E-book
22.05
drukowana A5
49.33
Miłość (z) gór

Bezpłatny fragment - Miłość (z) gór

cz. 1


5
Objętość:
263 str.
ISBN:
978-83-8351-814-5
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 49.33

.


.


.


.


.


.


.


.


.


.


.


.


.


.


.

.

Mojej największej miłości — dzieciom.

Mama

Wakacje 2020


Nareszcie!

Nareszcie!

Nareszcie!


Matko jedyna jadę na wczasy! Boże! Ile ja na to czekałam? Po 5 miesiącach pracy zdalnej i siedzenia w domu, w końcu nadeszła upragniona wolność. Mój organizm fiksował na maksa! Zawsze na koniec urlopu wyjeżdżam w Tatry! Teraz siedziałam, siedziałam jak na urlopie i nic nie wysiedziałam!

„Co się dzieje?” — wołały moje wszystkie komórki. „Dlaczego nie jedziesz w góry? Już mija termin, a ty nadal w domu?” Niestety termin oczekiwania minął, a moja dusza cierpiała. Ta pandemia wykończyła mnie psychicznie i fizycznie. Bo ile można trwać przy komputerze? Ile żyć w czterech ścianach? Ile maili dziennie wysłać? Ile przeprowadzić służbowych rozmów? Policzyłam — mój dobowy rekord to trzydzieści pięć! Ratunku! Kiedy ja tyle wygadałam? No i jeszcze miałam czas na zdalne posiedzenia zarządu mojej firmy.


Kontakty towarzyskie — minimum.

Kontakty rodzinne — minimum.

Zakupy — raz w tygodniu z kartką!


Od tej izolacji można zwariować. Na szczęście na początek otworzyli Tatrzański Park Narodowy, a potem granicę ze Słowacją. Wszystkie moje górskie plany i marzenia mogłam najpierw opracowywać, a potem realizować. Często znajomi mnie pytają, czy mi się nie nudzi jeździć co roku w to samo MIEJSCE. Jeżeli to MIEJSCE, czyli Tatrzański Park Narodowy ma 211 kilometrów kwadratowych, a długość wszystkich szlaków wynosi 275 kilometrów, to jeszcze wiele tygodni muszę tam spędzić, by móc powiedzieć, że jadę w to samo MIEJSCE.

Podobno ludzie dzielą się na tych, co kochają góry i na tych, którym nie warto tłumaczyć o co chodzi. Ja należę do tej pierwszej grupy i nie mam zamiaru się tłumaczyć… A zaczęło się niewinnie kilkanaście lat temu, gdy zabrałam młodą do Zakopanego na „wczasy lecznicze”. Alergolog przeciągał w czasie wszystkie formalności związane z sanatorium, aż mnie w końcu wkurzył i ot tak pojechałam w ciemno po raz pierwszy do naszej zimowej stolicy. Potem przez kolejne lata ponosiłam skutki mojej decyzji, bo młoda zakochała się w Tatrach na zabój! Oj, ile ja bym mogła opowiedzieć anegdot związanych z naszymi górskimi wyprawami? Burze, błoto, grad w środku lata, kontuzje, bąble i odparzenia na stopach…

No i najpiękniejsze na deser — mój paniczny lęk wysokości. To jest dopiero chichot losu — zakochać się w górach jednocześnie bojąc się przestrzeni i ekspozycji. Ile ja musiałam przejść dolinek, by móc w końcu stanąć na jakiejś górce? I wcale nie był to od razu Giewont. A dzisiaj spakowane, z wypełnionym po brzegi bagażnikiem mknęłyśmy spod Warszawy w stronę Podhala moim, sprowadzonym zza granicy, nowym autkiem! Z tych rozmyślań wyrwał mnie głos mojej Zosi:

— Mamo. — usłyszałam po raz któryś tamtej nocy — a wzięłaś peleryny? — pytała pełna obaw o jeden z najważniejszych elementów wyposażenia turysty.

— Oczywiście, że tak — odpowiedziałam lekko poirytowana kolejnym pytaniem dotyczącym naszego ekwipunku. Dodałam jeszcze, by w końcu zamknąć temat naszego przygotowania:

— Proszę cię, ciesz się chwilą! Przestań martwić się drobiazgami. Najwyżej coś kupimy na miejscu — dorzuciłam najspokojniej jak umiałam, bo młoda zaczynała mnie lekko denerwować tymi ciągłymi wątpliwościami.

Rozumiem, że tak jak ja, nie mogła się doczekać tego wyjazdu. Tak sobie myślę, że może ona nawet bardziej. Kilka tygodni niepewności przed maturami, bezsenne noce, strach i zawieszenie w czasie. Biedne to moje dziecko musiało zweryfikować wszystkie swoje plany wakacyjne. Na szczęście ma matkę, która postanowiła jej to wszystko wynagrodzić i zabrać na dwutygodniowe łażenie po górach z licznymi niespodziankami. A co! Zaoszczędziłyśmy na fryzjerze, kosmetyczce i innych przyjemnościach przez to siedzenie w domu, więc zamierzam poszaleć!

Nocna podróż upłynęła nam spokojnie. Zmieniałyśmy się co jakiś czas za kierownicą, by każda mogła wyciągnąć nogi na siedzeniu pasażera. Ostatni postój był już za Krakowem. Oczyma wyobraźni widziałam zarys Tatr, znajome szczyty. Czułam zapach lasu i słyszałam szmer górskich strumyków. Każda moja myśl skupiała się tylko na tym, co czeka nas już od dzisiejszego poranka. Nieważne, że czułam zmęczenie. Nieważne, że brak snu zaczynał doskwierać. Nieważne, że kilkugodzinna trasa wygenerowała różne zapaszki, hmmm… Chwile oczekiwania przed nową przygodą, wyprawą w ostatnie nieznane zakątki Tatr sprawiały, że czułam się szczęśliwa i nic nie było w stanie zmącić tego uczucia. Ten moment, gdy jesteś tuż przed kolejnym wyzwaniem na szlaku, można porównać do oczekiwania na ukochaną osobę. Podniecenie, szczęście, niecierpliwość, niepewność jak będzie tym razem na tym spotkaniu. Tego nie da się opowiedzieć, to trzeba przeżyć.

Dotarłyśmy na miejsce tak, jak zaplanowałam, tuż przed świtem. Postanowiłyśmy chwilę się przespać, by nabrać trochę sił przed pierwszym marszem. No i nie chciałyśmy budzić naszej gospodyni o nieludzkiej godzinie. Uśmiechnęłam się do siebie na wspomnienie naszej kochanej pani Jadzi. Od samego początku, od tych kilkunastu lat zawsze u niej. Witała nas jak rodzinę. No cóż, wiedziała, że nie będzie z nami kłopotów, bo zwyczajnie idziemy tam, wysoko.


Zakopane spało.


Zaparkowałyśmy w centrum, przed naszą kwaterą. Uliczki były jeszcze puste, dziwny widok jak na to miasto. Ale czy ja dam radę zasnąć z tego podniecenia? Przynajmniej spróbuję. No młoda to na pewno nie będzie miała z tym żadnych kłopotów. Tylko ja w naszej rodzinie jestem taka nienormalna. Rodzina… Coś nieprzyjemnego poczułam w żołądku. Czym jest rodzina w separacji? Niby jeszcze istnieje, ale tylko na papierze. Czy uda nam się jeszcze to poskładać? Czy wszyscy chcemy jeszcze tego samego? Czy kiedyś spełnię moje największe marzenie, by móc całą trójką ruszyć na szlak? No cóż, zawsze warto marzyć.

Młoda nie pozwoliła mi zbyt długo rozkminiać moich zmartwień i poprosiła pięknie ziewając:

— Mamooo, postaraj się zasnąć! Czujesz to? Czujesz? Zaraz ruszamy na szlak! — zaszczebiotała wesoło, by za niecałą minutkę spać jak suseł, prawie jak w swoim łóżku.

Okej, spróbuję. Też ziewnęłam szeroko, naciągnęłam kocyk, przytuliłam się do mojej ulubionej poduszki i odpłynęłam. Śniło mi się oczywiście Zakopane. Rozglądałam się po moim ukochanym mieście i nie mogłam zrozumieć, skąd pojawił się ten niepokój w sercu. Przecież jest tak pięknie! Cudownie świeci słońce. Obraz jest jeszcze lekko rozmyty jego pierwszymi ciepłymi promieniami, nieśmiałymi, delikatnymi. Budzi domy i ludzi, muska delikatnie zbocza gór i zachęca do wstawania. Zapowiada się wymarzony dzień na pierwszą wędrówkę. Patrzyłam, chłonęłam znajomy widok tej wyjątkowej uliczki.

Matko jedyna! Przecież ja już nie śpię! Patrzę przez szybę i już wiem, skąd wynika ten mój niepokój. Tuż obok samochodu, przy szybie stało moje „objawienie”! Ludzie kochani o co chodzi? Dlaczego facet, którego zdjęcia podziwiam na portalach górskich stoi uśmiechnięty przy moim samochodzie, macha na mnie, najwyraźniej oczekując na jakąś reakcję z mojej strony? Odpowiedź? Bo ten, którego miałam na wyciągnięcie ręki był niezwykłym człowiekiem, człowiekiem gór i autorem wspaniałych fotografii i Bóg wie jeszcze kim. I żeby była jasność — ja go podziwiałam czysto ZAWODOWO, jako fachowca, specjalistę i pasjonata, no! Tylko tyle!

Szybka ocena sytuacji — fryzura? Okej, mam czapkę! Makijaż? Przecież nie malowałam się na podróż! Ciuchy? Może być, bo jestem ubrana w dresy. Jedynie, co mogło martwić mnie po tym swoistym przeglądzie technicznym, to te wygenerowane zapaszki. Niestety na to już nie miałam wpływu, ale miałam sposób. Jak wyjdę z samochodu, to się rozejdzie w przestrzeni. Tak, to jest pomysł. Uśmiechnęłam się w duchu do swoich myśli. Delikatnie otworzyłam drzwi, by nie zbudzić Zosi i co tu kryć, ciekawa jak cholera, czego może chcieć ode mnie ten facet, wysiadłam z samochodu.

— Cześć! Przepraszam! Obudziłem! Kurczę, nie chciałem! Ale jak zobaczyłem twój wózek, nie wytrzymałem i zahamowałem! — wyrecytował na jednym oddechu cały czas uśmiechając się tym swoim szelmowskim wizażem.

Co za ulga! Chyba jednak nie o mnie mu chodzi, tylko o samochód. No tak, najpierw ulga, a potem smuteczek. Eh, a już myślałam, że to mój urok osobisty tak zadziałał przez szyby. Nie zważając na nic ciągnął dalej wyraźnie podekscytowany:

— Czytałem gdzieś wczoraj, że ktoś widział Kubicę u nas, więc jak zobaczyłem tę maskę, to od razu pomyślałem, że to jego. No i te włoskie blachy (mój wóz stamtąd przyjechał). Wiesz, rozumiesz, wszystko się zgadzało — znowu wyrecytował na jednym oddechu.

Trochę mnie to peszyło, bo ja jeszcze zaspana, mój mózg pracował na wolniejszych obrotach, a facet nadawał jak nakręcony. Chyba nareszcie zauważył moją niepewną minę, bo zmienił swój gwiazdorski uśmiech i grzecznie (w końcu) się przywitał:

— Jestem Tomek, fan Roberta — trochę spokojniej, ale nadal z niesamowitą energią mimo tak wczesnej pory, wyjaśnił powód całego zamieszania.

Czyli mogę teraz zabrać głos i coś powiedzieć. To na pewno nie będzie nic mądrego, bo wtopa to moje drugie imię. Nie miałam wyboru, musiałam przemówić:

— Cześć, Ania, rozumiem. Słyszałam od znajomych, że Kubica jeździ czymś podobnym — wyjaśniłam starając się wypaść jak najmądrzej.

Trochę było mi trudno, bo gdzieś z tyłu głowy szamotała się myśl — uważaj blondynko! Skoro TO twoje „objawienie” jest też fanem motoryzacji, nie wypowiadaj się o samochodach. Tylko nic o rurach, nie mów nic o rurach.

— Tylko Kubica ma podwójne rury — wypaliłam wbrew sobie i ostatnim szarym, trzeźwo myślącym komórkom.

Wyraz jego twarzy wystarczył mi za odpowiedź. Widziałam zdziwienie przeplatane zaskoczeniem i odrobiną współczucia. Pożałowałam swojej gadatliwości. Wprawdzie wtopa to moje drugie imię, ale na trzecie zdecydowanie mam najpierw mówię, potem myślę. Na tym moim rzeczowym argumencie moglibyśmy w zasadzie zakończyć tę dyskusję, ale „objawienie” postanowiło ratować sytuację:

— Tak, chyba tak, ale Robertowi to pewnie bardziej przydaje się liczba koni pod maską — dodał bacznie obserwując moją reakcję.

Taaak, konie pod maską. O siódmej rano, po nieprzespanej nocy i prawie czterystu kilometrach jazdy to jest rewelacyjny temat dla kobiety, która próbuje ratować resztki swojego wizerunku przed facetem, którego tak podziwia, zawodowo oczywiście! Tomek chyba zobaczył tę moją gonitwę myśli wymalowaną jak zawsze na mojej twarzy, bo na szczęście szybko zmienił temat sprawiając mi tym wyraźną ulgę.

— A właściwie, dlaczego tu stoicie? Szukacie może noclegu? — spytał w końcu jak człowiek.

— Nie, nocleg już mamy — odpowiedziałam z większą pewnością siebie — właśnie jesteśmy przed kwaterą i czekamy, żeby nie budzić tak wcześnie gospodyni — po raz pierwszy przemówiłam prawie spokojnie i panując nad emocjami.

Prawie…, bo serce walczyło z rozumem i pomimo mojego zawodowego doświadczenia z różnymi partnerami biznesowymi, nie umiałam się opanować. Ten człowiek był po prostu z innej bajki. Wtedy pojawił się jak błyskawica jasny i wyraźny impuls z mózgu z serii najpierw mówię, potem myślę, czyli tak tradycyjnie u mnie. Wypaliłam ni z gruszki, ni z pietruszki:

— Szukam to ja fajnego, młodego przewodnika na Kościelec — brnęłam w swojej głupocie. Najlepiej, gdyby jeszcze był cierpliwy i rozmowny — dodałam bardzo zadowolona z siebie.

Gdy skończyłam, zrozumiałam, że chyba nie o to mi chodziło. Moja wypowiedź pasowała bardziej do anonsu matrymonialnego niż do tematu górskiego.

— Oj, przepraszam — szybko poprawiałam moją paplaninę patrząc kolejny raz na niewyraźną minę faceta — chcę zrobić niespodziankę mojej córce.

Tu spojrzałam do wnętrza samochodu i stwierdziłam z ulgą, że Zośka śpi w najlepsze nieświadoma moich egzystencjalnych dramatów rozgrywających się tuż obok.

— Miała ostatnio okropny czas, matura w pandemii i chciałam jej to jakoś wynagrodzić spełniając górskie marzenie — dotrwałam do końca!

— A wiesz co, nie ma sprawy — życzliwie odpowiedział mój nowy znajomy — dam ci wizytówkę, napisz do mnie, to kogoś na pewno znajdę.

To mówiąc sięgnął do kieszeni, wyjął karteczkę i wsunął mi ją w dłoń.

— Muszę lecieć — powiedział nieoczekiwanie — praca czeka. Miło było cię poznać, cześć! — rzucił jeszcze na koniec, wsiadł do swojego samochodu (ładnyyy) i tyle go widziałam.

Stałam oszołomiona tym, co się tu rozegrało, z wielkim niedowierzaniem trzymając w ręce wizytówkę. Przeczytałam. No tak, oprócz wielu talentów związanych z górami widzę, że są jeszcze inne, hmmm. Niesamowite, a to ciekawe. Pewnie stałabym tam jeszcze z pół godziny gapiąc się w ten skrawek papieru i rozbierając na części to nieoczekiwane spotkanie, gdym nie usłyszała pukania w szybę samochodu. Zdałam sobie sprawę, że Zośka obserwuje mnie pukając się w czoło. Wróciłam do auta. No i się zaczęło:

— Mamo! Kto to był? Co ty wyprawiasz? — waliła serią pytań jak z karabinu maszynowego — Czy ty zawsze musisz zaczepiać ludzi? Ile razy cię prosiłam? Czy ty nie możesz zachowywać się jak człowiek? I dlaczego wstałaś, jak dopiero po siódmej?

Skończyła przesłuchanie. O rany! Czyli widziała, jak rozmawialiśmy! Ciekawe, ile słyszała. A jak popsułam całą niespodziankę?

— Czego się wydzierasz z samego rana? — przystąpiłam do ataku, bo jak wiadomo, atak jest najlepszą formą obrony.

— Nie wiem, kto to był — kłamałam prosto w oczy bez trudu tłumacząc się sama przed sobą w myślach, że to dla dobra mojej córki.

— Jakiś akwizytor od hydrauliki — brnęłam bez najmniejszego mrugnięcia, bo stałyśmy przecież pod sklepem budowlanym.

Spojrzałam ukradkiem na minę młodej. Uff, udało się pomyślałam zadowolona chowając dyskretnie wizytówkę w boczną kieszeń na drzwiach. Zosia chyba łyknęła moja opowieść, bo zapytała z zupełnie innym nastawieniem:

— Możemy już iść na kwaterę? — w pytaniu usłyszałam to szczególne zadowolenie graniczące z ekscytacją.

No tak, przypomniałam sobie i ja w końcu po co tu przyjechałyśmy. O matko! Całe moje życie tak wygląda! Jak u Hitchcocka — najpierw trzęsienie ziemi, a potem napięcie rośnie! Moja córka chyba ma rację. Pora zacząć żyć jak „normalni” ludzie. Dość tych rozważań! Przygoda czeka!

