciel wywierał silną presję na ucznia i prał jego mózg, aby myślał w bardzo określony sposób. Aby był skuteczny, nic więcej. Nic ponad to. Niegdyś każdy z nich również został w ten sposób zaprogramowany, i tak to trwało od setek lat. Może nawet tysięcy… I aż tyle, ponieważ uśmiercenie celu to najistotniejsza część istnienia zabójcy z szarego bractwa. Dlatego cel był oczkiem w głowie. Był mu bliższy niżeli matka zamordowana na jego oczach przez zakon. Niżeli brat, którego nigdy nie miał. Niżeli martwa siostra… Mimo owej bliskości łączyła ich bardzo nietypowa relacja. Polegająca na tym, iż cel musiał zginąć. Choćby zabójca miał wymordować cały świat, cel musiał zostać zamordowany. Nastoletni chłopcy po kilku latach treningu w szarym zakonie nie przypominali już dzieci. Nie chodzili jak dzieci. Nie myśleli jak one. Nie zachowywali się podobnie. Choć byli dziećmi. Były też dziewczyny, ale one pełniły inną funkcję dla zakonu…

Rok 475

Jak każdego dnia, po jedzeniu Aleksander natychmiast udał się z mistrzem do pomieszczenia, w którym mieli walczyć. Wziął ze sobą swój miecz, już od dwóch lat używali stalowych broni. Oczywiście były ostre, dlatego całe jego ciało znaczyły blizny. Niegdyś zastanawiał się, dlaczego ciało jego mistrza wydawało się jedną wielką blizną. Teraz już wiedział, że on musiał przejść podobny trening. Na początku się wściekał, że nauczyciel rani go jedynie na tyle płytko, że strasznie bolało, ale nigdy nie był to śmiertelny cios. Ponieważ on wolałby umrzeć. Później się przyzwyczaił.

Stanąwszy na środku Sali, oczekiwał przybycia mentora. Stał wyprostowany. Już miał te zimne i beznamiętne oczy członka szarego bractwa, choć jeszcze nie był pełnoprawnym zabójcą.

Gdy mężczyzna wszedł do środka, na ułamek sekundy w oczach chłopaka pojawiło się zmieszanie. Nie był sam. To się nigdy nie wydarzyło. Była z nim dziewczyna.

— To Boni. Od dziś będzie z tobą trenowała, jak i również spała z tobą w pokoju. Będziesz dzielił się z nią żywnością i wodą. Będziecie również każdego dnia razem trenować.

Stała obok mistrza. Chłopak natychmiast dostrzegł jej niebieskie oczy, a gdy tylko je ujrzał, zrozumiał że ona również przeszła trening. Były zimne i puste. Dokładnie takie same jak te jego. Nie odpowiedział. Ona również nic nie powiedziała. Słowa nie były im potrzebne. Mistrz wyszedł. Natarła na niego, z ich ostrzy wybrzmiał dźwięk walki. Nauczyciel zostawił ich samych sobie na rok. Tak właściwie poznali się w walce. Na początku nie rozmawiali zbyt wiele. Jedli w milczeniu, walczyli, odpoczywali, jedli, załatwiali się i znów walczyli, po czym spali w jednym łóżku. Obydwoje byli na początku strasznie skryci i nieufni wobec siebie. Spali ze sztyletem — na wszelki wypadek. Zbyt wiele przeszli, aby ot tak otworzyć się przed kimkolwiek. Mimo tego po czasie, raz na jakiś czas, podczas walki pojawił się uśmiech. Pojedyncze słowa poczęły gościć w ich komnacie. Następnie zagościły w niej nawet całe zdania. Zaczęła wytwarzać się bliskość miedzy nimi. I emocje. Strasznie silne. Chwilami myśleli, że mistrz zginął i już nigdy nie wróci. Chwilami mieli taką nadzieję… Mimo tego dzień w dzień posłusznie trenowali. Dokładnie co do dnia po roku mistrz powrócił. Niczym wspomnienie dawnego cierpienia i powrót starego i strasznego życia — pojawił się pewnego ranka. Boni zrobiło się słabo, gdy go ujrzała. On, nic sobie nie robiąc z ich nieprzychylnej reakcji, przemówił, jak gdyby ostatni raz był tutaj wczoraj.

— Od dziś zaczniecie wychodzić ze mną na miasto. Jedno z was będzie tutaj trenować, drugie natomiast będzie ze mną uczyć się w terenie. I tak na zmianę.

Przez ostatni rok zastanawiali się wielokrotnie, po co mistrz przedstawił ich sobie. Po co dał im tę nową iskrę życia? Teraz zrozumieli. Jedno będzie zakładnikiem bractwa, aby drugie nie uciekło podczas nauki poza podziemnymi komnatami.

Nauczyciel rzucił na ziemię jakieś szmaty.

— Aleksandrze, ubierz się, dziś to ty wyruszysz ze mną.

Przez ostatni rok, gdy byli ze sobą, znacznie się zmienili. Szczególnie Boni. Nie przypominała już tej samej dziewczyny, którą Aleksander spotkał rok temu, lecz gdy tylko ujrzała mistrza, natychmiast jej postawa się zmieniła. Uśmiech z jej twarzy znikł, a oczy jakby przygasły. Chłopak stał, wpatrując się w nią. Teraz miał kogoś, na kim mu zależy. Wiedział, że musi coś zmienić, jakoś zabić mężczyznę, który go trenował od lat, a którego nie znał. Mimo tego teraz posłusznie wykonał jego polecenie. Wiedział, że nawet gdyby zaatakowali go razem z Boni, nie mieliby najmniejszych szans. Musieli czekać i rosnąć w siłę, mieli nadzieję, że może za rok lub dwa… Nie mieli pojęcia, jak wielka przepaść ich dzieli.

Przez kolejne cztery lata mieli dla siebie czas jedynie w nocy. Niejednokrotnie spędzali je na rozmowach. Mimo iż kolejnego dnia musieli przechodzić męczarnie podczas treningu, było warto. Znali się doskonale. W końcu podczas jednej z wielu rozmów pojawił się nieoczekiwany pocałunek, będący jedynie wstępem do seksu. Bali się poddać pożądaniu. Przez długi czas wstrzymywali się, bojąc się o zajście w ciążę. Choć od lat wychowywani w podziemiach, znali świat. Trening obejmował też inne lekcje. Bali się, że w przypadku zajścia w ciążę Boni zostanie bezlitośnie zamordowana przez mistrza. To dlatego kryli się ze swoją relacją, ale on i tak wiedział. Od samego początku wiedział o wszystkim.

Rok 480

Bractwo w swym okrucieństwie wytworzyło pewną procedurę, w której ludzie traktowani byli przedmiotowo. Każdy chłopak z bractwa poznawał dziewczynę dokładnie w dniu piętnastych urodzin. Również każdy z nich spędzał z nią pięć kolejnych lat. Następnie każdy zakochiwał się w przyprowadzonej dziewczynie do szaleństwa, po czym w dniu dwudziestych urodzin mistrz wyruszał z już kobietą na lekcje w terenie i wracał samotnie. Dokładnie tak samo było w tym przypadku. Aleksander wrzeszczał wniebogłosy, tak samo jak inni. Płakał tak samo jak inni. Po czym chciał zabić mistrza tak samo jak inni. Lecz nikomu się to nie udało. Następnie było długie i powolne przyzwyczajanie się. Niektórzy próbowali popełnić samobójstwo, lecz nikomu również to się nie udało. Nauczyciele pilnie ich strzegli, aby szare bractwo nie utraciło swych przyszłych członków. Wtedy kończył się trening na zewnątrz i przyszli zabójcy wchodzili w ostatni etap treningu. Trudniejszy od wszystkich poprzednich.

Mistrz pojawił się w drzwiach i rzekł, jak gdyby nic się nie stało:

— Chodź.

Aleksander przez chwilę miał wrażenie, że Boni żyje. Niestety gdy zerknął na część łóżka, na której zawsze spała, nieco skulona, ujrzał jedynie delikatne wgłębienie. Obrócił się na drugą stronę.

— Nie pójdę. Możesz mnie zabić, jeśli chcesz.

Mistrz podszedł i złapał go za szyję, po czym uniósł. Aleksander zamknął oczy, pogodzony ze śmiercią. Mimo jego wielkich nadziei jego nauczyciel nie zamierzał go zabić. Zamiast tego wymierzył mu cios w brzuch. Zgiął się. Następnie dostał rozpędzoną pięścią w lewy bok twarzy. Upadł na ziemię.

— Podnieś się! — Wybrzmiało to bezlitośnie, ale on nie zamierzał tego robić. Nic już nie zamierzał. Powiedział jedynie:

— W końcu ci się udało, ty popierdolony sadysto. W końcu zabiłeś we mnie wszelkie pragnienie życia. Gratuluję. — Obrócił się na plecy i spojrzał swemu rozmówcy w oczy, lecz w nich nie dostrzegł nic prócz pustki. Nie różniły się one wiele od oczu martwej osoby. Te oczy zbliżyły się do jego własnych, gdy nauczyciel kucnął przy nim.

— To nie jest jeszcze koniec. Szare bractwo jeszcze z tobą nie skończyło.

Po czym wyszedł, lecz zostawił wewnątrz dziesięć butelczyn z winem.

Aleksander opierał się. Wiedział, że to kolejna manipulacja. Mimo tego uchlał się do nieprzytomności.

Kolejnego dnia mistrz również przyszedł. Również spuścił mu porządny wpierdziel i zostawił wino. I tak każdego kolejnego dnia. Nasz bohater każdego ranka był budzony na potężnym kacu przez swego mistrza i dostawał od niego bęcki. Po dość długim czasie i kilku złamaniach wstał i z nim poszedł. Każdy prędzej czy później wstawał. Każdego dało się złamać, to było jedynie kwestią czasu. Gdy już stał w komnacie naprzeciw swego znienawidzonego nauczyciela, usłyszał od niego zdanie, którego nie był w stanie zrozumieć. Po nim nastąpiło kolejne zdanie, a on poczuł się dziwnie. I kolejne zdania poczęły wybrzmiewać w powietrzu. On niczego nie rozumiał, ale od tych jego dziwnych i niezrozumiałych słów poczęło mu się robić lżej, a w jego głowie słowo Boni stawało się coraz bardziej obce. Jakby zatracało się to, co ono w ogóle oznacza. Ten ciężar ostatnich dni powoli odlatywał. Znikał, by już po chwili w umyśle Aleksandra wszelkie wspomnienia o Boni przestały istnieć. Gdy mistrz skończył, stojący naprzeciw niego młody mężczyzna był święcie przekonany, że nigdy nie poznał żadnej Boni ani kogokolwiek prócz swego bezlitosnego nauczyciela. „Kiedy słyszysz niezrozumiałe słowa, uciekaj”, powiedziałaby większość obywateli Polis. Rzekliby tak, bo wiedzą, iż oznacza to użycie magii. Mistrz przemówił po raz kolejny do swego ucznia siedzącego przed nim na ziemi:

— Wstań.

