Zamiast ciągle na coś czekać, zacznij żyć. Właśnie dziś. Jest o wiele później, niż ci się wydaje.
Ks. Jan Kaczkowski
Pamięci Stasia
Rozdział 1
Powrót do przeszłości
Naprawdę się nie opłaca wracać do miejsc, które nas kiedyś zachwycały, bo jest raczej mało prawdopodobne, że zachwycą nas dzisiaj.
Bill Bryson, Herbatka o piątej
Ateny, 2017
Ścisnęło mnie w żołądku, gdy wysiadłam z taksówki. Przez całą drogę do Aten towarzyszyła mi dziwna mieszanina podniecenia i lęku. Po przekroczeniu greckiej granicy zawsze ogarniała mnie radość. I teraz też poczułam tę znajomą ekscytację, gdy tylko zobaczyłam szpaler kwitnących obficie oleandrów, posadzonych wzdłuż drogi. I ten głęboki błękit bezchmurnego nieba. Nigdzie nie ma tak pięknego nieba jak w Grecji.
Ateny nie są dobrym miejscem na wakacje. Znacznie przyjemniej byłoby spędzić urlop na którejś z urokliwych greckich wysp. Ja jednak od pewnego czasu odczuwałam irracjonalną potrzebę powrotu. Czułam, że muszę wrócić do magicznych miejsc mojej fascynacji i utraconej miłości, by sprawdzić, czy sprostają moim wspomnieniom. I miałam mocny pretekst — przewlekłe sprawy urzędowe do załatwienia. Ta podróż była szczególna — sentymentalna i desperacka za razem.
Taksówkarz miał wyraźnie obcy akcent. Nie był Grekiem i nie był rozmowny. Na dodatek próbował przewieźć mnie okrężną drogą.
— Nie znasz topografii miasta? — zapytałam, nie kryjąc irytacji. — Nie jestem zdezorientowaną turystką, którą będziesz celowo wozić w kółko. Nie mam ochoty na zwiedzanie Aten.
Nic nie odpowiedział. W milczeniu okrążył jeszcze raz dzielnicę, zanim podjechał pod dom. Mimo późnego popołudnia panował nieznośny upał. Ulica była kompletnie wyludniona i pogrążona w ponurym letargu, jak gdyby całe życie zastygło tu w gorącym i ciężkim powietrzu.
Po drodze odebrałam niepokojącego esemesa: „Wyjechałam na kilka dni. Wrócę pojutrze”. Nikt się pod nim nie podpisał. Nie wiedziałam do kogo należał grecki numer telefonu, z którego wysłano wiadomość. Ogarnął mnie strach. Nie oczekiwałam, że właścicielka kamienicy powita mnie przy bramie, ponieważ od półtora roku nie żyła. Miałam jednak nadzieję, że jej córka, która mnie do siebie zaprosiła, nie zapomniała, kiedy przyjeżdżam.
Nacisnęłam guzik domofonu. Cisza. Nacisnęłam energicznie jeszcze raz. Dopiero po kilku minutach rozległo się charakterystyczne brzęczenie. Ktoś na górze otworzył drzwi. Trochę niepewnie wciągnęłam walizkę do windy i wjechałam na ostatnie piętro.
— Elpida? — wykrzyknęłam zdumiona na widok kobiety, która ukazała się w uchylonych drzwiach. — To ty?
Wychudzona, zaniedbana, z długimi siwymi włosami w nieładzie i poszarzałą twarzą, wyglądała jak czarownica ze strasznej bajki. Ta stara, zniszczona kobieta o smutnych, zmęczonych oczach w niczym nie przypominała Elpidy sprzed zaledwie paru lat. Tamta, którą zapamiętałam, była młoda i otyła, miała gęste czarne włosy i pełną, ładną buzię. Tylko przerażające granatowo-fioletowe wybroczyny na nogach pozostały takie same jak dawniej. Najwyraźniej miała problemy. I to nie tylko naczyniowo-krążeniowe.
Zza uchylonych drzwi wypadł wielki, czarny pies. Bez żadnego ostrzeżenia rzucił się na moją maleńką maltankę Agapi, która towarzyszyła mi w tej podróży. Psisko złapało ją za kark, przecinając zębami skórę.
— Triksi! — wrzasnęła Elpida i chwyciwszy swoją sukę za obrożę, zawlokła ją do pokoju.
Agapi skomlała i krwawiła. Ze strachu schowała się pod kanapę.
— Też mi powitanie — burknęłam, nie kryjąc oburzenia.
— Przepraszam — wybąkała słabym głosem. Sprawiała wrażenie wyrwanej nagle z głębokiego snu. Poruszała się jak w letargu, na wpół przytomna.
Przyniosła kompres z gazy i wodę utlenioną. Opatrzyłam ranę i ostrożnie zmyłam krew z białych włosów mojego pieska. Posadziłam Agapi na kolanach. Biedactwo trzęsło się ze strachu jak w febrze.
Elpida zakwaterowała mnie w pustym mieszkaniu na drugim piętrze. Odetchnęłam z ulgą, kiedy po nużącej, grzecznościowej konwersacji, przedłużającej się na grecką modłę w nieskończoność, mogłam wreszcie zamknąć za sobą drzwi. Słaniałam się ze zmęczenia po trzydziestu dwóch godzinach podróży autokarem, a przy tym byłam głodna jak wilk. Elpida poczęstowała mnie mrożoną kawą frappe i orzeźwiającym arbuzem, ale to tylko zaostrzyło mój apetyt. Potrzebowałam konkretnego posiłku. A nade wszystko — odświeżającej kąpieli.
Postawiłam walizkę w korytarzu. Wzięłam szybki prysznic, przebrałam się w czysty, biały, podkoszulek i krótkie dżinsowe spodenki. I wyszłam na pustą ulicę w poszukiwaniu jedzenia.
W sierpniu, kiedy upały w Grecji osiągały najwyższe temperatury, przekraczające czterdzieści stopni Celsjusza w cieniu, wszyscy ateńczycy gremialnie wyjeżdżali na wakacje. Szukali ochłody nad morzem. Płynęli na wyspy. Jechali do swoich domków letniskowych. Wracali do rodzinnych wsi, byle tylko znaleźć się jak najdalej od tonącej w smogu betonowej dżungli, w której pełnia lata była nie do zniesienia. Cała ta ogromna i zatłoczona metropolia kompletnie wtedy wymierała. Zamykano sklepy, restauracje, kawiarnie i zakłady usługowe.
Przemierzyłam w beznadziejnym marszu kilka przecznic w promieniu paru kilometrów, ale wszystko było zamknięte na głucho. Na drzwiach miejskich jadłodajni wisiały kartki z informacjami: „Zamknięte z powodu wakacji.” Masz pecha. „Nieczynne do końca sierpnia.” Sam sobie gotuj! „Kalo kalokieri!” — Udanego lata! Albo w ogóle nic nie wisiało. Nie widać było żadnych aut zaparkowanych na ulicach ani żadnych przechodniów. W obrębie przyległych do Pankrati dzielnic panowały cisza, pustka i całkowity bezruch.
Zdarłam zelówki sandałów na rozpalonym asfalcie, ciągnąc za sobą umęczoną Agapi, która ledwo człapała z wywalonym językiem, zanim zmordowana wędrówką, mokra od potu, dotarłam do jedynej otwartej w tej części Aten pstiastrii (smażalni), którą znalazłam na styku dzielnic Vironas i Kesariani. Opadłam bezsilnie na krzesło, greckim zwyczajem postawione na środku chodnika, i zamówiłam lokalnego fast fooda — gyros w picie z frytkami, plastrami pomidora i sosem tzatziki oraz butelkę zimnego amstela. Piwo wypiłam duszkiem, zanim przyniesiono mi jedzenie. Pies łapczywie gasił pragnienie wodą z dużej metalowej miski, postawionej dla zwierząt na chodniku. Amstel był przesadnie drogi, a fast food — niesmaczny. Nie dość, że wieprzowe mięso, spieczone na rożnie na skwarki, było suche i twarde, to jeszcze zawinięte w zimny pszenny placek razem ze zwiotczałymi frytkami, ledwo maźniętymi jogurtowym sosem ogórkowo-czosnkowym. Marny posiłek w tej podrzędnej smażalni nie był wart wyczerpującej marszruty ani jego wygórowanej ceny. Tego wieczoru nie miałam jednak alternatywy.
W drodze powrotnej na pobliskiej Platii Varnava (placu Barnaby) kupiłam w markecie „OK”, na szczęście otwartym do północy, półtoralitrową butlę białej retsiny i tyle samo sprite’a. Chciałam znowu poczuć ten jedyny w swoim rodzaju cierpko-słodki smak. I musiałam się jakoś znieczulić.
Gdy wróciłam do mieszkania późnym wieczorem, z niemiłym zaskoczeniem odkryłam, że jest ono pozbawione jakichkolwiek mebli. Jedyne jego wyposażenie stanowiły kuchenne szafki i zabudowana półkami jedna ze ścian w największym z pięciu pokoi. Tylko w tym jednym pomieszczeniu zwisała z sufitu dyndająca na długim kablu goła żarówka. We wszystkich pozostałych nie było światła.
W jednym z pustych pokoi stała drewniana sofa, którą dostrzegłam tam jeszcze za dnia. Odnalazłam ją po omacku w egipskich ciemnościach i przeciągnęłam po podłodze przez długi, wąski korytarz, aż pod drzwi pokoju z dyndającą żarówką, ale żadnym sposobem nie zdołałam jej wepchnąć do środka. W końcu zrezygnowana ściągnęłam ze stelaża materac, którym wyłożone było siedzisko. Zdjęłam też poduchy z oparcia. Rozłożyłam je na posadzce, przy otwartym oknie balkonowym i rzuciłam na nie prześcieradło, które dała mi Elpida. A potem wyszłam na wąski balkon z widokiem na ciemne okna wymarłej, przeciwległej kamienicy.
Nie było tam na czym usiąść, poza tym temperatura na zewnątrz przekraczała trzydzieści stopni Celsjusza. Szybko więc wycofałam się do środka. W tym wielkim, pustym pokoju oprócz zawieszonego pod sufitem wiatraka, który skrzypiąc i popiskując, mozolnie młócił gorące powietrze, na szczęście była też zainstalowana klimatyzacja. Włączyłam ją pilotem. Ku mojej nieopisanej radości zadziałała.
W kuchni wymacałam po ciemku jakąś szklankę, stojącą na szafce. Wypłukałam ją pod kranem i napełniłam winem, pół na pół ze sprite’em. Wzięłam duży łyk. Drink był ciepły. Westchnęłam głęboko. O lodzie mogłam w tych warunkach tylko pomarzyć.
Większość mieszkań w tej kamienicy przez blisko dwie dekady służyła za stancję amerykańskim studentom archeologii, którzy przyjeżdżali do Aten na praktyki. Wynajmowała je dla nich prywatna szkoła językowa, w której żacy uczyli się współczesnej greki. Studenci wyjechali na wakacje. To było oczywiste. Ale dlaczego ktoś wyniósł z mieszkania wszystkie meble?
Siedząc samotnie w tym ponurym pustostanie, bezmyślnie przyglądałam się starym, przesuwanym drzwiom balkonowym i wypadającym z szyn, wypaczonym, drewnianym okiennicom. Nagle, ku swemu zdumieniu, dostrzegłam śrubokręt sterczący w aluminiowej ramie, tuż nad podłogą. Dotknęłam go z niedowierzaniem. Tak, to był śrubokręt mojego męża. To prowizoryczne zabezpieczenie, wykonane przez niego przed ośmioma laty na prośbę właścicielki kamienicy, miało tymczasowo chronić mieszkanie przed potencjalnymi złodziejami, którzy mogliby dostać się do środka przez balkon. Śrubokręt wetknięty w dziurkę, wywierconą w słupkach obu skrzydeł okiennych, blokował je od wewnątrz, uniemożliwiając ich przesunięcie. I najwyraźniej do dziś skutecznie spełniał swoje zadanie, potwierdzając tezę, że w tym kraju nie ma nic trwalszego od prowizorki.
Mój Staś miał niewyczerpany zasób nieskomplikowanych, pragmatycznych rozwiązań — wspomniałam z rozrzewnieniem i poczułam, jak ogarnia mnie bezgraniczny smutek, a jednocześnie irracjonalny strach. Pusta kamienica po drugiej stronie ulicy, z wygaszonymi światłami i szczelnie zasłoniętymi oknami, wydawała się teraz nieprzyjazna i obca. Złowieszczy bezruch i dzwoniąca w uszach cisza, której nie miałam czym zagłuszyć, przenikały mnie na wskroś. Skuliłam się, obejmując ramionami kolana. Sącząc ciepłe wino i przełykając bezgłośnie piekące łzy, które zaczęły cisnąć mi się pod powieki, pół butelki później zasnęłam w końcu z wyczerpania.
Zmęczenie po długiej podróży, odprężający alkohol i przyjemny chłód z klimatyzacji sprawiły, że tę pierwszą noc w Atenach przespałam na podłodze kamiennym snem. Razem z wtuloną we mnie Agapi.
Obudziłam się wczesnym rankiem, o dziwo, rześka i wypoczęta. W świetle dziennym ze zdumieniem odkryłam, że w kuchni nie tylko nie ma żadnych naczyń, ale brakuje również lodówki i kuchenki. Na takie warunki mieszkaniowe nie mogłam przystać. Postanowiłam czym prędzej opuścić to niekomfortowe lokum.
Wrzuciłam piżamę i przybory toaletowe do nierozpakowanej walizki i zastukałam do Elpidy. Ku mojej radości, drzwi otworzył mi Dimitrios, jej brat, który rano przypłynął do Aten z wyspy Siros, leżącej na Cykladach. Dimitrios wykazał się większym pragmatyzmem niż jego siostra i zaproponował mi przeniesienie na parter, do mieszkania z samodzielnym wejściem bezpośrednio z ulicy. Niedawno, jak wyjaśnił, opuściła je ich krewna, która mieszkała tam w czasie studiów na Uniwersytecie Ateńskim. A to mieszkanie, w którym przenocowałam, jest przygotowane do generalnego remontu. Dlatego wszystko z niego wyniesiono. Przyjęłam tę wiadomość z nieskrywaną ulgą.
— Ależ nie! — zaoponowała Elpida, która nagle pojawiła się w korytarzu. — Tam trzeba posprzątać.
— Nie ma problemu, zrobię to sama — oznajmiłam i nie zważając na protesty Elpidy, złapałam klucze, niemal wyrywając je z ręki gospodarzowi, po czym dziarsko ruszyłam z bagażem do windy. — Najlepiej będzie, jeśli zabiorę się za to od razu — zawołałam z uśmiechem. A kiedy drzwi się za mną zamknęły, głośno wypuściłam powietrze z płuc. Zjechałam na dół i szybko wyszłam z budynku, by skręcić za róg, do wejścia znajdującego się od strony prostopadłej ulicy.
Dobrze znałam tę garsonierę. Z bijącym sercem pokonałam trzy schodki, prowadzące z chodnika na próg. Przekręciłam klucz w zamku, otworzyłam drzwi i w tej samej chwili cofnęłam się z obrzydzeniem. Z wnętrza buchnął potworny smród. Z mieszkania waliło fekaliami z rur kanalizacyjnych i zgnilizną z rozkładających się w pokoju odpadków. Cała podłoga usłana była truchłami ogromnych karaluchów.
Odczekałam chwilę, pozwalając nagromadzonemu tam fetorowi ulotnić się na ulicę, po czym trochę niepewnie weszłam do środka i energicznie odsunęłam okno.