***

Jak zawsze na powitanie, pani Jadzia wyściskała nas serdecznie, po czym zaprowadziła do pokoju i zaprosiła do rozgoszczenia się. Dość sprawnie poszła nam przeprowadzka z bagażnika do pokoju. Teraz widzę minus przyjazdu samochodem. Zabrałyśmy dwa razy więcej rzeczy niż zwykle. Jeszcze tylko poranna toaleta, lekkie śniadanko, kanapki na szlak i w drogę, na dworzec, do busa. Dlaczego nie autem? No jeszcze nie zwariowałam stresować się górskimi drogami! Ma być luz, jestem na wymarzonych wakacjach! A poza tym, jak się zakorkuje całe Zakopane, to zawsze mogę wysiąść z busa i przejść się na piechotę. Kilka kilometrów w tę, czy w tamtą stronę nie robi dla mnie różnicy. Nie mogłam się doczekać pierwszego górskiego oddechu. Pierwszego spotkania z oszałamiającą przyrodą. Z pierwszym widokiem na szczyty. Czy jeszcze tam są? Czekają na mnie? Mimo ogromnego zadowolenia i szczęścia cały czas wracałam myślami do porannego spotkania. Jakie to w życiu dziwne przypadki przytrafiają się człowiekowi. A może to nie przypadek? Może ktoś to dla mnie zaplanował? Los czasami pisze gotowe scenariusze na piękny melodramat albo romans, a czasem komedię. Czy oglądając taki film bylibyśmy w stanie zaakceptować, że to może być nasze życie? Jesteśmy tacy pewni siebie mówiąc, że panujemy nad wszystkim. A co, jeśli reżyser siedzi na górze, uśmiecha się zawadiacko i trzymając sznurki prowadzi nas zupełnie w innym kierunku niż byśmy sobie tego życzyli? No cóż, nigdy nie mów nigdy, bo już na starcie stoisz na z góry przegranej pozycji.

O właśnie! Góry! Góry? Są! Czekały! Wylegujący się, ale monumentalny Giewont puszczał do mnie oko. Jak ja kocham ten widok! Ile razy patrzę na niego, zastanawiam się jak to możliwe, że tam weszłam. Taki malutki człowieczek w obliczu wielkiego majestatycznego dzieła przyrody. Czerwone Wierchy też były na miejscu zaraz po sąsiedzku ze śpiącym rycerzem. Tak o Giewoncie mówi legenda, że wstanie, podniesie swój miecz, gdy ojczyzna będzie w potrzebie. Ciekawe, czy wstanie? Chyba lepiej dla nas, gdy śpi.

Mój ulubiony szlak lasem wił się przez Boczań i zachęcał do wędrówki. Miałam już wszystko co potrzebne do pełni szczęścia — wspaniałą pogodę, czekające górskie szlaki i najwierniejszego partnera, moją Zosię. Wpatrywała się w ten sam obraz, podziwiała go, szczęśliwa jak ja. Bo dobry partner w górach to podstawa. Oczywiście zdobywanie szczytów solo też ma swoje dobre strony. Jednak ja wolę w duecie. Myślę, że to tak jak w życiu, dobrze jest mieć kogoś przy sobie. Wiernego, lojalnego towarzysza, który nie opuści cię w potrzebie i pomoże słowem, gestem, czasem „tylko” obecnością. Tak sobie teraz uświadomiłam, że życie i góry weryfikują prawdziwe uczucia: przyjaźń, miłość i lojalność. Bo jak mówi sam Bielecki: jeśli chcesz zobaczyć, do czego zdolny jest twój przyjaciel, zabierz go na wyprawę. Rozmarzyłam się o tym jaki pięknie wszystko wyglądałoby, gdybyśmy byli zawsze wierni tym wartościom. Matko jedyna! Co mnie naszło? Przyjechałam szaleć, walczyć ze swoimi słabościami, cieszyć się życiem, a nie prawić filozoficzne dyrdymały. Zbyt dużo życia poświęciłam na rozważania, a za mało na działania! Dość!

No to zaraz sprawdzimy naszą kondycję. Na pierwszy dzień, na rozruch, wybrałyśmy coś mało ambitnego, ale spełniającego nasze kryteria — ma być i trochę ciężko, i pięknie, i tam, którędy jeszcze nie szłyśmy. To ostatnie było najtrudniejsze, bo z 275 km tatrzańskich szlaków zdecydowana większość była już za nami. Coś nam jeszcze zostało, ale musiałyśmy nieźle kombinować, żeby się zadowolić. Najłatwiej było zmienić kierunek marszu i wtedy przed oczami duszy rozpościerały się zupełnie nowe widoki, przepiękne przestrzenie, obrazy. Padło na Kasprowy Wierch. Już widzę te skwaszone miny „prawdziwych turystów”. Też byłyśmy tam co najmniej kilka razy. Dzisiaj jednak postanowiłyśmy zejść potem do schroniska, do Murowańca. Miałam nadzieję na nowe piękne widoki z innej, pieszej perspektywy. Szlak prowadził niezbyt wymagającą i na początku mało widokową drogą obok kolejki. Las pachniał oszałamiająco jak zawsze. Strumyk towarzyszył nam na początku drogi i po swojemu opowiadał jak mu było tutaj bez nas przez cały rok.

Od czasu do czasu przemykał ponad głowami lub z boku wagonik z turystami. Muszę się przyznać, że my też korzystałyśmy z tego luksusu. Na przykład w ubiegłym roku pogoda kaprysiła od piątej rano i nie wiedziałyśmy na co nam pozwoli. Szaro, buro, mgliście i deszczowo było do wpół do ósmej. Potem nagle wyszło słońce i szybka decyzja — lecimy na Czerwone Wierchy. Jednak o tej porze to powinnyśmy być już na górze, więc żeby nadrobić stracony czas, wjechałyśmy kolejką na Kasprowy Wierch. I co? I pstro! Dzięki temu przeszłyśmy jeden z najpiękniejszych szlaków graniowych — od Kasprowego przez całe Czerwone Wierchy! Ponad dwadzieścia kilometrów, ponad dziesięć godzin marszu, a widoki najpiękniejsze na świecie. A co najważniejsze dla mnie — zero trudności. Dlatego w tym roku postanowiłyśmy niejako odpokutować za ubiegłoroczny wjazd na Kasprowy i wejść piechotą.

Na początku widoki nie były powalające, ale co jakiś czas, między świerkami pokazywała się piękna panorama. Las zapewniał przyjemny chłodek, a wygodny szeroki szlak komfort marszu. Choć z każdym kolejnym krokiem czuć było w nogach, że idziemy lekko pod górkę. Tak spokojnie dotarłyśmy do Myślenickich Turni. Tutaj, jadąc kolejką, przesiadamy się do kolejnego wagonika. Zatrzymałyśmy się na chwilę, by nasycić oczy widokami.

Porośnięte kosodrzewiną zbocza wyglądały jak tkane dywany, całe zielone, ale wcale nie nudne, wręcz przeciwnie. Było coś niezwykłego w tej zieloności, od jasnej, soczystej, po ciemną butelkową. Między tymi obrazami natura straszyła gołymi, dziurawymi skałami. Mogłabym tak patrzeć w nieskończoność. Jednak ruszyłyśmy dalej. Las stopniowo stawał się rzadszy, ścieżka coraz węższa, ale za to widoki coraz bardziej rozległe, odległe. Została nam ostatnia godzina marszu. Już było widać szczyt, a szlak znaczony był kolorowymi kropkami turystów. Prawie bez większego wysiłku dobrnęłyśmy na Kasprowy Wierch. Boże! Ile się we mnie zmieniło, gdy stanęłam na nim przed laty po raz pierwszy! Nogi jak z waty, strach przed potknięciem, wyobraźnia podpowiadała, że od razu polecę ostro w dół! Ciekawe gdzie? A dzisiaj? A teraz?

Tym razem chłonęłam każdy wręcz milimetr widoku, rejestrowałam klatka po klatce panoramę iście 3D, podziwiałam piękny Beskid, jaśnie panującą królową — Świnicę, mój cel na przyszłość. Z ogromnym rozrzewnieniem patrzyłam w stronę zdobytych w ubiegłym roku Czerwonych Wierchów, w oddali chełpiły się swą potęgą Tatry słowackie z narodową górą Słowaków — Krywaniem. Dotarło do mnie, że ten Kasprowy daje w sumie niesamowite możliwości wędrówek. Podziwiałam nitki szlaków wijące się zboczami, także naszą dalszą drogę prowadzącą na Halę Gąsienicową. Zanim tam ruszyłyśmy, wstąpiłyśmy na coś zimnego i krótki odpoczynek. Nawet tutaj, w restauracji, można było cieszyć oczy widokami za oknem. W takich okolicznościach napój smakował jak eliksir.

— Mamo — wyrwał mnie z moich sentymentalnych rozmyślań głos Zosi — to w sumie stąd szłyśmy już we wszystkich kierunkach? — niby zapytała, ale raczej stwierdziła.

— Na to wygląda — odpowiedziałam dumna i zadowolona — ale w jednym nie doszłyśmy do końca — dodałam z lekkim żalem.

— Masz na myśli Świnicę mamo? — powiedziała z wyraźnie wyczuwalną nutką żalu w głosie.

— No tak, może kiedyś się odważę — dodałam sama nie wierząc w to, co mówię — chyba, że poszłybyśmy z jakimś silnym męskim ramieniem — próbowałam żartować.

— Mamo! — prawie krzyknęła z oburzeniem moja najmłodsza — wyobrażasz sobie przewodnika, który męczy się z nami ponad trzy godziny? Znosi nasze tempo i twoje paranoiczne lęki? — prywatny wróg, którego wyhodowałam na własnym łonie, wyliczał bez skrupułów wszystkie moje niedoskonałości!

— A nie sądzisz, że właśnie po to prosi się przewodnika o pomoc? — broniłam jeszcze swojego pomysłu — właśnie w takich sytuacjach, gdy bardzo chcesz, marzysz, ale się boisz lub nie dasz rady wejść sama? — dokończyłam z nadzieją, że ją przekonałam, bo w tej chwili dotarło do mnie, że wprawdzie rozmawiamy o dwóch różnych szczytach, ale jednak cały czas poruszamy się wokół mojej niespodzianki, czyli wejścia z przewodnikiem na wymarzony przez Zosię Kościelec. Choć nie mogłam zbyt naciskać, bo ona to mądra bestia i zaraz by się czegoś domyśliła.

— Wiesz co? — skwitowała młoda — chodźmy już dalej, bo się zaraz posprzeczamy, a ty znowu zaczniesz marzyć o wejściu na Rysy z przewodnikiem — zakończyła na szczęście ten niebezpieczny dla mnie temat.

Dokończyłyśmy napoje i ruszyłyśmy w kierunku mojej kapryśnej Hali Gąsienicowej. Dlaczego kapryśnej? Od kilkunastu lat ma focha i albo w deszczu, albo w chmurach, albo we mgle i nigdy nie chce nam pokazać swojego pięknego oblicza, znanego pewnie wszystkim, nawet tym, którzy nie chodzą po górach. Dzisiaj chciałyśmy ją zaskoczyć z drugiej strony. Pogoda na szczęście dopisywała. Od rana towarzyszyło nam słońce. Prognozy mówiły o lekkim zachmurzeniu dopiero w okolicach szesnastej. Obserwowałyśmy cały czas niebo i wszystko wskazywało na to, że dzisiaj mamy szansę obejrzeć naszą kapryśną księżniczkę. Ruszyłyśmy w kierunku nieosiągalnej dla mnie, przynajmniej na razie Świnicy. Dotarłyśmy do Suchej Przełęczy, by pożegnać się tutaj z moim marzeniem o zdobyciu Świnki (ja tu jeszcze jednak wrócę) i ruszyłyśmy wygodnym szlakiem do schroniska, do Murowańca. Kocham to miejsce na przełęczy, bo z niego rozpościera się cudowna panorama na tyle szczytów, a w dole na tajemnicze, szmaragdowe jeziorka — Stawy Gąsienicowe.

Szłyśmy cały czas w ich stronę, więc wędrówka była bardzo przyjemna. Rozkoszowałyśmy się widokami wokół nas. Czasem obejrzałyśmy się za siebie żegnając się z Kasprowym, czasem nieśmiało spoglądałyśmy na Świnicę, ale najczęściej nasz wzrok przykuwał on — dumny, ostry, pyszny i dość mroczny Kościelec. Całkiem chyba nieświadomie wybrałam ten szlak mając nadzieję, że przypomnę nim mojej Zosi o tej jej wyśnionej górze.

— Pamiętasz, jak byłyśmy na przełęczy Karb? — zapytała, jakby czytała w moich myślach — ale cię wtedy przechytrzyłam — opowiadała zadowolona i uśmiechnięta od ucha do ucha.

Oczywiście, że pamiętam to wejście. Było to na początku naszych wędrówek, gdy każda droga powyżej doliny była dla mnie życiową traumą! Zosia sama wybrała szlak. Powiedziała, że będzie łatwo, lekko i przyjemnie, a potem zaciągnęła mnie pod ten jej ukochany Kościelec. Idąc w jego kierunku widziałam na przełęczy malutkie sylwetki ludzi. Zastanawiałam się, jak oni tam weszli. W najczarniejszych scenariuszach nie mogłam przewidzieć, że moje kochane dziecko właśnie tam mnie ciągnie! No cóż, a potem schodząc z Karbu do Czarnego Stawu byłam najszczęśliwszym człowiekiem. Wtedy dowiedziałam się, że Zosia marzy o wejściu wyżej, na ten najostrzejszy wierzchołek! Matko jedyna, ale chyba nie ze mną!? Dlatego wymyśliłam i miałam nadzieję, że zrealizuję tę niespodziankę specjalnie dla niej za te wszystkie lata lojalności wobec mnie, a jednocześnie czasami męczarni na górskich szlakach! Muszę tylko, jak wrócimy, napisać maila do mojego nowego znajomego z prośbą o przystojnego, młodego przewodnika! Szczerze? To nie mogłam się doczekać, aż zobaczę minę Zośki, gdy się dowie, co jej zmajstrowałam! To będzie moja słodka zemsta za wciągnięcie mnie wtedy na Przełęcz Karb.

W cudownych okolicznościach przyrody przeszłyśmy już prawie całą trasę i o dziwo moja kapryśna Hala Gąsienicowa jeszcze się nie schowała. Nareszcie zobaczyłam w całej krasie wymarzoną panoramę! Mityczna Orla Perć, ledwo widoczny Kasprowy Wierch, królująca Świnica i obiekt westchnień Zosi, Kościelec. W wyśmienitych wręcz nastrojach dotarłyśmy do schroniska Murowaniec. Nie mogłyśmy zrezygnować z przepysznej szarlotki, którą rozkoszowałyśmy się na dworze ciesząc oczy bajecznymi widokami dookoła. Za każdym razem siedząc w schronisku zastanawiam się, które jest moje ulubione. Gdzie chciałabym mieć bazę wypadową? Nie potrafiłabym wybrać! Wszystkie są klimatyczne i każde jedyne w swoim rodzaju. Krótki odpoczynek i powrót na kwaterę. Jeszcze tylko mój ulubiony szlak przez Boczań z panoramą na Zakopane.

Oj ten Boczań, Boczań… To tutaj złapała nas kiedyś potężna burza! Wydawało nam się, że jesteśmy już na końcu, tak blisko wyjścia. Niestety skończyło się na marszu rwącym potokiem zamiast ścieżki i w asyście piorunów bijących w pobliskie świerki. Od tamtej pory młoda już mi nie wierzy, gdy mówię, że zostało nam niewiele do końca drogi. Ciekawe dlaczego? A moja uwaga wypowiedziana podczas burzy — tylko staraj się nie schodzić po mokrym — gości na wszystkich rodzinnych spotkaniach, jako najlepsza anegdota ilustrująca moje niby poczucie humoru!

O! Jak dobrze paść na łóżko po pierwszym marszu, pysznym obiedzie oraz nieprzespanej nocy. Jeszcze tylko prysznic i… — obudziłam się tuż przed północą, chyba tylko po to, żeby przypomnieć sobie o wizytówce schowanej w drzwiach mojego samochodu. Co miałam zrobić? I tak teraz nie zasnę, jak już sobie to uświadomiłam. Wyszłam z pokoju najciszej jak umiałam po drewnianych, skrzypiących schodach. Dobrze, że latarnie jeszcze świeciły. Gdybym włączyła jakieś swoje światło, o tej godzinie wyglądałabym dość dziwnie szwendając się ukradkiem pod domem. Ja to mam dzikie pomysły! Wróciłam ze zdobyczą do pokoju, odpaliłam komputer i napisałam maila do nowego znajomego. Starałam się wszystko wyjaśnić jak najkrócej, ale w moim przypadku to jest przecież niemożliwe. Jak ostatnio powiedziała mi młoda — nawet na pytanie która godzina, najpierw opowiesz pół życia! Co za dziecko? Wyrodne! Skończyłam, pozdrowiłam, wysłałam. Mam nadzieję, że znajdzie się ktoś do końca naszego pobytu i pogoda wytrzyma! Plissss…

***

Ranek powitał nas przepięknym słońcem. Wyjrzałam przez okno. Giewont odpoczywał skąpany w żółtych promieniach, czyli wszystko na swoim miejscu. Drugi dzień naszej eskapady zapowiadał się wprost rewelacyjnie. W tym roku wymyśliłam sobie taki challenge, że będziemy chodzić do jednego miejsca, ale z różnych stron. A co! Żeby było ciekawiej! Oczywiście, że wszystko po to, żeby młoda nie wyciągnęła mnie na Orlą Perć. Nie oszukujmy się — taternika ze mnie nie zrobi!

Przypomniałam sobie o poczcie. OMG! Jest odpowiedź! Wysłano: 5:30. Serce waliło mi jak oszalałe. Tylko dlaczego waliło? Tak bardzo marzyłam o realizacji niespodzianki dla Zosi? A może chodziło o coś innego? Chyba przestaję rozumieć samą siebie. Czytam, czytam i oczom nie wierzę! Jest wolny termin, jest chętny młody (wytłuszczona czcionka, ha, ha, ha) przewodnik, ale JUTRO! Jutro? Rany! Jakie miałyśmy plany? Okej, może być. Nawet pasuje, bo to miał być dzień z moim wymyślonym challengem. Młodej powiem, że najpierw idziemy na Morskie Oko, potem w stronę Doliny Pięciu Stawów, a drugiego dnia popatrzymy na nią z innej strony, z przełęczy Krzyżne. W ten sposób wyciągnę ją do Murowańca, w którym miałyśmy się spotkać o ósmej z towarzyszem wyprawy. Odpisałam, podziękowałam, odetchnęłam z ulgą, ale też z jakimś dziwnym niepokojem, który mi towarzyszył w chwilach, gdy nie miałam całkowitej kontroli nad swoim życiem. Znowu odpływam w dziwne rewiry! Weź się w garść kobieto i zacznij żyć chwilą! Ta kilkumiesięczna zdalna praca rzuciła ci się chyba na mózg!