Ten natychmiast wykonał jego polecenie.

— Kim była Boni?

— Nie mam pojęcia — padła odpowiedź. Nawet powieka mu nie drgnęła.

— Zadziałało. Nigdy nie byłem zbyt biegły w magii, lecz podstawy znam dość dobrze.

Uczeń spojrzał na niego pytająco.

— Nie martw się tym, od dziś zacznę nauczać cię o magii.

— Magii? Nigdy nie słyszałem takiego słowa.

— Zanim wszystko ci wyjaśnię, chciałbym jeszcze coś powiedzieć. — Rzucił na ziemię sakiewkę po brzegi wypełnioną pieniędzmi. — Pamiętasz miasto Polis?

— Tak — odpowiedział, nie do końca rozumiejąc to pytanie.

— Dobrze, więc nic nie namieszałem. Możesz używać tych pieniędzy na cokolwiek ci się podoba, a gdy się skończą, dostaniesz następne. Od dzisiaj popołudnia będziesz miał wolne, możesz je spędzać poza podziemnymi komnatami.

Oczy młodzieńca zwężały się.

— Czy to jakiś podstęp lub próba?

— Nie. Trening będzie okrutnie wyczerpujący. Będziesz potrzebował odpoczynku. Polecam gospody i alkohol, a gdy ktoś ci podpadnie, możesz go zabić, ale trzymaj się z daleka od ludzi noszących szare płaszcze takie jak mój.

— To inni członkowie szarego bractwa? — Aleksander czuł się strasznie. Było mu niewyobrażalnie smutno, ale nie miał pojęcia dlaczego. Od dziś to uczucie już zawsze będzie mu towarzyszyło. Mistrz za pomocą magii zablokował w nim wspomnienia o Boni, lecz celowo nie zrobił nic z emocjami.

— Tak.

— Czy mógłbym się z nimi spotkać?

— Jedynie członkowie na poziomie mistrza i wyżej mogą kontaktować się w jakikolwiek sposób z pozostałymi osobami z naszego bractwa.

— Rozumiem. — Nie mógł znieść tego uczucia wewnątrz siebie. Coś rozrywało go od środka. Niewypowiedziany smutek i rozpacz, miał wewnątrz siebie krzyk, którego nie był w stanie pojąć.

— Teraz opowiem ci o treningu, nie zamierzam powtarzać, więc słuchaj uważnie. Każdy z ludzi posiada wewnątrz siebie siłę inną prócz fizycznej. Zazwyczaj nazywana siłą duchową. Wynika ona z trójpodziału rzeczywistości na sferę fizyczną, psychiczną i duchową. Niektórzy spośród ludzi posiadają siły duchowej wystarczająco, aby ich wola obróciła się w czyn. Żeby to, co jest jedynie wyobrażeniem, stało się realnością w świecie fizycznym. Używanie tej siły do kontroli żywiołów to właśnie magia, ale to nie wszystko. Ludzie używający magii zdołali skontaktować się z istotami z innych wymiarów, które nauczyły ich prastarych języków, starszych niżeli sama historia. Owe języki ułatwiają używanie magii. Istnieje siedem żywiołów i tyle samo języków służących do ich kontroli. Ziemia, woda, powietrze, ogień, elektryczność, śmierć, światło. Wszelka magia podlega tym żywiołom. Natomiast to nie jest jeszcze wszystko. Moc żywiołów można łączyć. Ziemia i woda to błoto. Każdy wojownik zdolny używać połączeń żywiołów staje się dziesięciokrotnie szybszy i silniejszy. Choć niewielu chodzi po ziemi takich, co potrafią tego dokonać.

— Czy można połączyć moc trzech żywiołów?

— Słyszałem, że w imperium Kserksesa istnieje taki ktoś, kto używa trzech żywiołów jednocześnie. Nazywa się Invictus. Jeżeli kiedykolwiek go spotkasz, uciekaj. W każdym razie poza nim nigdy o czymś takim nie słyszałem.

— Dlaczego postępy w opanowaniu magii wzmacniają ciało?

— Żywioły budzą naszą pierwotną siłę. Można by to określić w taki sposób, że zespalają duszę i ciało bardziej. Niektórzy twierdzą, że to szkodliwe i że nie powinno się tego robić. Na początek im więcej żywiołów opanujesz, tym silniejszy, szybszy i odporniejszy będziesz się stawał. Wszystko, co robiłeś wcześniej, było jedynie wstępem do tego, co nastąpi teraz. Wojownicy nieznający magii nie mają szans z przeciwnikiem słabo ogarniającym choćby jeden z żywiołów. Ich jest siedem, a im wyższy poziom ich opanowania, tym potężniejszy będziesz. Do tego na koniec umiejętność użycia chociażby jednego połączenia między nimi zwiększy twą siłę dziesięciokrotnie. A nauczyć się możesz wszystkich możliwych kombinacji między żywiołami. Chyba zdajesz sobie sprawę, jaki potencjał to w sobie zawiera.

— Na koniec można nauczyć się połączeń między trzema żywiołami.

— Na to nie licz. Lepsi od ciebie próbowali. Na początek, a więc na naprawdę wiele lat, zapomnij o łączeniach. Skupimy się na opanowaniu pierwszego kręgu każdego z żywiołów. Każdy z nich posiada pięć kręgów wtajemniczenia. Magia ostatniego, piątego kręgu jest w stanie zrównywać miasta z powierzchnią ziemi. Dodatkowo połączenie ducha z ciałem wydłuża życie. Ci, którzy opanowali wszystkie siedem żywiołów kręgu piątego, w zupełności przestają się starzeć. Dlatego przed nauczeniem się jakichkolwiek połączeń powinieneś opanować perfekcyjnie każdy z żywiołów.

— Czy tobie się to udało?

— Opanowanie siedmiu piątych kręgów?

— Tak.

— Niestety nadal nad tym pracuję.

— Czy ktokolwiek w całym bractwie tego dokonał?

— Aby zostać generałem, należy to uczynić.

— Generałem?

— Szare bractwo składa się z uczniów, mistrzów, generałów i wodza. Uczeń to jedynie potencjał. Mistrz to tak właściwie szeregowy zabójca bractwa, mogący szkolić kolejnych. Generał zarządza dziesięcioma mistrzami i aby otrzymać ten tytuł, należy opanować wszystkie żywioły piątego kręgu wtajemniczenia. Co oznacza, że generałowie są nieśmiertelni. Da się ich oczywiście zabić, ale nie starzeją się, a i zabicie ich nie jest proste. Nie raz w historii naszego świata generałowie pokonywali całe armie. No i oczywiście wódz. On zarządza całym szarym bractwem, opanował żywioły najwyższego kręgu. Zna również co najmniej jedno połączenie dwóch żywiołów, może kilku. Co oznacza, że jest co najmniej dziesięciokrotnie silniejszy od generałów. Słyszałem, że kiedyś zniszczył kilka miast, bo miał gorszy humor. Jedynie generałowie mają zaszczyt się z nim kontaktować, dlatego ja również nigdy go nie widziałem. Na dziś to wszystko, kamienne wrota do podziemnych komnat zostawiam otwarte. Od teraz poza treningiem możesz robić, na co tylko masz ochotę. Ale pamiętaj, nie mów nikomu o naszej organizacji i nie próbuj ginąć. Twoje życie jest własnością szarego bractwa.

Po tych słowach opuścił pomieszczenie, nie czekając na odpowiedź. Aleksander nawet nie myślał o tym, czego właśnie się dowiedział. Wewnątrz niego ziała czarna dziura, której nie mógł znieść. Natychmiast udał się do losowej gospody i uchlał do nieprzytomności. To ugasiło pożar w jego wnętrzu, ale jedynie na krótką chwilę…

Rok 485

W ciągu ostatnich pięciu lat Aleksander nauczył się języka każdego z żywiołów. Teraz nadszedł czas na naukę magii pierwszego kręgu wtajemniczenia. Mistrz przyglądał się swemu uczniowi przez dłuższą chwilę, a w końcu stwierdził:

— Jesteś gotowy. Poczekaj. — Wyszedł, zostawiając go samego. Po dość długiej chwili wrócił z opasłym tomiszczem trzymanym w dłoniach. — To jest księga, w której zapisane są wszelkie zaklęcia. Przy każdym są podane dokładne słowa, których trzeba się nauczyć, i skutki użycia formuły. Masz nauczyć się na pamięć wszystkich zaklęć pierwszego kręgu, następnie rozpoczniemy trening ich używania. Następnie nauka korzystania z nich podczas walki. Kiedy opanujesz już wszystkie zaklęcia kręgu pierwszego i będziesz zdolny korzystać z nich podczas starcia, otrzymasz tytuł mistrza i nasz wspólny trening się zakończy. Wtedy będziesz mógł kontynuować swój rozwój samotnie, używając księgi. Oczywiście jedynie w wolnych chwilach, po wykonaniu misji dla szarego bractwa.

Rozdział trzeci

Rok 490

„Gdy ujrzysz szary płaszcz

i człowieka w niego odzianego,

wiedz, że za chwilę zginiesz.

Choć nigdy nie ujrzysz jego twarzy.

Wiedz również, że nawet nie mrugnie,

zabijając cię”

Do siedzącego przy stoliku Aleksandra dosiadła się po raz kolejny tajemnicza dziewczyna ubrana w białą suknię. Przyglądał się jej przez dłuższy czas, po czym podjął:

— Istnieją trzy opcje. Pierwsza: użyto na mnie magii i właśnie dlatego cię widzę. Druga: jesteś duchem. Trzecia: jestem pojebany.

— I jak myślisz, która jest prawdziwa? — zapytała, zaciekawiona. Dzisiaj nie była tak podekscytowana jak ostatnio. Zdawała się znacznie bardziej opanowana i spokojniejsza.

— Pojebany jestem bez wątpienia, ale mam wrażenie, że to nie to. — Zamyślił się. — To może być magia. Nienawidzę jej używać i drażni mnie również gdy jest używana przeciwko mnie. Choć gdyby była to magia, powinienem zostać zaatakowany z zaskoczenia.

— Nie wiadomo, może twój przeciwnik jest cierpliwy.

— Możliwe. — Upił łyk piwa. Obok niego przy stole siedziało dwóch pijaczków zawzięcie się kłócących. Nie lubił osób wrzeszczących na całą gospodę. Zazwyczaj je zabijał bez litości. Obrócił głowę w ich stronę. Ona to dostrzegła i powiedziała:

— Nie musisz tego robić.

— Czego?

— Zabijać ich.

— Drażnią mnie tacy ludzie. Tak właściwie wszystko mnie drażni w tym marnym życiu.

— Czy to od razu powód, aby ich zamordować?