Mieszkanie składało się z jednego, obszernego pomieszczenia, podzielonego na aneks kuchenny i część wypoczynkową. W strefie kuchennej piętrzyły się w zlewozmywaku zapleśniałe, cuchnące naczynia. Z na wpół otwartej, rzężącej pod ścianą lodówki wypełzała ogromna bryła lodu, która wypchnęła plastikowe drzwiczki niewielkiego zamrażalnika i próbowała wydostać się stamtąd na zewnątrz.
Wciągnęłam walizkę do środka i rozejrzałam się badawczo. Pokój był świeżo pomalowany. Spod warstwy białej farby na ścianie, pod którą stała wersalka, przebijały wypisane permanentnym czarnym markerem różne napisy i sentencje pozostawione tam zapewne przez ostatniego lokatora. Drzwi szafy wnękowej przemalowano na modną matową szarość, podobnie jak drzwiczki wbudowanej w ścianę szafki kuchennej, niegdyś w wesołym kolorze słonecznej żółci.
Zajrzałam do szafy. Nie było w niej żadnych półek ani nawet rurki na wieszaki. Wykuta w litej skale, dawniej pełniła funkcję pojemnej garderoby. Teraz wyglądała jak pobielona wapnem jaskinia. Naprzeciwko, w kącie przy oknie stała wąska, prowizoryczna, przenośna kabina złożona z aluminiowych rurek obciągniętych syntetyczną tkaniną. Dyndało w niej kilka plastikowych wieszaków na ubrania. Całe to skromne umeblowanie uzupełniały dwa rozkładane drewniane krzesła i chybotliwy stolik z plastiku, ustawiony pod oknem.
Odłączyłam lodówkę od zasilania. Zmiotłam z podłogi trupy karaluchów i obrzydliwe kłębowisko czarnych, kręconych włosów, które odkryłam w kącie za lodówką. Wyglądało na to, że ktoś ogolił sobie brodę albo łono i z niewiadomych pobudek porzucił kupę ohydnych, skłębionych kłaków na podłodze. Zrobiło mi się niedobrze. Założyłam gumowe rękawiczki. Żołądek podnosił mi się do gardła, ale zacisnęłam zęby i pozbierałam z podłogi włosy i gnijące resztki żywności. Wyniosłam stamtąd do śmietnika trzy worki śmieci, nie analizując ich zawartości.
Tymczasem słońce podniosło się już wysoko i temperatura powietrza znacznie wzrosła. Dalsze siedzenie w tym miejscu groziło udarem termicznym. Postanowiłam poszukać ochłody nad morzem. Wyjęłam z walizki ręcznik i kostium plażowy. Wrzuciłam je do płóciennej torby. Zarzuciłam ją sobie na ramię, zamknęłam drzwi i ruszyłam na Zappio, na najbliższy przystanek tramwajowy przy ruinach starożytnej świątyni Zeusa, dwadzieścia minut drogi na piechotę. Po drodze kupiłam w małej piekarni spanakopitę (ciasto filo z nadzieniem ze szpinaku i owczego sera feta) i butelkę źródlanej wody. A potem wsiadłam do pierwszego tramwaju, który jechał w kierunku morza.
Tramwaj wlókł się przez Ateny, zabierając po drodze kolejne grupy pasażerów. Po przejechaniu paru przystanków zabrakło miejsc siedzących, a stojący w wagonie tłum coraz bardziej się zagęszczał. Skąd, u diabła, nagle wzięło się tylu ludzi w tym wyludnionym mieście? Wreszcie po godzinie jazdy w nieprawdopodobnym ścisku spoconych ciał dotarłam do morza. Miałam dość tej wycieczki. Wysiadłam przy pierwszej miejskiej plaży.
Przystanęłam na chwilę przy betonowych schodach, schodzących stromo w dół. Plaża nie wyglądała zachęcająco. Wydawała się brudna i brzydka. Na piachu koczowały hordy ciemnoskórych imigrantów. Nigdzie nie widać było drzewa ani krzewu, które dawałyby choć krztynę cienia. Nie miałam parasola plażowego, a rondo słomkowego kapelusza osłaniało mi tylko twarz i szyję. Południowe słońce paliło niemiłosiernie. Temperatura dochodziła do czterdziestu pięciu stopni Celsjusza w cieniu.
Nie zdążyłam jeszcze dobrze się rozejrzeć, a już zaczepił mnie obcesowo ogorzały na twarzy, nachalny, podstarzały lowelas. Wyglądał na Albańczyka. Pojawił się niespodziewanie, jakby wyrósł nagle spod ziemi. Był mały i krępy. Wyszczerzył w obleśnym uśmiechu rząd krzywych, żółtych zębów.
— Witaj — zagaił i przysunął się do mnie nazbyt blisko. — Chodź, pójdziemy do tawerny — od razu przeszedł do rzeczy, bez zwyczajowych pytań: „Skąd jesteś? Jak masz na imię? Pracujesz tu czy jesteś turystką?” — Zjemy coś razem — oznajmił — a potem spędzimy miło czas.
Wzdrygnęłam się.
— Odejdź! — powiedziałam. — Nie przyszłam tu szukać towarzystwa, tylko spokoju.
Wyciągnął rękę, próbując chwycić mnie za ramię. Odsunęłam się gwałtownie. On zrobił krok w moją stronę. Zrozumiałam, że nie pozbędę się łatwo natręta. Natychmiast zawróciłam na przystanek. Albańczyk wylazł za mną na ulicę, w samych majtkach.
— Tutaj mężczyźni i kobiety spędzają czas razem — oznajmił nieprzyjemnie podniesionym tonem. — To Grecja!
— Ade re gamisu, malaka! — zaklęłam — Pieprz się, pajacu! Zaraz wezwę policję i posmakujesz Grecji!
Zdenerwowana przebiegłam przez torowisko na drugą stronę ruchliwej ulicy. On tymczasem coś wykrzykiwał, wygrażając mi nieprzyjaźnie zaciśniętą pięścią, ale już go nie słyszałam. Nie odwracając się, biegłam chodnikiem przed siebie. Bezczelny buchaj! — kipiałam z gniewu. — Wal się, ty wale!
Albańczyków rozpoznawałam w Grecji z daleka. Wszyscy udawali Greków, podrywając naiwne turystki z północnej Europy. Ale zdradzał ich już sam wygląd, ubiór, typ urody, sposób poruszania się i wreszcie charakterystyczny, obcy akcent.
Dysząc z wściekłości dotarłam do następnego przystanku tramwajowego, a potem zeszłam na mniej zatłoczoną, kamienistą plażę. Rozłożyłam ręcznik na uboczu, na wąskim cyplu, gdzie siedzieli tylko wędkarze. Wpływał tam do morza tajemniczy ciek. Nie było to ujście rzeki, a raczej potok miejskich ścieków, na dnie którego leżały obrośnięte szarymi farfoclami oślizgłe głazy.
Kamienie uwierały mnie w plecy i w pośladki. Nie dało się na nich ani leżeć, ani zbyt długo wysiedzieć. Wierciłam się nerwowo, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Nie miałam leżaka, który zapewniłby mi wygodę, ani żadnej ochrony przed lejącym się z nieba żarem. Niestety, tu także nie było drzew, pod którymi można byłoby znaleźć trochę cienia.
Mój piesek męczył się jeszcze bardziej niż ja. Siedział na rozgrzanych kamieniach, wachlując się językiem. Schładzałam mu brzuszek morską wodą. Kiedy wchodziłam do morza, Agapi radośnie człapała za mną. Nie mogłam się jednak od niej oddalić, żeby popływać, bo wtedy zaczynała rozpaczliwie wyć na brzegu i głośno ujadać. Było to irytujące i męczące.
Przeniosłam się do pobliskiej kawiarni plażowej, gdzie zamówiłam fredo cappuccino — zimne espresso ze spienionym mlekiem i dużą ilością kostek lodu. Agapi znalazła cień po stolikiem. Ale jak długo można siedzieć bezczynnie przy szklance mrożonej kawy? Po godzinie skapitulowałam i opuściłam kawiarnię. Palące bezlitośnie greckie słońce przypomniało mi, jak upiornie gorąco potrafi być na południu Europy w sierpniu. Po kolejnej godzinie nerwowego wiercenia się na kamieniach, wielokrotnego wchodzenia do wody i wychodzenia na brzeg, miałam tej wątpliwej atrakcji serdecznie dość. Ale z dala od morza, w środku rozgrzanego jak piec hutniczy betonowego miasta, było jeszcze gorzej.
W pokoju cuchnęło stęchlizną. Kiedy lód z lodówki wreszcie spłynął na posadzkę, spod jego mętnych pokładów wyłoniła się ogromna ośmiornica, która wypełniała swoim martwym ciałem cały niewielki zamrażalnik. Dwie macki zwisały z niego bezwładnie, usiłując wypłynąć do kałuży na podłodze. Ze wstrętem wrzuciłam sflaczałą ośmiornicę do reklamówki razem z resztkami starego jedzenia, które wygarnęłam z lodówki, i wyniosłam to wszystko do najbliższego śmietnika. A potem do zmroku zbierałam szmatą wodę z podłogi. Ale nie to było najgorsze. Prawdziwy koszmar miał nadejść później.
W mieszkaniu na dole było potwornie gorąco. Odór siarkowodoru z rur kanalizacyjnych tężał w gęstym, dusznym powietrzu. Pozostawienie na noc otwartych drzwi, które wychodziły prosto na ulicę, nie wchodziło w rachubę. Nie dość, że trudno było tam normalnie oddychać, to jeszcze okazało się, że ani w oknie, ani nad szybami w drzwiach wejściowych nie ma już aluminiowych żaluzji. Wystawiona na widok przechodniów i sąsiadów z naprzeciwka poczułam się w tym pokoju jak samotna ryba w psychodelicznej szklanej kuli.
Mimo późnej pory zadzwoniłam do Elpidy. Pół godziny później zniosła mi na dół kawałek wystrzępionego materiału, który przypięłam do karnisza nad oknem. Na szybę w drzwiach wejściowych zarzuciłam ręcznik kąpielowy.
— Masz może jakiś wiatrak? — spytałam. — Strasznie tu gorąco. Nie można wytrzymać.
Cmoknęła, unosząc w górę podbródek w geście greckiego przeczenia.
— A gdzie jest nasz wentylator, który zostawiliśmy tu razem z innymi rzeczami?
— Zepsuł się — odparła, wzruszając ramionami.
Pokiwałam głową ze smutkiem i ciężko westchnęłam.
Na kolację znowu zjadłam na mieście gyros w picie. Gdy po powrocie do garsoniery włączyłam światło, moim oczom ukazał się porażający widok — wszędzie roiło się od karaluchów. Były na meblach, na ścianach i na podłodze.
Greckie karaluchy są wielkości pudełka zapałek i potrafią latać. W mieszkaniach na dolnych kondygnacjach ich obecność bywa bardzo dokuczliwa. W poszukiwaniu jedzenia wlatują przez okna i włażą do środka różnymi szparami. Choć nie gryzą i nie wyrządzają szkód, bo zajmują się w zasadzie tym samym, co muchy, czyli wyjadaniem resztek żywności, przenoszeniem zarazków chorobotwórczych i szybkim powiększaniem swojej populacji w sposób niekontrolowany, ich obecność zawsze budzi negatywne uczucia i wywołuje gwałtowne reakcje.
Krzyknęłam z obrzydzenia. A potem piszcząc i skacząc po pokoju, dopadłam do szafki pod zlewozmywakiem, gdzie za dnia pośród środków czystości wypatrzyłam spray na insekty. Karaluchy, zaskoczone moją nagłą obecnością, zaczęły salwować się chaotyczną ucieczką we wszystkie strony. Kilka zniknęło za lodówką. Złapałam pojemnik z trucizną i na oślep wypsikałam połowę jego zawartości, po czym krztusząc się i kaszląc, wybiegłam na ulicę. Agapi wybiegła za mną.
Nie wiem jak długo stałyśmy na zewnątrz w ciemności. Kiedy znowu weszłam do pokoju, część insektów leżała już na podłodze do góry brzuchami. Chwyciłam leżącą na regale starą, grubą książkę telefoniczną w żółtej okładce i dobiłam nią te, które poruszały się jeszcze niezdarnie po podłodze.
Czekała mnie ciężka noc. Niewygodna kanapa z poplamionym obiciem, zapewne przywleczona spod śmietnika przez któregoś z poprzednich mieszkańców, twarda poduszka, którą chyba wypchano słomą, nieznośnie wysoka temperatura, a do tego plaga karaluchów, które rozmnożyły się na potęgę w tym pustym mieszkaniu, pogrzebały moją nadzieję na spokojny sen. Do rana nie mogłam zmrużyć oka. Zapadłam na chwilę w ciężką drzemkę, gdy słońce zaczęło już na dobre rozpraszać mrok, ale wybudził mnie z niej mój własny krzyk. Otarłam pot z twarzy i podniosłam się z posłania cała obolała.
Pies, dyszący z gorąca i rzygający, najprawdopodobniej na skutek zatrucia sprayem na karaluchy, którego się nawdychał, spędził noc na płytkach podłogowych pod kanapą.
Dzień rozpoczęłam od wyrzucenia zwoju plastikowych reklamówek i szmat nagromadzonych w szafce pod zlewozmywakiem, gdzie gniły nasiąknięte wodą, kapiącą z nieszczelnego kolanka.
Karaluchy prowadziły skryty i przeważnie nocny tryb życia, preferując wszelkie ciemne, wilgotne i zapuszczone zakamarki, do których rzadko kto zaglądał. Zajrzałam więc pod zlewozmywak i nie omyliłam się. Tam zlokalizowałam ich gniazdo pełne licznego potomstwa. Wytrułam insekty tym samym sprayem. Trochę aerozolu wypsikałam jeszcze na tylną ścianę lodówki, skąd po kilku minutach wypadło na posadzkę kilka dorosłych osobników. Zatłukłam je sprawdzoną już bronią — żółtą książką telefoniczną.
Gdy tylko otworzyłam drzwi wejściowe, by wpuścić do środka trochę światła i świeżego powietrza, dobiegło mnie nawoływanie z góry. W pierwszej chwili pomyślałam, że musiałam się przesłyszeć. Głos był jednak coraz donośniejszy. Podniosłam wzrok i zobaczyłam Sulę, zaprzyjaźnioną Greczynkę. Stała na balkonie, na trzecim piętrze przeciwległej kamienicy i radośnie wymachiwała do mnie rękami. Pomachałam do niej na powitanie. Dziesięć minut później była już na dole z chrupiącym, ciepłym tostem z żółtym serem i szynką, który przyrządziła mi na śniadanie. Zaparzyłam kawę i usiadłyśmy na balkonie.
— Więc to ty wysłałaś mi esemesa — ucieszyłam się. — Przestraszyłam się, że Elpida wystawiła mnie do wiatru i przyjdzie mi nagle szukać hotelu.
— Zmieniłam numer telefonu — wyjaśniła i dodała, że wróciła do domu na krótko, bo za dwa dni znowu wyjeżdża na wakacje. — Płynę na wyspę Folegandros. Czy mogłabyś podlewać mi kwiaty podczas mojej nieobecności? — zapytała. — Zostawię ci klucze.
— Jasne — odparłam. — Z przyjemnością.
— Możesz przenieść się do mnie na tydzień, jeśli chcesz — zaproponowała. — Posiedzisz przy klimatyzacji, pooglądasz telewizję.
— Dziękuję — powiedziałam. — Zostanę tutaj, ale będę wdzięczna, jeśli pożyczysz mi wiatrak i — gdybyś mogła — to jeszcze radio. Nie mogę znieść tej sierpniowej ciszy.
— Oczywiście — odparła. — Zaraz ci przyniosę.