Busem w stronę Morskiego Oka ruszyłyśmy kilka minut po szóstej. Tak, po szóstej! Jak chcesz dojść na szczyt bez tłumów i zdążyć stamtąd wrócić przed ewentualną burzą, to wyruszasz na szlak jak najwcześniej, a szósta to wcale nie jest jeszcze tak wcześnie! Zaliczyłyśmy w miarę spokojnie tę krętą drogę, podziwiając panoramę Zakopanego, Murzasichle i pierwsze szczyty Tatr Słowackich. Cóż, znowu jakoś tak dziwnie wybrałam trasę monotonną, kolejną symboliczną, choć tym razem mogłyśmy podziwiać Bielańskie szczyty, a pod koniec wędrówki Mięguszowieckie i ten najważniejszy dla mnie, na razie nieosiągalny — Rysy. Na szczęście turyści dopiero napływali, więc droga do Morskiego Oka upłynęła nam względnie spokojnie, dając szansę na delektowanie się doskonałością przyrody. Trochę zmęczone prawie dziesięciokilometrowym marszem wstąpiłyśmy do schroniska, by sprawdzić jaką tutaj pieką szarlotkę. Było smakowicie i tu, i tam, wszędzie.

Tafla jeziora błyszczała szmaragdami i diamentami odbijając piękną panoramę. Spoglądał na nas kolejny ostry i tajemniczy szczyt, obiekt westchnień taterników — Mnich. Obok niego rozparła się dumna Cubryna poszturchiwana przez Miegusze. Kolory czarowały to ciesząc się słońcem, to odpoczywając w cieniu. Magia sączyła się z każdej strony. Nie potrafiłam określić, co zachwyca mnie najbardziej. Patrząc w lewo, tęskniłam i czułam, jak ucieka mi to, co po prawej. Niepowtarzalny widok tej konkretnej godziny, minuty, a właściwie sekundy. Minęła, już nie wróci. Pierwsza ocknęłam się z tego zachwytu.

— Idziemy? — zapytałam Zosię, która zaniemówiła. O ile w czasie całego prawie dwugodzinnego marszu buzia jej się nie zamykała, teraz milczała jak zaklęta, zaczarowana niepowtarzalną panoramą.

— Idziemy — powiedziała rozmarzonym głosem.

Ruszyłyśmy przez Świstówkę do Doliny Pięciu Stawów Polskich. Kiedyś była to moja ulubiona dolina, a potem, gdy zobaczyłam je wszystkie, już nie umiałabym wybrać tej jedynej. Czekałam z niecierpliwością na moment, gdy po godzinnej wędrówce nagle otwierała się, jak ramiona ukochanego, panorama Piątki. Tak po prostu GO nie ma i nagle pojawia się z obietnicą przytulenia.

Tak właśnie jest na tym szlaku. Idziesz mozolnie pod górę, trochę się zmęczysz, obejrzysz do tyłu, by przypomnieć sobie skąd przyszedłeś i bez zapowiedzi wpadasz w JEJ objęcia. A wtedy już nic nie jest ważne: ani wylane krople potu, ani brak oddechu, ani bolące kolana. Sceneria wynagradza wysiłek i ZAPIERA DECH, zapraszając mrugającymi taflami stawów. Jak one pięknie wyglądają z tej strony! I ta wijąca się nitka szlaku, która prowadzi w dół, jak matka trzymająca swoje dziecko, by się nie zgubiło. Tak, tutaj człowiek czuje się pewnie, bo widzi cel swojej wędrówki, wzmocniony ostrą granią Orlej Perci. Ale się rozmarzyłam. Byłam szczęśliwa… Wtedy dotarło do mnie, że to jest idealny moment na przygotowanie gruntu pod mój niecny podstęp.

— Hej mała — zagaiłam jak w filmach — popatrz tam — wskazałam Krzyżne — pogapimy się z tamtej strony na tę dolinkę, za tą górką? (cytat z naszej ulubionej górskiej anegdoty; może kiedyś opowiem) — zapytałam z nadzieją, że uda mi się ją namówić i zrealizować jutrzejsze plany.

— Serio? Chce ci się tyle iść, by popatrzeć znowu na Piątkę? — odpowiedziała nie tak, jak tego oczekiwałam.

— No tak! — odpowiedziałam z najwyższym entuzjazmem — w ubiegłym roku stanęłyśmy na jednym końcu Orlej, a w tym na drugim. No weź! Taki myk — raz z lewej, raz z prawej strony — ciągnęłam pełna nadziei, ale i obaw — a może wolisz z przewodnikiem? — dodałam żartując.

— Oj, dobrze, zobaczymy prognozy i rano zdecydujemy — zakończyła dyskusję.Super… Tego mi było trzeba! Facet będzie czekał na nas w schronisku, a ja będę się gimnastykować, by ją rano przekonać. Mój plan był jak zawsze bez zarzutów, czyli dziurawy. Jak tylko młoda zobaczy w prognozach maleńkie zachmurzenie, to nici z wyprawy w Tatry Wysokie. Po tej historycznej burzy nie reaguje na moje zapewnienia o ładnej pogodzie. Musi mieć czarno na białym, bo inaczej nie idzie wyżej niż regle.

Ruszyłyśmy w kierunku schroniska. Zośka szczęśliwa, a ja mniej. Byłam zła na siebie, bo mój plan okazał się jak zwykle niedopracowany, a kolejny dzień wspaniałej wędrówki lekko zmącony. Trudno, mam numer telefonu najwyżej rano zadzwonię i odwołam. Wprawdzie nasze wspólne plany rzeczywiście były zależne od pogody, ale myślę, że dla każdego z nas ładna pogoda znaczyła zupełnie co innego. W takim słodko-gorzkim nastroju dotarłyśmy na miejsce. Przypomniał mi się nasz pierwszy raz w Piątce. Wtedy to był mój Everest. Duma mnie rozpierała, gęba sama się śmiała, a lęki wydawały się pokonane. Taaa… do następnego razu. Pozwoliłyśmy sobie na dłuższy odpoczynek nad Przednim Stawem. Miałyśmy dobry czas, bezchmurne niebo, więc mogłyśmy delektować się kolejnym spektaklem nad wodą.

Tutaj było więcej światła i ciepła. SZCZYTY WYDAWAŁY SIĘ TAK SAMO POCHYLAĆ NA DOLINĄ przytulając do siebie w obawie przed wiatrem śmigającym na wierzchołkach. Piątka zdawała się mniejsza, przytulniejsza, łaskawsza do dalszych wędrówek. Nitki szlaków na zboczach, jak życiodajne żyły, podpowiadały, że góry to żywy organizm, jeden twór. Mogłabym tu zostać do wieczora, by podziwiać wędrówkę słońca wzdłuż szczytów, do chwili, kiedy rozpalone uda się za któryś z nich na odpoczynek.

— Ten widok nigdy mi się nie znudzi! — wyszeptała moja podekscytowana towarzyszka, kolejny raz idealnie wpisując się w me odczucia. W końcu przyjeżdżałyśmy tutaj od tylu już lat z tego samego powodu — dla wrażeń, adrenaliny, scenerii i perspektywy.

Wśród Tatr oddychałyśmy jak nigdzie indziej, czułyśmy się częścią tego miejsca mimo moich lęków i strachu. Aż żal było wracać. Niestety czas płynął nieubłaganie, a szlak do Wodogrzmotów Mickiewicza, choć łatwy, to jednak oddalony prawie o dwie godziny marszu przypominał, że czas ruszać dalej. Tego dnia na deser miała być Siklawa, największy wodospad w Polsce. Gdy do niego dotarłyśmy, niestety było już dużo ludzi. To nam jednak nie przeszkadzało schłodzić się w kroplach wody rozpryskujących się na pobliskich skałach. Ale on ma moc! Spływa z szybkością błyskawicy, odbija się od skał, gada kilkoma strugami, mniejszymi i większymi, by niżej, już spokojniej, wpaść w swoje koryto w Dolinie Roztoki.

Kocham ten widok! Natura po raz kolejny pokazuje swoją niepowtarzalność i pomysłowość. Zawsze mnie zastanawiało, jak to się dzieje, że ta cała woda ze stawów nie spłynie w dół w jednej chwili? Skąd się biorą kolejne jej pokłady? Oczywiście wiem, ale ciekawość i podziw dla matki natury pozostaje! W przepięknych okolicznościach przyrody Doliny Roztoki dotarłyśmy do Wodogrzmotów Mickiewicza. I tutaj niespodzianka — nieopisane tłumy szły nad Morskie Oko. Nieliczni turyści kierowali się w dół, do Palenicy Białczańskiej. Spojrzałam na zegarek i po raz kolejny zakołatało mi w głowie natarczywe pytanie — co będzie, jeśli popołudniu przyjdzie burza? A tak się dzieje bardzo często podczas letnich miesięcy! Pal licho dorosłych, ale te nieprzygotowane dzieci? Aż serce mnie bolało!

— Mamo, znowu się gapisz na ludzi — przypomniała mi roztropnie Zosia — wiesz, że to nic nie da! — odgadła moje zmartwienia — zawsze znajdą się jacyś nieodpowiedzialni rodzice, którzy bez przygotowania wyjdą z małymi dziećmi w góry! Tyle razy widziałyśmy takie sytuacje. Nic nie zrobisz, całego świata nie zbawisz, choćbyś stanęła na dole z ogromnym transparentem: LUDZIE! Idziecie w góry! Może padać deszcz, śnieg, grad!

— Okej, już rozumiem — powiedziałam zgaszona i lekko zrezygnowana — wiem, takie jest życie! Na każdym kroku spotykamy nieodpowiedzialnych rodziców, nie tylko w górach. Szkoda zdrowia na takich — zakończyłam.

Dotarłyśmy szczęśliwe do Palenicy, a potem busem do centrum Zakopanego. Kolejny dzień pomalutku przypominał o przebytych kilometrach. Dlatego po obiedzie odpoczywałyśmy do wieczora, kiedy nadszedł czas na podejście numer dwa do przeprowadzenia akcji „Kościelec z przewodnikiem dla Zosi”.

— To gdzie jutro idziemy? — zapytałam ot tak, od niechcenia, starając się jak najmocniej nadać swojej wypowiedzi banalny ton.

— Gdzie chcesz! — stwierdziła ugodowo młoda zaskakując mnie taką odpowiedzią.

— To może tak, jak mówiłam, czyli do Piątki z prawej? — rzuciłam niby bez zaangażowania, jakby mi totalnie na tym nie zależało, obserwując tym czasie spod oka reakcję Zosi.

— Może być, ale najpierw rano sprawdzamy prognozy — dodała tonem starej matki — choć dzisiaj wygląda to całkiem nieźle! Może trafiłyśmy z pogodą? — zapytała.

— Daj Boże! — westchnęłam — jeszcze tylko do „udanego” roku 2020 brakuje nam powodzi takiej jak dwa lata temu — przypomniałam smutnym głosem.

— To pobudka o piątej trzydzieści, żeby zdążyć na pierwszego busa? — bardziej stwierdziłam, niż zapytałam.

— Jesteśmy umówione proszę pani — zażartowała młoda, nie zdając sobie zupełnie sprawy z tego, jak prorocze słowa właśnie wypowiada.

Resztę wieczoru spędziłyśmy na przeglądaniu zdjęć z trasy. Ile my tego robimy!? Najfajniejsze jest to, że pstrykamy obie, a potem jak trafi się takie wyjątkowe, niepowtarzalne, to zawsze kłócimy się o to, która je zrobiła. W końcu chyba zaczynamy zapominać, co nas spotkało podczas pandemii. Myśl o jutrzejszym dniu sprawiała, że byłam szczęśliwa podwójnie. Gdy Zośka brała prysznic, napisałam maila do przewodnika z potwierdzeniem spotkania. Nie mogłam się doczekać jutra. Zapowiadał się wyjątkowy wtorek! Na szczęście przebyte kilometry pozwoliły szybko wybrać priorytety i obie zasnęłyśmy błyskawicznie.

***

Błyskawicznie zadzwonił też budzik. Ludzie! Ratunku! Do pracy nigdy nie wstaję wcześniej niż o siódmej, a tu, na wywczasach muszę zrywać się z łózka o w pół do szóstej! Czego się jednak nie robi dla górskich widoków. Przypomniałam sobie, co nas dzisiaj czeka, a właściwie kto na nas będzie czekał. Dostałam turbo energii i w kilka minut byłam spakowana, z kanapkami i wodą w plecakach. W plecakach, bo Zośka jest z tych, co wstają przed południem. Dobrze, że przynajmniej da radę umyć się i ubrać o takiej porze! Oj dziewczyno! Gdybyś ty wiedziała, co cię dzisiaj czeka, to byś wyfrunęła w podskokach, a nie zaspana do busa. Załapałyśmy się na pierwszego do Kuźnic i już po kilkunastu minutach byłyśmy na szlaku!

Czułam się jak wtedy, gdy szłam na ten mój wymarzony Giewont! Nie mogłam opanować emocji — tak bardzo byłam podekscytowana moim ulubionym szlakiem przez Boczań i zapowiedzią wyjątkowego dnia. Jak zareaguje Zosia? A jak strzeli focha? Nie, chyba nie! Najwyżej potem dowiem się, co o mnie myśli! Ha, ha, ha! Ale emocje! Pierwsza, najbardziej nużąca część drogi była już za nami. Wyszłyśmy z lasu, czas był dobry. Miałyśmy szansę nie spóźnić się na spotkanie. Zośka dziwnie mi się przyglądała, bo robiłam mniej zdjęć niż zwykle, ale zwaliłam to na brak widoków i kolejne przejście tej samej trasy. Chyba uwierzyła.

Żeby niczego nie zaczęła podejrzewać strzeliłam kilka fotek wyłaniającego się Zakopanego i ruszyłyśmy na Przełęcz Między Kopami. Stąd miałyśmy już blisko do schroniska i do naszego przewodnika. Najprzyjemniejszy odcinek szlaku właśnie ukazywał się naszym wygłodniałym oczom — potężna grań Orlej Perci! Minęłyśmy słynną Betlejemkę, bazę taterników. Zdjęcie ośnieżonej chaty z ciepłym światłem w małym okienku, jest chyba najbardziej rozpoznawalnym, po Morskim Oku symbolem Tatr.

Stanęłam na chwilę, by po raz kolejny nasycić oczy imponującym widokiem! Hala Gąsienicowa zmieniła swoje chmurne oblicze, na ciepłe, łagodne, roześmiane szczęśliwym słońcem. Może w końcu mnie polubi i będzie dla mnie łaskawa. Pierwszego dnia witała nas od Kasprowego, a dzisiaj z drugiej strony. Kościelec i Karb, dach schroniska schowany w świerkach, królowa Świnica i żołnierze Orlej Perci wystawili twarze do słońca, jakby chcieli nas powitać piękną opalenizną. To miejsce, jak z cudownej krainy Tolkiena, czarowało, hipnotyzowało i zachęcało do wspinaczki! Ruszyłyśmy po raz kolejny do jednego z najbardziej klimatycznych schronisk, do Murowańca. To tam już za chwilę miały się rozegrać sceny, na które czekałam kilka tygodni! Weszłyśmy do środka. Jakimś cudem udało mi się wypchać Zośkę do toalety, a sama weszłam na dużą salę szukając naszego przewodnika. Rozejrzałam się i … mój świat runął! Nogi miałam jak z waty, serce zaczęło walić jak oszalałe, nie byłam w stanie ruszyć się z miejsca zupełnie tak, jak zdarza mi się podczas „zawieszenia się” na szlaku przy ataku lęku wysokości.

Dlaczego? Przy naszym poleconym przewodniku, którego rozpoznałam ze zdjęcia otrzymanego na maila, siedziało moje „objawienie”. Kompletnie nie wiedziałam, co mam robić! Za chwilę przyjdzie Zośka, a ja jak kretynka stoję pośrodku sali ze szczęką na podłodze. Na szczęście nie stałam tak zbyt długo, bo ONI mnie zauważyli i zaczęli machać w moją stronę. Nie miałam wyjścia. Ruszyłam możliwie jak najbardziej naturalnie z głową przepełnioną tysiącem pytań! O co chodzi? Dlaczego jest ich dwóch? Co robi tutaj mój nowy znajomy? Może to tylko przypadkowe spotkanie?

— Cześć! — wykrzyknęli obaj, zanim podeszłam do stołu — Co za punktualność — pochwalił Tomek — Kobiety często się spóźniają — dodał zadowolony z siebie.

— A gdzie nasza gwiazda? — zapytał chyba o Zosię (połowa mego mózgu wciąż nie znajdowała się na swoim miejscu).

Na szczęście dałam radę usiąść na krześle.

— Cześć! Udało mi się ją wysłać do toalety — powiedziałam chyba zbyt cicho, bo panowie przyglądali mi się mocno zdziwieni.

— No tak, przepraszam, znowu popełniłem gafę — po raz kolejny odezwał się Tomek patrząc cały czas na moją przestraszoną minę.

— Poznajcie się. To jest mój przyjaciel Jasiek, a to moja nowa znajoma Ania — dopełnił szybko wszystkich formalności.

Byłam mu za to bardzo wdzięczna, bo nadal trwałam w jakimś zawieszeniu. Mózg bronił się przed natarczywymi pytaniami, a może nawet bardziej przed odpowiedziami, które lotem błyskawicy przelatywały przez moją głowę.

— Słuchajcie, mamy mało czasu — stwierdził konspiracyjnie — ona tu zaraz przyjdzie. Będziemy udawać rozmowę starych znajomych, nie reagujemy zupełnie na nią. Dopiero kiedy podejdzie, ja się odezwę, a potem improwizujemy — zakończył jakby wszystko zaplanował za mnie.

Nie powiem, podobał mi się ten pomysł, ale nadal nie rozumiałam, co tu się dzieje! Wtedy zobaczyłam nachodzącą Zosię. Jeżeli ja byłam zdziwiona, to ona była zdziwiona, przerażona, wściekła (znowu pewnie matka zaczepia ludzi) i wyglądała jakby chciała stąd uciec wstydząc się za mnie.