— Morderstwo jest w sytuacji, gdy ofiara jest niewinna, a oni mnie drażnią.

— To nie powinien być wystarczający powód do aż takiej kary. Mógłbyś ich po prostu upomnieć.

Zaśmiał się.

— Dobrze, spróbujmy i zobaczymy, co się wydarzy. — Wstał i podszedł do stolika krzykaczy. W gospodzie nie było nikogo prócz nich i barmana, który zobaczywszy tę scenę, natychmiast przypomniał sobie, jak to się skończyło ostatnio. Aleksander przerwał pijącym w pół zdania. Nawet starał się nieco zmodyfikować ton głosu na przyjemniejszy:

— Przepraszam was, szanowni panowie, czy moglibyście być nieco ciszej?

Obcy spojrzeli na niego spod byka. Jeden wyparował:

— Spierdalaj. — Ewidentnie nie wiedzieli, z kim mają do czynienia.

Spojrzał wymownie na kobietę, po czym szybkim ruchem skręcił kark jednemu z nich. Kolejnego złapał za szyję i podniósł jedną ręką. Czekał, aż przestanie się szarpać, i wypuścił. Nieznajoma przyglądała się temu w milczeniu. Nie przeraziło jej to, widać było, że również niejedno poznała podczas swojego życia.

— Posprzątaj tu, żeby inni goście nie zastali takiej jatki — krzyknął do barmana. Ten natychmiast się za to zabrał. Był wściekły, ale nawet nie mruknął pod nosem. Nawet krzywo nie spojrzał. Mężczyzna w szarym płaszczu wrócił na swoje miejsce i wziął kolejny łyk piwa, po czym podjął: — Widziałaś, jak wspaniale zadziałała moja prośba. Dziękuję ci za radę, od teraz będę rozwiązywał konflikty rozmową.

— Dziwię się, że jeszcze ktokolwiek przychodzi do tej gospody.

— Kiedy nie wydzierają mordy na całą salę, nie robię burd. Ale takich jak oni, co mają innych w dupie, zabijam i dla wszystkich jest to zysk.

— Nie dla nich.

— Skrócenie ich marnego, pijackiego żywota jest dla mnie plusem, ale nikt nie chce tego przyznać, bo to takie „niepoprawne”.

— Od naszej ostatniej rozmowy wiele myślałam o tym, co mówiłeś, i tak właściwie się nie dziwię.

— Zrozumiałaś, że życie jest brutalne i zawsze silniejszy pastwi się nad słabszym?

— Nie.

— A więc?

— Zdałam sobie sprawę, że skoro miałeś tak straszne życie, to nic dziwnego, że taki się stałeś. Szare bractwo jest niesamowicie skuteczne w tworzeniu potworów.

— Co ty możesz o mnie wiedzieć, a już w szczególności o szarym bractwie? Nie widzę, abyś nosiła szary płaszcz, więc zamilcz, kobieto.

— Wiem o tym więcej, niżeli ci się wydaje. Choć to nie ma znaczenia. Istotnym jest, abyś się zmienił.

Wybuchł spontanicznym śmiechem.

— Jeżeli to magia mająca na celu mnie zdekoncentrować, to błagam, zabij mnie już i nie każ tego wysłuchiwać.

— Ostatnio mówiłeś o tym, że dobro i zło to puste słowa, które nic nie znaczą. Ja byłam w zbytnim szoku, aby z tobą podjąć dyskusję, lecz dzisiaj jest inaczej. Dzisiaj jestem gotowa. Dobrem jest, gdy silniejszy broni słabszego. Dobrem jest dotrzymanie obietnicy. Dobrem jest cierpliwość. Dobrem jest miłość, i tak, nie mam pojęcia, czym ona jest, ale to nie ma znaczenia. Nie musimy być w stanie wszystkiego w precyzyjny sposób opisać, aby wiedzieć, że to istnieje. Nie musisz mieć dokładnej definicji słowa dobro, aby wiedzieć, że coś takiego istnieje. Aby móc je dostrzec i poczuć. Widząc człowieka jak ty, dostrzegam jedynie zło. I mówię to z wielką przykrością. Z ogromem smutku wewnątrz mnie. Bo mi na tobie zależy, choć nie wiesz dlaczego i może o to nie dbasz, ale to tak właśnie jest. I to również jest dobro. Również w twoim sercu niegdyś, bardzo dawno temu, było dobro. Oboje to wiemy. Wiemy również, że to może wrócić, a ty możesz się zmienić. Choćby były to jedynie iluzje, niczym cienie tańczące na ścianie, wydające się rzeczywistością, to spróbuj! Spróbuj! Zobacz, jak to jest. Porzuć nauki tego starego sadysty, twojego mistrza w szarym bractwie. Jeżeli to zrobisz, to wtedy on przegra, a ty wygrasz. Jedynie wtedy. — Wpatrywała się w niego z nadzieją.

Przechylił nieco głowę na bok.

— W takim miejscu jak to nie ma przestrzeni na dobro — odpowiedział, wskazując na swoją klatkę piersiową. — Jest jedynie mrok. Nie staraj się tego tak usilnie zmieniać. Jedyne, co dostaniesz w zamian, to zawód i rozczarowanie. Byłem szkolony do tego, aby stać się bezwzględną maszyną do zabijania, i właśnie tym jestem. Taka moja rola w tym smutnym jak pizda świecie. Nie zmienisz tego. Niczego nie jesteś w stanie zmienić. — Dopił piwo, wstał i wyszedł.

Kobieta w bieli siedziała jeszcze długo, wpatrując się w ścianę. Nie dziwiło jej już, kim się stał. Rozumiała to. Po prostu miała nadzieję, że cokolwiek zmieni, że poruszy w nim to, co niegdyś było wewnątrz niego. Może się pomyliła, może tego już nie ma…

Żona podbiegła do swego męża, po czym pocałowali się namiętnie. Pocałunek ów był spontaniczny. Mężczyzna chwycił ją za biodra i nieco przyciągnął do siebie. Po zakończeniu wymiany czułości spojrzeli na siebie. Niewątpliwie się kochali. To ona podjęła pierwsza:

— Jestem z ciebie strasznie dumna. Awans na głównego inspektora gildii kupieckiej w mieście to ogromny zaszczyt.

Na jego twarz pojawił się szeroki uśmiech.

— Już niedługo wyprowadzimy się z tej rudery i rozpoczniemy nowe, lepsze życie. — Znów ją pocałował. — Zaufaj mi.

— Gildia w końcu doceniła twoją ciężką pracę.

— Gdyby nie twoje wsparcie, nigdy bym nie podołał, dlatego ci dziękuję.

Zarumieniła się lekko.

— Przetrwaliśmy wspólnie trudne czasy, może w końcu nadchodzi lepszy moment.

— Na pewno! — powiedział z determinacją.

— Może teraz pomyślimy o powiększeniu rodziny? — podjęła nieśmiało. To drażliwy temat. Nie było między nimi zgody w tej kwestii.

— Kochanie. Już wielokrotnie o tym rozmawialiśmy. Nie jesteśmy jeszcze gotowi na dziecko.

Uśmiechy z ich twarzy zniknęły. Atmosfera się zagęszczała.

— Nie chcę być starą matką.

— Mamy jeszcze mnóstwo czasu. Dopiero co awansowałem, to wiąże się z nowymi obowiązkami. Przecież doskonale to wiesz.

— Wiem, ale…

— Skarbie, nie martw się. Jeszcze troszkę wysiłku i się nam obojgu opłaci.

— Trochę się boję, że właściwy moment nigdy nie nadejdzie — powiedziała z nietęgą miną.

— Obiecuję, że będzie inaczej. — Znów zbliżył się, aby ją pocałować, lecz ona nieco go odepchnęła.

— Kiedy? — zapytała twardo.

Spojrzał w jej oczy, wiedział, że nie obejdzie się bez konkretów.

— Daj mi jeszcze rok, muszę się wykazać i ustabilizować swoją pozycję.

— Rok!? — Nie była zadowolona.

— Doskonale wiesz, że w gildii kupieckiej zawsze toczy się rozgrywka o wpływy, a moja pozycja jest dość słaba mimo awansu.

— Nie wytrzymam roku. To zdecydowanie za długo.

— Postaram się osiągnąć swoje cele szybciej.

— „Postaram się” to za mało.

— Dobrze, daj mi pół roku.

Na jej twarzy pojawił się uśmiech. Pocałowała go namiętnie.

— Powodzenia w pracy.

— Dzięki.

Po tych słowach natychmiast wyruszył. Dzisiaj miał pierwszą inspekcję jako główny inspektor gildii kupieckiej. Choć na tej pozycji nie musiał osobiście przeprowadzać tego typu działań, chciał się wykazać. Przemierzając ulice miasta, zastanawiał się nad rozmową z partnerką. Pół roku to niewiele, ale musiałem nieco ustąpić. Dziecko? Nie ukrywam, boję się takiego zaangażowania. Kochamy się, to najważniejsze, jakoś sobie poradzimy. Muszę wzmocnić swoją pozycję w gildii, co nie jest proste. Muszę harować jak wół przez te pół roku. Wykorzystać ten czas w pełni. Następnie się nieco uspokoję i zaangażuję w życie rodzinne. Tak! To świetny plan.

Gdy dotarł do domu kupca, przestał rozmyślać o rodzinnych problemach. Skupił się na pracy. Obcy mężczyzna był zaskoczony i zmieszany wizytą głównego inspektora. Natychmiast stał się podejrzliwy, myślał, że coś na niego mają. Nienawidził biurokracji, ale musiał spełniać wymogi. Na jego szczęście wysłannik gildii nie znalazł niczego podejrzanego. Na koniec, szczęśliwy z pomyślnego przebiegu wizyty, gospodarz zaproponował filiżankę herbaty. Inspektor zgodził się ochoczo. Pomyślał, że chwila przerwy dobrze mu zrobi. Usiedli w pokoju na pierwszym piętrze i poczęli beztrosko rozmawiać. Był słoneczny dzień. Choć upał dość mocno doskwierał, rozmowa przebiegała bezproblemowo. Inspektor siedział zwrócony twarzą do otwartego na ościerz okna. W domu naprzeciw okno również było otwarte. Mężczyzna przerwał rozmowę w pół zdania i szeroko otworzył oczy, zszokowany. Kupiec spojrzał zdziwiony, nie rozumiejąc, o co chodzi. Nie widział tego, co jego rozmówca, ponieważ siedział plecami do okna.