Sula była pogodna i życzliwa. Pogadałyśmy jeszcze chwilę, dopiłyśmy kawę i umówiłyśmy się na kolację na mieście.
Gdy wyszła, zadzwoniłam do Chrisy. Potrzebowałam jej wsparcia w IKA — greckim Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych. Próby załatwienia czegokolwiek korespondencyjnie w greckiej instytucji ubezpieczeniowej były przedsięwzięciem z góry skazanym na niepowodzenie. Dlatego musiałam po latach przyjechać do Aten, jednak bez pomocy dobrego prawnika nie miałam szans w starciu z grecką biurokracją. A Chrisa była wziętym adwokatem. I choć byłyśmy umówione, niestety, nie odbierała telefonu.
Napomknęłam o tym Suli pół godziny później, gdy przytaszczyła mi elektryczny wentylator i kieszonkowe radio.
— Nie martw się — powiedziała i zadeklarowała, że pójdzie ze mną do tego urzędu.
— Mam nadzieję, że nie będzie takiej potrzeby.
Sula westchnęła.
— Zawsze możesz na mnie liczyć — zapewniła i uścisnęła mnie na odchodne.
W trakcie kolacji niespodziewanie powrócił temat Chrisy.
— Muszę ci o czymś powiedzieć — Sula zawiesiła nagle głos, przełknąwszy kęs pity.
— Tak? — zaintrygowana podniosłam na nią wzrok znad talerza. Jadłyśmy oczywiście gyros z frytkami w picie i zapowiadało się na to, że do końca mojego pobytu w Atenach ten fast food będzie moim głównym posiłkiem. Dodatkowo zamówiłyśmy sałatkę z pieczonego bakłażana. Sałatka była pyszna.
— Kilka miesięcy temu zadzwoniłam do niej — wyznała. — Przedstawiłam się jako sąsiadka i twoja przyjaciółka. Zapytałam, czy może ci pomóc w wiadomej sprawie. Wyobraź sobie, że zbyła mnie oburzona. W ogóle nie chciała ze mną rozmawiać. Powiedziała, że jeśli masz problem, to sama powinnaś do niej zadzwonić, a najlepiej przyjechać, zamiast szukać pośredników. I odłożyła słuchawkę.
Zamyśliłam się. Wiedziałam, że Sula nie miała złych intencji. W tej sprawie od dłuższego czasu, niezależnie od siebie, próbowało mi bezinteresownie pomóc kilka obcych osób. Niestety, bezskutecznie. Urzędnicy z IKA ignorowali nawet monity wysyłane do Grecji przez Wydział Realizacji Umów Międzynarodowych naszego ZUS-u.
Po powrocie do mieszkania ponownie zadzwoniłam do Chrisy. Nie odebrała ani nie odzwoniła. Ani tego wieczoru, ani następnego.
W pokoju było gorąco. Nagrzane za dnia mury oddawały teraz całe ciepło, ale nie miałam ochoty wychodzić na balkon. Przypominał uliczną estradę i nie zachęcał do spędzania na nim czasu. Nie czułam się tam dobrze. Połowa tego podestu, na który prowadziło z poziomu ulicy kilka schodów, była zalana betonem, a druga, wysypana cienką warstwą ziemi, udawała miniogród, w którym nigdy nic nie chciało rosnąć. Teraz sterczały tam zbite w kupę zeschłe badyle — pozostałości po jakimś krzaku. Zasypana śmieciami, sucha, spękana ziemia bez jednego źdźbła trawy czy choćby chwasta wyglądała żałośnie i absurdalnie. Obok, z postawionej na chodniku donicy pięła się po murze zabiedzona, pozbawiona kwiatów, wyłysiała bugenwilla.
Stanęłam na progu i spojrzałam na przyległy, sąsiedni balkon, od którego dzieliła mnie tylko niska barierka. Dawniej, obudowany ażurową pergolą z przeszklonym daszkiem, opartym na drewnianych kolumnach, tonął cały w zielonych pnączach i kolorowych kwiatach. Teraz ten sam balkon osłonięty był dookoła brudnymi, słomianymi matami, a od góry — podartą, wypłowiałą markizą. Pod oknem telepała się pordzewiała pralka, która wylewała mydliny wprost na chodnik. Poczułam się jak w slumsach.
Wstrząśnięta tym widokiem zauważyłam także, że nie ma już maleńkiego sklepu na rogu. Podręcznego sklepiku, prowadzonego przez sympatyczną staruszkę z sąsiedztwa, która spędzała cały swój czas pośród półek z gazetami, papierosami i drobnymi artykułami pierwszej potrzeby, wśród pomrukujących chłodziarek z lodami, piwem i coca-colą. Od rana do późnego wieczora przesiadywała na drewnianym stołku, zerkając w ekran podwieszonego pod sufitem niewielkiego telewizora. Teraz witrynę szczelnie zasłaniała roleta, a usytuowane nad sklepem mieszkanie jego właścicielki pogrążone było w głuchych ciemnościach.
Dimitrios powiedział, że babcia zmarła, a jej niewielki, jednopiętrowy dom niedługo pójdzie do rozbiórki. Na jego miejscu stanie kolejna, nowoczesna kamienica — pomyślałam ze smutkiem. To gigantyczne miasto, w którym zabudowywano szczelnie każdą wolną parcelę wysokimi budynkami bez żadnego charakteru, pożerało urocze, stare domki jeden po drugim.
Nic w tym miejscu nie wyglądało już tak samo jak wtedy, gdy widziałam to po raz ostatni. Wszystko to, co wcześniej budziło we mnie wręcz hipnotyczną fascynację, teraz wydawało mi się obce i raczej mało atrakcyjne. Cała ta kamienica i jej otoczenie najwyraźniej podupadły. Kiedy zmarła na raka płuc jej właścicielka, pani Anastazja, a rok później udar mózgu pozbawił życia również mieszkającą tu wraz z mężem jej siostrę, sprawy najwyraźniej przybrały zły obrót. Po śmierci żony szwagier pani Anastazji wrócił w rodzinne strony. Szkoła językowa rozwiązała umowę najmu mieszkań dla jankeskich studentów. Wszyscy przyjaciele i znajomi także się stąd wyprowadzili. Jedynie na parterze nadal mieszkała ta sama rodzina albańska, która wynajmowała tu mieszkanie od zawsze. Na wyższych kondygnacjach pozostało tylko echo przeszłości.
Nic nie było już takie jak dawniej. I było to nad wyraz smutne. Usiadłam zrezygnowana na kamiennym progu i patrzyłam przed siebie z rozdziawionymi ustami. Trudno opisać uczucie straty, które mnie ogarnęło. Gapiąc się na wyludnioną ulicę, tonącą w głuchej ciemności, zaczęłam cicho łkać.
A potem wyjęłam z lodówki butelkę retsiny, którą kupiłam pierwszego wieczoru w Atenach. Łyk zimnego, cierpkiego wina, które w połączeniu ze słodką lemoniadą smakowało lepiej niż szampan, rozlał się przyjemnie po całym ciele. Potrząsnęłam kostkami lodu w oszronionej, wysokiej szklance. Zamknęłam oczy. W jednej chwili wróciły wszystkie wspomnienia. Wróciło wspomnienie tamtego lata.
Rozdział 2
Zaczarowany autobus
Miłość często pojawia się zupełnie nieoczekiwanie. Daje o sobie znać w marginalnym wydarzeniu i bez żadnej zapowiedzi.
Janusz Leon Wiśniewski, Narodziny
Ateny, 1999
To miejsce, ten pokój, ta kamienica były pierwszymi obrazami, jakie utrwaliłam z mojego pobytu w Atenach latem tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku. Przyjechałam na wakacje do mojego najlepszego przyjaciela z lat szkolnych, Maksa, który niespodziewanie odnalazł się za granicą po wieloletnim milczeniu.
Maks zajmował wtedy właśnie tę niewielką garsonierę. Nie było w niej warunków do przyjmowania gości, więc zakwaterował mnie na pierwszym piętrze, w jednym z mieszkań, wynajmowanych przez amerykańskich studentów, a zwolnionym przez nich na czas letniej kanikuły. Było to naprawdę miłe z jego strony i niekrępujące.
Mimo iż Maks był gościnny, to jednak zupełnie nie nadawał się na przewodnika turystycznego. Ani plaże, ani zabytki kompletnie go nie interesowały. Wolny czas najchętniej spędzał albo w nocnych barach, albo chrapiąc na kanapie. Powierzył więc moje towarzystwo swojej przyjaciółce, Barbarze, która ochoczo oprowadzała mnie po mieście i jego największych atrakcjach turystycznych. Pokazała mi także piękną, piaszczystą plażę w Varkizie, nadmorskiej miejscowości, leżącej trzydzieści kilometrów na południe od Aten.
Wieczorami spacerowałyśmy po Ogrodach Narodowych, które pierwotnie były prywatnymi ogrodami królewskimi. Ten rozciągający się za gmachem Parlamentu rozległy park z gęsto rosnącymi drzewami, które zapewniały przyjemne schronienie przed letnimi upałami i wielkomiejskim smogiem, obsadzony był niezliczonymi gatunkami rzadkich, egzotycznych roślin przywiezionych ze wszystkich niemal zakątków naszego globu. Ich kwiaty o niezwykle intensywnej woni najpiękniej pachniały po zachodzie słońca.
Moje pierwsze greckie wakacje były fantastyczne. Tamtego lata poznałam Ateny i zachwyciłam się Grecją. Tamtego lata Maks wyznał mi, że jest gejem. Ukrywał to w Polsce przed rodziną, przyjaciółmi, a nawet przed samym sobą, bo to była wtedy sprawa wstydliwa i powszechnie potępiana. Otworzył się dopiero w Grecji. Tu mógł czuć się swobodnie. Hellada bowiem od czasów antycznych po dzień dzisiejszy uświęcała związki homoseksualne. Tamtego lata moje życie było pełne obietnic. Był to szalony czas, kiedy wszystko było możliwe, ale najważniejsze miało wydarzyć się dopiero w drodze powrotnej.
Był początek sierpnia. Wracałam do domu z biurem podróży, które przewoziło turystów najbardziej zdezolowanym autokarem, jakim zdarzyło mi się kiedykolwiek podróżować. Bez siedzeń lotniczych z zagłówkami, bez klimatyzacji, bez projekcji wideo, bez zasłonek w oknach i bez toalety. Gruchot jechał najgorszą trasą, jaką można sobie wyobrazić. Po wertepach i bezdrożach Rumunii i Bułgarii. A pilot dla zabicia czasu pił przez całą drogę, podobnie jak większość pasażerów.
Zwróciłam na niego uwagę, gdy tylko wszedł do tego autobusu. Usiadł tak blisko, że dzieliło nas jedynie wąskie przejście. Przypatrywałam mu się ukradkiem. Nie wiem dlaczego nie mogłam oderwać od niego wzroku. Przez całą drogę nie zdejmował z twarzy słonecznych okularów. Jakby chciał ukryć się za ciemnymi szkłami. Było to w równym stopniu intrygujące, co irytujące. Zdawało się, że na nikogo nie patrzył. Może był pogrążony w myślach. A może po prostu spał.
Niespodziewanie podszedł do mnie na postoju i poczęstował mnie kawą w plastikowym kubku. Kupił ją dla mnie, gdy byłam zajęta rozmową telefoniczną. Zaskoczył mnie tym miłym gestem. Zamieniliśmy kilka zdań. A potem zupełnie nieoczekiwanie wydarzyło się coś dziwnego. W środku czarnej jak smoła nocy, gdzieś na terenie Bułgarii nasz zdezelowany autobus nagle zaczął się palić. Wysadzono nas wszystkich pod jakąś wiejską knajpą.
Siedzieliśmy kompletnie zdezorientowani na trawniku w nieprzeniknionych ciemnościach. Nie wiedzieliśmy ani gdzie jesteśmy, ani co się dalej wydarzy.
— Napijesz się? — zagadnął, przysiadając się z butelką rakii, którą kupił w pobliskim barze.
— Czemu nie — odparłam beztrosko. — Chciałam go poznać. I miałam ochotę się z nim napić. A cóż lepszego można było zrobić w tej sytuacji?
Powiedział, że mieszka w Atenach i jedzie na urlop do rodziców. Był środek wakacji, boom turystyczny. Nie dostał biletu na samolot. Wsiadł więc do pierwszego lepszego autobusu, w którym znalazł wolne miejsce. Był drobny i niewysoki. Miał ciemne, krótko przystrzyżone włosy, smukłe, proste nogi, wąskie biodra i pięknie umięśnione ramiona. W krótkich płóciennych spodenkach w pastelową kratkę, w białym, bawełnianym podkoszulku, podkreślającym mocną opaleniznę, i w trampkach Adidasa na bosych stopach wyglądał na studenta.
Siedzieliśmy na trawie i rozmawialiśmy. I nagle całe moje ciało przeszyło mrowienie. Niby przypadkiem dotknął mojej dłoni. Miałam wrażenie, że wywołane tym nieśmiałym gestem dreszcze przenikają mi do krwioobiegu. Więc to ty — pomyślałam ni stąd, ni zowąd, jakbym czekała na niego całe życie. Poczuliśmy oboje dokładnie to samo w momencie, gdy spotkały się nasze spojrzenia. I nie wiadomo dlaczego zakochaliśmy się w sobie do szaleństwa. Tam, na tamtym trawniku, w środku bezkresnej nocy, podczas tamtej niezwykłej podróży tym dziwnym autobusem.
Bułgarska śliwowica była wyborna. Nie wiem ile czasu upłynęło, zanim ruszyliśmy w dalszą drogę. Zapragnęłam nagle poczuć jego bliskość. I przytuliłam się do tego nieznajomego chłopaka. On także chciał mnie przytulić. I chciał całować się ze mną. W tamtym autobusie przydarzyło nam się dużo więcej. Nigdy nie przeżyłam czegoś równie szalonego. Przegadaliśmy całą drogę. Nie było czasu na sen.
Odnaleźliśmy się w tamtej podróży. Na tę jedną jedyną dobę zapomnieliśmy o naszej prozaicznej codzienności. I wszystko to, co się wtedy wydarzyło, wydawało się takie nierzeczywiste. Była w tym magia i szaleństwo. Możecie w to nie wierzyć, ale takie rzeczy naprawdę się zdarzają.
Żyliśmy w dwóch różnych krajach. On na południu, ja na północy Europy. W dwóch odmiennych światach. Zajęci własnymi sprawami, nie przeczuwaliśmy nawet wzajemnie swojego istnienia. I nagle, wsiadając do jednego zwariowanego autobusu, zostawiliśmy za sobą całe nasze dotychczasowe życie. Poczuliśmy się oboje absolutnie wolni od wszystkiego, co nas dotąd więziło. I nic więcej już się nie liczyło. Tylko tamte niezwykłe chwile. Wtedy jeszcze nic o sobie nie wiedzieliśmy. Czuliśmy tylko instynktownie, że nie mogła to być jedynie przelotna znajomość. Krótka historia płomiennego pożądania, które w tych warunkach nie mogło zostać zaspokojone.
W autobusie panował okropny zaduch. W nieruchomym powietrzu unosił się rozgrzany pył. Pot spływał po nas ciurkiem, a ubrania lepiły się do skóry. Ale nic nas to nie obchodziło. Upojeni sobą jak w narkotycznym odurzeniu zdawaliśmy się lecieć razem w chmurach. Chciałam, żeby ten przedziwny lot nigdy się nie skończył.
Ledwo się poznaliśmy, a już wiedziałam, że nie będę umiała się z nim rozstać. Choć przecież niczego sobie nie obiecaliśmy. Każdego dnia mijamy wielu ludzi, przechodząc obok nich całkiem obojętnie. I nagle spotykamy tę jedną jedyną osobę i wszystko zmienia się na zawsze. Tamta podróż odmieniła całe moje życie.