— I wyobraźcie sobie, że on wtedy wysuwa mi swój czekan, ja go łapię prawie w powietrzu i w ostatniej chwili wbijam… O! Zosia! Jak miło cię widzieć! Siadaj — improwizował Tomek.

Powiem szczerze, zrobił to po mistrzowsku. Z wyrazu twarzy Zosi starałam się odgadnąć, co myśli. Widziałam w jej oczach piorunujące spojrzenie, ale dostrzegłam też, przez ułamek sekundy, jakiś błysk, oznakę zadowolenia, gdy zerkała na młodszego faceta.

— Dzień dobry — przywitała się. Co za ulga, nie zapomniała o manierach. — Mamo! — powiedziała tak stanowczo młoda, że aż ciarki przeszły mi po plecach! — Mamo — powtórzyła — co tu się dzieje? — zapytała jak dowódca na wojnie.

— A tak! Wy się przecież nie znacie — odezwał się Tomek — To jest mój przyjaciel Janek, a ja jestem Tomek, znajomy twojej mamy — dodał wyraźnie wkręcony w całą akcję.

Zosia zaczęła łagodnieć, przynajmniej na twarzy, bo byłam pewna, że w środku to nadal był wulkan przed erupcją. Łypała złowrogo to na mnie, to na nowych znajomych, ale jakoś tak częściej na młodego. Zwolniła blokadę maszyny losującej, postawiła plecak i wypaliła jak najszybsza torpeda marynarki wojennej:

— To gdzie idziemy dzisiaj?

Spojrzeliśmy po sobie zastanawiając się, kto kogo wkręca. Wiedziałam, że młoda jest inteligenta, ale żeby aż tak?

— Przy takiej pięknej pogodzie proponuję Kościelec — odezwał się Janek lekko zbity z tropu.

— Zatem ruszajmy — wesoło stwierdziła Zosia, przyglądając się naszej trójce z nieskrywaną satysfakcją.

No i mleko się rozlało. Wszyscy parsknęliśmy śmiechem — karty okazały się znaczone, a dalsza gra nie miała sensu.

— Powiem ci, że załatwiłaś nas wszystkich naszą własną bronią — podsumował Tomek — niezła z ciebie pokerzystka.

— Mamo, ty naprawdę myślałaś, że się nie zorientuję? — zapytała mnie z dziką wręcz radością — Od trzech dni słyszę, jakie fajne jest chodzenie po Tatrach z przewodnikiem! Lecimy jak głupie do tego schroniska, cały czas patrzysz na zegarek — dodało moje superinteligentne dziecko.

Musiałam się pogodzić z porażką, ale w tej chwili bardziej martwiło mnie coś innego, więc odezwałam się szybko:

— Zaraz, zaraz, chwileczkę, chyba wy idziecie — przypomniałam wszystkim zebranym. Ja idę nad Zmarzły Staw!

— A to w takim razie mamy jeszcze jedną niespodziankę — odezwał się znowu mój nowy znajomy i wypalił zadowolony uśmiechając się szeroko — Idziemy we czwórkę na Kościelec.

— Że słucham? Co robimy??? — zwróciłam się prawie z krzykiem do wszystkich.

— Co tu się dzieje? — wypaliłam czując, że grunt osuwa mi się pod nogami.

— To może ja wszystko opowiem, bo czas ucieka — stwierdził Tomek — Po przeczytaniu twojego maila Aniu pomyślałem, jakim pięknym musicie być teamem. Ile było w twoich słowach przyjaźni, troski, więc pomyślałem o niespodziance dla was obu. Tyle lat razem w Tatrach. Rozmawiałem z Jankiem o moim pomyśle i postanowiliśmy, że idziemy obaj, bo dawno nie byliśmy razem na Kościelcu i oto jesteśmy. Tylko prawdziwy towarzysz na dobre i złe myśli o innym, nie o sobie. Gdybym nie był facetem, to powiedziałbym, że mnie ten mail bardzo wzruszył. Idziemy? — rzucił rozczulająco na koniec.

To się nazywa udana niespodzianka. Chyba wszystkie uczucia młodej widzącej nas razem przy stole przeszły teraz na mnie. Boże! Ja na Kościelcu!? Ludzie! Ratunku! Uciekam stąd! Oni wszyscy powariowali!

— Mamo! Teraz nie możesz się wycofać! — powiedziała Zosia wyraźnie z siebie zadowolona.

Myślałam, że się rozpłaczę. Nigdy się nie poddaję, zawsze walczę do końca, ale tym razem wróg siedział w mojej głowie. Lęk wysokości jest do oswojenia, trochę, ale nie do pokonania. Góra, na którą mieliśmy iść jest jedną z tych, gdzie ekspozycje są największe. Wszyscy teraz patrzyli na mnie. Nie dość, że liczyła na mnie córka, to jeszcze ktoś, zupełnie obcy wymyślił dla mnie coś takiego.

— W takim razie porozmawiajmy o wynagrodzeniu, skoro usługa wychodzi razy dwa! — przeszłam do ofensywy.

— No co ty! Ja idę dla czystej przyjemności. Tylko Janek jest w pracy — powiedział Tomek tonem nie znoszącym sprzeciwu.

— W takim razie zapraszam was dzisiaj na obiad! — nie podawałam się tak łatwo.

— Uwaga! Mama przechodzi do negocjacji. Ostrzegam, jest w tym całkiem dobra — wyjaśniła rozbawiona młoda.

— Dziękujemy, przyjmujemy zaproszenie! Ruszamy? — nieoczekiwanie zakończył Tomek tę już wyraźnie za długą rozmowę wybijając mi tym sposobem wszystkie argumenty i kończąc negocjacje.

Nie tak to sobie wszystko wyobrażałam. Zostałam pokonana! Ruszyliśmy!

Hala Gąsienicowa jest przecudnym miejscem, bo z każdej strony rozgrywa się perfekcyjna scena z udziałem mistrzów aktorstwa — strzelistych szczytów, porośniętych świerkami zboczy, kosodrzewiny i stawów. Szłam pomiędzy aktami tej sztuki i nic nie widziałam, nic nie słyszałam ze strachu. Pozostali bawili się świetnie w swoim towarzystwie. W końcu pogoda była idealna, szlak jeszcze łagodny, mało ludzi, a oni w przepięknych okolicznościach przyrody. Było widać i słychać, że wszyscy kochają to miejsce.

Dotarliśmy nad Czarny Staw Gąsienicowy pod Kościelcem. Jedno i drugie wyglądało bajecznie. Widok zapierał dech w piersiach. Woda delikatnie muskała brzegi, a na nich rozrzucone ręką matki natury kamienie — mokre, szare, niektóre zielonkawe, szarawe z mokrym nalotem. W stawie, jak w zwierciadle pięknej księżniczki odbijały się okalające go zbocza. Patrząc na ten obraz człowiek nie wiedział, gdzie są góry. Czy wysoko, czy w tej czarnej czeluści wody. Skąd się wzięła ta delikatna fala na całym stawie? Czyja ręka ją wyczarowała? Czy to właśnie ta ręka rozrzuciła mieniące się wszędzie klejnoty na połyskującej tafli wody? No i on — cel naszej wyprawy, z tej perspektywy jeszcze bardziej wymagający, jeszcze wyższy, sprawiający wrażenie nieosiągalnego! Gdybym tylko mogła się cieszyć tą magiczną chwilą! Przed zdobyciem Kościelca czekała nas niemal godzinna wspinaczka ostro w górę.

— Tutaj musimy się przygotować. Proponuję młodsi z przodu, a my za nimi — zwrócił się do mnie — Proszę, nakładamy kaski i rękawiczki — zarządził Tomek.

Patrzyłam na naszych nowych znajomych i zastanawiałam się, jak długo chodzą razem po górach. Widziałam, jak porozumiewają się wzrokiem. Nie musieli nic mówić. Wystarczyło im jedno krótkie spojrzenie, a potem już działanie. Widać było, że łączyła ich niezwykła przyjaźń i zaufanie.

— Idziemy spokojnie, w najlepszym dla siebie tempie. Zawsze możecie się zatrzymać i zapytać, gdy będą jakieś wątpliwości — dodał mój przewodnik — No i w każdej chwili możemy zawrócić Aniu — dodał.

Ja? Zawrócić? Nigdy w życiu! Choćbym tam miała wleźć na czworaka, to ja wam pokażę i dojdę! No chyba, że paraliżujący strach rzuci mnie o glebę. Na razie czułam się na siłach. Przecież byłam tu kilka lat temu i pamiętam te widoki.

Przygotowani i podzieleni, ruszyliśmy do góry. Szlak rozpoczął się dość wygodnie kamiennymi schodami, minęliśmy wielki głaz, by dotrzeć do gruzowiska. Na razie panowałam nad nerwami. Starałam się nie patrzeć na boki. Czułam za sobą oddech Tomka i chyba to pomagało mi nie myśleć o widokach rozpościerających się wokół mnie. Zosia z Jankiem szybciej nabierali wysokości. No tak, to było do przewidzenia. Trudno, mój cel to dotrzeć, dotrzeć nawet gdyby to miało trwać dwa razy dłużej! Doszliśmy do pierwszej przeszkody. Kamienny kominek wyglądał dość prosto. Szybko zmieniłam zdanie, gdy musiałam użyć rak i nóg. O matko! Jakoś sobie poradziłam! Hmmm… humor zaczynał mi się poprawiać. Facet za mną działał jak balsam na duszę, a najbardziej na głowę.

Gdy stanęłam przed wąską ścieżką prowadzącą prawie przez „leżącą ścianę”, wiedziałam już, że dam radę! Nawet przejście po płytach mnie nie pokonało. Coraz pewniejsza i spokojniejsza wdrapywałam się po skalnych przeszkodach, szłam wąską ścieżką ze świadomością zbliżającego się celu. Odliczałam minuty i modliłam się o szczyt! Pomału zaczynałam lubić tę „czworonożną” wędrówkę po skałach i rumowiskach. Nawet ostatni próg mnie nie pokonał. To ja go pokonałam! Jeszcze tylko kilka płyt, skalny kominek, a serce podpowiadało mi, że cel już bliski. Podniosłam głowę i dostrzegłam ludzi na szczycie. Teraz mogłam już tam biec. Może nie całkiem, bo najpierw musiałam się wspiąć po ostatnich skałach.

Stanęłam na szczycie Kościelca! A właściwie, przycupnąwszy na najbliższej skale, usiadłam na nim. Wzruszenie odebrało mi mowę. Zobaczyłam uśmiechniętą Zosię pstrykającą kolejne fotki! Z emocji nie mogłam się ruszyć. Wtedy łzy szczęścia same popłynęły mi po policzkach. Opuściłam głowę, by nikt mnie nie zobaczył w takim stanie. Poczułam, że ktoś kuca przy mnie i kładzie rękę na moim ramieniu.

— Wszystko w porządku? — usłyszałam ciche pytanie.

Nie mogłam wydobyć z siebie głosu, więc tylko pokiwałam głową.

— Bardzo dobrze cię rozumiem — powiedział Tomek domyślając się w jakim jestem stanie — Mnie też to się przytrafiło kilka razy w życiu, kiedy stawałem na wymarzonym szczycie.

Wytarłam ukradkiem ostatnie łzy z policzków, odwróciłam głowę w jego stronę i po cichutku powiedziałam:

— Dziękuję!

Nie wiem jak to się stało, że mnie objął, a ja się po prostu przytuliłam. Nie umiałam opisać swojego szczęścia. To ono rozstroiło wszystkie moje zasady i instynkt samozachowawczy. Magia na szczycie zadziałała! Trwało to krótką chwilę, o jedną chwilę za długo. Odsunęłam się delikatnie, nasze oczy się spotkały. Było w jego spojrzeniu coś intrygującego, ciepłego i mądrego. Musiałam jak najszybciej przerwać tę niezręczną sytuację, więc zapytałam:

— Idziemy na wspólną fotkę?

Podeszliśmy do młodych, którzy byli tak zajęci podziwianiem widoków i omawianiem szczytów, że nawet nas nie zauważyli. Może to i lepiej, bo nie będę się musiała tłumaczyć Zosi ze swojej chwili słabości. Zdjęcia na Kościelcu smakowały jak najbardziej wykwintne danie w restauracji z gwiazdką Michelin w warszawskich Łazienkach. Dopiero teraz mogłam podnieść głowę i zobaczyć TO na własne oczy! Ile ja obejrzałam fotek z tego miejsca. Ile filmów. Relacji. 3D, 2D, a wszystko w de…!!! Zobaczyć na żywo, to jest dopiero 5D!

2155 metrów nad ziemią istotnie zmienia perspektywę postrzegania i odczuwania. Pogoda była IDEALNA. Widoczność powalająca. Choć znam panoramy z różnych miejsc, to zawsze zastanawiam się, czy dobrze rozpoznaję szczyty. Dwaj nasi towarzysze wybawili mnie z kłopotu, bo na zmianę je nazywali: od Nosala, po Rysy, Granaty, Zawrat, a nawet szczyty na Słowacji. Robili to z wprawą i przykuwali uwagę innych turystów, którzy też skorzystali na tym wykładzie. Obaj mieli wyjątkowy dar opowiadania. Czyli jednak Tomek też był przewodnikiem. To by tłumaczyło jego wyjątkowe podejście, spokój na szlaku i łatwość w nawiązywaniu relacji.

Trzeba było wracać. Od strony Słowacji wiatr niósł ciemniejsze chmury. Sama nie wiem, jak zeszłam z Kościelca. Niesiona adrenaliną, szczęściem, satysfakcją? Nieważne! Zeszłam! Potem krótki odpoczynek w schronisku, rozmowy o górach, wspólna kawa, rozmowy o górach, zejście tym razem przez Jaworzynkę, rozmowy o górach, pożegnanie w Kuźnicach i przypomnienie o obiedzie.

***

Po powrocie na kwaterę Zosia miała dość niewyraźną minę.

— Mamo! Ja cię bardzo przepraszam, że zostawiłam cię z tym facetem! — tłumaczyła zasmucona — ale byłaś bezpieczna, a z Jankiem rozmawiało mi się, jak z przyjacielem, jak z tobą. Już cię tak nie zostawię! Obiecuję! Bardzo ci dziękuję za tę niespodziankę. Spełniłaś moje marzenie! — wypowiadając ostatnie zdanie rzuciła mi się na szyję.

— No co ty! Nic się nie stało — odpowiedziałam wzruszona — może właśnie tego mi było trzeba? Takiego kopa na otrzeźwienie? A teraz — dodałam — doprowadźmy się do jako takiego stanu normalności, bo mamy mało czasu.

W przygotowaniach zdecydowanie pomógł nam głód. Szybki prysznic, zmiana ciuchów i mogłyśmy znowu pokazać się ludziom.

Na spotkanie zaproponowałam nasze ulubione miejsce w Zakopanem, klimatyczną restaurację Watra. Jej wystrój, muzyka i przede wszystkim regionalne jedzenie sprawiało, że chętnie tam wracałyśmy. Na miejsce dotarłyśmy po kilku minutach spokojnego marszu. Taki spacer po płaskim, po tylu kilometrach w górach, to jak balsam na nasze zbolałe nogi. No i zmiana obuwia też dobrze zrobiła. W sezonie, po południu ciężko w tym miejscu znaleźć dobry stolik. Na dworze nie było nikogo. Weszłyśmy do środka. Naszych towarzyszy dostrzegłyśmy w rogu sali. Wyglądali jakoś inaczej. No tak! Bez kasku, plecaka i w zwyczajnym ubraniu człowiek prezentuje się zdecydowanie lepiej, szczególnie w knajpie. Podeszłyśmy do ławy, przy której siedzieli. Pili spokojnie, rozmawiali i w ogóle nie zwrócili na nas uwagi.

— Dzień dobry! — odezwałam się pierwsza, bo stanie przy facetach głupio jakoś wygląda.

Podnieśli głowy, spojrzeli na nas i otworzyli szeroko oczy ze zdziwienia. Nie poznali nas? No bez przesady! Żadna z nas nie założyła nawet kiecki czy szpilek, ubrałyśmy się zwyczajnie w jeansy i T-shirt. No dobrze, umyłyśmy włosy i miałyśmy je rozpuszczone. Na nasz widok poderwali się obaj jak na rozkaz.

— Dzień dobry! Nie poznaliśmy was! To wszystko przez te fryzury — dodał Tomek tłumacząc się z niezręcznej sytuacji — Siadajcie proszę. Napijecie się czegoś zimnego? — zapytał.

— Hej, przypominam, że to ja zapraszam — stwierdziłam, żeby była jasność — Zamówmy proszę, bo po tych emocjach i kilometrach marzę tylko o jednym — dodałam bardzo z siebie zadowolona.

Wszyscy spojrzeli na mnie dość dziwnie, bo zabrzmiało to niejednoznacznie, tak typowo w moim kiepskim stylu. Na szczęście byliśmy głodni i już po chwili jedynym naszym problemem było, co wybierzemy. Czekając na realizację zamówienia rozmawialiśmy oczywiście o górach. Janek i Tomek byli bardzo ciekawi jak trafiłyśmy do Zakopanego i gdzie już byłyśmy. Zaskoczyło ich, że tyle już przeszłyśmy. Czyli co — wyglądamy na niedzielne turystki? Nie chciałam, żeby Zosia opowiadała szczegóły o początkach naszych wypraw, bo dopiero wszyscy mieliby niezły ubaw. Wolałam dowiedzieć się czegoś od ludzi, dla których góry są domem. Zawsze mnie fascynowało, jak oni tutaj żyją. Czy nie nudzi się taki widok za oknem? Czy można przestać się zachwycać?

No to nas zaskoczyli! Obaj marzyli o Koronie Ziemi. Ba! Nawet realizowali te marzenia. Tomkowi brakowało tylko jednego szczytu na Antarktydzie, a Jankowi czterech. Wymienili tyle zdobytych gór w Europie i Azji, że od samych ich nazw mogło zakręcić się w głowie. Na szczęście znałam większość z nich i mogłam o coś z jako takim sensem zapytać. A oni chętnie opowiadali o swoich wyprawach, przygodach, pułapkach i chwilach grozy. Trochę przypominało mi to nasze wspomnienia z Zośką, w trakcie których po raz enty rozkładamy na czynniki pierwsze nasze najlepsze i najgorsze chwile w górach. No ale z czym do ludzi?! To rzeczywiście światowa liga, a my co najwyżej okręgówka. Byłyśmy zszokowane z kim mamy do czynienia. Dobrze, że doczekałyśmy się obiadu, bo mogłyśmy udawać, że pochłonęła nas czynność jedzenia. Na szczęście cały czas towarzyszyła nam delikatna muzyka z głośników. Lubię Watrę właśnie za tę muzykę, koncerty Baciarów i innych artystów. I wtedy, nagle, doszło do jednej z tych nieoczywistych sytuacji, o których potem rozmyślam tygodniami, a Zosia pamięta i wypomina mi je przez lata.