W domu naprzeciw pojawiła się dziwna i tajemnicza postać ubrana na szaro. W dłoniach trzymając łuk z nałożoną strzałą i napiętą cięciwą. Ten obcy i mrocznie wyglądający mężczyzna w kapturze spojrzał na głównego inspektora gildii kupców. Choć ten nie mógł dostrzec jego twarzy, poczuł na sobie to spojrzenie. Przeszyło go ono na wylot. Miał wrażenie, że padł na niego cień. Wypuścił z dłoni filiżankę. W tym samym momencie szary brat wypuścił strzałę. Po chwili śmignęła ona obok ramienia kupca i trafiła jego rozmówcę prosto w serce. Naczynie upadło na ziemię i rozbiło się, natomiast mężczyzna, który je upuścił, padł martwy na podłogę. Kupiec natychmiast wstał i spojrzał przez okno, lecz w domu naprzeciw już nie było nikogo.

Aleksander jako szanujący się morderca dzisiaj znów był w pracy. Po raz kolejny bezlitośnie odebrał komuś życie, ale nie myślał o tym. Dla niego stosy ciał uzbierane przez lata nie śmierdziały. Po prostu tam leżały. Za jego plecami, zawsze za. Leżały cicho. Wpatrując się pustymi oczami. Może i by się obrócił i na nie spojrzał. Może i by to zrobił. Gdyby nie jego popieprzone dzieciństwo. Gdyby nie został porwany. Gdyby jego matka nie została zamordowana na jego oczach. Gdyby nie był skrupulatnie wychowywany przez wiele lat, aby być dokładnie tym, kim się stał. Został wyhodowany jak róża. Tyle że podlewano go nienawiścią i uczono bezwzględności. Zamiast światła na jego liście padał jedynie mrok. Dlatego wyrosła z niego taka oto różyczka. Taka, której nie chcesz spotkać w ciemnym zaułku. Bo z takiego spotkania się już nie wychodzi. Po nim nic już się nie robi. Jedynie gnije na stosie ciał. Może i ów zacząłby mu śmierdzieć, gdyby nie to wszystko. Może. Kto wie. Na domiar złego każdy z szarego bractwa miał takowy stosik za sobą. Co poniektórzy nawet większy. Łącznie ów stos rzucał cień na całe miasto-państwo Polis. Dlatego światło tam nie dochodziło. Bardziej rozgarnięci mieszkańcy owego miejsca doskonale to wiedzieli. Nie da się nie zauważyć ciągłego znikania ludzi. Chyba że jest się niewidomym, a tacy też byli. Nawet wielu. Mimo tego ci, co wiedzą, robić nic by nie śmieli. Nawet elitarna królewska armia nie mogła się równać z szarym bractwem. Sam ich wódz mógłby zrównać z ziemią całe owo państwo wraz z jego mieszkańcami. Oczywiście jedynie wtedy, gdyby zechciał to zrobić. Paradoksalnie owi zabójcy również są jedynym powodem, dzięki któremu miasto trwa. To istnienie zakonu zabójców powstrzymuje Kserksesa od zlecenia swym wojownikom zniszczenia Polis. Ów jegomość jest władcą olbrzymiego państwa graniczącego z Polis. Dla tego władcy cokolwiek niebędącego pod jego jurysdykcją jest obrazą jego majestatu i hańbą dla całego imperium. Aleksandra niezbyt to interesowało. Mimo tego wiedział, jak się sprawy mają. Więc król miasta-państwa nie miał wyjścia, musiał żyć w symbiozie z szarymi braćmi. Nie żeby jakoś strasznie mu to przeszkadzało. Dopóki jego władza nie była zagrożona, nie dbał o ich poczynania. Wódz bractwa nie zamierzał zabijać monarchy. Zresztą już od wielu pokoleń pozwalał władcom beztrosko rządzić. Doskonale zdawał sobie sprawę, że zabicie króla będzie wiązało się z nieufnością i strachem jego następców. Co rzecz jasna nie było dobre ani dla szarego bractwa, ani dla całego królestwa. Dlatego stalową zasadą było nietykanie władców i ich następców. Każdy na dworze o tym wiedział i nikt nie oponował. Elity dookoła władcy składały się z wielu grup, każda walczyła o swój kawałek tortu. Między nimi było bractwo — starożytny zakon zabójców. Nierzadko używane do wewnętrznych rozgrywek. Choć istniały pewne zasady wypracowane latami. Mimo tego zdarzały się momenty w historii, gdy przestawały mieć jakiekolwiek znaczenie. Wtedy elity znikały, ale po chwili zastępowały je nowe, już nieco rozważniejsze. Zawsze skupione przy królu. Starające się rozgrywać wielopoziomową rozgrywkę toczącą się wśród dworskich pań i panów. Trwającą nieprzerwanie od setek lat. Pośród tego spokojnie spacerował wódz szarego bractwa. Obserwując owe gierki, niewzruszony. Będąc ponad nimi.

Następnego ranka Aleksander wstał o świcie. Dzisiaj miał spotkać się z generałem szarego bractwa. Od momentu ukończenia treningu i opanowania pierwszego kręgu wtajemniczenia wszystkich żywiołów stał się mistrzem i podlegał generałowi. Otworzył kamienne drzwi do podziemnych krypt jednej z wielu siedzib szarego bractwa rozlokowanych pod całym miastem-państwem Polis. Ta siedziba, będąca miejscem spotkań z członkiem wyższej rangi, była znacznie większa niżeli ta, wewnątrz której trenował niegdyś. Przemierzając korytarze, zastanawiał się, po co został wezwany. Spotkania z przełożonym były nieczęste. Od dawna trenował samotnie, natomiast informacje o celach do zlikwidowania otrzymywał listownie. Spotkania z kimkolwiek zdarzały się rzadko. Gdy wszedł do olbrzymiego pomieszczenia, w którym zastał generała, który jak zawsze trenował, zastał wewnątrz całkowity chaos. Natychmiast po wejściu uderzyła go fala gorąca. Jego przełożony właśnie użył techniki piątego poziomu magii ognia. Płomienny feniks to przywołanie potężnej fali ognia. Mężczyzna był pod wrażeniem. Muszę również zabrać się za trening, natychmiast pojawiło się w jego głowie. Generał przestał wypluwać z siebie niekończący się strumień ognia i obrócił w stronę podwładnego. Ten natychmiast skłonił lekko głowę i podjął:

— Kasarze. — Musiał okazywać mu należny szacunek. Generałów zawsze ustanawiano jedynie trzech. Byli nieśmiertelni i niesamowicie niebezpieczni.

— Witaj. — Okazał się bardzo wysoki. Oczywiście nosił szary płaszcz, w którym nie dało się dostrzec twarzy. Jego głos, nawet przy zimnym i nieprzyjemnie brzmiącym głosie Aleksandra, brzmiał strasznie. Wystarczyło jedynie jedno słowo, aby wiedzieć, że ten człowiek jest pozbawiony jakichkolwiek skrupułów. — Wezwałem cię do siebie, ponieważ twoim kolejnym celem jest człowiek znający magię. Bardzo możliwe, że mu nie podołasz i zginiesz. Nie do końca jesteśmy pewni, jakie posiadł umiejętności, choć wątpliwym jest, aby był silniejszy od ciebie. Mieszka poza Polis, przy samym wybrzeżu, na południowym zachodzie. Jego dom jest zbudowany za pomocą magii ziemi. Cel ma metr osiemdziesiąt wzrostu, brązową, krótką bródkę i długie włosy tego samego koloru, zazwyczaj związane w kitkę. Jest lekko otyły. To powinno ci wystarczyć, abyś go rozpoznał, zabij również wszystkich ludzi mieszkających z nim, a dom spal. Bractwo nie może pozwolić, aby ktokolwiek poza nami w Polis parał się magią. Czy masz jakieś pytania?

— Nie.

— Dobrze. Wyruszaj natychmiast. Masz potraktować to zadanie priorytetowo. Zero uchlewania się po gospodach czy karczmach do czasu, aż on i wszelkie istoty w jego domu nie będą martwi.

— Rozumiem.

Generał obrócił się i powolnym krokiem ruszył przed siebie. Aleksander natychmiast udał się po zapasy wody i jedzenia, po czym wyruszył w owo miejsce, gdzie znajdował się jego następny cel.

Przykucnął przy niewielkim okienku. Był wieczór, już się ściemniało. Ze środka dochodziło światło z kilku świec. Zerknął. Przy stole siedziały dwie postacie — mężczyzna odpowiadający opisowi i mała dziewczynka. Jedli przy stole w milczeniu. Aleksander zerknął jedynie na sekundę, aby się nie zdradzić, bo zamierzał go wykończyć, zanim tamten użyje magii. Wyjął jeden ze swoich sztyletów. Drzwi po jego lewej uchyliły się, a z nich wyłoniła się głowa mężczyzny. Gdy ujrzał swego oponenta, natychmiast powiedział do dziewczynki:

— Zostań w domu i nie wychodź, choćbyś słyszała hałas na dworze. Będę znów trenował.

— Dobrze. — Padło w odpowiedzi.

Aleksander wstał tak, żeby nie było widać go z wnętrza domu.

— Pozwolisz, że oddalimy się od domu i tam to załatwimy? — zapytał mężczyzna chłodno.

Zabójca już miał zaatakować, lecz kątem oka zerknął do środka. Dzieciak miał niecałe dziesięć lat.

— Dobra.

Ruszyli w milczeniu. Szary brat w głowie miał dziecko, niczego nieświadome, siedzące w domu. W głowie miał to, że po nim musi je zabić. Zrugał się w myślach, że nie czas na rozpraszanie się. Po długiej chwili w milczeniu stanęli naprzeciw siebie. Zanim zaczęli, zabójca rzekł:

— Po tobie muszę zabić to dziecko. Lepiej, żebyś był tego świadomy.