Wysiadł w Krakowie. Długo żegnaliśmy się na postoju, nie zwracając uwagi na zaciekawione spojrzenia współpasażerów. A potem autobus powiózł mnie dalej, w kierunku Dolnego Śląska.
Ale tydzień później spotkaliśmy się znowu, dokładnie tam, gdzie się rozstaliśmy — w Krakowie. W połowie odległości dzielącej nas wtedy od siebie w Polsce. Na jeden szalony weekend. Spędziliśmy go w milczącym uniesieniu. Mało ze sobą rozmawialiśmy, dając się ponieść namiętności. Dwa dni kompletnego odurzenia sobą, totalnej burzy hormonów, absolutnego szaleństwa. A potem znowu rozstaliśmy się, smutno i trochę niezręcznie, oboje przebywając już myślami gdzie indziej.
— Spotkamy się za kilka miesięcy — powiedział, gdy staliśmy objęci na peronie.
— Nie wytrzymam tego — szepnęłam.
— Nawet się nie obejrzysz i znów będziemy razem — zapewniał. — Czas tak szybko leci.
No właśnie — pomyślałam. — Czas upływa zbyt szybko. A ja nie chciałam roztrwonić już ani jednego dnia.
— Przyjadę na święta — obiecał. — To tylko cztery miesiące.
— Aż cztery miesiące — poprawiałam. Dla zakochanych to całe wieki. Całe lata świetlne.
Pocałował mnie na pożegnanie. A potem ze łzami w oczach patrzyłam przez okno odjeżdżającego pociągu, jak znika mi z pola widzenia. Nie chciałam się z nim rozstawać.
Stojąc przy oknie w wagonie kolejowym i patrząc, jak oddala się powoli z peronu, uświadomiłam sobie, że znajdujemy się w dwóch diametralnie różnych światach. On zaprzątnięty teraz swoim urlopem w rodzinnych Bieszczadach, a więc na drugim krańcu południowej Polski, skąd za chwilę wyjedzie w odległy zakątek Europy. Ja przybita świadomością, że oto kończy się krótka, szalona przygoda i muszę znowu zmierzyć się z moją rzeczywistością. Kiedy zniknął mi z pola widzenia, ogarnął mnie wielki żal. Z trudem powstrzymywałam łzy. Nie chciałam go stracić.
Odtąd żyłam jak we śnie. Nic nie miało już znaczenia. Liczyła się tylko tamta podróż i tamten weekend. Pragnęłam go aż do bólu. A dzieliły nas dwa tysiące kilometrów.
Rozdział 3
Miłość bez granic
Bezsensowne by było mleku, które kipi, wydać polecenie: nie kip! Miłości tym bardziej. Ona jest ze swej natury rozlewna. Powinna nam wykipieć.
Ks. Jan Kaczkowski, Dasz radę
1999
Mówi się, że miłość nie zna granic. Truizm? Być może. A może to było przeznaczenie, jeśli istnieje coś takiego jak przeznaczenie. Nasza miłość była bezkresna. To zakochanie nie miało żadnych granic.
Z końcem sierpnia wrócił do Aten i niedługo potem straciliśmy kontakt. Siódmego września tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku doszło tam do silnego trzęsienia ziemi, które pochłonęło wiele ofiar. W jego epicentrum znalazła się północna część miasta, położona w pobliżu góry Parnitha, ale kataklizm, jakiego nie notowano w Grecji od pół wieku, zniszczył także wiele budynków w innych dzielnicach. Straty oszacowano na cztery miliardy dolarów.
Nie wiedziałam, co się z nim dzieje. Komunikacja telefoniczna została zerwana. Umierałam z niepokoju. Zaglądałam do pustej skrzynki na listy kilka razy dziennie. Myślałam o nim bez przerwy. A on nie dawał znaku życia.
Wreszcie na początku października przyszedł długo wyczekiwany list z greckimi znaczkami pocztowymi na kopercie i okrągłą pieczątką z napisem „Hellas”. Podekscytowana jak nastolatka jeszcze na schodach pospiesznie rozerwałam podłużną kopertę i odetchnęłam z ulgą. Przeczytałam list jednym tchem na klatce schodowej, a potem jeszcze wielokrotnie w domu.
Kochana!
Wróciłem do Aten w kiepskim nastroju. Przez całą drogę padał deszcz, więc większą część podróży po prostu przespałem. Grecja przywitała mnie cudownym słońcem, którego tak bardzo brakowało mi w Polsce. Niezbyt długo jednak dane mi było cieszyć się beztrosko ciepłem południa. W zakładzie czekał na mnie nawał zaległych prac. A już następnego dnia doszło w Atenach do strasznego trzęsienia ziemi.
Choć główny wstrząs o sile sześciu stopni w skali Richtera uderzył w miasto tuż przed godziną piętnastą, kiedy większość ludzi była poza domem, pod gruzami zginęło ponad sto czterdzieści osób, a półtora tysiąca zostało rannych. W ciągu kilku sekund wielu ateńczyków straciło dorobek całego swojego życia. Wstrząsy powtarzały się co parę godzin przez dwie doby. Setki budynków rozpadły się jak domki z kart. Wiele innych zostało poważnie uszkodzonych i przebywanie w nich zagraża bezpieczeństwu. Wśród nich znalazła się moja kamienica. Na ścianach powstało wiele pęknięć. Nikt nie zagwarantuje lokatorom bezpieczeństwa przy powtórnym wstrząsie. Muszę przenieść się w bezpieczniejsze miejsce. Wynająłem pokój w domku jednorodzinnym u znajomego mojego szefa, w dzielnicy Kesariani. Proszę, pisz do mnie pod nowym adresem.
Bardzo za tobą tęsknię, Kochanie. Często rozmawiam z tobą w myślach. Jakże brakuje mi twojej bliskości, twojego ciepła. Zazdroszczę kosmetykom, których używasz. I twojej bieliźnie. Bo mogą cię pieścić i tulić się do najbardziej zmysłowych zakątków twojego opalonego ciała. Zazdroszczę grzebieniowi, że może głaskać codziennie twoje długie włosy. Ach, nie potrafię i nie chcę opisywać tęsknoty, która mnie trawi.
Dotąd nie lubiłem pisać listów. Ale też nigdy wcześniej nie musiałem tego robić. Teraz postanowiłem każdego dnia notować choćby kilka zdań do ciebie. Niestety, kiedy próbuję potem połączyć te zapiski w jedną sensowną całość, nie wychodzi mi to tak, jak chciałbym. Wybacz. Zazdroszczę ci łatwości wyrażania myśli i tych pokładów optymizmu, jakie masz w sobie. I tego pogodnego stosunku do życia też ci zazdroszczę, i tak cudownej jego filozofii.
Wiesz, kiedy się poznaliśmy w tym zwariowanym autobusie, nie sądziłem, że tak atrakcyjna kobieta jak ty, będzie chciała utrzymywać znajomość z robotnikiem z Aten. Moje wątpliwości rozwiała jednak nasza randka w Krakowie. To był cudowny weekend. Tamto spotkanie uświadomiło mi jednocześnie, jak trudnej próbie zostanie poddane nasze uczucie.
Chciałbym móc żegnać każdy dzień wtulony w twoje delikatne ciało. Pragnę zasypiać i budzić się w twoich objęciach. A jednocześnie boję się, że dzieląca nas odległość nie będzie sprzymierzeńcem naszej miłości. Te wszystkie mijające dni, tygodnie i nadchodzące długie miesiące bardzo bolą. Ufam jednak, że są przygotowaniem do cudownego spełnienia moich marzeń, zapowiedzią czegoś wyjątkowego.
Minął pierwszy miesiąc od naszego rozstania. Jeden miesiąc mniej dzieli nas więc od następnego spotkania. Tym się pocieszam i przytulam cię mocno. Gorąco całuję. Bardzo cię kocham.
Staszek
Nie zwlekałam z odpowiedzią. Już następnego dnia pobiegłam do sklepu papierniczego po ładną papeterię, bo nie chciałam pisać listu do niego na byle kartce papieru, wyrwanej z zeszytu. A potem chwyciłam za pióro, by od razu przelać na papier moją tęsknotę. Tyle chciałam mu powiedzieć.
Ukochany!
To wspaniałe, że w epoce, w której ludzie generalnie przestali pisać, kiedy krótko i pobieżnie rozmawiają ze sobą przez telefony komórkowe, kiedy świat kurczy się do rozmiarów monitora, ty mówisz, że polubiłeś tradycyjne listy. Jeśli choć w niewielkim stopniu przyczyniłam się do tego, to bardzo się cieszę. Sama zaczęłam już powoli zapominać, że istnieje jeszcze taka staromodna forma komunikacji.
Wczoraj odebrałam twój list. To pierwszy list miłosny, jaki w życiu dostałam. Bardzo pokrzepiająca jest świadomość, że ktoś bardzo daleko czuje tak samo, nawet jeśli jest to dojmująca tęsknota.
Czekam na grudzień jak na zbawienie. Każdej nocy, kiedy przytulam głowę do poduszki, wyobrażam sobie, że wtulam ją w twoje ramiona. Tak bardzo pragnę raz jeszcze przeżyć mrowiące wspomnienie tamtego uczucia.
Wyjechałam na urlop do Grecji, by na chwilę uciec od problemów dnia powszedniego. Byłam przybita i przemęczona. Nawet w najśmielszych marzeniach nie przyszłoby mi do głowy, że w drodze powrotnej przydarzy mi się coś tak niewiarygodnie szalonego i wspaniałego. To jest jak sen, w którym po drodze do baśniowej krainy trzeba brnąć przez brudne kałuże i tkwić w mrocznych zaułkach pełnych śmieci. Powrót do stresującej pracy i życia, które przypomina teraz smętny piknik z najgorszymi nudziarzami w beznadziejny, deszczowy dzień, stłamsiły całą radość, jaką przywiozłam ze słonecznego południa i przygnębiły mnie do reszty. Wiara, że wszystko jakoś samo się poukłada, jest niedorzeczna.
Za oknem leje. Polska jesień tutaj pełną gębą. Kolejne dni coraz bardziej żółkną i szarzeją. W pracy satysfakcji niewiele. Płacą coraz gorzej. I jeszcze wiszą nade mną zawodowe procesy sądowe. Choć wpisane w tę profesję, są w zasadzie na porządku dziennym, to potrzebne mi teraz jak dziura w moście. Tylko noc w moim życiu. I nic nie zapowiada świtu.
Patrzyłam na ciebie w Krakowie, kiedy spałeś. Patrzyłam na ciebie bez przerwy. Jak już raz zaczęłam, to nie mogłam przestać. I obłędnie cię pożądałam. Też bez przerwy. Bardzo bolała mnie świadomość, że mamy dla siebie tak niewiele czasu. Tak bardzo chciałam go zatrzymać. Z tego samego powodu nie spałam też w autobusie. Pragnęłam, by jechał jak najdłużej, nawet przez całą wieczność.
Kocham cię i chciałabym dzielić z tobą każdą chwilę. Tęsknię. Całuję.
Beata
I tak rozpoczęła się nasza dwuletnia korespondencja. W tamtym czasie regularnie wysyłaliśmy do siebie listy. Tradycyjne, pisane ręcznie na kartkach ozdobnej papeterii. Naklejaliśmy znaczki pocztowe na koperty i wrzucaliśmy je do skrzynki pocztowej. Na odpowiedź czekaliśmy całymi tygodniami. Pisaliśmy o rzeczach ważnych, o tych dla nas najważniejszych, bo mieliśmy sobie coś ważnego do powiedzenia. Nie wysyłaliśmy do siebie pospiesznych, zdawkowych maili, docierających w minutę na drugi koniec świata. On nie miał wtedy komputera ani dostępu do Internetu. A na rynek wchodziły dopiero pierwsze telefony komórkowe. Takie, z których można było tylko dzwonić albo wysyłać lakoniczne, do tego płatne esemesy. Rozmowy telefoniczne, także z uwagi na ich koszt, były zbyt krótkie, by wyrazić wszystko, co czuliśmy.
Pisaliśmy do siebie z tęsknoty, bo tylko w taki sposób mogliśmy być wtedy razem. Niewyrażona tęsknota jest nie do zniesienia. Przelewaliśmy więc ją na papier. Przynosiło to pewną ulgę. Pisaliśmy niespiesznie, bez niepokoju, bez roztargnienia. Ważyliśmy słowa. Pisanie do siebie stało się naszym rytuałem. Kiedy odpowiedź długo nie nadchodziła, pisaliśmy do siebie kilka razy z rzędu.
Kochanie!
Dziś mija pięćdziesiąty trzeci dzień od naszego rozstania na krakowskim peronie, gdzie ostatni raz pieściłem twoje dłonie, gdzie słyszałem twój szept, gdy dotykałem twoich ust w pożegnalnym pocałunku. Smutno mi, że to było tak dawno. Pocieszająca jest jednak myśl, że o te pięćdziesiąt trzy dni krótsze będzie moje oczekiwanie na nasze następne spotkanie. Żyję wspomnieniami i marzeniami. Zatopiłem się w nich tak bardzo, że wszystko mi się miesza. I już sam nie wiem, co było rzeczywiste, a co jest tylko moim namiętnym pragnieniem. Być z tobą — tylko tego pragnę. Nie wiem, jak przetrwać ten czas oczekiwania. Dlaczego los sprawił, że jesteś tak daleko?
Dzięki tobie znowu uwierzyłem, że życie może być piękne i kolorowe. Że nie musi być takie szare i smutne jak dotąd. Że istnieje cała paleta niezwykłych barw istnienia. Trzeba tylko znaleźć w sobie motywację, by je dostrzec. Wiele z nich wiąże się z tobą. Czerwień jest jak twoje usta i nasza miłość, brąz kojarzy mi się z twoim ślicznie opalonym ciałem, czerń przywodzi na myśl smutek i samotność, biel jest jak twoja dobroć, a kolor żółty to moja tęsknota i zazdrość. Nie znałem wcześniej tego uczucia. Teraz zazdroszczę szczęścia wszystkim mijanym na ulicy parom.
Kiedy moja samotność staje się nie do zniesienia, zapalam wieczorem świeczki i zakładam bawełnianą koszulkę, którą mi przysłałaś. Wtulam się w jej miękkość jak w ciebie. I dopiero wtedy znajduję ukojenie. I siłę, by rano znowu stawić czoła wyzwaniom codzienności.
Twój Staszek
Stasiu Kochany!
Bardzo chciałabym móc ogrzać twoją samotność i usiąść razem z tobą przy tych świecach. Niczego bardziej nie pragnę, niż przytulić cię mocno, wtulić się w ciebie, poczuć twoje ciepło i ten dreszcz rozkoszy. Kocham cię i chciałabym dzielić z tobą każdą chwilę, a jednocześnie obawiam się, że być może za bardzo wyidealizowałeś swoje wyobrażenie o mnie. Często jest tak, że kiedy drzwi do szczęścia nie chcą się otworzyć, mamy ochotę rzucić się na nie i wyważyć je siłą. A potem, kiedy już się otworzą, okazuje się, że nie ma za nimi nic do roboty. Jeśli natura stworzyła nas w postaci nietoperza, to nigdy nie przekształcimy się w pawia.