Usłyszałam znajome dźwięki piosenki mojego ukochanego Korteza, bo dzisiaj w Watrze był wieczór z karaoke. Nie wiem, naprawdę nie wiem, co mi strzeliło do głowy. Czy był to najczęściej powtarzany przeze mnie błąd z serii najpierw robię, potem myślę, czy sprawiło to szczęście i radość z dzisiejszego dnia? Nie wiem. Szybko wstałam, nachyliłam się do Zosi, zdążyłam szepnąć to dla ciebie i już byłam na scenie. W ostatniej sekundzie zarejestrowałam tylko błaganie młodej: mamo, nie, proszę! Niestety było już za późno. Weszłam dosłownie w ostatniej chwili na pierwszej zwrotce. Hmmm… nawet podobało mi się brzmienie mikrofonu i akustyka sali. Gdy doszłam do refrenu, zerknęłam w stronę naszego stolika. Zosia siedziała zakrywając twarz rękami, a panowie siedzieli jak zamurowani. Trochę za krótko na nich patrzyłam, by stwierdzić, z czego to zamurowanie wynikało, bo odpłynęłam z refrenem:


Od teraz nic tu po mnie, jeśli nie ma Cię też.

I nic już więcej nie zachwyci mnie.

Bo nic tu po mnie, jeśli nie ma Cię też.


Jakże ten refren pasował do zdobytego dzisiaj Kościelca! Uśmiechnęłam się do swoich wspomnień. Bez towarzyszy ze szlaku dzisiejszy wyczyn by mi się nie udał. To z nimi czułam się jak zwycięzca. Zamknęłam na chwilę oczy, by wrócić do tych pięknych chwil na szczycie. Otworzyłam je dopiero wtedy, gdy skończyła się piosenka. O matko! Ludzie bili brawo. Chyba znowu namieszałam. Kortez! Wybacz! Teraz muszę wrócić do stolika. Ale jak to zrobić? Szłam dość niepewnie obserwując miny moich znajomych i Zosi. Nie jest chyba aż tak źle, bo uśmiechali się do mnie. A może śmiali się ze mnie? I po co mi to było? Gdy usiadłam, a właściwie padłam z emocji, odezwał się Janek:

— Brawo! Jestem pod wrażeniem! — ocenił.

Tomek nic nie mówił, a jego wyrazu twarzy nie byłam w stanie ocenić. Jego oczy coś mi przypominały. Były takie jak na szczycie. Poczułam dziwne mrowienie na plecach.

— Mamo, wybaczam ci! Kortez pewnie też — otrzymałam pochwałę od Zosi, chyba — Tylko nie śpiewaj po każdej zdobytej górze w tym roku — dodała rozbawiając wszystkich.

— A kto to jest Kortez? — znowu odezwał się Janek.

To pytanie to był strzał w dziesiątkę. Nie trzeba było zachęcać Zosi do odpowiedzi, bo to ona pierwsza go odkryła. Jako młody chłopak, Kortez wziął udział w muzycznym show w jednej ze stacji TV. Niestety nikt się na nim nie poznał. Nawet nie nagrali jego występu! Za kulisami podszedł do niego producent muzyczny z Jazzboy i poszłooo! W dzień Kortez pracował, np. na budowie, w przedszkolu, a nawet jako ochroniarz w dyskoncie, a wieczorami nagrywał piosenki. A potem trafił na listy przebojów. Ma niezwykły talent, osobowość i wrażliwość. Jego historia jest gotowym scenariuszem na piękny film.

— Podziwiamy takich ludzi pełnych pasji i wytrwałości — dokończyła swoją opowieść Zosia.

— A wy coś przecież wiecie o pasji, prawda? — zapytałam wprost wciąż milczącego Tomka.

Nie mogłam rozgryźć jego miny. Bałam się, że moimi wygłupami na scenie zraziłam do siebie poważnego człowieka. Taki mam dziki charakter. Często żałuję moich niekontrolowanych zachowań i zapominam, że nie wszyscy ludzie są tak szaleni.

— Pasja to podstawa — odezwał się w końcu — A propos pasji, gdzie się dalej wybieracie? — zapytał jakoś tak dziwnie.

— Mamie to się marzą Rysy od słowackiej strony, najlepiej z przewodnikiem — kpiła bezlitośnie Zośka.

— Fajny szlak, przyjemny, prawie bez trudności — dodał spokojnie Tomek.

— Znacie może kogoś z Zakopanego, kto jeździ często na Słowację, najlepiej rano i do Popradzkiego Stawu? — zagadnęłam wykorzystując sytuację.

— Jest kilka osób. Możemy popytać. Zatańczymy? — nieoczekiwanie zapytał Tomek — Teraz leci mój ulubiony kawałek.

Lekko mnie zamurowało, ale nie wypadało odmówić. Wyszliśmy na środek sali. Boszszsz! Jak ten człowiek prowadził! W ogóle nie czułam zrobionych wcześniej kilometrów, a pewnie zebrało ich się koło osiemdziesięciu. Tomek trzymał pewnie moją rękę, raz po raz obracając mnie delikatnie, rytmicznie, lekko. Do tych wszystkich talentów jeszcze świetnie tańczy — pomyślałam zaskoczona z nutką żalu w sercu. Dobrze, że była to krótka piosenka. Podziękowałam grzecznie i chciałam wrócić na miejsce, ale on wciąż trzymał moją rękę.

— Poczekaj, teraz będzie mój drugi ulubiony kawałek — oznajmił.

Co ja słyszę? Piosenka z mojej młodości? Z końca podstawówki? Zespół nazywał się chyba Universe.


Wyjechałaś tak nagle, cichutko jak mysz,

Zostawiłaś swój adres i list.

W taką ciszę wszystkie gwiazdy na niebie wyliczę,

Ciebie wołam, ale cisza i pustka dookoła.


A on wziął moją rękę i położył na swoich plecach. Płynęliśmy tak swobodnie, przyjemnie, czas się zatrzymał, poczułam się jak nastolatka, gdy szepnął mi do ucha:

— Ale ty tak nie uciekniesz?

Błogie ciepło rozlało się po całym moim ciele. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Co ze mną robi ten facet, którego widzę raptem trzeci raz na oczy! Ja chyba oszalałam! Przecież to są pewnie jego stare wypróbowane numery dla naiwnych turystek, bo skąd wiedział jaka będzie piosenka? Byłam na siebie zła jak diabli! Przyjechałam się resetować, a nie wplątywać w romanse dla ubogich. Nie ze mną te numery Bruner — pomyślałam klasykiem. Piosenka się skończyła, Tomek odprowadził mnie do młodych, a oni wcale nie zauważyli, że wróciliśmy. No fajnie, pomyślałam. Wszyscy prowadzą jakieś gierki. Co tu się u licha wyprawia? A może to efekt tego wyjątkowego 2020 roku? Ludziom rzuciło się na mózgi? Nie chciałam w tym dłużej brać udziału. Zrobiło się późno i zmęczenie pomału przypominało o przebytych kilometrach. Zapytałam najgrzeczniej jak umiałam zerkając na Tomka:

— Wracamy? Jest już późno, a jutro kolejna wyprawa — usprawiedliwiałam się przed wszystkimi. Jakoś nikt nie kwapił się z odpowiedzią.

— Jeżeli naprawdę chcecie na Rysy, to radzę porządnie się wyspać i odpocząć, a my znajdziemy coś do czwartku — stwierdził rzeczowo Tomek.

— Pewnie masz rację. Dziękujemy za kolejną pomoc. Okropnie was wykorzystujemy. Zawsze tak macie z turystkami? — spytałam nie kryjąc złośliwości.

— Nie, jesteście pierwsze — odpowiedział tak smutno i szczerze, że aż mi się głupio zrobiło.

Odprowadzili nas na kwaterę. Jakoś nie kleiła się nam rozmowa. Wyczuwałam dziwne napięcie. Nie umiałam tego zdefiniować, może niepokój? Wszyscy byli milczący, jakby każdy chciał powiedzieć co innego niż mógł. Dobrze, że ten dzień już się kończy. Jeszcze tylko na pożegnanie poprosiłam o zdjęcia. W końcu mając takiego fotografa spodziewałam się czegoś wyjątkowego. Weszłyśmy do pokoju.

— Mamo!!! — Zakochałam się chyba! — wykrzyknęła zaraz za drzwiami Zosia po czym padła na łóżko — I co teraz będzie? — zapytała wyraźnie zmartwiona.

— Ale w kim? — wypaliłam jak zwykle przytomnie.

— No w Jaśku! A w kim mogłabym jeszcze? — dodała z wyrzutem.

Ale ja jestem czasami głupia. Zajęta swoimi wymyślonymi historiami, nie zauważyłam co się dzieje poza czubkiem swojego nosa.

— Oj, przepraszam, po tych dzisiejszych emocjach trudno mi się ogarnąć — stwierdziłam wymijająco przepraszającym tonem — Ale jak to tak, jednego dnia, po dwóch rozmowach? — dopytywałam.

— Nie wiem mamo, nie wiem, co się ze mną dzieje! — powiedziała z rozrzewnieniem — Sama tego nie rozumiem.

— No to będziesz w końcu miała tego swojego górala! — zażartowałam.

— Ja zaczynam studia w Warszawie, a nie związki w Zakopanem — przypomniała — A poza tym wtedy tylko fantazjowałam. Byłam mała i głupia.

— Dobrze, że teraz jesteś stara i mądra — dobry humor powoli mi wracał.

— Oj, mamo! Ja mówię poważnie, a ty jak zawsze żartujesz — podsumowała mnie dość trafnie.

— Ty wiesz, czego ja dzisiaj dokonałam? Nie zasnę z tych emocji!

— Żeby ci się tylko Tomek nie przyśnił! — zaskoczyła mnie młoda.

— Oj, oj, jakaś ty dowcipna! Lepiej włącz komputer, bo chyba zdjęcia przyszły — zmieniłam szybko niebezpieczny temat spoglądając na powiadomienie w telefonie.

Rzeczywiście to były zdjęcia. Patrzyłam i nie mogłam uwierzyć. Nie byłam w stanie siebie poznać! Jakie on robi foty! Kiedy on ich tyle zrobił? Czułam się, jakby ktoś mnie podglądał. Mnóstwo widoków było z moim profilem albo fragmentem sylwetki. Czułam się dziwnie, jakbym dostała wyjątkowy prezent. A na koniec zdjęcie zaraz po zdobyciu szczytu, gdy siedziałam i płakałam ze szczęścia, wyglądało jak kadr z pięknego filmu. Siedziałam lekko pochylona, z głową na ręce wspartej o kolano. Teraz to dopiero nie zasnę! Tylko wrażliwy i prawdziwy człowiek może robić tak piękne zdjęcia. a ja mu tak wygarnęłam. Czy będę miała okazję podziękować osobiście i jakoś zatrzeć to złe wrażenie? Ja to mam życie na krawędzi! Wtopa za wtopą! Posłuchałyśmy rady i przestawiłyśmy budziki na dziesiątą. Trzeba odpocząć po trzech dniach wędrówek i nabrać siły przed Rysami! Aaaaaa! Idę na Rysy! Ciekawe kogo nam znajdą na czwartek? Co za emocje! Jak żyć? Jak żyć? Szybko! Padłam!

***

Kolejny dzień przywitał nas małym zachmurzeniem. Ale mamy szczęście! Akurat dzisiaj odpoczywamy. Dopiero teraz poczułam, jak bardzo to jest nam potrzebne. Herbatka śniadanko i poczta. Oooo! Mail od Tomka, wysłany zaraz po piątej rano. Czy ten człowiek w ogóle sypia? Znalazł nam samochód na słowacki wypad. Przypomniał jeszcze o ubezpieczeniu. A co, jeżeli on naprawdę jest w porządku, a ja go tak źle oceniłam? Znowu poczułam się głupio. Środa miała być dniem leniuchowania i regeneracji. W końcu wybrałyśmy się na Krupówki, których wprost nie cierpię, ale Zośka je uwielbia! To chyba nawyki z dzieciństwa, gdy po kilkugodzinnych wędrówkach przychodziłyśmy na słodką rozpustę i nie tylko. Jakie to były piękne, beztroskie chwile. Te wspomnienia zmąciły mój spokój i szczęście. Przypomniałam sobie o domu, rodzinie, kłopotach. Jeszcze kilka lat temu mąż dzwonił codziennie wieczorem pytając jak żyjemy, gdzie byłyśmy. Teraz już tego nie robi. Zajęty swoim życiem, rzadko o nas pamięta. Jakie to smutne. Znowu wpadam w dołek. Ale znowu się nie dam, kolejny raz wstanę, podniosę koronę i zawalczę o szczęście dla mnie i Zosi.

Krupówki… Ulica, która żyje swoim życiem. Tutaj można spotkać turystów powracających ze szlaków w butach z błotem po kostki, milionerów z Dubaju i tych, którzy przychodzą specjalnie tylko po to, by zrobić sobie z nią zdjęcie. Niestety w ostatnich latach centrum zmienia swój charakter. Pojawiają się nowe galerie, butiki, znikają klimatyczne wille. Eh, życie… Zmęczone tłumem ludzi, wróciłyśmy do swojego pokoju. Jaka cisza! Otworzyłam folder ze zdjęciami z wczorajszej wyprawy. Wciąż czułam się źle na wspomnienie tego, jak niemiła byłam wobec Tomka. Gość nam pomógł już dwa razy, a ja snuję jakieś teorie spiskowe wobec niego i wyobrażam sobie Bóg wie co! To chyba przez to moje pokręcone życie osobiste. Zawsze doszukuję się drugiego dna i niestety najczęściej je znajduję. Nie potrafię ufać ludziom. Zosia zachwycała się swoimi fotkami.

— Popatrz jak tutaj wygląda staw! — piała zadowolona — Zobacz jakie światło! Ale miałyśmy szczęście z tą pogodą — rozpływała się młoda. Nagle zmieniła minę, przeczytała wiadomość na telefonie i spytała — Mamo, jakie mamy plany na wieczór?

— Zdecydowanie żadnych, tylko odpoczynek — odpowiedziałam.

— Janek mnie zaprasza na pizzę, za godzinę.

— To idź, nad czym się zastanawiasz! Szalej kobieto, póki jesteś wolna jak ptak! — dodałam z uśmiechem, bo chciałabym mieć tylko takie dylematy.

— Ale ty zostaniesz sama! — powiedziała smutno.

— Nie sama, tylko z tysiąc dwieście trzydziestoma siedmioma zdjęciami do przejrzenia — dodałam wesoło, bo naprawdę chciałam, żeby poszła i dobrze się bawiła. Ona jeszcze nie musi zregenerować sił, bo ma je zawsze. Za to ja będę się wylegiwać.

— Na pewno mogę iść?

— Na pewno! Nawet zaraz, bo już zaczynasz mnie irytować — powiedziałam i uśmiechnęłam się.

Moje dorosłe dziecko pyta, czy może wyjść na spotkanie i ma wątpliwości. Co za czasy! Co za dziecko! Szykowała się prawie godzinę i o mało co, by się spóźniła.

— Baw się dobrze i wyślij mi co jakiś czas zdjątko — powiedziałam bardzo dumna z siebie, że znam młodzieżowe powiedzonka — tylko nie wracaj za późno! Jutro Rysy — przypomniałam, ale ona już nie słuchała.

Szybko zbiegła schodami do wyjścia.

Och, jak dobrze czasami pobyć sam na sam ze swoimi myślami. Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam Giewont. Nawet nie zauważyłam, kiedy pojawiło się słońce. Niespodziewanie odezwał się telefon. Co u licha? Zabroniłam komukolwiek dzwonić! NIE MA MNIE DLA NIKOGO! W sytuacjach awaryjnych ewentualnie mogą napisać maila! Tylko tyle! Spojrzałam, dzwonił mój starszy syn, a to prawie zawsze oznaczało kłopoty. Niestety jego nie udało mi się zarazić miłością do gór. Może zaczęłam za późno? Przyjechał raz i kategorycznie stwierdził, że on woli morze. Trudno, muszę z tym jakoś żyć.

— Cześć mamo! — przywitał się jakoś za bardzo radośnie — Co robicie?

— Cześć, odpoczywamy po prawie osiemdziesięciu kilosach — opowiedziałam bardzo zadowolona z siebie. Niech będzie dumny z matki. Niby stara, a jeszcze daje radę.

— Gdzie dzisiaj byłyście? — zapytał oczywiście kurtuazyjnie, bo nie znał żadnej nazwy ni góry, ni doliny, choć tyle razy mu o nich opowiadałyśmy.

— Dzisiaj odpoczywamy, bo jutro Rysy! — poinformowałam wyjątkowo podekscytowana.

— O! Nieźle, gratuluję, tylko wróćcie — powiedział z prawdziwą troską.

— A co u ciebie?

— U mnie nic ciekawego, ale dzwonię, bo chcę ci coś powiedzieć. Tylko się nie denerwuj — dodał.

Po takim wstępie to dopiero się zdenerwowałam! Przez głowę przeleciało mnóstwo kataklizmów: wyleciał z pracy? Nie zaliczył ostatniego egzaminu na 4 roku? Żeni się?

— Mamo — powiedział jakoś tak ciszej — tato zamieszkał ze swoją przyjaciółką. Tylko proszę, nie denerwuj się — powtórzył z nadzieją, że to zadziała jak zaklęcie — Jesteś tam?

— Jestem — odpowiedziałam cicho — rozumiem. No cóż, spodziewałam się tego, choć miałam jeszcze nadzieję.

— Czy to już koniec? — zapytał bardzo smutno.

— Dziecko! A co ja mogę zrobić?

— Tylko nie mów jeszcze Zosi, niech korzysta z wakacji, zasłużyła po tej szopce z maturą — powiedział to z taką miłością, mój kochany starszy syn.