— Pierdolone szare bractwo. — Splunął, po czym natychmiast zaczął wypowiadać słowa. Aleksander natychmiast ruszył na niego. Nie zamierzał mu dać czasu na użycie magii. Samemu nie chciał jej użyć, nienawidził tego robić. W biegu wyjął dwa sztylety i rzucił nimi. Oponent sprawnie ich uniknął, nie przestając wypowiadać zaklęcia. Członek bractwa natychmiast zdał sobie sprawę, że walczy z mocnym rywalem. Używać inkantacji podczas walki nie było prostą rzeczą. Gdy do niego dobiegł, w dłoniach już trzymał swe dwa miecze. Natychmiast uderzył, ręka doskonale wiedziała, co ma zrobić. Ciął prosto w serce, lecz ostrze nie zdołało przeciąć skóry. Obcy zdążył wypowiedzieć zaklęcie. Aleksander natychmiast zorientował się, co to za jeden, również natychmiast zdał sobie sprawę, że powinien użyć magii. Tarcza elektryczności — tak nazywało się owo zaklęcie. Można go było użyć na poziomie trzecim, czwartym i piątym. W zależności od kręgu zwiększała się szybkość i siła posiadacza tarczy oraz wytrzymałość owej. Zabójca, zanim zdołał dostrzec cokolwiek, otrzymał cios pięścią w lewą część twarzy. Z siły tego ciosu wywnioskował, iż musi to być najniższy z poziomów użycia owego zaklęcia. Zachwiał się, lecz nie przewrócił. Kolejny cios w swój brzuch zablokował mieczem trzymanym w prawej dłoni. Począł wypowiadać słowa. Jego przeciwnik również to robił. Ostrze w lewej dłoni wystrzeliło w szyję oponenta. Ten bezproblemowo uniknął ciosu, lekko się schylając, i znów wymierzył prawy sierpowy prosto pod oko Aleksandra. Tym razem poczuł on, jak chrupie jego kość policzkowa. Uderzenie było na tyle mocne, iż odszedł kilka kroków. Oponent natychmiast na niego natarł, na domiar złego przestał skandować zaklęcie, a więc szlag trafił cały jego wysiłek. Zanim obcy doskoczył do niego, zdołał wyrzucić miecz w lewej dłoni prosto w jego nogę. Ostrze przebiło tarczę i skórę, po czym wbiło się w mięsień. To był znak, że nie opanował on tego zaklęcia w wystarczającym stopniu, aby użyć go podczas walki. Obcy zawył z bólu, ale mimo tego nie zatrzymał się. Doskoczył do zabójcy i rąbnął go w brzuch. Ten zginał się wpół i uśmiechnął jednocześnie, mając nadzieję na rychłą śmierć. Kolejny, lewy podbródkowy sprawił, iż Aleksander uleciał nieco w powietrze i padł plecami na ziemię. Nie widział na lewe oko. Obcy podniósł miecz szarego brata i podszedł do niego. Ciął w serce. Aleksander odruchowo wręcz, jednocześnie nieco podnosząc swój tułów, odbił ostrze przeciwnika, po czym wysunął swoje do przodu. Spotkały się dwie siły. Ostrze zabójcy przebiło serce oponenta. Nie powinien tracić czujności choćby na sekundę w walce z kimś pokroju Aleksandra. Gdy ten tylko zrzucił z siebie ciało swego niedawnego rywala, wstał i podniósł drugi miecz. Schował oba i ruszył powolnym krokiem w stronę domu. Lewa część twarzy narywała go niemiłosiernie. Gdy wszedł do środka, ujrzał dziewczynkę siedzącą przy stole. Spojrzała na niego swoimi wielkimi oczami, niczego nieświadoma. Podszedł do niej powoli, wyjmując jeden ze sztyletów. Ona jedynie wpatrywała się, milcząc. Oddychała ciężko, jakby instynktownie wiedziała, że za chwilę może zginąć. Nadal miał na sobie płaszcz, więc nie dało się dostrzec jego twarzy. Stanął przy niej w milczeniu, trzymając ostrze w dłoni. W pomieszczeniu panowała zupełna cisza. Dziewczynka odezwała się pierwsza:

— Jest pan szarym człowiekiem, który przychodzi po życia niepokornych ludzi?

On milczał nadal. Stał nad nią, trzymając sztylet.

— Tata powiedział mi, że pewnego dnia może przyjść szary pan. Powiedział, że może wtedy wyjść z chaty i nie wrócić, mam wtedy udać się do cioci mieszkającej w wiosce. Czy tata nie wróci?

Nadal jedynie stał, milcząc. Po dłuższej chwili, wydającej się dla tej dwójki wiecznością, powiedział:

— Pierdolę to. — Po czym schował broń.

Rozdział czwarty

Rok 495

„Królowie rodzą się i przemijają.

Całe dynastie wymierają po latach.

Wszystko przemija, jedynie szare bractwo

trwa niewzruszone przez setki lat”

— Wasza miłość.

Firenzo uklęknął przed swym władcą i lekko schylił głowę. W jego niebieskich oczach dało się dostrzec niesamowitą głębię. Był przedstawicielem gildii astrologów na dworze króla, dlatego też owa głębia nie była niczym dziwnym. Co złośliwsi szydzili z gildii, jakby była zupełnie zbędnym balastem dla królestwa. Inni natomiast darzyli ją najwyższą czcią. Ów mężczyzna klęczący teraz w sali tronowej był wysoki, mimo tego przy jego majestatyczności wydawał się jedynie mrówką. Król Boromir pierwszy spojrzał na rozmówcę swymi poważnymi oczyma. W nich krył się wielki smutek. Jego majestatyczność miał brązowe włosy do ramion, poważną twarz i krótką bródkę. Nigdy nie chciał być królem, ale nie miał wyboru. Na domiar złego, zasiadłszy na tronie, nie zastał królestwa w najwspanialszej kondycji. W jego głowie, jak zresztą zazwyczaj, kłębiło się wiele myśli. Dało się dostrzec w jego postawie, iż jest przytłoczony masą problemów. Brzemię noszone przez władcę bez wątpienia nie jest lekkim. Dlatego nigdy niepchającego się do władzy monarchy było nieznośne. Przemówił swym basowym głosem:

— Chciałeś mówić przed całym dworem. Słucham więc.

Teraz spojrzenie wszystkich padło na wciąż klęczącego Firenzo. Prosił o audiencję u króla, nalegając, aby obecni byli wszyscy członkowie dworu. Niektórzy podejrzewali, iż może chodzić o przepowiednię. Członkowie gildii astrologów zajmowali się proroctwami — z różnym skutkiem. Król zazwyczaj podchodził sceptycznie do ich zdolności. Mimo tego chciał wysłuchać, co Firenzo ma do powiedzenia. Tego rodzaju przemówienie zwiększało znaczenie gildii astrologów, a to Boromir uznawał za dobre, ponieważ był przerażony ogromnymi wpływami szarego bractwa, a od wieków rywalizowało ono z gildią astrologów. Mimo tego władca doskonale zdawał sobie sprawę, że wzmocnienie jego sług nie osłabi znacznie szarych braci, ponieważ przez setki lat rywalizacji zawsze to ci drudzy wychodzili z tego zwycięsko. Z tego oto powodu gildia astrologów została ograniczona w konstytucji jedynie do trzech członków.

W Polis panowała monarchia konstytucyjna. Prócz konstytucji istniało prawo miejskie, które modyfikować mogła rada miejska, lecz konstytucja była nadrzędnym dokumentem. Król stał ponad prawem i jedynie on mógł zmienić konstytucję. Dlatego miał nadal bardzo mocną pozycję, choć sam odnosił wrażenie, że ta kurczy się z dnia na dzień. Szczególnie za sprawą potężnego długu zaciągniętego przez poprzednich monarchów. Dla własnych celów obrzydliwie zadłużyli oni królestwo. Pożyczkodawcami byli najbogatsi mieszkańcy miasta-państwa — kupcy, którzy oczywiście w zamian zyskali mnóstwo przywilejów zapisanych w prawie. Z takimi oto problemami musiał się mierzyć monarcha. Oczywiście był to jedynie czubek góry lodowej, jeśli chodziło o problemy jego majestatyczności. Firenzo wstał energicznie i rozpoczął swą przepowiednię.

— Cień i światło. Woda i ogień. — Począł nerwowo chodzić po olbrzymiej komnacie. — Życie i śmierć! ŚMIERĆ! Zgnilizna rozchodząca się na całe królestwo! Nieznośny smród! Widzę! Widzę nadchodzącą śmierć! Jedynie jedynego człowieka! Mimo iż jednego, to smród z niej czuć wszędzie! Widzę pusty tron i walki o władzę! — wykrzyknął na koniec i padł na ziemię, nieprzytomny. Król zbladł. Panowała nieprzyjemna cisza. Wszyscy czekali na reakcję monarchy. Jaskier, przedstawiciel gildii kupieckiej, chcąc się przypodobać szaremu bractwu, wystąpił naprzód i rzekł zdecydowanie:

— Toż to hańba! Hańba po tysiąckroć! Wasza wysokość, dla dobra królestwa apeluję, aby zamknąć w więzieniu owego zdrajcę! Ów człowiek, którego imienia nawet nie śmiem teraz wypowiedzieć, insynuuje śmierć waszej królewskiej mości! To niedopuszczalne! To zdrada! — Na koniec ukłonił się w kierunku wodza szarego bractwa. Chciał wyraźnie zaznaczyć, iż wykonuje dla niego przysługę i oczekuję wdzięczności. Ten natychmiast zrozumiał, o co chodzi, i skinął delikatnie głową ukontentowany. Przedstawiciele gildii kupieckiej bali się szarego bractwa. Tak właściwie wszyscy się go bali, łącznie z królem. Byliby głupi, gdyby się nie bali.

Znów zapadła długa cisza. Piątka królewskich gwardzistów, elitarnych żołnierzy wybieranych spośród armii króla, wystąpiła naprzód, gotowa pojmać Firenzo. Gwardia miała dziesięciu członków. Czterech z dziennej zmiany, czterech — z nocnej, dowódcę gwardii oraz jego zastępcę. Dowódca oraz zastępca również chronili króla, lecz obowiązek owy mieli jedynie podczas istotnych wydarzeń. Poza owymi mieli swobodę postępowania, król znajdował też dla nich innego typu specjalne zadania. Cała gwardia podlegała jedynie królowi i była osobno wyszczególnioną grupą w konstytucji. Dowódca owej grupy był również członkiem rady królewskiej.

Monarcha spojrzał na Jaskra zmęczonym wzrokiem. Czy ty naprawdę myślisz, że nie dostrzegam tego, iż włazisz w dupę szaremu bractwu? Nie mam na to siły. Na te ciągłą walkę i rozgrywki. Banda żmij! Sami pochlebcy i kłamcy mnie otaczają. Ten Firenzo może mieć rację. Może chcą mnie zabić! Ale kto? Monarcha podejrzliwie rozejrzał się po zebranych, co nie uszło ich uwadze. W olbrzymiej sali zrobiło się nieco chłodniej. Co poniektórzy nieco zbledli. Jedynie wódz szarego bractwa stał niewzruszony. Choć Jaskier chciał im pomóc, wodzowi wcale nie zależało, aby całkowicie zniszczyć gildię astrologów. Dzięki ich nieodzownej głupocie zawsze miał na kim pokazywać, co czeka tych, którzy się mu przeciwstawią — i mógł to robić bez jakichkolwiek konsekwencji. Ponieważ w Polis już wręcz tradycją była sroga zemsta szarego bractwa na gildii astrologów za wchodzenie im w paradę. To było przydatne, dlatego wódz wystąpił naprzód i przemówił:

— Wasza miłość. W tej trudnej dla królestwa chwili zalecam natychmiastowe zwołanie królewskiej rady. — Nie uklęknął. On nigdy nie klękał przed królem. Przed nikim nie klękał. — Jeżeli chodzi o pojmanie Firenzo. — Spojrzał na członków gwardii królewskiej. Ci natychmiast zdjęli dłonie z rękojeści swych mieczy. Jedno jego spojrzenie wywoływało dojmujący strach wśród większości ludzi. Mimo iż nie dało się dostrzec, gdzie patrzy przez wiecznie narzucony kaptur, który zawsze rzucał cień na twarz, dało się poczuć jego przenikający wzrok. — Jest on członkiem rady królewskiej, dopiero na zebraniu rady król może odebrać mu to stanowisko i dopiero wtedy może zostać pojmany. Prawo jest spoiwem królestwa i nie chcielibyśmy kreować precedensów podważających je.