Za oknem szarzeje kolejny dzień. Listopad to najbardziej parszywy miesiąc w roku. Niebo wygląda jak brudna ścierka. Od rana do zmroku snuje się mgła. Zamilkły ptaki. Zwiędły kwiaty. Wyłysiały drzewa. Smutno mi. Dlaczego musisz być aż tak daleko? Do drugiej w nocy czekałam na twój telefon, a potem śniłeś mi się aż do rana. Boże, jak ty mi się śniłeś! Długo, bardzo długo nie mogłam potem dojść do siebie. Szczerze powiedziawszy, nie doszłam do siebie odkąd wysiadłeś w Krakowie z tamtego autobusu. Od tamtej chwili chodzę jak naćpana. Nic mnie nie cieszy. Chcę tylko ciebie. Każdy dzień bez ciebie jest smutny i bezpowrotnie stracony. Jeśli nie jesteś tym jedynym, na którego czekałam całe życie, to kompletnie mi odbiło.
Ileż dałabym za to, by móc stąd wyjechać! Tak bardzo cię kocham. Nie umiem sobie z tym uczuciem poradzić.
Twoja Beata
Kochana moja Beatko!
Tyle radości sprawił mi twój list, że przeczytałem go setki razy. Choć znam już jego treść niemal na pamięć, za każdym razem wyczytuję z niego więcej i więcej. Uwielbiam twoje gadulstwo. Proszę więc, pisz do mnie nieustanie, nie szczędząc papieru.
Kochanie, tak wiele zmieniłaś w moim życiu. Wlałaś w moje serce nadzieję i wiarę w miłość. I to jest takie piękne. Staram się kierować w życiu rozsądkiem, eliminując wszelkie emocje. Jednak gdy tylko moje myśli zaczynają szybować w twoją stronę, a robią to nieustannie, nie potrafię zapanować nad tęsknotą. Z tym bolesnym uczuciem nie da się wygrać. Jestem gotów zapłacić każdą cenę za te ledwo godziny, jakie przeżyłem z tobą i za nadzieję naszego ponownego spotkania. Choć jesteś bardzo daleko i mogę cię całować, tulić i pieścić tylko w wyobraźni, wierzę, że pewnego, nieodległego już tak bardzo dnia wezmę cię znowu w ramiona i przytulę tak mocno, jak tylko zdołam. Wybudziłaś mnie z letargu i to w tak cudowny sposób, że przeżyłem szok uczuć. Wciąż w nim trwam i nie mogę ochłonąć.
Kilka dni temu poszedłem w to magiczne miejsce, w którym zaczęła się nasza wspólna, szalona podróż do Polski. Zatrzymałem się na chwilę dokładnie tam, gdzie stałaś, gdy zobaczyłem cię po raz pierwszy, zanim wsiadłaś do tamtego autobusu. Wszedłem wtedy do niego za tobą, bo nie mogłem oderwać od ciebie wzroku.
I choć tego dnia było pochmurno i zimno, poczułem jakąś emanującą stamtąd energię. Ciepło pozostawione tam przez rozgrzane sierpniowym słońcem twoje stopy. Ile takich punktów pozostawisz jeszcze dla mnie na Ziemi, bym mógł czerpać z nich energię do życia? Tę energię, której niekiedy tak bardzo mi brakuje.
Całuję
Staszek
Był dwa tysiące kilometrów ode mnie. Nie widziałam go od paru miesięcy, a nie opuszczał mnie na krok. Wciąż pisaliśmy do siebie. Uzależniliśmy się od tego pisania. Uzależniliśmy się od siebie, choć jeszcze nic o sobie nie wiedzieliśmy.
Zaproponowałam mu, abyśmy wykorzystali długi czas rozłąki na bliższe, zdalne poznanie. Bardzo ciążyła mi ta odległość.
— Nikt z nas pewnie nie zna do końca swojej najgłębszej istoty, ale mimo to napisz mi coś o sobie — poprosiłam i zasypałam go pytaniami. — Co sprawia ci przyjemność? Co lubisz robić, a czego nie cierpisz? Co lubisz jeść? Co cenisz w ludziach, a czego nie znosisz w nich najbardziej? Co cię denerwuje? Co uważasz za swoją największą wadę? Co wzbudza w tobie lęk? Jak okazujesz gniew? Wybuchasz czy chowasz się w sobie jak żółw? Jakich cech szukasz w kobiecie? Czy masz jakąś życiową dewizę?
Dla zachęty napisałam o sobie pierwsza.
Kochany mój!
Najbardziej cenię w ludziach otwartość, mądrość, tolerancję i poczucie humoru. U przyjaciół — szczerość i lojalność, a czasem trochę szaleństwa. Nie lubię ponad wszystko: prostactwa, głupoty, mściwości, fanatyzmu, zarozumialstwa, fałszu, zawiści i plotkarstwa. Moja dewiza — to żyć do utraty tchu, nie krzywdząc przy tym innych. Moja najgorsza wada — to impulsywność w stanie silnego i długotrwałego stresu oraz niechęć do wczesnego wstawania. Najbardziej boję się agresji, chorób, starości i nędzy.
W wymarzonym mężczyźnie szukam męskości, ale też przyjaźni, partnerstwa i czułości. Największą przyjemność sprawia mi chodzenie po lesie, łażenie po górach, pływanie, jazda na rowerze i na łyżwach, wygrzewanie się w słońcu i tarzanie się po kwitnącej łące.
Nie lubię prasować i szyć na maszynie. Nie przepadam za uroczystościami rodzinnymi i świętami, zwłaszcza wielkanocnymi. Nienawidzę tego idiotycznego zwyczaju oblewania się wodą w lany poniedziałek. Nie zajadam się słodyczami, choć raz na jakiś czas dopada mnie apetyt na czekoladę albo jakieś ciacho. Nie znoszę topionego sera, kaszanki i kaszy manny. Nie cierpię też papierowego jedzenia, fast foodów i jabłek, po których boli mnie brzuch.
Lubię pikantne potrawy, ryby, nabiał i warzywa. Nie umiem grać w szachy ani w brydża. Nie potrafię naprawić gniazdka elektrycznego, kompletnie nie interesuję się sportem i polityką. Nie oglądam filmów gangsterskich, westernów, bezmyślnej strzelaniny i durnych seriali. Nie czytam romansów ani kryminałów. W TV najchętniej oglądam komedie i thrillery. Najłatwiej wybaczam przykrości i błędy popełnione niechcąco. Nie gniewam się dużej niż kilka minut, a jeśli kogoś nie lubię, to go po prostu unikam.
Twoja Beata
Kochana moja!
Z natury jestem romantykiem. Lubię wszystko, co naturalne, delikatne, piękne. Chyba jestem przesadnym optymistą. Łatwiej mi z tym żyć, ale gorzej jest, gdy wszystko, co sobie zaplanuję, potrafi rozsypać się w jednej chwili jak zamek z piasku. Zależy mi na akceptacji, ale tylko najbliższych mi osób i przyjaciół, a przede wszystkim na twoim poparciu. Nigdy nie liczyłem na czyjąś wdzięczność ani na to, że ktoś mnie zauważy i doceni. W ludziach najbardziej cenię mądrość, a podziwiam ich za odwagę w jakiejkolwiek postaci. Nie jestem patriotą i nigdy nie poświęciłbym życia za ojczyznę.
Boję się stomatologów i bólu. Z powodu lekkiego skaleczenia mogę rozchorować się nawet na kilka dni. Boję się konfliktów zbrojnych, trzęsienia ziemi, ludzi psychicznie chorych, narkomanów, kloszardów i innych tym podobnych osobników, których toleruję, ale jednak omijam ich z daleka.
Nie lubię zup rybnych i jarzynowych, sosów grzybowych i potraw z grzybami, chociaż bardzo lubię zbierać grzyby. Nie jadam tłustego mięsa, budyniu i galaretek. Nie umiem pływać i nigdy się tego nie nauczę. Nie gram w karty ani w szachy. Ciężko znoszę zimno i spartańskie warunki życia. Najgorszą moją wadą jest niechęć do wczesnego wstawania oraz do podporządkowania się zbiorowej dyscyplinie, obowiązującej na przykład w wojsku, w internacie, na wycieczkach czy służbowych spotkaniach.
Nie potrafię zlokalizować i usunąć nawet najmniejszej usterki w samochodzie (poza wymianą koła lub wyjęciem akumulatora). Nie gniewam się z powodu czyichś błędów, bo każdy z nas je popełnia. Nie umiem cieszyć się połowicznie, tak jak nie potrafię troszeczkę kochać, marzyć i tęsknić. W uczuciach jestem ostrożny i podejrzliwy, bo wiem jak łatwo można kogoś zranić lub samemu zostać zranionym. Bardzo lubię prasować oraz nieźle szyć, także na maszynie. I lubię coś dobrego ugotować. Moją specjalnością jest bigos myśliwski.
Na pytanie, jakich cech szukam w wymarzonej kobiecie, odpowiadam: moją wymarzoną kobietę ze wszystkimi jej najlepszymi cechami, jakie tylko może mieć kobieta, spotkałem pewnego sierpniowego dnia podczas podróży z Grecji do Polski. Kocham ją bezwarunkowo i zawsze będę szanować jej decyzje.
Kochający Cię Staś
Rozdział 4
Nadciąga totalna katastrofa
Jeśli coś może pójść źle, to na pewno pójdzie.
Artur Bloch, Prawa Murphy’ego 2000
Polanica, 1999
Nadszedł w końcu niecierpliwie wyczekiwany koniec grudnia. Wiele sobie obiecywaliśmy po tym spotkaniu. Wspólne noce i poranki ze śniadaniem w łóżku. Niespieszne, czułe i tak przez nas wytęsknione przez cztery długie miesiące. Nasz pierwszy wspólny sylwester. Zapragnęliśmy spędzić go niebanalnie, najlepiej w góralskiej chacie z drewna, jak w romantycznych filmach — z kominkiem, puchatą skórą na podłodze, wygodną kanapą i dobrze zaopatrzonym barkiem.
Świat tymczasem zmierzał właśnie do swego nieuchronnego końca, zapowiadanego na dwutysięczny rok. I lepiej byłoby siedzieć na dupie w domu. Ale nie! Wchodziliśmy przecież nie tylko w nowy wiek, ale i w nowe millenium. Taka noc, która zdarza się raz na tysiąc lat, nie mogła być banalna i do innych podobna. I bez wątpienia taka nie była.
Obdzwoniłam niemal wszystkie ośrodki turystyczne i górskie schroniska w promieniu stu kilometrów, także w ościennych Czechach, ale nigdzie, niestety, nie było już wolnych miejsc. Marzenie o góralskiej chacie pod zasłoną śniegu poszło się paść.
Przyjechał po świętach Bożego Narodzenia, które spędził u rodziców w Bieszczadach. Wsiedliśmy w auto i trzydziestego grudnia spontanicznie wyjechaliśmy na poszukiwanie wrażeń do Polanicy Zdroju.
Na miejscu przywitały nas śnieżyca i siarczysty mróz. Okazało się, że nie tylko my chcieliśmy spędzić sylwestra w kurorcie. Wszystkie hotele bowiem wypełnione były bez reszty. Nigdzie nie było wolnych miejsc noclegowych. Znalezienie jakiegokolwiek pokoju bez uprzedniej rezerwacji graniczyło z cudem. Nie traciliśmy jednak nadziei. Rześkim krokiem obeszliśmy całe miasteczko i w końcu, już po zapadnięciu zmroku znaleźliśmy jeden jedyny wolny hotelowy pokój za niewyobrażalnie wygórowaną opłatą. Była to ostania wolna jedynka. W cenę wliczono śniadania i bal sylwestrowy.
— A co tam — ucieszyłam się. — W końcu raz się żyje.
Mieliśmy tam zabawić trzy dni.
Staś od progu oznajmił, że nie pójdzie na żaden bal. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że wybranek mojego serca nie tańczy. Wymówił się brakiem stosownej garderoby.
A to ci niespodzianka! — pomyślałam z pewną dozą melancholii i rozczarowania. Recepcjonistce wyjaśniłam, że rezygnujemy z balu, ponieważ mamy inne plany na tę noc.
— Cóż, szkoda — skwitowała, nie ukrywając zdumienia i wręczyła nam klucz do pokoju.
Najważniejsze, że wreszcie jesteśmy razem — pocieszałam się. Pójdziemy do parku zdrojowego na plenerowy koncert i nocny pokaz fajerwerków. A w Nowy Rok wybierzemy się w góry i zafundujemy sobie kulig. Będzie fantastycznie!
Polanica tonęła w puszystym śniegu, cudnie skrzącym się w świetle latarni. Zima była jak z bajki. Kolację zjedliśmy w miejscowej pizzerii. W drodze powrotnej do hotelu kupiliśmy butelkę szampana. Mijaliśmy skulonych z zimna ludzi, śnieg skrzypiał pod butami, wokół wirowały delikatne białe płatki. Przeskakiwaliśmy przez zaspy, trzymając się za ręce. On roześmiany i nonszalancko rozchełstany.
Tamtej nocy oświadczył mi się niespodziewanie. W małym hotelowym pokoju w Polanicy, nie luksusowym, za to niebagatelnie drogim, z widokiem na ośnieżoną aleję w parku zdrojowym.
— Wyjdziesz za mnie? — zapytał ni stąd, ni zowąd.
Siedzieliśmy po turecku na podłodze wyłożonej dywanową wykładziną i piliśmy szampana. Pokój był brzydki i ciasny. Stało w nim wąskie, jednoosobowe łóżko i kwadratowy stolik z jednym tylko krzesłem. A nad oknem wisiał mały telewizor.
— Tak — odparłam bez namysłu. — Chcę się z tobą zestarzeć.
Ale wtedy nie myśleliśmy o starości. Byliśmy młodzi, zafascynowani sobą i życiem. I zakochani w sobie do nieprzytomności. Cały świat był nasz. Mieliśmy przecież przed sobą wspaniałą przyszłość.
— Ale za trzy lata — uściślił po chwili, czym ściągnął mnie natychmiast z obłoków na hotelową wykładzinę.
Zamurowało mnie z wrażenia.
— Za trzy lata? — powtórzyłam nieprzytomnie, kiedy odzyskałam zdolność mowy. — Nie rozumiem po co oświadczasz mi się z kilkuletnim wyprzedzeniem.
— Bo… — zaczął wyjaśniać, przeciągając sylabę — chcę jeszcze popracować przynajmniej ze dwa lata za granicą, żeby odłożyć trochę pieniędzy. No i postanowiłem sobie, że nie ożenię się do trzydziestego piątego roku życia. Ale nie chcę cię stracić, bo cię kocham.
— Aha. A ile ty masz lat? — zapytałam rzeczowo.
— Trzydzieści trzy — odpowiedział.
Byłam o cztery lata starsza. I w życiu nie słyszałam czegoś równie niedorzecznego.
— Ale ja nie chcę czekać na coś, co może nigdy się nie wydarzyć — zaoponowałam. — Ani widywać cię tylko dwa razy w roku.
— Czym są dwa, a najwyżej trzy lata wobec perspektywy spędzenia ze sobą całego życia? — wyszeptał mi do ucha. I odpłynęliśmy. Nadzy, ubrani tylko w zmysłowość, zanurzyliśmy się w falach namiętności. I poddałam się odurzona jego pocałunkami, obłaskawiona delikatną pieszczotą jego silnych męskich dłoni.
— Jeszcze będziemy cieszyć się sobą, podczas gdy inne pary będą sobą już dawno znudzone — powiedział potem. — Monotonia ani obojętność nigdy nas nie dopadną.
Nie zawsze ma się tyle czasu — pomyślałam intuicyjnie.
— Zaczekasz? — zapytał.