No i po cudownym wieczorze. Czy będę płakać? Chyba już nie, bo dawno poleciało morze łez. Jeżeli tylko jednej stronie zależy na rodzinie, a druga kombinuje na boku, to z tego nigdy nic dobrego nie będzie. Nie ukrywam, miałam nadzieję, że separacja coś zmieni, że to będzie mój krzyk rozpaczy — nie zgadzam się na taki układ, wybieraj! Pomyliłam się… Wróciłam do zdjęć, by choć na chwilę zapomnieć o bolesnych wspomnieniach. Jakie jesteśmy szczęśliwe na tym Kościelcu! Jak wrócimy, to wydrukuję sobie to zdjęcie. Tylko my na górze! Zerknęłam na to z facetami. Też ładne… Jaka Zosia uśmiechnięta i szczęśliwa. Jak dobrze, że nie było jej teraz podczas tej rozmowy. O! Telefon! Pewnie młoda pisze, jak jej na spotkaniu. Nieeee, to Tomek:


Cześć — skromnie…

I co z tym zrobić? Już wyświetliłam…

Cześć — też skromnie.

Co robisz? — ale pytanie!

Nic. Odpoczywam i oglądam nasze zdjęcia. Są piękne. Jeszcze raz dziękuję — uśmiechnięta buźka, która w ogóle nie pasowała do mojego nastroju.

Proszę bardzo. Mogę zrobić jeszcze ładniejsze — what??? Czy to brzmi jak zachęta? Obietnica? Kurczę, co ja mam niby odpisać? Chyba za długo się zastanawiałam, bo Tomek dodał:

Słyszałem, że nie dokończyłaś szlaku na Nosal? — skąd??? Oczywiście, Zośka wszystko musiała wygadać Jaśkowi! No pięknie! Zdradziła wszystkie moje wstydliwe tajemnice? No to się pośmiali!

Tak wyszło…

Możesz dokończyć. Dzisiaj będzie ładny zachód słońca — co to ma być? Zaproszenie? O rany, nie wiem co robić. Zachód z słońca z obcym facetem, nawet jeśli go podziwiam, czy to jest to, czego dzisiaj najbardziej mi trzeba? Jednak drugiej strony, przecież zawsze chciałam go zobaczyć, tylko młoda bała się chodzić nocą. Znowu za długo się zastanawiałam.

Idziesz? — naciskał. A co tam! Mam wybrać między samotnym wyciem do zdjęć i rozpamiętywaniem przeszłości, a zachodem słońca na Nosalu. No i ja głupia jeszcze się zastanawiam!

Idę.

Za pół godziny?

Ok.


A to miał być spokojny, nudny środowy wieczór. Oto całe moje życie! Jak u Hitchcoca, jak u Hitchcoca!

***

Podjechał samochodem pod kwaterę i przywitał mnie tym swoim zniewalającym uśmiechem, który tak dobrze znałam ze zdjęć na blogu. Wyglądał inaczej niż wczoraj wieczorem. Był rozluźniony, towarzyski i cały czas nawijał, jak podczas pierwszego naszego spotkania o poranku.

— To jak to było z tym wejściem na Nosal? — specjalnie zaczepił ten temat.

— Widzisz, jak to jest. Dbasz o dziecko całe życie, karmisz, wychowujesz, a ono zdradzi największe wstydliwe sekrety obcym ludziom! — wygłosiłam wykład o macierzyństwie, który bardzo rozbawił Tomka.

— Po pierwsze to nie jest żaden wstydliwy sekret. Też miałem nieraz wycof! — wyjaśniał cierpliwie.

— Z takiej górki? 1200 metrów w kapeluszu?

— A po drugie — nie dał mi dokończyć moich lamentów — Nie obcym ludziom, wypraszam sobie — dodał rozbawiony moją nadszarpniętą reputacją — Którą stronę wybierasz? Od Kuźnic, czy od Zakopanego? — dorzucił zamykając temat moich porażek.

— Zdecydowanie od Kuźnic. Muszę naprawić to, co popsułam — wyrwało mi się pewnie takie freudowskie zdanie na wspomnienie dzisiejszych wiadomości.

Szybko dojechaliśmy na parking, bez korków. O tej porze wszyscy siedzą w knajpach albo na kwaterach lecząc obolałe stopy. Wysiedliśmy, wzięliśmy swoje plecaki. Tomek dzisiaj przyszalał. Zabrał chyba cały swój sprzęt! Wolałam nie pytać, co z nim będzie robił, żeby nie wyszło jak z tymi rurami w moim samochodzie. Lepiej milczeć i wydać się głupim, niż się odezwać i rozwiać wszelkie wątpliwości — gdybym tylko o tym pamiętała cały czas.

Ruszyliśmy delikatnie w górę po drodze wyłożonej kamieniami. Nie lubię tego odcinka, bo jest mi niewygodnie. I nieważne, w dół czy w górę, tak samo ostrożnie stawiam kroki. Idąc spokojnym tempem, rozmawialiśmy o jakiś banałach. Byłam bardzo ciekawa, ile przepisów złamiemy. Tomek mnie kulturalnie wyśmiał, że jest więcej miejsc, szczytów, na których ludzie biwakują, a nie jakaś tam górka typu Nosal. Mogłam spokojnie cieszyć się wieczornym spacerem. Z jaką pasją i swobodą opowiadał o górach. Ile znał ciekawostek i jak pięknie umiał się nimi dzielić. Już nie żałowałam, że wyszłam na szlak. Miałam na wyłączność najlepszego przewodnika w Tatrach i nie wiedzieć czemu on chciał iść ze mną na taką banalną górę. Do zachodu słońca było około dwóch godzin i zaczęłam się zastanawiać, co tam będziemy robić przez ten czas. Może ten sprzęt tyle się ustawia? Nie będę się dopytywać.

Dotarliśmy wygodną ścieżką na Nosalową Przełęcz. Droga była znacznie przyjemniejsza. Zatrzymałam się na chwilę, by spojrzeć na Polanę Olczyską. Mam do niej sentyment, bo było to pierwsze miejsce w Tatrach, w którym się zakochałam kilkanaście lat temu. Szlak zamienił się w węższą ścieżkę ubezpieczoną drewnianymi stopniami. Pomału zaczynały się przedzierać pierwsze nieśmiałe widoki w stronę Kasprowego Wierchu, Kuźnic, a z drugiej strony na Wielki Kopieniec. No i jest! Tadam! Miejsce, w którym się „zawiesiłam” przed laty. Zatrzymałam się, by obejrzeć tę moją porażkę i nic strasznego nie zobaczyłam! Czyli jednak góry można oswoić?

— Idziesz? — zapytał Tomek zgadując, że to „historyczne” miejsce — zawracasz? — dodał z delikatną kpiną w głosie.

— Nic z tego! Za dużo w życiu stoczyłam wojen, by wycofać się przed taką przeszkodą — odpowiedziałam myśląc o moich życiowych sukcesach i porażkach.

— Idę pierwszy.

— Okej.

Pokonaliśmy kilka skał, zakręt i znaleźliśmy się na szczycie. Jakie to było proste. Nie mogłam uwierzyć, że kiedyś nie dałam rady w takim miejscu. Boże! Ile w życiu zależy od naszego nastawienia, woli walki i determinacji. A może oswojenia z przeszkodami? Podeszliśmy bliżej urwiska. No tak, teraz zrozumiałam, dlaczego Nosal zwany jest górą samobójców. Zdjęliśmy plecaki. Tomek wyjął karimatę, usiedliśmy. Przed nami rozpościerała się imponująca panorama. Zdążyliśmy w ostatniej chwili, by móc podziwiać Orlą Perć, Świnicę, Kasprowy, a nawet Giewont i Czerwone Wierchy. Siedzieliśmy chwilę w milczeniu tak samo chłonąc ten niesamowity widok, który przecież nigdy się nie znudzi, zawsze zachwyca, nawet jak patrzysz na niego po raz setny. A z drugiej strony to normalne, bo jak kochasz, to zachwycasz się cały czas!

— Boże! Jaki świat jest piękny! — nie wytrzymałam i wyrwało mi się. Na szczęście byliśmy sami. Tomek spojrzał na mnie i zapytał:

— Serio wierzysz, że to dzieło boskie, a nie natury?

— Tak, wierzę, nawet bardzo! — odpowiedziałam stanowczo.

— Ale przecież nie widać go? — dopytywał — A to wszystko przed nami jest realne.

— A widzisz przyjaźń, miłość, lojalność? — nie dawałam za wygraną.

— Widziałem kłamstwa, zdrady i brak lojalności.

— Przykro mi. Też to widziałam, ale nie łączyłam tego z Bogiem, raczej z Jego brakiem — dodałam mocno.

Wtedy uświadomiłam sobie, że tak naprawdę nic nie wiem o tym człowieku. Siedzę z nim tutaj, jest wieczór. Wiem, że kocha góry, ale może ktoś tam na niego czeka! Nie wytrzymałam i spytałam:

— Masz rodzinę? Ktoś teraz czeka na twój powrót?

— Nie, w takim sensie nie mam nikogo — opowiedział i zapadła niezręczna cisza. Ja to mam talent do komplikacji życia! Było mi strasznie głupio. Kolejny raz przy nim. Mogę dopytywać albo zmienić temat. Czegokolwiek nie powiem i tak czuję się kretyńsko. Szukałam w myślach, co powiedzieć, jak z tego wybrnąć i w swoim dobrze znanym stylu odpaliłam:

— A ja dzisiaj dowiedziałam się, że mój mąż, z którym jestem w separacji, przeprowadził się do innej kobiety — wywaliłam z siebie i chyba mi ulżyło.

— Przykro mi, naprawdę! — mówiąc to przysunął się do mnie i objął ramieniem.

Czułam się dość dziwnie, jakbym wymusiła na nim to pocieszenie. Ale niech mnie szlag trafi, jeżeli nie poczułam ulgi. Siedzieliśmy znowu chwilę w milczeniu zapatrzeni w ten cudowny bezkres tatrzańskiej przyrody. Gdy masz przed oczami takie arcydzieło, nie musisz nic mówić, wystarczy być i podziwiać. Wszystko razem działało na mnie jak kojący balsam. Nie wiedziałam co bardziej, Tatry czy facet, który właśnie mnie pocieszał.

Pierwszy odezwał się Tomek:

— Masz tak czasami, że spotykasz kogoś, rozmawiasz chwilę i nagle odnosisz wrażenie jakbyś znała tę osobę całe życie?

— Zdarza się — odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

— To ja mam tak z tobą — usłyszałam.

Zamurowało mnie. Kolejny raz przy nim poczułam mrowienie na plecach. Było to ekscytujące uczucie, ale czułam, że niebezpieczne. Znowu wpadłam w czarną dziurę, żadnej nadziei na mądrą odpowiedź. Nie mogę mu powiedzieć, że ja mam tak samo z nim. To prawda, że miło spędzam z nim czas, ale bardziej jako z towarzyszem wędrówki, doświadczonym znajomym. Teraz zrozumiałam skąd brały się te jego dziwne wypowiedzi, pytania, taniec. Ale ze mnie kretynka, że nie widziałam tych sygnałów. A poza tym nigdy w życiu nie patrzyłam na facetów jak na obiekt moich westchnień. Takie miałam zasady, miałam, bo chyba TYLKO do dzisiaj. W mojej głowie właśnie przepaliły się wszystkie kontrolki!

Tomek zrozumiał, że nie doczeka się odpowiedzi, bo wstał i zaczął rozkładać sprzęt. Kolejna wtopa za mną. Nawet nie zauważyłam, że na niebie zaczyna się spektakl. Zieleń, zieloność, niebieski, niebieskość zaczynały tracić swą intensywność. Obraz powoli stawał się ciepły, nabierał żółtych barw, a niżej pojawiały się odcienie czerwieni. Słońce zachodziło za Tatrami Zachodnimi, płonęło nad horyzontem. Z oczu powoli zaczynały znikać kolejne szczyty. W tym czasie, gdy ja podziwiałam cud natury, Tomek rozłożył cały sprzęt. Zrobił to trochę niżej za mną. Milczałam wciąż nie wiedząc, co powiedzieć.

— Możesz rozpuścić włosy? Przeczesać je ręką? — zapytał dość nieoczekiwanie — Potem pokażę ci po co.

Wydało mi się to dziwne, ale spełniłam prośbę.

— Mamy teraz około dwudziestu minut, by zrobić najlepsze ujęcia. Usiądź bokiem i patrz w stronę słońca — poprosił, a ja posłusznie wykonywałam polecenia.

Potem wstałam, usiadłam dalej, w drugą stronę. Na koniec sesji zapytał:

— Możemy zrobić jedno zdjęcie razem?

— Tak — odezwałam się po raz pierwszy od jego niezwykłego wyznania.

Ustawił samowyzwalacz i podszedł do mnie. Nie wiedziałam jak się zachować, więc po prostu wstałam, odwróciłam się w stronę zachodzącego słońca. To były jego ostatnie promienie, a na horyzoncie widać już było poblask zmierzchu. Tomek stanął obok, objął mnie znowu ramieniem i powiedział ciepłym tonem, chyba tylko po to, bym jeszcze bardziej poczuła się zakłopotana:

— Będę wspominać nasze spotkanie w długie zimowe wieczory i ładować akumulatory tą energią.

— To co? Wracamy? — bardziej stwierdził, niż zapytał — Jeśli wyruszymy zaraz, zdążymy bezpiecznie, nie w całkowitych ciemnościach, zejść po skałach pod szczytem.

Nałożył czołówkę i spakował dość szybko cały sprzęt. Udało się nam bez problemów dotrzeć do ścieżki, gdy zrobiło się zupełnie ciemno. No prawie ciemno, bo na niebie zaczęły pojawiać się pierwsze gwiazdy. Muszę przyznać, że zaczynałam odczuwać niepokój, a wyobraźnia podpowiadała nazwy wszystkich dzikich zwierząt żyjących w Tatrach. Emocje grały jakieś dziwne melodie. Bałam się ich, bo czułam, że nie mam nad nimi kontroli. Nie wiedziałam, czy cieszyć się, czy smucić. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje?! Czy to ze strachu, czy pod wpływem tego zaskakującego i niezwykłego wyznania. Prawie milcząc dotarliśmy do ostatniego, nielubianego przeze mnie odcinka drogi po kamieniach. Miałam kłopot z każdym krokiem, czułam się niepewnie mimo dobrego światła z latarki. Chyba to było widać, bo Tomek podał mi rękę i powiedział:

— Dziękuję ci za ten piękny wieczór i przepraszam za osobiste teksty. To zachód słońca tak na mnie podziałał — dodał usprawiedliwiając się.

— Masz rację, to był piękny wieczór — powiedziałam czując ściśnięte gardło — muszę ci się do czegoś przyznać.

— Słucham — powiedział jakoś tak obojętnie.

— Znam cię od wielu miesięcy, a może nawet lat. Nie pamiętam od kiedy podziwiam twoje zdjęcia. Jesteś dla mnie uosobieniem człowieka gór, niedoścignionym wzorem do naśladowania na szlakach. Od dawna tak mam, że gdy widzę twoje zdjęcia Tatr, to widzę ciebie i twój uśmiech — dobrnęłam do końca i poczułam ulgę. I wyszły moje prawdziwe uczucia!

Zatrzymał się, zgasił czołówkę, odwrócił do mnie, objął dłońmi moją twarz i pocałował. Delikatne ciepło zawładnęło całym moim ciałem. Stałam jak sparaliżowana, niezdolna do jakiejkolwiek reakcji. Zresztą po co miałam reagować, gdy centrum całego wszechświata było na naszych ciepłych, drżących i wilgotnych wargach. Czas się zatrzymał, góry zniknęły, nie było już nic, tylko nasze usta. Nieśmiało podniosłam ręce, by objąć jego plecy. Wtedy poczułam, jak drży całe jego ciało. Odsunął się na chwilę tylko po to, by objąć mnie i mocno przytulić do siebie. Przyłożyłam głowę do jego piersi i słyszałam, jak bije jego serce. Nie bije, tylko wali jak oszalałe. Zaczęłam delikatnie, nieśmiało dotykać jego pleców, mając nadzieję, że usłyszę spokojniejsze bicie jego serca.

— Ale mnie przeczołgałaś — wyszeptał.

— Przepraszam, nie chciałam, nie wiem co ma robić, mówić, to dla mnie jest takie niespodziewane i zaskakujące — próbowałam się tłumaczyć — I wiesz co? Zaczynam się bać — dodałam.

— Ze mną się boisz? — spytał już pewniej — Ze swoim mistrzem? — wykorzystał sytuację.

— A masz sposób na niedźwiedzia? — zapytałam całkiem poważnie takim tonem, jakby po całym Zakopanem zaraz po zmroku chodziły stada miśków, a ludzie polowali na nie do świtu. Zabrzmiało to dość komicznie i oboje po raz pierwszy razem zaczęliśmy się śmiać.

— Chyba musimy już iść, bo jutro macie ciężki dzień — przypomniał.

Pocałował mnie raz jeszcze, ale krócej i spokojniej, jak na pożegnanie.

— O matko! Zapomniałam o swoim dziecku! — stwierdziłam przerażona — Muszę sprawdzić telefon!

Zajrzałam, ale na szczęście nie było dziesięciu nieodebranych połączeń, tylko jedna wiadomość: Żyję, jest fajnie. Będę ok.10. odetchnęłam z ulgą. Musieliśmy wracać, by zdążyć przed powrotem Zosi. Dopiero byłaby zdziwiona i przestraszona, gdyby mnie nie zastała w pokoju. Szybko wrzuciliśmy plecaki i sprzęt do samochodu i ruszyliśmy na moją kwaterę. Przez całą drogę Tomek trzymał mnie za rękę. Zwalniał ją tylko wtedy, gdy zmieniał biegi. Dojechaliśmy przed młodymi. Wtedy nieoczekiwanie zapytał:

— Odpowiesz mi teraz na moje pytanie? Czy ty mi nie uciekniesz?

— Spróbuję.

Chciałam się pożegnać i pocałować go w policzek. Przysunęłam się nieśmiało, ale on objał mnie, przytulił i pocałował. Nie był to zwyczajny pocałunek na dobranoc.

— Muszę lecieć, bo będzie afera — nie chciałam, ale musiałam już iść — Dziękuję ci za najpiękniejszy zachód słońca w moim życiu.