Król zmierzył go wzrokiem. Nie pasowało mu istnienie szarego bractwa. Mimo tego nie miał wyjścia, musiał się liczyć z jego potęgą. Wpatrując się w wodza owego mrocznego cechu, zastanawiał się. Nie mógł zrozumieć, dlaczego ten człowiek broni Firenza. Doskonale wiedział, że owe dwie grupy od zawsze są sobie wrogie. Nie był w stanie go rozgryźć, owego człowieka ubranego w szary strój. Monarcha przemówił spokojnym głosem:

— Masz absolutną rację, Czyngisie. — Bo właśnie tak miał na imię wódz gildii zabójców. Nikt nie wiedział, jak on wygląda, a to przez szary płaszcz, którego nie zdejmował nigdy. Co dało się dostrzec? Tyle, że jest niski i lekko gruby. Niekoniecznie były to cechy wybitnego wojownika. Mimo tego ów niepozorny mężczyzna to najniebezpieczniejsza osoba w całym Polis. — Zarządzam spotkanie rady. Obudźcie również Firenza. Za godzinę widzimy się w sali narad. — Nie czekając, jego wysokość wyszedł. Za nim salę opuścili jego gwardziści.

Jaskier podszedł do wodza skonfundowany.

— Nigdy nie obejmę swoim umysłem twoich działań. Byłem pewien, że szare bractwo i gildia astrologów są wrogo do siebie nastawione.

— Moje powody nie muszą być ci znane. Nie martw się, mimo iż twoje wystąpienie kolidowało z mymi planami, odwdzięczę się gildii kupców.

— W imieniu gildii dziękuję. — Ukłonił się teatralnie. — Czyżbyś był skłonny zaoferować jedno imię? — Chodziło o zlecenie zabójstwa.

Mężczyzna ubrany na szaro przyjrzał się rozmówcy. Zaintrygowało go, kogo to kupcy zamierzają się pozbyć.

— Podejrzewam, iż jest to osoba z innej gildii, skoro pytasz w taki sposób.

— Nie chcę zdradzać celu do czasu, aż będę stuprocentowo pewien, że wypowiedzenie tego imienia będzie oznaczało jego niechybną śmierć.

— Hmm… Rozumiem, w takich okolicznościach nie mogę dać ci zapewnienia.

— Wielka szkoda. Gildia kupiecka jest w stanie sowicie zapłacić za pomoc w straszliwie trudnej sytuacji.

— Nie potrzebuję waszych pieniędzy — odparł Czyngis chłodno.

Jaskier uśmiechnął się.

— To niemożliwe. Kto nie chciałby pieniędzy, przecież dzięki nim możesz kupić wszystko.

— Gdyby tak było, gildia kupiecka już rządziłaby całym światem.

— Ha, ha. To prawda. Bo kasy mamy w nadmiarze. Jeżeli zmienisz zdanie, odezwij się. — Ukłonił się, po czym odszedł. Rozmawiał z wodzem swobodnie, lecz był bardzo ostrożny, aby go niczym nie urazić. Wystarczył kaprys tego jegomościa, aby stracić życie.

Pozostali wciąż toczyli w sali zawzięte dyskusje. Wszyscy zdawali sobie sprawę, iż przepowiednia wiele zmienia. Każdy zastanawiał się, jaką decyzję podejmie król. Szczególnie zawzięcie wykłócali się przedstawiciele poszczególnych cechów gildii rzemieślniczej. Nie byli w stanie zdecydować, który z nich będzie reprezentował gildię rzemieślniczą podczas tej jakże istotnej narady. Owa gildia miała swoje miejsce w radzie króla, lecz jedynie jedno, a cechów było sześć. Dlatego ustalono, iż każdorazowo mają oni wysłać swego wysłannika na naradę, co zawsze kończyło się zawziętymi dyskusjami i kłótniami, kto tym razem będzie reprezentował gildię rzemieślniczą.

— To te ręce zbudowały to miasto! — Conditor był mocno poirytowany. Szybko wpadał w gniew. Jako szanujący się przedstawiciel cechu budowlańców nie zamierzał odpuścić. Średniego wzrostu czterdziestoletni facet o ogorzałej twarzy był w stanie walczyć o swoje. Miał czarne włosy i krótką bródkę tego samego koloru. — To dłonie budowlańców zbudowały Polis. To ja powinienem iść! Koniec kropka.

— Gdyby nie piekarze, wszyscy pomarlibyście z głodu, zanim byście wybudowali cokolwiek — rzekł pewnie przedstawiciel cechu piekarzy, Pistor. Był wysoki, dzięki czemu górował nad swym przedmówcą, miał wielgachny nos i był lekko otyły. Gdyby nie jego straszna bladość, może nawet byłby przystojnym niebieskookim blondynem. — Dlatego też wysłanie mnie będzie najrozsądniejsze. Nie wspominając o tym, że ktoś może chcieć otruć króla. Wtedy będę musiał wymienić kucharza na dworze królewskim. Moja obecność jest niezbędna.

— Bez mego cechu wszyscy chodzilibyście boso — dumnie rzekł Sutor. Był przedstawicielem cechu szewców. Spojrzał swymi brązowymi oczami na stojących przy nim. Włosy miał tego samego koloru, strasznie rzadkie, co zawsze go irytowało. Był niski i drobny, lecz charakter miał hardy. — Co jeżeli jego wysokość będzie potrzebował, abym uszył mu buty? Chcecie, żeby giną na boso? Wstyd dla całego królestwa. Nie…

— Ucisz się już! — wszedł mu w słowo Textor, przedstawiciel cechu tkaczy. Był niski i gruby, miał zielone oczy. Zawsze ogolony na łyso. — Buty są teraz najmniej istotne dla króla. Może będzie trzeba zorganizować pogrzeb, a do tego jedynie ja się nadaję.

— Niby dlaczego? — odgryzł się Sutor.

— A to dlatego, że jedynie ja uszyję mu coś na odchodne, że się tak wyrażę.

— Powiedz to przy królu, a cała gildia rzemieślników ucierpi — spokojnie rzekł Aurifaber, przedstawiciel cechu złotników. Był strasznie wysoki i chudy. Miał głęboko osadzone, niebieskie oczy i blond włosy. Kontynuował swym niskim, basowym głosem: — Najpierw ustalmy, kto był u króla ostatnim razem. Ta osoba na pewno już dziś nie pójdzie. Powtarzałem tyle razy, ustalmy kolejność i trzymajmy się tego. Mam już dość tych wiecznych kłótni. Czy nie zdajecie sobie sprawy, dlaczego to Jaskier zaproponował takie rozwiązanie w związku z wybieraniem naszego przedstawiciela na naradzie?

— Dlaczego?

— Ponieważ ta szuja chciała, abyśmy się wiecznie kłócili. Czyż to nie oczywiste?

— Oczywiste czy nie, to ja pójdę — wtrącił Leno, przedstawiciel cechu domów publicznych. Był niski i dobrze zbudowany. Miał krótkie, czarne włosy i oczy tego samego koloru, którymi obecnie wiercił twarze swych rozmówców. — Mój cech jest pod straszliwym naporem tego zasrańca od milczących braci. Muszę wykorzystać każdą okazję do spacyfikowania tego drania. Dlatego to mnie należy wysłać.

— To żaden argument.

— Nie wytrzymam z wami, do kur…

— No kończ, gnido.

— Zaraz ci pokażę.

Już po chwili panował totalny harmider, nawet nie dało się dosłyszeć poszczególnych słów. W końcu Aurifaber wrzasnął:

— DOŚĆ!

Podziałało. Pozostali umilkli. Doskonale wiedzieli, że on jeden stara się wszystkich pogodzić i nie dba jedynie o interesy swego cechu, dlatego szanowali go. Dodatkowo jego basowy głos robił wrażenie. Podjął spokojnie, jednocześnie wyciągając z kieszeni sześć słomek.

— Ciągnijmy słomki.

— Czy to los ma decydować o przedstawicielu na tak istotnej naradzie? Nie zgadzam się. Jebać to — oznajmił Leno.

— Skoro sami nie jesteśmy w stanie… Kto pociągnie krótszą, idzie na naradę. — Wyciągnął dłoń pełną słomek.

Wszyscy spojrzeli na nią z powagą. Leno powoli złapał jedną ze słomek i zdecydowanym ruchem wyrwał z dłoni kolegi.

— AH, AH, AH! Zjeby. Widzimy się po naradzie. Może streszczę wam, o czym rozmawialiśmy. — Wyciągnął krótszą słomkę. Odchodząc, jeszcze pokazał środkowy palec przedstawicielom cechów.

Do pozostałych podszedł szef gildii szpiegów. Miał szeroki uśmiech na twarzy. Do tej pory przyglądał się, stojąc z boku.

— Król nakazał mi oznajmić wam, abyście tym razem wszyscy przybyli na spotkanie rady królewskiej.

— Dlaczego nie powiedziałeś wcześniej?

— Cóż, nie chciałem przerywać tego jakże ekscytującego teatrzyku. Powinniśmy wyruszyć natychmiast, bo się spóźnimy, co byłoby wielce niestosowne. — Uśmiech na twarzy Ishidy się poszerzył. Był niskim, dobrze zbudowanym trzydziestolatkiem. Miał zawsze krótko przycięte, czarne włosy i piwne oczy. Był niesamowicie sprytnym człowiekiem. Oczywiście inaczej nie pełniłby swojej funkcji. Zarządzał całą siatką szpiegowską w Polis. Był oczami i uszami króla, jak lubił o sobie mawiać. Również należał do rady królewskiej.

Pewnie miałeś nadzieję, że jeden z nas zdradzi jakieś istotne informacje pod wpływem gniewu, gnido, pomyślał Aurifaber. Mimo tego ruszyli w milczeniu.

Wszyscy byli już obecni w niewielkim pomieszczeniu. Miejsce spotkań rady królewskiej to zwyczajne, niewielkie pomieszczenie, jedynie krzesła ustawione przy wielkim stole ozdobiono. Królewska rada, siedząc w pełnym składzie, oczekiwała słów monarchy. To on wyznaczał kolejność przemówień, ewentualnie dopytywał, po czym podejmował decyzję. Oczywiście niektórzy z uczestników zajmowali dodatkowe stanowiska, dzięki czemu sami decydowali w pewnym wąskim zakresie kompetencji. Prócz tego uczestnicy owego spotkania mieli służyć królowi jedynie radą. Władca spojrzał po zebranych, po czym podjął:

— Nie ukrywam, wolałbym spotkać się w innych okolicznościach. Mimo tego nie zamierzam udawać, że nic się nie stało. Przede wszystkim i na samym początku chciałbym się dowiedzieć dokładnie, w jakich okolicznościach dowiedziałeś się o owej wizji, Firenzo?