— Skoro to dla ciebie takie ważne — przytaknęłam, mimo iż wcale nie miałam ochoty czekać. Chciałam cieszyć się nim i czerpać przyjemność ze wspólnego życia tu i teraz. Nie obchodziły mnie jakieś wyimaginowane przez niego inne pary. Lecz Staś zawsze kierował się własną, zrozumiałą tylko dla siebie logiką. Jak już coś sobie postanowił, to trzymał się tego z determinacją godną pijawki. Bez względu na to, czy miało to jakikolwiek sens. Układał sobie przyszłość, robił wieloletnie plany, a życie i tak weryfikowało je po swojemu. Bo życia nie da się do końca zaplanować. Tak jak nie można przewidzieć przyszłości.
Rano nie wstał z łóżka. Na śniadanie zeszłam więc sama. Gdy wróciłam na górę z kubkiem gorącej kawy i tacą pełną różnych smakołyków, które zgarnęłam dla niego hojnie ze szwedzkiego stołu, przywitał mnie bez entuzjazmu. Nie miał apetytu. Nie wyglądał najlepiej. Dotknęłam jego głowy. Był rozpalony. Miał gorączkę. Ubrałam się więc i poszłam do miasteczka poszukać apteki. Był sylwester przełomu wieków i wszystko lada chwila miało zostać zamknięte. Wszyscy szykowali się na przywitanie nowego tysiąclecia. Śnieg wciąż skrzypiał pod stopami, w powietrzu nadal wirowały białe płatki, a ludzie, tak jak poprzedniego dnia, przemykali szybko skuleni z zimna.
Zanim wszystko pozamykano na głucho, a stało się to szybciej niż przewidywałam, zdążyłam kupić termometr, aspirynę i witaminę C, siatkę pomarańczy, herbatę i kilka chińskich zupek, które w ostateczności mogły imitować rosół, po zalaniu ich wrzątkiem.
I wtedy, wracając do tego beznadziejnego hotelowego pokoju, zrozumiałam jak głupim pomysłem był wyjazd w góry. Powinniśmy byli po prostu zostać u mnie w domu — wyrzucałam sobie brak przezorności — i cieszyć się czasem spędzonym razem, zamiast szukać dodatkowych atrakcji. W mediach ostrzegali przecież przez nadciągającą z Czech epidemią agresywnej grypy. Zlekceważyłam to zupełnie. On był równie niefrasobliwy, ubierając się na ten wyjazd elegancko i stylowo, ale nazbyt lekko i nieodpowiednio jak na tę porę roku w Polsce.
Po południu ze Stasiem było jeszcze gorzej. Miał już bardzo wysoką temperaturę i szkliste, nieprzytomne oczy. Podałam mu aspirynę, którą popił coca-colą. I zeszłam do recepcji w poszukiwaniu elektrycznego czajnika, żeby zaparzyć mu herbatę. Recepcjonistka znalazła tylko jeden, który, jak się okazało po powrocie do pokoju, był zepsuty, a do tego dziurawy.
Niedługo potem recepcja została zamknięta, a wstęp do hotelowej kuchni zabarykadowano. Wszyscy poszli na bal tysiąclecia. A Staś miał czterdzieści stopni gorączki. Gorzej już być nie mogło.
Nie wiedziałam, co robić. Wezwać lekarza? Ale gdzie go szukać? Wracać w środku nocy do domu? W taką śnieżycę, z nieprzytomnym chłopakiem? Ostatecznie doszłam do wniosku, że najlepiej będzie pozostać w hotelu, próbując zbić tę gorączkę aspiryną.
— Nadciąga totalna katastrofa! — grzmiał w telewizji Nostradamus, epatując wizją końca świata w zbliżającym się właśnie dwutysięcznym roku. — Apokalipsa! Zagłada ludzkości! Armagedon! Tej ponurej przepowiedni towarzyszyły obrazy krwawych rzezi i przerażających klęsk żywiołowych.
— Też mi sylwestrowy program! — wzdrygnęłam się zdegustowana.
Staszek leżał na wpół przytomny, oddychał ciężko mokry od potu. Do rana czuwałam przy łóżku, siedząc skulona na podłodze. Wycierałam mu pot z czoła i patrzyłam posępnie w okno, za którym sypał lekki, miękki śnieg. Delikatne białe płatki wirowały w bladym świetle ulicznej latarni. Opadały na konary bezlistnego drzewa, które przybrane kolorowymi lampkami lśniło niczym bożonarodzeniowa choinka.
W ciszy padającego śniegu jest coś kojącego — pomyślałam, wpatrując się w ten niezwykle przyjemny spektakl natury.
Śnieg sypał cichutko przez całą noc. Na dole trwała zabawa sylwestrowa. W całym hotelu rozbrzmiewała radosna taneczna muzyka. A w telewizji nieprzerwanie emitowali wyłącznie złowieszcze przepowiednie rychłego końca świata, okraszone przerażającymi wizjami totalnej zagłady naszej planety.
Było to dojmujące przeżycie. Ominęło nas party, sylwestrowe szaleństwo i noworoczny kac. Tak samo jak lepienie bałwana, kulig, spacer po górskim uzdrowisku i cała ta tak długo wyczekiwana reszta.
Rano, na przekór fatalistycznym przepowiedniom, świat nadal istniał i miał się całkiem dobrze. W przeciwieństwie do Stasia.
Zaraz po śniadaniu, na które znowu poszłam sama, opuściliśmy hotel. Gorączka spadła mu o dwa stopnie. Rozsądek podpowiadał nam, że należy niezwłocznie wracać.
Staś jednak nie chciał zostać ze mną zbyt długo. Po noworocznym obiedzie, pokrzepiony domowym rosołem, postanowił natychmiast wrócić do swoich rodziców. I jak postanowił, tak zrobił. Pożegnał się i wyjechał, pozostawiając mnie w smutku i tęsknocie, z poczuciem żalu, niedosytu i niespełnienia. W zimowym majestacie nowego dwutysięcznego roku.
Rozdział 5
Między smutkiem a radością
Kochać, to znaczy mieć tę wytrzymałość, która pozwala przechodzić przez wszystkie stany, od cierpienia do radości z tą samą intensywnością.
Eric Emmanuel Smitt, Małe zbrodnie małżeńskie
2000
Moja Kochana!
Nie mogę dojść do siebie od powrotu do Grecji. Nie wiem, co za przeklęty wirus przykleił się do mnie. Za każdym razem, kiedy jadę do Polski, łapię jakieś choróbsko. Już trzeci tydzień z rzędu nie jestem w stanie wypowiedzieć ani słowa. Bardzo mi przykro, że sprawiłem ci tyle kłopotu w sylwestra i Nowy Rok. Przepraszam z całego serca i dziękuję za okazaną mi dobroć i serdeczność.
Beatko, od przyjazdu do Aten nie mogę znaleźć sobie miejsca ani wpaść w normalny rytm. Nie umiem stłumić tęsknoty. Tak bardzo brakuje mi ciebie, twojej bliskości, twoich cudownych ust, dotyku twoich dłoni. Jest mi bardzo smutno, że znowu musiałem cię opuścić i wyjechać tak daleko. Dlaczego to, co piękne, trwa tak krótko?
Skarbie, minęło już tyle dni od naszego rozstania. Co noc kładę się spać z nadzieją, że przyjdziesz do mnie w marzeniach sennych. Pamiętam każdą sekundę spędzoną z tobą. Pamiętam jak byłaś ubrana, kiedy cię spotkałem. Pamiętam twój zapach, twój cudny uśmiech i ten twój niesamowity sposób bycia. Od początku tamtej podróży byłaś dla mnie niedostępną boginią — piękną, opanowaną i szalenie zgrabną. Podziwiałem cię ukradkiem i pożądałem tak bardzo jak tylko mężczyzna może pożądać pięknej kobiety. Bałem się odtrącenia, a jednocześnie miałem świadomość, że jeśli nie odważę się czegoś zrobić, to odjedziesz w swoją stronę, a ja będę tego żałować przez całe moje dalsze, marne życie.
To, że dziś jesteśmy razem, zawdzięczmy chyba trochę tamtej awarii autobusu za bułgarską granicą. Mam nadzieję, że jeszcze nie raz wspominać będziemy ze śmiechem tę naszą szaloną podróż.
Myślę, że następnym razem będzie dużo, dużo lepiej. Do zobaczenia.
Staszek
Ukochany mój!
Brakuje mi ciebie. Każdej samotnej nocy wyobrażam sobie, jak wtulam się w twoje ramiona, jak kładę głowę na twojej piersi i niemal fizycznie czuję twoje dłonie na moich włosach. Na próżno jednak nasłuchuję twojego oddechu i wypatruję blasku twoich oczu każdego poranka, kiedy szukam potrzeby następnej nocy. Choć to, co dane nam było dotąd przeżyć razem, było tylko jak ulotny powiew morskiej bryzy, przewróciło moje życie do góry nogami. Bo tak jak w piosence Leonarda Cohena: „Znienawidziłam wszystkie miejsca, wszystkie twarze i zajęcia. Ktoś zapytał, czego chcę. Pragnęłam, by ktoś objął mnie”.
Zawsze walczyłam o zachowanie niezależności. Samodzielności finansowej i możliwości wyboru. Teraz już nie wiem, czy samotność jest wolnością. Jeśli ma być ona okupiona taką beznadziejną tęsknotą, to ja takiej wolności nie chcę. Nie potrafię ani dzielnie znosić, ani przyzwyczaić się do tak długich i rozpaczliwych rozstań. Bo wszystko inne straciło dla mnie znaczenie. Już wtedy, w tamtym autobusie, kiedy miłość do ciebie poraziła mnie jak grom z jasnego nieba. Moje kolejne, zimowe, ponure dni, wypełnione nadmierną i wyczerpującą pracą, przeciekają mi przez palce. Snuję się jak cień, wlokąc za sobą welon wspomnień, niespełnionych pragnień i lęków.
Jak długo i jak przekonująco można pocieszać się marzeniami o innej przyszłości, kiedy żyje się tu i teraz? To trudny okres w moim życiu. Czas jakiejś szamotaniny między smutkiem a radością, zwątpieniem a nadzieją, między dziś a jutro. Wypatruję tego jutra z niecierpliwością, jakby dopiero wtedy miało się zacząć moje prawdziwe życie. Tymczasem mijają godziny, dni i tygodnie, którym nawet nie przyjrzałam się uważniej. Ale wierzę w swoją dobrą gwiazdę. Wierzę w ciebie. Tak krótko byliśmy razem, a każda moja myśl jest zrośnięta z tobą jak grzbiet z koszulą. Pamiętam każdą chwilę.
Przyglądałam ci się, odkąd wsiadłeś do tego autobusu. Widziałam, jak jesz, jak przebierasz się na siedzeniu, jak patrzysz w okno, jak myjesz się i palisz papierosa na postoju. Miałeś w sobie coś delikatnego i chłopięcego, a zarazem męskiego. Coś, czego nie umiem nazwać, ale co porwało mnie, poraziło, dopadło jak przeznaczenie, którego nie można ominąć, jak pożar lasu, z którego nie ma ucieczki. Chciałam wtulić twarz w twoje dłonie. Dotknąć ustami twojego ciała. Pożądałam cię tak silnie, że kiedy mnie przytuliłeś, przeszyły mnie na wskroś dreszcze rozkoszy.
Wciąż przywołuję tamto wspomnienie. Gdyby tak się nie stało, może wróciłabym do Aten, żeby cię szukać. I może już bym cię nie odnalazła. Nieustannie tęsknię za tobą w tym oddalonym czekaniu na to, żeby kiedyś móc cię znowu odnaleźć i nigdy już nie stracić.
Twoja Beata
Stasiu!
Wiem, że ciężko pracujesz, że wracasz do domu późno, bardzo zmęczony. Wiem też, że nie lubisz pisać. A jednak jest mi smutno, kiedy codziennie zaglądam do pustej skrzynki na listy, z głupią nadzieją, że może znajdę w niej choć kilka zdawkowych zdań od ciebie. Chciałabym cofnąć czas i przeżyć ostatnią chwilę z tobą raz jeszcze. Może tak samo, a może zupełnie inaczej. Ale nie jest to możliwe. Czasu nie można cofnąć ani zatrzymać, ani odwrócić. Ile mamy go jeszcze, by odnaleźć siebie? Czekam, wciąż tylko czekam i czekam, a czas idiotycznie i bezsensownie przecieka mi przez palce. Ucieka mi po kawałku życie. Nigdy dotąd nie odczuwałam tego faktu aż tak boleśnie. Czekam na ciebie i nie robię nic więcej, co miałoby jakiekolwiek znaczenie. Czy ta odległość, która nas dzieli, to jakaś kara?
Beata
Staś jednak nie myślał o tym, że nie mamy nieograniczonego czasu. Nikt mu nie powiedział, że powinien się spieszyć. Że nic nie jest nam dane na zawsze. Że życie to dar, którym możemy się cieszyć tylko przez pewien czas. I że tylko od nas zależy, jak go wykorzystamy. Miałam wrażenie, że związek na odległość był dla niego niezbędnym preludium do współdzielenia się ze mną światem, do czegoś, co miało dopiero nadejść w nieokreślonej bliżej przyszłości. Jakby czerpał masochistyczną przyjemność z tej świadomej zwłoki.
Dla mnie był to erzac odkładanego na później prawdziwego, wspólnego życia. Choć dzwonił do mnie co wieczór, a potem jeszcze do późna w nocy wysyłaliśmy do siebie esemesy, nie cieszyły mnie te namiastki bycia ze sobą. Nie chciałam wirtualnych produktów zastępczych. Nie chciałam czekać. Jakbym podświadomie przeczuwała, że nie powinniśmy marnować ani chwili, tylko cieszyć się każdą spędzoną razem sekundą, dopóki tylko to możliwe.
W końcu nadeszła długo wyczekiwana wiosna. I poleciałam do niego, do Aten. A on zabrał mnie na greckie wyspy. Boże, jak tam było pięknie! Nigdy dotąd nie zaznałam tyle szczęścia, co podczas tamtego krótkiego urlopu. Byliśmy tak zakochani, że prawie nie wychodziliśmy z łóżka. Była między nami nieprawdopodobna chemia, wywołująca niepohamowaną eksplozję uczuć.
Popłynęliśmy na Andros, Tinos i Mykonos — trzy prześliczne wyspy na Cykladach. Godzinami włóczyliśmy się po labiryntach wąskich, krętych uliczek, pomiędzy kubistycznymi domkami, białymi jak kostki cukru, z okiennicami niebieskimi jak Morze Egejskie. Zbieraliśmy muszle na pustych o tej porze roku plażach i wygrzewaliśmy się w południowym słońcu.
Ostatni weekend przed moim odlotem do Polski spędziliśmy na Eginie, niedużej wyspie w Zatoce Sarońskiej, oddalonej jedynie o godzinę drogi morskiej od Aten.
Siedzieliśmy w uroczej miejscowości Agia Marina przy drewnianej, tawernianej ławie. Słońce chyliło się ku zachodowi, rzucając długie cienie na złocistą, wąską uliczkę obsadzoną wysokimi palmami. Piliśmy pienistą kawę frappe z mlekiem i kostkami lodu, a ja wypisywałam kolorowe widokówki. Wtedy wysyłało się jeszcze pocztówki z wakacji do rodziny i przyjaciół.
„Jestem w raju z moim Adamem” — napisałam do koleżanki z pracy. Każdy zakątek wprawiał mnie w zachwyt. I zakochałam się w Grecji po uszy. Zafascynowana pięknymi widokami, niezwykłym światłem południa i śródziemnomorskim luzem zapragnęłam zostać tam razem z nim. Zakiełkowała we mnie myśl, żeby rzucić wszystko i wyjechać na południe Europy. Odtąd ta myśl nie dawała mi spokoju.