Wtedy on posłał mi spojrzenie pełne ciepła, spokoju i szczęścia, takie samo, jak pierwszy raz na Kościelcu.

— Uważajcie jutro na siebie na Słowacji — powiedział, mrugnął i uraczył mnie najpiękniejszym uśmiechem, jaki do tej pory widywałam tylko na jego zdjęciach ze szczytów.

Wpadłam do pokoju jak torpeda. Prysznic brałam z prędkością światła. Czułam się jak małolata, która próbuje ukryć się przed rodzicami. Zdążyłam, padłam na łóżko w momencie, gdy usłyszałam kroki Zośki na schodach. Zerknęłam na telefon, a tam wiadomość o Tomka, a właściwie zdjęcie. Ja na tle zachodu słońca z rozpuszczonymi włosami. Teraz zrozumiałam o czym mówił. Wyglądałam jakby słońce uciekało promieniami między moimi włosami. Kiedy on to zdążył wysłać, przecież do domu ma chyba ponad pół godziny? Czyżby stał na ulicy i przeglądał nasze zdjęcia? Dostałam kolejne, gdy stoimy razem przytuleni, wpatrzeni w zachód słońca. Nie zasnę! Co ja zrobiłam?

Co ja właśnie zrobiłam ze swoim życiem???

***

— Mamo! Przepadłam! — rzuciła już w drzwiach Zosia.

— Ale jak to? Tak szybko? Po dwóch dniach? — odezwałam się mimo wewnętrznego sprzeciwu myśląc o tym, co ja dzisiaj wyprawiałam na Nosalu.

— Tak, tak szaleńczo, gwałtownie, jak piorun z jasnego nieba! — prawie wyrecytowała moja pociecha.

Zastanawiałam się tylko o kim ona mówi. O mnie?

— Jak ty ostatnio pięknie gadasz — podsumowałam jej zwierzenie — To pewnie skutki matury? — zapytałam.

— Tylko mi nie przypominaj! — zażądała — Serio, nie wiem, co się ze mną dzieje. Jakby cały świat się nagle zatrzymał, a ja w środku przestaję myśleć, tylko czuję! Boże! Co ja czuję?!

— Chyba wiem, jak się to nazywa — odpowiedziałam — Cieszę się, że jesteś szczęśliwa. Janek wydaje się miłym i spokojnym facetem. Jest trochę starszy? — zapytałam.

— No właśnie, tylko to mnie martwi. Przy nim jestem gówniarą — powiedziała ze smutkiem — a poza tym jest fantastyczny, ciepły, troskliwy, dżentelmen w każdej sytuacji.

— Ty opowiadasz o jakimś wymarłym gatunku? — stwierdziłam.

— Coś w tym jest! Myślałam, że tacy faceci, to tylko w filmach. Jaki on jest zupełnie inny od moich kolegów! — dodała z zachwytem.

— Musimy wybrać się gdzieś razem, wtedy sprawdzimy go naszym sposobem. Jak z nami wytrzyma wszystkie śpiewy w samochodzie, jest twój! — śmiałyśmy się obie z naszych pomysłów na facetów.

— A teraz szybko prysznic i do łóżka — przypomniałam — Jutro mój wymarzony dzień. Ciekawe, kogo nam znaleźli na półtoragodzinną podróż? Mam nadzieję, że nie spędzimy jej z jakimś mrukiem — snułam plany na Słowację.

— Chyba nie zasnę z tych emocji — dodałam zastanawiając się w myślach, co bardziej na mnie działa. Odpowiedź była prosta — ktoś!

Spojrzałam jeszcze na telefon. Wiadomość od Tomka:


Dobranoc — i serduszko.

Serduszko… tylko tyle i aż tyle!

***

Kolejny ranek przywitał nas przepięknym słońcem. Leżałam podziwiając widok za oknem i zastanawiałam się, skąd to przepełniające mnie uczucie szczęścia? No i przypomniałam sobie wczorajszy wieczór. Nie byłam w stanie określić do końca tego, co czuję — winę, szczęście, niepewność? Jak to się stało? Co ja zrobiłam? Co dalej? Z dalszego rozpamiętywania życiowych dylematów wybawił mnie budzik Zosi, a jak on już dzwoni, to znaczy, że jesteśmy spóźnione. Na szczęście wszystko przygotowałam wieczorem i teraz niezbędne czynności ograniczyłyśmy do minimum. Coś we mnie jeszcze nie pozwalało cieszyć się w stu procentach tym moim nowym życiem. Dzisiaj wyjeżdżam z Zakopanego, zostawiam Tomka. Wrócimy późnym wieczorem, padnięte, więc pewnie nawet się nie spotkamy. Po tym wieczorze na Nosalu tyle pytań pozostało bez odpowiedzi. Trudno, marzenia czekają od kilku lat. Może Tomek poczeka kilkanaście godzin. Na zegarku była nieludzka za pięć piąta, kiedy wychodziłyśmy na ulicę przed kwaterą. Życie w Zakopanem zaczynało się budzić. Jak na tak wczesną porę, był całkiem duży ruch. Mnóstwo turystów wyruszało już na szlak.

Nagle zatrzymał się przed nami samochód. Nie wiedziałam, kto w nim siedzi, bo nadjechał od strony słońca, ograniczając rozpoznanie. Drzwi za kierowcą się otworzyły i wysiadł z nich zadowolony Janek. Pochyliłam się do przodu zaglądając w stronę kierowcy i zamurowało mnie. Z przodu siedział Tomek!

— Jedziemy drogie panie? — przywitał nas młody radosny jak skowronek.

Nie czekając na odpowiedź wziął od nas plecaki, schował w bagażniku i zaprosił do środka.

— Dzień dobry! — równie wesoło przywitał się Tomek — Widzę po waszych minach, że kolejna niespodzianka nam się udała

Obaj zaczęli się śmiać. Nawet nie pomyślałam, że mogłaby się nie podobać! Wręcz przeciwnie, spojrzałam na Tomka, on zerknął na mnie, uśmiechnął się i ten widok był piękniejszy nawet od dzisiejszego porannego Giewontu skąpanego w pierwszych promieniach słońca.

— Bardzo się cieszę, że kolejna niespodzianka wam się udała. Zastanawiałam się, jak spędzimy te półtorej godziny, gdyby nasz kierowca nie był zbyt rozmowny, ale widzę, że to nam nie grozi! — pochwaliłam chłopaków, a Tomek spojrzał na mnie bardzo zadowolony z komplementu.

Zerknęłam w lusterko i zobaczyłam jak Zosia z Jankiem patrzyli na siebie. To była magia. Popatrzyłam na Tomka, on na mnie, wymieniliśmy uśmiechy, jak dobrzy znajomi. Zapowiadał się kolejny piękny dzień w Tatrach. Kolejny najpiękniejszy w moim życiu?

— A tak z ciekawości, czy wy w ogóle gdzieś pracujecie, czy macie wakacje cały rok? — spytałam serio ciekawa, jak organizują sobie czas, że mają tyle wolnego dla nas.

— Na szczęście sami decydujemy o naszych grafikach. Jak to się mówi? Mamy nienormowany czas pracy! — odpowiedział z uśmiechem Tomek.

Nie wnikałam w szczegóły. Nieważne jak, najważniejsze, że jedziemy razem na Słowację.

— Ale żeby była jasność, zapraszam na obiad! — ustalałam zasady na dzisiaj.

— No tak! Dzień bez twojego zaproszenia, dniem straconym — żartował Tomek.

Minęliśmy Łysą Polanę, przekroczyliśmy granicę. Jak ja lubię tu wracać. Tutaj jest zupełnie inaczej niż w Polsce. Panuje taka cisza, harmonia. Najbardziej zawsze zaskakuje mnie brak reklam, tych krzyczących z każdej strony bilbordów. Ten widok przypomina trochę czasy mojego dzieciństwa, gdy jeszcze nie było tego fikcyjnego, wirtualnego świata. To były piękne lata! Nasi towarzysze umilali podróż wspomnieniami ze szlaków słowackich. Za każdym razem, gdy mijaliśmy parking z samochodami, oznaczało to wejście na ścieżkę. A Janek z Tomkiem prześcigali się wręcz w górskich opowieściach z mijanego miejsca. Z małą nutką zazdrości słuchałam zdając sobie sprawę, że oni lepiej znają Tatry Słowackie niż ja polskie. Ile jeszcze przede mną szlaków? Może trochę jeszcze zdążę ich poznać? Do Szczyrbskiego Stawu dojechaliśmy kilka minut po szóstej i w ten sposób skróciliśmy nieco naszą wędrówkę. Gdy ostatnim razem byłam tu z Zosią, przyjechałyśmy elektriczką do Popradzkiego Stawu i przed nami był jeszcze ponad godzinny marsz. Dzisiaj zaoszczędziliśmy ten czas, a ja się cieszyłam, że również nogi. Zostawiliśmy samochód na parkingu przy wejściu na szlak.

Ruszyliśmy szlakiem prowadzącym przez las. Jak ja się cieszyłam, że będę miała tyle drogi na rozmowę z Tomkiem. Może dowiem się czegoś więcej o człowieku, który wywrócił mój świat do góry nogami i to w ciągu dwóch dni! Tradycyjnie młodzi wyrwali do przodu, ale chyba nikt z naszej czwórki nie protestował. Szłam i oddychałam zapachami, jakbym mogła zrobić to na zapas. Szczęście przepełniało moje serce. Nie wiem, co mnie bardziej cieszyło: przepych przyrody, wyłaniające się zarysy gór, czy człowiek obok mnie. Jak to się stało, że razem idziemy na moje wymarzone Rysy? Czy można jednego dnia dostać tyle radości? Nie miałam tego w życiu, że ktoś się o mnie troszczy, pomaga i sprawia, że czuję się bezpieczna! A teraz był przy mnie ktoś, kto zapewniał mi to wszystko. Jakby odgadując moje myśli Tomek i zapytał:

— Mogę?

Nieważne o co pytał, bo i tak odwrócił się, wziął mnie za rękę i pocałował na środku słowackiego szlaku prowadzącego na Rysy. Dobrze, że nie było tłumów, bo chyba strzeliłabym buraka. A Tomek zrobił to tak naturalnie, jak oddech czy uśmiech i dodał:

— Jeszcze się dzisiaj z Tobą nie przywitałem! Dzień dobry! A ty ze mną jak się przywitasz? — Tym pytaniem przypomniał mi mój ulubiony wiersz o miłości:


Powiedz, jak mnie kochasz?

Powiem.

Więc…


— Spróbuję ładnie, ale nie wiem, czy dorównam tobie — stwierdziłam przekornie.

— Spróbuj, walcz jak na Kościelcu…

Przysunęłam się do niego raz jeszcze i pocałowałam jak najdelikatniej umiałam. Wtedy uświadomiłam sobie, że nikt mi nigdy nie oddawał pocałunków z taką czułością i delikatnością. Znowu wpadliśmy we własne sidła. Stalibyśmy pewnie na środku tego szlaku jeszcze długo, gdyby nie to, że od strony parkingu naciągali kolejni turyści. Ruszyliśmy dalej we wspaniałych nastrojach. Bałam się popsuć tę chwilę, ale chciałam jak najwięcej wiedzieć o moim przewodniku. Tomek chętnie opowiadał, mimo że jego historia momentami była smutna i mało optymistyczna. Najjaśniejszą stroną jego życia były oczywiście góry, wyprawy i fotografia. Na tym polu zdobył chyba wszystkie możliwe nagrody, trofea i zaszczyty. Niestety życie prywatne nie oszczędzało go. Bardzo wcześnie odeszli rodzice. Jedyny brat wyjechał za pracą, a kobiety, no cóż… Fantastyczni faceci trafiają na zdziry albo mendy. Jemu trafiła się i jedna, i druga.

— Wiesz, potem już dałem sobie spokój — stwierdził kończąc temat -Pomyślałem, że nie można mieć wszystkiego w życiu. Nie można za dużo marzyć, bo te marzenia nas pochłaniają i rozdrabniamy się. Nie widzimy szerszej perspektywy. Ograniczają nas, łapią w pułapkę myśli. Zostawiłem sobie tylko te górskie. Jakoś mi się udało być szczęśliwym, aż do wtorku — zakończył swoją opowieść.

— Czy ty rozumiesz, co się dzieje? — spytałam z nadzieją, że otrzymam satysfakcjonującą odpowiedź.

— Nie wiem — odpowiedział szczerze Tomek. Gdy cię zobaczyłem po raz pierwszy, poruszyły się jakieś nieznane mi dotąd struny. Byłaś taka zaspana, bezradna, spodobałaś mi się od pierwszego spojrzenia! Potem, gdy czytałem twojego maila, nie mogłem ochłonąć z wrażenia, jak pięknie opisujesz góry i przyjaźń. Zamarzyłem, żeby mieć takiego lojalnego towarzysza koło siebie. Potem patrzyłem na twoją walkę na Kościelcu i po prostu mi zaimponowałaś. Uwierz mi, że widziałem wielokrotnie, co się dzieje z ludźmi, gdy dopada ich lęk wysokości. Widziałem gościa, którego zabrali chłopaki z TOPR. Facet nie był w stanie oddychać i ruszyć się. A ty zacisnęłaś zęby i weszłaś. No i te twoje łzy szczęścia na szczycie rozłożyły mnie totalnie. Bałem się iść na ten obiad w Watrze, bo przestałem panować nad sobą. Wiedziałem, że coś palnę i cię wystraszę. Ta piosenka doprowadziła mnie do ostateczności. Wiem, że śpiewałaś do Zosi, ale każde słowo trafiało we mnie. No i nie wytrzymałem. To było jak grom z jasnego nieba! Gdy tańczyliśmy, miałem wrażenie, że robiliśmy to całe życie. A ty mi nic nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Miałem się już wycofać i zapomnieć, bo nie dałaś żadnego znaku. Wtedy, po południu w środę, zadzwonił Jasiek i poprosił mnie, żebym cię gdzieś zabrał. Zosia nie chciała cię zostawić samej. Nie chciałem iść na Nosal, ale młody tak prosił. Nie odmawia się przyjacielowi. No i tam powiedziałem ci prawdę. Gdy jesteśmy razem, rozmawiamy, mam wrażenie, że znam cię całe życie. A ty znowu nic nie odpowiedziałaś. Czułem się jak skończony idiota i chciałem stamtąd uciec jak najprędzej. Na Słowację już wcześniej znalazłem wam kumpla. Zmieniłem plany, na szczęście. Gdy na końcu zejścia z Nosala, po tym magicznym zachodzie słońca usłyszałem, że mnie znasz ze zdjęć i podziwiasz, nie wiedziałem, co myśleć. Po raz pierwszy w życiu poczułem, że moja pasja jest dla kogoś tak ważna. Jeszcze nie do końca wierzę w to, co mi powiedziałaś.

Słuchałam tej pięknej opowieści jak zaczarowana. Żeby facet miał tak bogate wnętrze? Był tak wrażliwy i mądry? Tyle przypadków? Jak nam się udało poznać? Polubić? Czy to nasza zasługa, czy to ten na górze sznurkami tak macha? Co dalej z naszym życiem? Ten człowiek ma najpiękniejsze serce, jakie w życiu poznałam. Jak to pogodzić z tym, w co wierzę?

— Hej, słuchasz mnie? O czym tak intensywnie myślisz? — zapytał przerywając mój duchowy odlot.

— O tobie — odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

— Nikt już dawno tak do mnie nie powiedział. To miłe, prawie tak miłe jak nasza droga. Zobacz jak szybko przeszliśmy. Zbliżamy się do schroniska. Jeżeli nadal będziemy mieli takie tempo, to zdobędziemy Rysy przed południem!

— Ale mnie zagadałeś! Specjalnie, żebym nie zdążyła pomyśleć o tym, co mnie czeka? — wyczuwałam podstęp.

— Po prostu tak dobrze nam się rozmawia! — odpowiedział mi z uśmiechem — Już niedaleko.

— Czy mogę ci wierzyć? Dla człowieka, który śmiga na siedem tysięcy jak kozica, niecałe dwa i pół tysiąca serio musi być niewielkim dystansem! — prowokowałam.

— Tylko, że ja tych siedmiu czy ośmiu tysięcy nie robiłem na lekko w jeden dzień! — przypomniał.

— Wiem, przecież wiem o tobie wszystko — dodałam zaczepnie.

— Ja już też — skwitował i puścił oko.

— O Ty! Sprawdzałeś mnie? — zapytałam udając oburzoną i zastanawiając się, co ostatnio wrzucałam na portalach. Na szczęście już dawno obiecałam sobie, że im mniej, tym lepiej.

— Oczywiście! Ty przecież cały czas mnie podglądasz — przypomniał — I jeszcze coś ci powiem. Przesłuchałem kilka kawałków Korteza i zastanawiam się, skąd on tyle o nas wie?

O, jak błogo zrobiło mi się na sercu. Kortez potrafi nazywać uczucia. A co więcej robi to tak umiejętnie, że jego słowa pasują do każdego z nas.

W świetnych nastrojach dotarliśmy do Chaty pod Rysami. Jej widok miałam wyryty w sercu od lat, jednak co innego oglądać go na zdjęciach, a co innego zobaczyć na żywo. Największe wrażenie zrobiło na mnie otoczenie. W naszych polskich Tatrach nie ma schroniska, które położone byłoby tylko wśród kamieni, rumowisk. Nasze są wśród zieleni, tętnią życiem i wyglądają jak z bajki. Słowacka Chata pod Rysami sprawiała wrażenie surowej, groźnej, jak z krainy Mordoru, same skały. Ciekawe, czy młodzi na nas czekają? Koniecznie musiałam zobaczyć ten widok ze słynnego serduszka na wysokości, czyli z toalety. Weszliśmy na chwilę do środka. Obsługa witała się z Tomkiem, jak z dobrym znajomym. No tak! Był tutaj tyle razy, więc zna się ze wszystkimi, szczęściarz. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że cel naszej wyprawy jest naprawdę blisko. Poczułam niepokój w sercu, ale wtedy spojrzałam na siedzącego naprzeciwko mnie Tomka i wiedziałam, że z nim dam radę. Już zaczynałam się niecierpliwić. Ruszyć na szczyt, jak najszybciej! Odpoczęliśmy chwilę, spojrzałam na świat przez serduszko w toalecie i wyruszyliśmy.