Ten spojrzał lekko obłąkanym wzrokiem po zebranych. Jeszcze nie przebudził się do końca po swej przepowiedni. Podjął dopiero po dłuższej chwili:

— Pięć dni temu w swych snach widziałem cały dwór zebrany w sali koronacyjnej i spostrzegłem siebie mówiącego z pasją o wizji. Dlatego poprosiłem o owo spotkanie.

— Pięć dni temu? — dopytał Ishida.

— Dokładnie.

— Czy zdajesz sobie sprawę, że ogłosiwszy wizję tego rodzaju, mogłeś spowodować, iż ktoś zechce zabić króla? — nacierał szef gildii szpiegowskiej.

— Wypraszam sobie takiego typu insynuacje. Moja gildia zajmuje się przepowiadaniem przyszłości, niezależnie od tego, jaka ona by była. Moje przepowiednie są bezbłędne.

— Czy właśnie mówisz, że króla niechybnie czeka śmierć? — dopytał Jaskier. — Dla mnie brzmi to jak podżeganie do czegoś bardzo złego.

Firenzo lekko zbladł. Pozostali wyczuli szansę, aby uszczuplić radę królewską. Im mniej osób w radzie, tym większa waga każdego spośród nich. Leno wypalił zdecydowanie:

— Wasza miłość, w imieniu swoim i wszystkich z całego królestwa proszę o ukaranie tego kłamcy. Ja i, podejrzewam, wszyscy tutaj zebrani przewidujemy waszej królewskiej mości długą i świetlaną przyszłość. Nie śmierć. — Tutaj zimno spojrzał na przedstawiciela gildii astrologów.

Ten chciał odpowiedzieć, lecz w słowo wszedł mu Jaime.

— Jego miłość jest chroniony dwadzieścia cztery godziny na dobę przez najlepszych wojowników w całym królestwie. — Wódz szarego bractwa chrząknął znacząco. Mimo tego gwardzista się nie zrażał. — Twoja przepowiednia to bzdura! — Jaime to dowódca gwardii królewskiej, a więc jego oburzenie zdawało się zrozumiałe. Był strasznie wysoki, lecz niestety również brzydki. Wiecznie łysa głowa i brak przedniego zęba nie robiły najlepszego wrażenia.

— Już doszły mnie słuchy o rozróbach związanych z ową przepowiednią — dodał Charlie, przedstawiciel straży miejskiej. Znał się z przedmówcą jeszcze z czasów pobytu w wojsku. — Ludzie mówią o końcu świata. Obawiam się, że będę potrzebował zastrzyku gotówki, aby móc sobie z tym poradzić. — Charlie był średniego wzrostu, miał czarne włosy i oczy.

— Jaki jest stan skarbca? — zapytał król, spojrzawszy na skarbnika, a więc Jaskra.

— Niestety, moi panowie, królestwa nie stać na tego typu wydatki.

— Moi ludzie mają mnóstwo roboty. Jeżeli będziecie dalej tak ciąć moje finanse, nie utrzymam porządku w mieście.

— Wtedy jego miłość może powinien pomyśleć o powołaniu kogoś na twe miejsce. Kogoś bardziej skutecznego.

Charlie wstał:

— Grozisz mi?

— Bardziej powinieneś postrzegać to jak obietnicę — rzekł uśmiechnięty kupiec.

— Zaraz dostaniesz w pysk.

— Jakich czasów dożyliśmy, że osoba mająca zająć się porządkiem, wszczyna burdy? — Był rozbawiony gniewem swego rozmówcy. Uwielbiał prowokować innych. — Zaparz sobie może jakieś ziółka, słyszałem, że to pomaga.

— Ty gnoju!

— Dość tego! — warknął król. — Nie mam czasu na kłótnie. Charlie, siadaj. — Ten natychmiast wykonał polecenie, lecz nadal patrzył z gniewem na Jaskra. — Postaram się znaleźć dodatkowe fundusze na straż miejską.

— Panie, jeżeli mogę się wtrącić — rzekł Jaime.

— Mów.

— Z wszystkim innym sobie poradzimy, lecz bunt mas to co innego. Ta przepowiednia strasznie podburzyła lud przeciw waszej miłości.

Monarcha spojrzał zimno na Firenzo. Pozostali nie wróżyli mu dobrej przyszłości. On natomiast, widząc to, natychmiast odchrząknął i rzekł załamującym się głosem:

— Panie, ja nie miałem pojęcia, jakie skutki będzie miała moja przepowiednia. Błagam o wybaczenie jako pokorny sługa.

— Do tego przejdziemy później — odparł zimno władca. — Jaskier, czy jesteś w stanie wyczarować dodatkowe fundusze?

Ten głośno westchnął i się przeciągnął. Zaczyna się…, pomyślał król.

— Wasza miłość, gdybym tylko mógł, tobym żyły sobie powyrywał, aby je znaleźć. Choćbym miał tymi pięknymi paznokciami ryć ziemię! Jednakże jesteśmy w tragicznej sytuacji. — Zrobił długą pauzę. — Oczywiście można by załatwić pożyczkę od pozostałych kupców. Ale wasza miłość sam wie, jacy to są skąpcy! Oj, straszni.

— Ty też jesteś kupcem — zimno zaznaczył Charlie.

— E tam — powiedział Jaskier, machając ręką. — Ja to ledwie podróba. Nie jest ze mnie kupiec z krwi i kości. Z dziada pradziada. To jest inny gatunek człowieka, mówię wam. Im od dziecka było wpajane, że kasa to wszystko, i żeby za darmo nic nie dawać. Sami ich znacie.

— Czego chcecie? — zapytał król.

— Wasza miłość, błagam. To nie ja. To tamte łachudry bez serca. Ja nie. Tamte dranie zimne do szpiku kości. Ja osobiście cały ich majątek bym oddał dla dobra królestwa, choćby dziś! Ale ja się nie liczę. A oni chcą kolejnych ulg podatkowych. Wyłączenia z konieczności płacenia podatku od swoich sklepów.

— To przesada — odparł monarcha.

— Wiem, rozumiem, zdaję sobie sprawę. Tyle razy im powtarzałem, ale oni są nieugięci. Osły! Uparciuchy! Ale niestety, mój władco, bez tego nie dadzą pożyczki, a nasze ulice spłyną krwią niewinnych. Ulice zaleje dzicz! Może nawet dojdzie do samego dworu! Och, nie! Wszyscy zginiemy!

— Dobra — powiedział król. W jego głosie słychać było rezygnację. Kupcy kroczek po kroczku zawłaszczali królestwo. Obecnie to oni w dużej mierze finansowali armię. Na domiar złego królestwo było u nich straszliwie zadłużone i potrzebowało wciąż i wciąż nowych pożyczek. Monarcha zastanawiał się, czy naprawdę ma jeszcze władzę w swych dłoniach, czy jedynie pozory władzy.

Jaskier ukłonił się teatralnie.

— Proszę waszą mądrość o pozwolenie do natychmiastowego wyruszenia i rozmowy z tymi hienami. Lepiej załatwić sprawę od razu, zanim zażądają więcej.

— Jesteś nam jeszcze potrzebny.

— Rozumiem. — Usiadł.

Nastała chwila ciszy. Każdy z zebranych dostrzegał, że monarcha oddycha ciężko. Widać było jego słabość wobec gildii kupieckiej. Po dłuższej chwili władca przemówił:

— Wodzu, co sądzisz o przepowiedni Firenza?

Czyngis milczał, wpatrując się w przedstawiciela gildii astrologów. Na czole obserwowanego pojawił się pot. Dopiero wtedy mężczyzna ubrany na szaro przemówił:

— Choć wcześniej sam go broniłem, po tym wszystkim, co tutaj usłyszałem, myślę, że gildia astrologów powinna utracić swe miejsce w radzie królewskiej. Ostatnio Milczący bracia utracili swoje miejsce, ponieważ nie należy mieszać spraw wiary i królestwa. To oddzielne dziedziny. Tak samo przepowiadanie przyszłości nie winny być rozważane wewnątrz komnat królewskich. To sprawy odległe, a monarcha ma zbyt wiele bieżących problemów na głowie.

Jaskier spojrzał na niego, uśmiechając się. Ty cwana bestio. Po czym podjął:

— Popieram zdanie szanownego wodza. Wróżby wsadźmy do baśni dla dzieci, nie na narady.

Leno natychmiast podjął:

— Zdecydowanie się zgadzam. Możemy doskonale zobaczyć, że gildia astrologów na dworze króla nie służy królestwu. Wniosek jest jednoznaczny.

Jaime przemówił jako kolejny:

— Zgadzam się z przedmówcami. Nie potrzeba nam bajek tego pokroju.

— Bajek? — Nie wytrzymał w końcu Firenzo. — Bajek!? — Znów zapytał, wstając. — Moja grupa istnieje na dworze królów od setek lat.

— I to właśnie było błędem. — Zimno zauważył Jaskier.

— Ty gnoju! Uratowaliśmy królestwo niejednokrotnie! A gdzie wtedy byli kupcy?! Jedyni na kasę patrzyli!

— Pieniądze są potrzebne królestwu do funkcjonowania. Więc dobrze, że ktoś o nie dba. — Beznamiętnie odparł kupiec.

— Wy dbacie jedynie o własny interes!

— Dokładnie. Powinieneś się od nas uczyć. Gdybyś to robił, nie narażałbyś bezmyślnie życia naszego króla.

Firenzo ruszył w kierunku rozmówcy. Król wstał i huknął niczym grom:

— Dość!

Firenzo zatrzymał się.

— Siadaj na swoje miejsce. — Wzrok monarchy wyrażał jego emocje doskonale. Każdy wiedział, prócz wodza szarego bractwa rzecz jasna, że musi uważać. — Będziesz siedział na swoim miejscu i milczał. Nie otworzysz gęby, dopóki ci nie pozwolę. Wysłucham wszystkich i wtedy zadecyduję o twoim losie. Zrozumiałeś?

— Tak, wasza miłość.

— Jaime, czy chciałbyś coś dodać?

— Nie, wasza wysokość.

— Dobrze, Charlie.

— Zgadzam się z wnioskami wodza. Przez szaleństwo gildii astrologów moi ludzie dwoją się i troją, aby uspokoić nastroje społeczne. — Firenzo nerwowo poruszył się na krześle, lecz milczał.

— Bane.

Był to przedstawiciel armii królewskiej na dworze króla. Wysoki i umięśniony mężczyzna delikatnie przejechał dłonią po łysej głowie, co miał w zwyczaju robić w sytuacjach stresujących, po czym podjął:

— Gildia astrologów nie powinna wchodzić w skład rady królewskiej — powiedział. Nie wierzył w przepowiednie, dlatego nikogo nie dziwiło jego zdanie.