Tamtej wiosny Staś mieszkał u swojego greckiego kumpla, Steliosa, w ateńskiej dzielnicy Kesariani. Obaj odebrali mnie nad ranem z lotniska. Przespaliśmy się na jednoosobowym nadmuchiwanym materacu w gabinecie Steliosa. Byliśmy tak stęsknieni za sobą po kilku miesiącach rozłąki, że równie dobrze moglibyśmy leżeć na gołej podłodze.
Stelios dzielił swój niewielki, jednopiętrowy, stary dom z młodszą siostrą, Konstantiną. Cały parter zajmował nieduży salon z aneksem kuchennym. Te dwie części funkcjonalne przedzielała wyspa z hokerami. Pod ścianą stała kanapa, na której sypiał Stelios, a przed nią — stolik kawowy. Wąskie, balkonowe drzwi wychodziły na mikroskopijne wewnętrzne podwórko, jak studnia otoczone ze wszystkich stron zwartymi ścianami sąsiednich budynków. Całą jego przestrzeń wypełniał trawniczek, dwa na dwa metry, po środku którego rosło drzewo. Łazienka znajdowała się na piętrze, obok małej sypialni Kostantiny i gabinetu Steliosa.
Mimo iż to tymczasowe lokum u kolegi było dla Stasia dogodne, bo jego zakład pracy mieścił się przy sąsiedniej ulicy i dojście tam na piechotę zajmowało mu jedynie kilka minut, a gospodarze byli sympatyczni i gościnni, spragnieni intymności dwa dni później przenieśliśmy się do dzielnicy Eksarchia, do mieszkania Stasia, które ze względu na stan techniczny kamienicy, zagrażający bezpieczeństwu mieszkańców, musiał opuścić wkrótce po trzęsieniu ziemi. Jego rzeczy jednak nadal tam pozostawały.
Eksarchia była piękną i frapującą dzielnicą Aten. Choć wtedy jeszcze nic o niej nie wiedziałam, podobały mi się wspinające się do góry liczne schody, wąziutkie uliczki, swojskie tawerny ukryte wśród bujnej zieleni, wyłączone z ruchu kołowego deptaki, przy których ulokowały się urocze kawiarenki, a także — oblegane wieczorami przez mieszkańców miejscowe placyki. Niska zabudowa neoklasycystycznymi kamieniczkami i willami wzniesionymi w okresie modernistycznym, pomiędzy które wbudowano wysokie współczesne kamienice, tworzyła ciekawy i przyjemny klimat.
Mieszkanie Stasia na Eksarchii składało się z niewiarygodnie małego pokoju z łazienką. Stało w nim tylko piętrowe łóżko i szafka nocna, pełniąca rolę maciupeńkiego stolika. W ścianę, przyległą do wezgłowia łóżka, wbudowana była płytka szafa wnękowa z kilkoma zaledwie półkami. Była to wąska, klaustrofobiczna sypialnia, wybudowana na tarasie, wieńczącym sześciopiętrową kamienicę. Leżąc na łóżku, można było dotknąć wyciągniętymi kończynami obu ścian. Z góry rozciągał się jednak wspaniały, panoramiczny widok — z jednej strony na wzgórze Akropolu ze starożytnym Partenonem, a z drugiej — na wzgórze Likavitos i położone pod nimi gigantyczne miasto. Staś postawił na tarasie dwie donice z fikusami i turystyczne krzesełka, na których można było usiąść pod rozgwieżdżonym, bezchmurnym niebem południa i podziwiać skąpane w miliardach kolorowych świateł nocne Ateny i ich starożytne zabytki, podświetlane nocą reflektorami. Wszystko to było dla mnie fascynujące i niezwykłe. Tak odmienne od mojej szarej codzienności w Polsce.
Kiedy czekałam długie miesiące na spotkanie z ukochanym, czas wlókł mi się w nieskończoność. Teraz spędzone razem dwa tygodnie minęły błyskawicznie. Samolot odlatywał w środku nocy. Wtuliłam się w niego, przełykając w milczeniu napływające mi do oczu łzy. Wszystko we mnie krzyczało: Nie chcę wracać! Chcę tu zostać z tobą do końca życia!
Pocałował mnie czule i zmysłowo. Smakował greckim słońcem. Pragnęłam, aby ta chwila nigdy się nie skończyła. By już na zawsze pozostać w jego ramionach. Tam, na tamtym lotnisku, na tamtym tarasie, na greckiej wyspie, na tamtym krakowskim peronie… Żeby czas się zatrzymał. Wszystko inne przestało być ważne. Liczyły się tylko te wspólne chwile, wykradzione banalnej, mozolnej codzienności, spędzone jakby w innym wymiarze. Nie potrafiłam odejść. Trzymaliśmy się w objęciach, dopóki nie zawołano pasażerów do odprawy paszportowej. Potem ukradkiem wycierałam łzy, patrząc jak oddala się ze Steliosem, który zawiózł nas w środku nocy na lotnisko.
Do Polski zabrałam słoneczną pogodę, złoty pierścionek zaręczynowy i jego skórzaną kurtkę, którą podarował mi, bo całkiem nieźle na mnie leżała. Ale przede wszystkim przywiozłam piękne wspomnienia. Cudowne, ulotne chwile utrwalone na fotografiach i w mojej pamięci. Ten zachwyt zachowałam w sobie na zawsze.
Stasiu najukochańszy!
Tydzień temu o tej porze siedzieliśmy jeszcze na skale w Agia Marinie, patrząc na szafirowe morze. Jakże tam było cudownie! Zabrałeś mnie do nieba, ofiarowując mi dwa najpiękniejsze tygodnie w moim życiu. Nigdy dotąd nie byłam tak szczęśliwa jak z tobą. Kocham cię do szaleństwa od pierwszego wejrzenia i pragnę cię aż do bólu. Nie potrafię bez ciebie oddychać. Spałam dzisiaj z… twoją kurtką. Ta dziwaczna przytulanka koiła tej nocy moją tęsknotę i ból kolejnego rozstania.
Mój powrót do domu jest jak koszmarny sen, po przebudzeniu z którego człowiek długo nie może dojść do siebie. Zasłoniłam żaluzje, żeby nie patrzeć na przygnębiający pejzaż za oknem. Na wyboiste ulice z wyszczerbionym asfaltem, na szare budynki, na pijaków pod osiedlowym sklepem. Do dziś nie odespałam tamtej nocy, którą zgubiłam w podróży. Wciąż czuję się tak, jakbym przed chwilą wylądowała, lecz nie opuściła podwozia. Niemal prosto z lotniska pobiegłam wywołać nasze zdjęcia. Siedziałam potem całe popołudnie jak skamieniała, trzymając je w ręku niczym panna młoda kawałek weselnego tortu. Nie mogę znaleźć sobie miejsca. Wieczorami wpatruję się beznamiętnie w pustą ścianę i uśmiecham się głupkowato do twojej fotografii w ramce. I odliczam kolejne dni dzielące mnie od ciebie.
Twoja Beata
Kochanie!
„Gdzie jesteś teraz? Kto wie jak żyjesz? Gdzie jesteś teraz? Jak to wytrzymujesz bez tego, co kochasz i nie kochając tego, co masz?” — refren tej greckiej piosenki z płyty Jorgosa Dalarasa, którą kupiłam na lotnisku w drodze powrotnej do domu, w kółko rozbrzmiewa mi w głowie jak mantra. Czuję się tak, jakbym wybierała się na bal w sukni z trenem, który przytrzasnął się w drzwiach i nie pozwala mi zrobić ani kroku dalej. Wiem, że jeśli czegoś nie zrobię, to spędzę wieczór w przedsionku, podczas gdy obok będzie się toczyć wielkie przyjęcie.
I tak jednak w duchu dziękuję stwórcy wszechświata, że nie mieszkasz na Księżycu. Tam by poczta nie dotarła.
Rozsądek każe mi trzymać emocje na wodzy, ale serce nie sługa. Codziennie wstaję z łóżka lewą nogą. Prawa zostaje we śnie o tobie. Robię śniadanie, ale zanim skończę przygotowywać kanapkę, odechciewa mi się jeść. Idąc do pracy ze ściśniętym żołądkiem, myślę o tobie i rozmawiam z tobą w myślach, mówiąc sama do siebie. Nic wokół nie podoba mi się, bo tutejszy krajobraz, tak odległy od Grecji i od ciebie, napawa mnie smutkiem. Ogarniam wzrokiem biurko zawalone stertą papierów i nie znajduję wśród nich ukojenia. Zbierając informacje prasowe, łapię się na tym, że nie wiem, co od jakiegoś czasu mówi do mnie mój rozmówca, bo myślę o tobie. Wtedy wszystko, co przykre, wydaje mi się obojętne, a to, co niemożliwe — realne. W domu słucham greckiej muzyki. Przemalowałam balkon na biało i zawiesiłam niebieskie skrzynki na kwiaty. Posadziłam w nich szczepki sukulentów, które przywiozłam z naszych podróży po wyspach, by przypominały mi Grecję i ciebie. Siadam do komputera, ale zamiast tekstu na rano piszę list do ciebie.
Wiem, że życie to nie wakacje. Zdaję sobie sprawę z tego, że po miesiącach bycia razem, kiedy dopadają nas sprawy przyziemne, obowiązki i codzienne problemy, zdejmujemy różowe okulary i zaczynamy przyglądać się sobie w innym świetle. Ale wiem też, że tylko z tobą chciałabym dzielić swoje życie. Bo jesteś jedyny i wyjątkowy. Bo kocham cię aż do bólu i będę cię kochać aż do śmierci.
Miotam się teraz między nadzieją a zwątpieniem, między euforią a przerażeniem. Jestem zdecydowana zostawić wszystko i wyjechać do ciebie.
Beata
Beatko moja!
Bardzo mi przykro, że przez tak długi czas nie pisałem do ciebie. Po twoim wyjeździe przez trzy tygodnie dzień w dzień wracałem do domu przed północą. Po czternastu godzinach pracy kompletnie na nic nie miałem już siły. Jutro wyjeżdżam z Jorgosem do Dikastro, trzysta kilometrów od Aten. To mała, górska wioska, położona w pobliżu Karpenissi, na wysokości tysiąca dwustu metrów nad poziomem morza. Choć w Atenach jest upalnie, tam powita nas ostry klimat. Możliwe, że najwyższe pasma gór będą jeszcze pokryte śniegiem. Widok śniegu w Polsce nigdy mnie nie cieszył, ale tu, w Grecji, nadaje on tajemniczego uroku skalistym szczytom.
Jestem zadowolony z tego wyjazdu, bo nie będziemy pracować popołudniami, więc przynajmniej trochę odpocznę. Z tej okazji rozpakowałem wreszcie torbę podróżną. Tę, którą zabraliśmy ze sobą na Eginę. W ciągu ostatniego miesiąca nie znalazłem czasu, by wyprać rzeczy, które nosiłem na wyspie. Jak tak dalej pójdzie, to za parę dni nie będę miał już żadnej czystej szmaty.
Twój Staszek
Najdroższa!
Jak ja lubię twoje listy. Są balsamem, lekiem dla mojej udręczonej duszy. I źródłem emanującej z nich energii. Działają na mnie jak narkotyk. Dają mi kopa do życia i pracy. I sprawiają tak wiele radości. Po ich lekturze mam ochotę tworzyć i ulepszać świat. Pisz tak do mnie, jeszcze i jeszcze!
Minął miesiąc od twojego wyjazdu. Odliczam dni i tygodnie dzielące nas od naszego ponownego spotkania. Spotkania w pierwszą rocznicę naszej miłości. Ach, cały świat legnie u naszych stóp!
W Grecji lato zaczyna już dawać się we znaki. Z dnia na dzień robi się coraz bardziej gorąco. Najgorzej jest nocą, gdy temperatura spada tylko nieznacznie. Mimo nawału pracy i ogromnego zmęczenia często nie mogę zasnąć. A rano mam problem, by zwlec się z łóżka. Pocieszam się myślą, że za dziesięć tygodni będziemy mogli zasypiać i budzić się w swoich objęciach. Tymczasem żyję wspomnieniami o spędzonych wspólnie chwilach, o naszym pierwszym wspólnym wyjeździe na Cyklady. Nigdy nie kochałem nikogo tak bardzo jak ciebie. A z każdym dniem kocham cię jeszcze bardziej i coraz bardziej za tobą tęsknię. Dzisiaj liczy się dla mnie tylko to, że mamy siebie. Że mimo tej ogromnej odległości, jaka nas dzieli, możemy jednak cieszyć się sobą i planować wspólną przyszłość. Bo wiem, że nasza miłość, gorąca jak greckie słońce i twarda jak wulkaniczna skała, oprze się wszelkim przeciwnościom losu.
Beatko, doskonale rozumiem złożoność całej sytuacji. Wiem, że jesteś zdecydowana wybrać emigrację, by być ze mną. Ale czy będzie to najlepszym rozwiązaniem? Osiągnęłaś w Polsce wysoką pozycję społeczną. Masz ciekawą pracę i ładne mieszkanie. Czy rezygnacja z tego wszystkiego ma być zapowiedzią lepszego życia? Czy zarabianie na życie miotłą może być przyjemniejszym zajęciem niż zarabianie piórem? Zawsze uważałem, że emigracja jest ostatecznością. Można sądzić, iż wybierają ją ludzie, którzy nie potrafią poradzić sobie we własnym kraju. Z drugiej strony jednak potrzeba odwagi i przebojowości, by podjąć decyzję o wyjeździe w nieznane. Choć żyje mi się tutaj o niebo lepiej niż w ojczyźnie, to jednak mimo wszystko za nią tęsknię. A kolejne lata spędzane na południu wcale nie poprawiają mi samopoczucia. Często przychodzą takie dni, kiedy naprawdę mam wszystkiego dość. I tych pięknych widoków wokół, i pieniędzy, i tej otaczającej mnie fałszywej dobroci. Nie chcę być do końca życia człowiekiem gorszej kategorii. Kiedy cię poznałem, zdecydowałem się wrócić do Polski.
Niemniej chcę pozostać tu jeszcze trochę. Najwyżej dwa lata, Kochanie. Żeby zarobić dla nas trochę pieniędzy. I jeśli tylko zdrowie mi dopisze, to na pewno odłożę zaplanowaną sumę.
Pozdrawiam cię gorąco.
Staszek
Ukochany!
Myślisz, że straciłam instynkt samozachowawczy, bo chcę iść za głosem serca? Jeśli ma on zaprowadzić mnie do Aten, to pójdę i tam. Mogę sprzątać. Dlaczego nie? Żadna praca przecież nie hańbi. Każde rozwiązanie będzie lepsze od tej potwornej tęsknoty, która jest nie do zniesienia, a na którą nie ma lekarstwa. To ona sprawia, że nie mam motywacji do czegokolwiek. Żyję jak w letargu. Zamieniłam się w śpiącą królewnę. Czekam, aż wyrwiesz mnie z tego zaklętego snu.
Schody do nieba są wyboiste, ale czy naprawdę muszą być takie długie? Najwyżej za dwa lata brzmi lepiej niż za trzy albo kilka bliżej nieokreślonych, bo to „najwyżej” daje nadzieję na to, że to czekanie, które tak bardzo boli, może jednak potrwa krócej. Zawsze uważałam, że trzeba żyć w zgodzie ze sobą, robić to, o czym się marzy i mówić to, co się naprawdę myśli. Wiesz, Ukochany Mój, coraz częściej ogarnia mnie obrzydzenie do wszystkiego, co mnie otacza. I wtedy myślę, że nawet machanie miotłą w przyjemniejszym i spokojniejszym otoczeniu może mi wyjść tylko na zdrowie. Bo tak jak są miejsca niezdrowe dla ciała, tak są i miejsca niezdrowe dla duszy. Głównym powodem jednak, dla którego jestem zdecydowana porzucić wszystko, jesteś Ty. Nie chcę się zestarzeć, odliczając kolejne dni od spotkania do następnego spotkania. Wielkie nieba! Jakie dni? Długie miesiące przeciągające się w lata.