— Nie możesz się doczekać? — rozszyfrował mnie mój przewodnik.

— Widać?

— Oczywiście! Ten błysk w oku, szybszy oddech, rozbiegany wzrok, słabsza koncentracja, bo myślisz tylko o jednym! Coś mi to przypomina! — wyliczał, a ja się zastanawiałam o czym on mówi. O górach?

Ruszyliśmy w górę. Teraz to ja potrzebowałam jego ręki. Trzymałam ją, kiedy tylko mogłam.

— Będę mógł zrobić zdjęcie od czasu do czasu? — zapytał, bo ściskałam go kurczowo i pozbawiłam tej największej przyjemności.

Puściłam jego rękę na chwilę, a gdy zrobił kilka zdjęć i minęliśmy ułatwienia powiedział:

— Obejrzyj się do za siebie! Zobacz, ile przeszliśmy. Już naprawdę niedaleko, a ty tyle pokonałaś.

Nie wiem, czy chcę teraz oglądać się za siebie. Wystarczy mi tych widoków, gdy będę schodziła. Zaczynałam panikować. O matko! Znowu? A jednak! Dobrze, że nie ma młodej przy mnie, bo miałaby ubaw. Nie chciała ze mną wchodzić na Rysy, bo twierdziła, że nie dam rady. A teraz? Proszę! Ostatnia prosta. Chyba widziałam ludzi na wierzchołku?!

— Aniu! — usłyszałam za sobą. Odwróciłam się — Dasz radę!

Jak to pięknie zabrzmiało! Jak największy, najlepszy motywator. Uśmiechnęłam się niepewnie. Już widzę swoją minę. Zosia ją nazywa obsr… y kot. Zapewne tak właśnie teraz wyglądałam, niestety. Jednak radość ze zbliżającego się szczytu dodawała mi pewności. No i ten facet!

Kilka trudniejszych skał do pokonania i… Boże! Stoję na dachu Polski! Chciało mi się krzyczeć i śmiać. Bić brawo i klaskać. Już nie płakałam, ale przeżywałam prawdziwą rozkosz zdobycia! To była duchowa ekstaza! Odwróciłam się do Tomka. Chciałam mu to wszystko powiedzieć, rzucić się na szyję, ale opanowałam emocje i wyszeptałam tylko:

— Dziękuję! — uśmiechnęłam się. W zamian dostałam kilkanaście fotek.

Rozejrzałam się po szczycie. Siedziało na nim kilka osób. Szukałam Zosi. Podeszliśmy do niej, wtedy oboje z Jaśkiem odwrócili się błyskawicznie i zaczęli śpiewać sto lat! Zosia śpiewała najgłośniej trzymając w dłoni małą muffinkę z jeszcze mniejszą świeczką. O rany! Dzisiaj są moje urodziny! Jak mamę kocham, zapomniałam! Młodzi mnie wyściskali serdecznie, a Zosia tłumaczyła:

— Chciałaś urodziny na Rysach, to masz. Pamiętałam — powiedziała bardzo z siebie zadowolona — Tylko przepraszam za tę świeczkę. Na tej wysokości, z tym wiatrem nie dam rady — i zaczęła się śmiać.

Odwróciłam się w poszukiwaniu Tomka. Stał blisko, czekał na mnie.

— Nic nie mówiłaś. Dlaczego? — zapytał smutno.

— Zapomniałam, zwyczajnie zapomniałam, bo ostatnio myślę intensywnie o kimś innym, nie o sobie — mówiąc to po prostu go objęłam i dodałam — Dziękuję za kolejne spełnione marzenie i najpiękniejsze urodziny w moim życiu!

Z jego twarzy wyczytałam, że chyba mi wierzy, a moje słowa wyraźnie sprawiły mu przyjemność.

— Mam nadzieję, że każde następne będą równie szczęśliwe! — mówiąc to pocałował mnie w policzek i mocno przytulił — A teraz wybacz, muszę zadzwonić.

— Teraz? — zapytałam zdziwiona.

— Zajmie mi to tylko chwilkę — usprawiedliwił się.

Wróciłam do młodych, ale właściwie tylko po to, by podeszli ze mną na początek szlaku, na stronę polską. Chciałam zobaczyć Czarny Staw i Morskie Oko. Z tej perspektywy nie wyglądało to tak strasznie. Jednak muszę przyznać sama przed sobą, że nie chciałabym schodzić tą stromizną, po łańcuchach! O nie! Janek opowiadał o wierzchołkach, które widzieliśmy. Moją uwagę przykuły Mieguszowieckie Szczyty. Zrozumiałam jak dużo jeszcze przede mną. Mieliśmy pogodę jak marzenie. Na horyzoncie dostrzec można było Tatry Zachodnie i Czerwone Wierchy. Ale ta przestrzeń robiła wrażenie! Stałam tam, na tym wierzchołku i wciąż nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Zrobiłam to!!! Yess, yess, yesss, jak mawiał kiedyś klasyk! Tomek wrócił wyraźnie w lepszym nastroju.

— Załatwiłeś sprawę? — zapytałam zaintrygowana jego nagłym telefonem w takich okolicznościach.

— Oczywiście! Wszystko perfekt! Wracamy? — Dorzucił.

Ruszyliśmy po krótkim odpoczynku i lekkim posiłku. Rozmawialiśmy szczęśliwi z udanej wyprawy. Tylko ja psułam humor facetom, bo raz po raz dopytywałam o kolejne szczyty. Nic na to nie poradzę. Już dawno zauważyłam, że mam słabą orientację w terenie. Mimo mojej pamięci wzrokowej, nie umiem poruszać się w obcej przestrzeni. A tutaj szczyty widziane z innej strony sprawiały mi naprawdę sporo kłopotu. Na szczęście tylko Zośka kaprysiła, bo nasi przewodnicy po raz kolejny cierpliwie mi wszystko tłumaczyli.

Choć schodzenie wydaje się łatwiejsze, to i tak wymagało ode mnie najwyższej koncentracji. Teraz mogłam podziwiać widoki ze szlaku. Zawsze, gdy patrzę na Tatry Słowackie, mam wrażenie, że ktoś je usypał od razu w wielką górę. U nas są rozrzucone, rozciągnięte w przestrzeni, a u naszych sąsiadów od razu szczyt. Nasze spokojnie wznoszą się ku górze, cierpliwie zachęcają do wędrówki, stopniują doznania. Dają odpocząć, przywyknąć do wysokości. U naszych sąsiadów wszystkie atrakcje pojawiają się nagle, znienacka. Od samego początku musisz się namęczyć, by zasłużyć na szczyt wdrapując się po wielkich głazach. A może mi się tylko tak wydaje? Może za mało jeszcze poznałam słowacką stronę Tatr? Albo trafiłam na takie właśnie szlaki? Muszę to sprawdzić! Tylko czy starczy mi życia na wszystkie plany? Wracaliśmy już razem. Rozmawialiśmy ciesząc się okolicznościami przyrody i swoim towarzystwem.

Zejście było wyjątkowo przyjemne. Minęliśmy Chatę pod Rysami. Jeszcze raz podziwialiśmy Żabie Stawy Mieguszowieckie. Teraz mogłam delektować się ich urokiem wśród prawie nagich skał. Pnąc się pod górę cały czas sprawdzałam, ile zostało do szczytu. Dopiero podczas zejścia doceniłam ich urok. Gdy powitały nas pierwsze kosodrzewiny, wiedziałam, że zbliżamy się do końca naszej wędrówki. Prawie dwadzieścia kilometrów w nogach powoli zaczynało mi doskwierać i choć niesiona szczęściem ze zdobycia szczytu, marzyłam jednak, żeby paść na wygodne siedzenie w samochodzie. Tak się stało. Teraz dopiero zmęczenie wymieszane z adrenaliną mnie pokonały. Chyba byłam zmęczona… I choć zaraz po wyjeździe bardzo starałam się namówić towarzyszy wędrówki na obiad w Starym Smokowcu, to wszyscy zgodnie chcieli wracać do Zakopanego. Szkoda! Miałam ochotę odwiedzić knajpkę koło dworca, w której byłyśmy z Zosią podczas naszej pierwszej wyprawy na Słowację. Obiad jak obiad, ale ten deser… Wspomnienia, słodkie wspomnienia. Cóż, musiałam obejść się smakiem.

To prawda, że droga powrotna jest krótsza. Choć kocham słowackie krajobrazy, z radością zobaczyłam rondo na Łysej Polanie. Chyba byłam bardziej zmęczona niż sądziłam. I jeszcze ta muzyka z playlisty Tomka: T. Love, Bryan Adams, Depeche Mode, oczywiście nieśmiertelny Perfect, a wszystko w klimacie lekko melancholijnym, zaskakująco niepasującym do silnego człowieka, zdobywcy. Pozory potrafią mylić. O! Jest i Hey z moim ulubionym Toskańskim. Trochę energii nam się przyda, bo zaraz tu wszyscy zaśniemy.

— Zaśpiewamy i sprawdzimy Zosiu? — zapytałam młodą.

Panowie zareagowali zdziwieniem na moją propozycję.

— Czy my też możemy? — zapytał zdezorientowany Tomek.

— Serio? Zaśpiewacie z nami? Cofnij!

No i była jazda!


W moich słowach słoma czai się

Nie znaczą nic

Jeśli szukasz sensu prawdy w nich

Zawiedziesz się.


O tak! Tego mi było trzeba! Kocham muzykę, nie wyobrażam sobie bez niej życia. Lubię mądre słowa, takie z przekazem, ale czasami w aucie wydzieramy się najnowszymi przebojami, bo Zośka uważa, że powinnam być na czasie. Takie tam Wiking, Anioły i demony, czy ostatni Zerujemy 07. Gdyby moi znajomi mnie usłyszeli, wyparliby się poważnej pani prezes. Ale SPOKOJNIE! Takie rzeczy tylko w podróży, gdy dostajemy wariacji od korków w Warszawie.

— I co? Zdaliśmy? — zapytał Tomek, gdy skończyliśmy Teksańskiego.

— Ale co? — nie zrozumiałam, o co pyta.

— Przecież miałyście nas sprawdzić? — wyjaśnił.

— Jeszcze się okaże. Na razie pięćdziesiąt na pięćdziesiąt — odpowiedziałam chyba nie po jego myśli, bo trochę się skrzywił, na szczęście na krótką chwilę.

Wtedy usłyszałam znajome akordy. Te dźwięki rozpoznam o każdej porze! Kortez! Zostań. Aż dostałam gęsiej skórki, a przecież klima była wyłączona ze względu na alergię Zosi.


Zostań, bez zbędnych słów. Tak jak teraz.

Cierpliwie obok bądź po prostu dzień po dniu. Zostań zostań.

Zostań, nie powiem ci, że to miłość. Choć jesteś wszystkim czego w życiu trzeba mi.


Myślałam, że się popłaczę. Te słowa trafiały prosto w serce. Skąd on wziął tę piosenkę? Musiał jej słuchać, skoro była na jego playliście. Oj, Kortez, Kortez! Ty to się pojawiasz w najważniejszych momentach mojego życia. Mieszasz chłopie, mieszasz! Ale i tak LUBIĘ TO!

Wysłuchaliśmy piosenki w milczeniu. Panował taki nastrój, że wszyscy zatopili się w swoich myślach. Zasłuchani w kolejne utwory, mało rozmowni podjechaliśmy pod naszą kwaterę. Janek pomógł nam wyjąć plecaki z bagażnika. Coś się wydarzyło. Byliśmy smutni? Wyciszeni? Nie umiałam tego określić. To było dziwne uczucie.

— A obiad? — przypomniał Tomek przed pożegnaniem.

— Teraz? — myślałam, że to już nieaktualne, skoro nie chcieli na Słowacji.

— Może za trzy godzinki. Będzie obiadokolacja. Dacie radę? — dopytywał z troską.

— Zosiu? — zwróciłam się do młodej — damy radę?

— Jasne, co to dla nas. Najwyżej zamówimy taxę — zacytowała swoją ulubioną Sannah.

— W takim razie do zobaczenia tam, gdzie ostatnio około dziewiętnastej! — opowiedziałam.

Do pokoju weszłyśmy wyjątkowo pomału. Pierwsza czynność — buty, druga — prysznic, a trzecia — ŁÓŻKO! Jak my pójdziemy do tej Watry? Ja już bym mogła spać. Kosmiczne szczęście przeplatało się z kosmicznym zmęczeniem. Jeszcze tylko zdążyłam powiedzieć:

— Dzięki Zosiu za najpiękniejszy dzień w moim życiu! I zasnęłam…

***

— Mamo, mamo — usłyszałam delikaty głos nad głową — wstawaj, musimy się szykować.

— Nie, nie dam rady, odwołajmy — prosiłam.

— No co ty! Najpierw zapraszasz, a potem się wycofujesz, tak się nie robi — dziwnie naciskała młoda.

— To pójdziemy jutro! Watra nie ucieknie — prosiłam.

— Jutro będzie futro! Wstawaj, bo będę się wstydzić za ciebie, że nie umiesz dotrzymać słowa! — wypaliła z grubej rury.

Ja nie dotrzymuję słowa? To zaraz zobaczysz ty, ty, wyrodna córko! Wstałam, a właściwie zwlekłam się z łóżka. Nawet zdjęć nie zdążyłam przejrzeć. Jak ja się doprowadzę do ludzkiego wyglądu?

— Tylko nałóż coś ładnego — strofowało mnie moje własne dziecko.

Ładnego? A skąd ja wezmę coś ładnego w walizce spakowanej w góry? Od kilkunastu lat wystarczyły mi jeansy i koszulki. No chyba, że biała haftowana koszula kupiona w zeszłym roku pod Gubałówką spełnia kryteria narzucone właśnie przez Zosię.

Wyszłyśmy. Na świeżym powietrzu zmęczenie trochę mi odpuściło. Ciśnienie wyraźnie mi się podniosło na zatłoczonych o tej porze Krupówkach. Od razu przypomniałam sobie, dlaczego ich nie lubię. Do knajpki weszłam już jak nowonarodzona. Panowie już siedzieli przy tym samym stoliku co ostatnio. Uśmiechnięci, zadowoleni, w ogóle nie było po nich widać zmęczenia. No tak, dla nich takie wejście na Rysy, to jak dla mnie dłuższy spacer. Eh, życie…

— Zregenerowane na zabawę do rana? — zapytał wesoło Tomek.

— Do rana? Żartujesz, prawda? — zapytałam całkiem serio.

— No nie! Dzisiaj zagrają Baciary. Zobacz jakie tłumy przed wejściem.

Racja, dzisiaj czwartek. Czasem zaglądałyśmy w poprzednich latach na godzinkę, dwie. Coś zamówiłyśmy, posłuchałyśmy dobrej muzyki, ale żeby do rana? A góry? A szczyty? Tak się nie da żyć! Oj, dobrze, potem będę się martwić. Na razie chętnie coś zjem. Po tylu kilometrach i krótkiej drzemce organizm zaczynał dopominać się o swoje. Nasz melancholijny nastrój na szczęście wszystkich opuścił i coraz lepiej czuliśmy się w swoim towarzystwie. Po prostu tak sobie siedzieliśmy rozmawiając o wszystkim i o niczym. Trochę powspominaliśmy dzisiejsze wejście. Wszyscy dopytywali się, jak się czuję. A jak mam się czuć? Szczęśliwa jak nigdy w życiu. Ale i tak dopóki nie zobaczę zdjęć, to nie uwierzę! Delektując się przepyszną zupą (kurki z Chochołowskiej, mmm) wróciliśmy do tematu wypraw naszych przewodników.

Tomek stwierdził, że w tym roku nie planuje nic większego, ale Jasiek za kilkanaście dni wybiera się do Ameryki Północnej na Mc Kinley. Znowu zrobił na nas wrażenie. Przy okazji dowiedziałyśmy się, że takie wyprawy organizuje firma Tomka. No tak, kto zna lepiej realia niż człowiek, który najpierw poznał je osobiście.

Sącząc po obiedzie zimne napoje zastanawialiśmy się, gdzie dalej pójdziemy. Panowie oczywiście namawiali nas na Orlą Perć. Zośka była wniebowzięta. Już nam wytłumaczyli, że szlak na Skrajny Granat jest łatwy, a ja, po zdobyciu Rysów, wejdę już wszędzie. Oczywiście! Wszędzie pójdę, a oni będą mnie prowadzać. Nic z tego. Na razie to ja planuję odpoczynek!

— A może macie ochotę na coś słodkiego? Mają tutaj pyszne desery! — reklamował Tomek.

— O tej porze? — zastanawiałam się głośno.

— Daj spokój! Na wyprawie spaliłaś kalorie za cały tydzień! To co? Trochę słodyczy? — naciskał. Dałyśmy za wygraną.

Poszedł zamówić, a my przepytałyśmy Janka z jego amerykańskich planów. Wszystko miał już przygotowane. Ekipa była gotowa do drogi. Rysy były dla niego małym treningiem przed Denali. Wrócił Tomek. Baciary przestały grać, a na sali pojawiła się kelnerka z tortem i płonącą racą! Moi towarzysze wstali i zaczęli śpiewać sto lat! Po pierwszej frazie nic nie rozumiejąc wstałam ze wszystkimi i śpiewałam. Dopiero po kilku sekundach dotarło do mnie, że oni śpiewają dla mnie! Znowu zapomniałam przez tę moc wrażeń o swoich urodzinach! Stałam kompletnie zaskoczona, a cała trójka wyraźnie zadowolona z siebie, śpiewała najgłośniej, jak na Rysach. Dlatego nie chcieli wstąpić na obiad w Smokowcu! Dobrze, że było ciemno, bo uroniłam łezkę ze wzruszenia. Co za wyjazd! Albo pieję ze szczęścia, albo płaczę, też ze szczęścia! Jak się skończy ten melodramat? Wyściskałam wszystkich i podziękowałam. Kosztując pyszny tort nie mogłam wprost uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Obolałe stopy przypominały mi, że jestem w górach, z nowymi znajomymi i z Bóg wie jeszcze z jaką przyszłością. Co za uczucie. Prawie jak na Rysach albo Kościelcu! I tam, i tutaj czułam się spełniona i szczęśliwa!

— Zatańczymy? — spytał mnie, jak przed kilkoma dniami, mój… nie umiałam go nazwać w myślach. Przyjaciel? Kolega? Towarzysz?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 49.33