— Vuko.

Przedstawiciel gildii portowej spojrzał po zebranych z brakiem zrozumienia wypisanym na twarzy. Każdy wiedział, że żeglarze są przesądni. Siedemdziesięcioletni marynarz miał już siwe włosy i dość długą brodę w tym samym kolorze. Odchrząknął, bo dzisiaj przez całe spotkanie milczał, co było dla niego bardzo nietypowe.

— Wiele w życiu widziałem i niejedno przeżyłem. Nie raz widziałem cwaniaczków pokroju Jaskra, tacy srali w gacie najszybciej, gdy z morza wychylały się głowy nieznanych nam bestii.

— Słyszałem, że w twoim wieku ludzie często miewają problemy z utrzymaniem kału. Skoro już rozmawiamy o takich sprawach.

— Cwanyś, to ci przyznam. Choć głupiś. Firenzo powinien być nagrodzony, nie ukarany. Dzięki jego przepowiedni król może postarać się zapobiec swej śmierci. Ja wierzę w prawdziwość owej przepowiedni i szczerość intencji przedstawiciela gildii astrologów. Uważam również, iż są oni potrzebną i integralną częścią owej rady.

— Tą bardziej zwariowaną częścią. I mniej rozgarniętą — dodał Jaskier.

— Zamiast starać się podkopać pozycję innych, radzę waszej miłości wynająć kogoś z szarego bractwa, aby wyśledził, kto czyha na życie waszej wysokości.

— Błagam. Zaraz zaczniemy debatować o wróżkach i przepowiedniach wypisanych na kamieniach pod ziemią. — Nie odpuszczał kupiec.

— A co, boisz się śledztwa? — zapytał Vuko, przenikliwie patrząc na kupca.

— Absurd! Jasne, że nie mam nic do ukrycia. Po prostu uznaję je za całkowitą bzdurę.

— Czy masz jeszcze coś do dodania? — Wtrącił się król, spoglądając na żeglarza.

— To wszystko, wasza miłość. — Ten delikatnie skinął głową.

— Roshi.

To przedstawiciel gildii kowalskiej na dworze. Był wielkim i mocno umięśnionym facetem o kwadratowej szczęce, czarnych włosach i oczach.

— W przepowiednie również nie wierzę, ale sprawę bym zbadał. Co do kary, nie wiem, niech wasza wysokość zadecyduje. — Krótko i na temat, tego można było się po nim spodziewać.

— Ishida, co ty o tym sądzisz?

— Hmm. Jeżeli mogę, wasza miłość, chciałbym wypowiedzieć się jako ostatni.

— Dobrze. Aurifaberze, teraz z chęcią wysłucham twej opinii.

Złotnik doskonale wiedział, że wyrzucenie gildii astrologów zwiększa wpływy pozostałych i do tego zamierzał dążyć.

— Wasza miłość, osobiście uznaję, że przepowiedni tego rodzaju nigdy nie da się zweryfikować. To oznacza, iż są one niczym powietrze, nieuchwytne. Dlatego też uznaję, że nie powinny być sprawą dworską. Jeżeli natomiast astrologowie będą chcieli przekazać coś istotnego, mogą to zrobić podczas zorganizowanego spotkania, tak jak milczący bracia obecnie. To wydaje się sensowniejsze rozwiązanie. Chciałbym poruszyć jeszcze jedną kwestię, dość znaczącą, czy mogę?

— Nie dziś. Na następnym spotkaniu rady.

— Rozumiem. Mam nadzieję, że wasza miłość będzie pamiętał o mej prośbie podczas następnej narady. — Skłonił lekko głowę na koniec.

— Leno.

— Moim zdaniem to zdecydowanie nie miejsce dla gildii astrologów — Skwitował krótko.

— Textorze.

— Firenzo większość spotkań omijał, zajmując się swymi sprawami. Dlatego też pozwólmy mu całkowicie poświęcić czas temu, co robi.

— Dobrze. Sutorze.

— Zgadzam się z przedmówcą.

— Pistorze.

— Nieczęsto się to zdarza, lecz zgadzam się z Sutorem.

— Conditorze.

— Rada królewska nie potrzebuje gildii astrologów. To dość prosta i oczywista sprawa.

— Ishida, zostałeś już tylko ty.

— Po skrupulatnym przeanalizowaniu wszelkich za i przeciw myślę, że jego miłość powinien zlikwidować pozycję gildii astrologów w radzie jako zupełnie niepotrzebnej. Chciałbym również zaoferować swe usługi, jak i całej gildii szpiegowskiej, do pomocy przy zamieszkach. Natychmiast wynajdziemy prowokatorów i stosownie ukarzemy. To wszystko, wasza wysokość.

Król ciężko westchnął. Firenzo był całkowicie blady, z każdą kolejną wypowiedzią jego twarz bladła coraz bardziej. Jedynie Vuko się za nim wstawił, wszyscy pozostali opowiedzieli się przeciwko gildii astrologów. Król podjął spokojnym głosem, lecz zdecydowanie.

— Nie ukarzę cię, choć podburzyłeś ludzi w Polis. Nie zrobię tego, ponieważ przepowiadając przyszłość, wykonywałeś swe obowiązki.

Firenzo wypuścił powietrze do tej pory trzymane w płucach.

— Mimo tego zgadzam się z pozostałymi. Rada królewska to nie miejsce na przepowiednie. Odbieram ci miejsce w radzie i likwiduję miejsce gildii astrologów w radzie królewskiej. Wydalam cię również z mego dworu. Od tej pory gdy wasza gildia będzie chciała się ze mną zobaczyć, musicie się umówić na spotkanie, które odbędzie się na ustalonych przeze mnie warunkach. Czy masz coś do powiedzenia?

— A… Ale wasza miłość. — Firenzo nie mógł uwierzyć. Wstał cały blady. — Ja zawsze służyłem, zawsze byłem… — Jego oczy zaszkliły się. Upadł nieprzytomny.

— Proszę, Jaime, wynieście go. Niech się oswoi z sytuacją, później zadbajcie o to, aby nie kręcił się po dworze. Dajcie mu czas, aby wyniósł swe rzeczy z komnat. Później dopilnujcie jego odejścia.

— Osobiście się tym zajmę, wasza miłość. — Z drugim gwardzistą złapali nieprzytomnego Firenza pod pachy i opuścili pomieszczenie.

— Jest jeszcze jedna kwestia, którą chcę przedyskutować — podjął monarcha. — Zaintrygował mnie pomysł Vuko. Co myślicie o wynajęciu szarego brata, aby zbadał sprawę potencjalnego spisku?

— Wasza miłość, czy mogę pierwszy? — zagadał Jaskier.

— Słuchamy.

— Dobrze więc. Nie traktowałbym przepowiedni tego szaleńca poważnie. Przed chwilą został wyniesiony, ponieważ zemdlał. To ewidentne bzdety. Wynajęcie szarego brata to poważna sprawa i nie sądzę, aby było koniecznym to robić. Nie pamiętam już, kiedy członek gildii astrologów powiedział cokolwiek sensownego. Traktowałbym jego słowa bardziej jak słowa szaleńca i skupiłbym się na uspokojeniu mas, w tym dostrzegam większe zagrożenie.

— Czyngisie, co o tym myślisz?

— Ostrożności nigdy zbyt wiele w takich sytuacjach. Zdarza się, że nawet szaleniec ma rację. Do tego mogę zapewnić, że bractwo znajdzie potencjalnych spiskowców, jeżeli takowi istnieją. Również zapewniam, że nasze bractwo nie będzie wymagało zapłaty za usługi.

— Dziękuję. Wybaczcie, ale pominę przedstawicieli cechów. Mam jeszcze sporo roboty dzisiaj, a to spotkanie znacznie się przeciąga. Ishido, co o tym sądzisz?

Szpieg zastanawiał się dość długo, co miał w zwyczaju robić przed swymi wypowiedziami.

— Podzielam opinię Jaskra, nie uznaję, iż sytuacja jest na tyle poważna, aby wynajmować szarego brata. Osobiście mogę zająć się śledztwem, deklaruję, że jeżeli ktokolwiek choćby pomyślał o skrzywdzeniu waszej miłości, dowiem się o tym.

— Dobrze. Roshi.

Kowal zimno spojrzał na wodza.

— Lepiej nie wynajmować tych ludzi.

Władca odczekał dłuższą chwilę, spodziewając się reakcji wodza, lecz takowej nie było. Więc przemówił.

— Jako że, Vuko, byłeś pomysłodawcą, myślę, że nie ma potrzeby pytać cię o zdanie. Chyba że chciałbyś coś dodać?

— Nie, wasza wysokość.

— Dobrze więc, Bane.

Jako że Jaskier był na nie, przedstawiciel armii zamierzał doradzić również na nie. Armia w dużej mierze była sponsorowana przez gildię kupiecką.

— Nie uważam, żeby było to konieczne.

— Charlie.

— Dodatkowe śledztwo mogłoby być przydatne. Szczególnie dla moich ludzi strzegących porządku w mieście.

Król zastanawiał się dłuższą chwilę, po czym rzekł.

— Wodzu, przyślij swojego człowieka na dwór. Niech zbada sytuację i sprawdzi, czy memu życiu rzeczywiście coś zagraża.

— Tak zrobię, wasza wysokość.

— Będzie mógł przesłuchiwać osoby na dworze, w tym członków rady królewskiej.

— Szanowny królu. Z całym szacunkiem dla szarego bractwa, lecz słyszałem że stosują oni dość… Hmm, jak by to określić, brutalne metody. Wolałbym nie być przesłuchiwany. — Natychmiast zauważył Jaskier.

— Nie martw się, polecę mojemu podopiecznemu, aby traktował członków rady z należytym wam szacunkiem. — Beznamiętnie rzekł Czyngis.

— Czy to rozwiało twe obawy? — zapytał monarcha.

— Nadal czuję lekki niepokój. Ale dobrze. Przepraszam za me zwątpienie w twych ludzi.

— Nic nie szkodzi. Masz rację, moi pobratymcy są brutalni. Osobiście dbam o to, aby tak było.

Król wstał:

— Dziękuję wam za dzisiejszą naradę. Ishido, chciałbym ciebie prosić, abyś został jeszcze na chwilę. — Król usiadł, a gdy pozostali już opuścili pomieszczenie, podjął znów. — Chcę, abyś toczył drugie śledztwo w tajemnicy. Nie ufam szaremu bractwu. Staraj się znaleźć potencjalne zagrożenie, jednocześnie patrz na ręce temu szaremu bratu, którego przyśle tutaj wódz. Na tyle, na ile będzie to możliwe.

— Rozumiem, zacznę śledztwo od Firenza. Cała ta jego przepowiednia jest podejrzana.

— Rób, co uważasz za stosowne. Dopóki nie masz dowodów, obchodź się z nim delikatnie.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 52.31