Wiem, że to, co nas łączy, jest tak świeże jak ławki pomalowane wczoraj w parku i trudno w tej sytuacji robić plany typu: „A na emeryturze polecimy sobie na Hawaje”, ale czy mógłbyś przynajmniej spróbować odpowiedzieć na pytanie, czego oczekujesz od życia? Każdy człowiek ma inny pomysł na życie, a stworzyć z dwóch jeden udany jest wielką sztuką. Zawsze istnieje ryzyko, że ktoś na tym interesie pójdzie z torbami, ktoś przepłaci, a komuś zmarnuje się towar. Nie wiem, Kochanie, na co chcesz odłożyć pewną sumę pieniędzy ani jakim kosztem chcesz to osiągnąć, ale szanuję twoje decyzje. Jeżeli oceniasz, że na osiągnięcie upragnionego celu potrzebujesz kilku lat, mogę zmienić otoczenie i przyjechać do ciebie. Możesz to rozważyć albo z góry odrzucić. Wiedz jedno — oddam wszystko za to, by móc się do ciebie przytulić.
Twoja Beata
Nie chciałam jego pieniędzy i nie rozumiałam jego logiki. Pragnęłam tylko jego i tej słonecznej Grecji. Obsesyjnie. Chciałam wrócić do tamtego dnia, na tamtą rozpaloną słońcem skałę, na której siedzieliśmy przytuleni do siebie, a łagodne fale obmywały nam bose stopy. Chciałam znowu być z nim na wyspie. Czuć zapach morza, przesycony solą i wodorostami, zapach jego opalonej skóry, miękki dotyk jego silnej dłoni, kiedy trzymaliśmy się za ręce, wracając objęci do hotelu.
I oszalałam jak każdy, kto chce ziścić swoje marzenia. Nie obchodziło mnie, dokąd mnie to zaprowadzi ani jak się to skończy. Leciałam za głosem serca na oślep jak ćma do światła, by spłonąć w ogniu miłości.
Kochanie!
Twoje listy są dla mnie jedyną romantyczną lekturą od czasów szkolnych. Wieczorami, gdy leżę już w łóżku, cała korespondencja od ciebie zasypia razem ze mną. Tulę ją do piersi jak ciebie. Stelios nabija się z tej mojej miłosnej choroby. Nie zwracam na niego uwagi i następnej nocy znowu zabieram te moje skarby do łóżka. Nie mogę zasnąć, nie przeczytawszy do poduszki któregoś listu lub choćby jednej z kartek.
Przejrzałem prospekty, które mi przysłałaś. I mam kłopot z wyborem miejsca, w którym spędzimy nasz pierwszy wspólny urlop. Wszędzie jest tak pięknie, że chciałoby się pojechać tam choćby na kilkanaście godzin. Zdecydowałem się na małe miasto Umag w Chorwacji. Może tam znajdziemy odrobinę spokoju, którego tak bardzo brakuje nam w codziennej gonitwie. I choć na chwilę zapomnimy o tęsknocie. Nie mogę już doczekać się chwili, kiedy znów będziemy razem.
Od początku lipca temperatura w Atenach oscyluje w granicach czterdziestu stopni Celsjusza. Chociaż bardzo lubię ciepło, taki upał jest jednak nie do zniesienia.
Pytasz, czego pragnę od życia. Moim życiowym pragnieniem było poznać kobietę, którą pokocham i która odwzajemni moje uczucia. Nie wierzyłem w miłość od pierwszego wejrzenia, ale uwierzyłem w nią w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym dziewiątym roku, kiedy spełniło się moje największe marzenie. Żałuję tylko, że los nie skrzyżował wcześniej naszych dróg.
Kochający cię Staś
Kochany!
Dobrodziejstwo istnienia poczty polega na tym, że mogę pisać do ciebie. A każdy pretekst, żeby to zrobić, jest dobry. Na przykład ten, że od trzech tygodni bez przerwy pada deszcz i jest zimno, i ponuro, a ja bardzo zazdroszczę ci słońca i upałów. Albo ten, że choć siedzę teraz przy biurku, myślami jestem z tobą, na twoim tarasie z przepięknym widokiem na Likavitos i Akropol. Wciąż jestem sercem przy tobie. Kiedy kładę się spać, robię to, myśląc o tobie. Kiedy wstaję rano, to tylko po to, by przeżyć kolejny dzień, myśląc o tobie. Tylko to pozwala mi wytrzymać wszystkie następne dni. Gdybym wiedziała, że ciebie nie będzie, gdy wzejdzie słońce, nie czekałabym więcej na żaden kolejny świt. Jaki sens miałoby moje życie, gdyby ciebie nie było? Piszę do ciebie, bo żyję dla ciebie. Istnieję, bo bije ci serce. I fascynuje mnie wszystko, co jest z tobą związane. Nie obchodzi mnie czy jesteś ideałem. Mnie samej daleko do ideału. Nikt taki nie jest. Na świecie nie ma ideałów. Cieszę się, kiedy pięknie wyglądasz, ale tak naprawdę nie jest dla mnie ważne czy schudniesz, czy przytyjesz, czy ubierzesz się ładnie, czy wstaniesz z łóżka zaspany i rozczochrany. Dla mnie zawsze będziesz najpiękniejszy na świecie. Będę się cieszyć razem z tobą, kiedy będziesz mieć dobry humor i cierpieć, gdy będzie ci smutno. Bo dla mnie jesteś tym jedynym i nic innego nie jest ważne ani nikt inny.
Zapewniam cię wciąż przez telefon, że wszystko u mnie w porządku. Bo cóż innego chciałbyś usłyszeć? Prawda jednak jest taka, że często czuję się podle i mam ochotę krzyczeć: Fatalnie ze mną! Zrób coś! Potrzebuję cię jak powietrza. Jeszcze miesiąc, a zwariuję! Coraz bardziej nie lubię tego miejsca, w którym żyję, mieszkam, pracuję. Nie cierpię tego zimnego klimatu, tego szarego nieba, tego ciągłego, obrzydliwego deszczu. Umieram ze strachu przed każdą z tych przeklętych rozpraw sądowych, w które się wpakowałam w imię zawodowej obrony interesu społecznego. Jedyną przystanią, do której mogę uciec, jest poduszka, w jaką można się wypłakać.
Najgorsze chyba motto życiowe, jakie można sobie wymyślić, to: „Liczę wyłącznie na siebie i nie potrzebuję nikogo”. Mamy w życiu do wykorzystania tylko określoną liczbę dni i jedynie od nas zależy, co z nimi zrobimy. Czy naprawdę nie warto dać sobie prawa do cieszenia się nimi? Dlaczego nie możemy cieszyć się chwilą obecną, tylko mamy żyć nadzieją na inną, może lepszą przyszłość? Czy warto tworzyć jakieś iluzje, skoro ciągle rozpadają się one w zderzeniu z rzeczywistością? Nie wiemy przecież, co będzie jutro. Nic nie trwa wiecznie, wszystko ciągle się zmienia.
Mówisz, że zdobyłam dobrą pozycję społeczną. Pewnie tak, ale kto ustala kryteria sukcesu? Ogłupiałe społeczeństwo. Czy taki prestiż naprawdę może dać człowiekowi szczęście? Zawody można przecież zmienić jak ubranie, pozostając wciąż tą samą osobą.
Dlaczego sądzisz, że jutro ma być lepsze od dziś? A jeśli nie będzie, to co? Ktoś kiedyś powiedział, że życie jest czymś, co przydarza się nam w czasie, gdy jesteśmy zajęci planowaniem innych rzeczy. Czy jesteś szczęśliwy, Stasiu? Czy jesteś zadowolony ze swojego życia?
Dreszcze przebiegają mi po plecach na samą myśl o tobie. Żyję nadzieją na wspólne wakacje, choć wiem, że te dwa tygodnie miną szybciej niż się nam wydaje, a potem pozostaną mi znowu tylko długie miesiące żalu, smutku, przygnębienia, bolesnej tęsknoty.
Dlaczego tak ma być? Wiem, że wymaganie od innych, by spełniali nasze oczekiwania, jest szczytem egoizmu. Bo każdy z nas ma prawo żyć dokładnie tak jak chce. Nie chcę w jakikolwiek sposób ograniczać twojej niezależności i wolności. W głębi duszy niczego jednak więcej nie pragnę jak tego, by dzielić z tobą wszystkie kolejne dni i nie tęsknić już więcej tak potwornie. I zupełnie nie umiem sobie z tym uczuciem poradzić.
Beata
Chciałam być z nim. Bardzo chciałam. On też chciał być ze mną. Bardzo chciał. Tak mówił. I tak pisał: „Jesteś najwspanialszym darem, jaki ofiarował mi los.” A jednak żyliśmy z dala od siebie. Spotykaliśmy się tylko trzy razy w roku, po czym każde z nas wracało do swojej codzienności, do swoich spraw, do swojego mikroświata. Nasze pierwsze wspólne wakacje spędzone w sierpniu Chorwacji, a potem u jego rodziców w Bieszczadach, przemknęły jak z bicza strzelił. I znowu pozostały nam tylko listy. Czułe słowa nanoszone na papier. Czekałam na nie niecierpliwie. Czytałam je zachłannie. W sobotnie poranki siadałam przy kuchennym stole, zaparzałam kawę i wyjmowałam list z koperty. Wieczorem czytałam go, leżąc w łóżku, po raz drugi, trzeci i kolejny. Ta korespondencja rozjaśniała moje smutne, jesienne dni po brzegi wypełnione pracą.
Kochany Stasiu!
Powroty z urlopów zawsze są trudne, ale aż tak jak tym razem redakcja mnie jeszcze nie sponiewierała. Nieustanna praca ponad siły doprowadziła mnie do skrajnego wyczerpania psychicznego i fizycznego. Wracając późnymi wieczorami do domu, niejednokrotnie miałam ochotę skoczyć z mostu do mijanej po drodze brudnej rzeki albo upić się do nieprzytomności. Przed pierwszym wariantem powstrzymał mnie biologiczny instynkt życia, a przed drugim świadomość, że nie przeżyję następnego koszmarnego dnia na kacu. Chyba znacznie trudniej jest zregenerować zmęczone komórki mózgowe niż mięśnie.
Dobrze, że jesteś, że mogę pisać listy do ciebie, że wysyłamy do siebie esemesy. Sprawiają mi tyle radości. To zdumiewające, że spotkałam cię w najbardziej nieprawdopodobnym i nieoczekiwanym miejscu. Był to najpiękniejszy prezent, jaki sprawił mi los. Każda spędzona z tobą chwila jest niezwykła. Uwielbiam cię wtedy, kiedy jesteś czuły, miły, rozmowny i wesoły, ale równie mocno kocham cię, gdy jesteś śpiący, smutny, milczący, zły i naładowany jak tona dynamitu. Nigdy nie pożądałam nikogo tak jak ciebie. Czy te krótkie i ulotne chwile szczęścia zawsze muszą być okupione takim cierpieniem? Z jakiego powodu i jak długo jeszcze mamy tak się męczyć?
Beata
Nie chciałam już za nim tęsknić. Chciałam przytulić się do niego. Chciałam patrzeć jak śpi, jak wtedy, na naszej pierwszej randce w Krakowie. I chciałam budzić się w jego ramionach. Patrzeć jak uśmiecha się i śmiać się razem z nim, opowiadać mu o przeżytym dniu i zasypiać razem z nim. Chciałam patrzeć jak je i jadać z nim kolacje. Chciałam z nim podróżować. Pragnęłam się w nim zatracić. Ta miłość była jak obłęd.
Rozdział 6
Cała para w gwizdek
Życie przeciekało przez palce albo w ogóle było gdzie indziej.
Michał Witkowski, Barbara Radziwiłłówna z Jaworzna-Szczakowej
2001
Gdzie było wtedy moje życie? W snach o słonecznej Grecji. Tymczasem tu, w pochmurnej Polsce, było coraz trudniej. Tu już nie żyłam. Tu tylko pracowałam — od rana do nocy. Nie miałam czasu na życie prywatne. Nie miałam czasu na relaks. Miałam tylko targety, layouty, deadliny. A mój czas nieubłaganie przeciekał mi przez palce. I po co było to wszystko?
Byłam dziennikarką z powołania. Kiedy dostałam etat, początkowo w lokalnym tygodniku, a niedługo potem w dzienniku wojewódzkim, czułam się tak jakbym wygrała od życia los na loterii. Kochałam tę pracę, była spełnieniem moich marzeń. Nie każdemu dane jest robić w życiu to, co lubi, mieć z tego satysfakcję i zarabiać na tym pieniądze.
Jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych dziennikarstwo prasowe miało sens. Było misją społeczną i sztuką słowa. Bawiliśmy się informacją. I cieszyła nas ta robota. W redakcji panowała nieskrępowana swoboda. Zespół był młody, pełen zapału i świeżych pomysłów. Zbawialiśmy świat. Ale każdy entuzjazm w końcu mija, gdy pojawiają się napięte terminy, te same tematy, znużenie, rutyna.
Kiedy wszyscy sprzedawali się zagranicznym koncernom, nastały trudne czasy także dla lokalnego dziennikarstwa. Rynek reklam zaczął się kurczyć, traciliśmy czytelników. Przejęcie udziałów w wydawnictwie przez obcy kapitał zapoczątkowało erę korporacyjnych idiotyzmów. Wszystko teraz było inaczej.
Dziennikarze jak zawsze szukali sensacji, bo taka jest ich rola. Bo czytelnicy lubią plotki i pikantne historie. Trup ożywia gazetę — mawiał mój pierwszy naczelny. Krew, łzy i sperma — wyznaczał nowe trendy kolejny szef. Ale przecież nie samą sensacją, negatywną informacją i horrorem człowiek żyje.
Gazeta jednak musiała dostosować się do nowych oczekiwań czytelnika, który nagle z niewiadomych powodów zszedł do poziomu półgłówka. Przestał myśleć, stracił zainteresowanie ciekawym reportażem, błyskotliwym felietonem, dobrą publicystyką. Teraz nasz czytelnik oglądał tylko obrazki. Czasami jeszcze zdołał przeczytać pierwszy akapit tekstu. Lubiany wcześniej, ambitny dziennik wojewódzki staczał się w stronę tabloidu. Tytuły upychaliśmy w moduły. Informacje pisaliśmy na wymiar. Produkowaliśmy teksty planowane. Zapełnialiśmy nimi mutacje terenowe, powiatowe, coraz liczniejsze wkładki tematyczne i dodatki.
— Czytelnik czyta tylko tytuł i podpis pod zdjęciem — utrzymywało nowe kierownictwo.
Dobrze, że w ogóle potrafi jeszcze czytać — ubolewałam w myślach.
Co tydzień spędzano nas na stresujące zebrania, na których dokonywano oceny i planowania. Staliśmy się trybikami w bezlitosnej maszynie, mającej generować zyski. Zaczęło się wyrabianie planów i walka o rynek prasowy, który nieustannie badano, by następnie przedstawiać nam ponure wyniki tych badań — statystyki i wykresy ze słupkami, uparcie wykazujące systematyczny spadek sprzedaży.
W ciągłej walce o czytelnika rozdrabnialiśmy się na lokalne dodatki i kolejne dodatki do tych dodatków. Taka działalność wymagała od nas coraz większego zaangażowania, wysiłku i pochłaniała coraz więcej czasu. Forma przerastała treść. Traciliśmy energię. Para szła w gwizdek. Honoraria tymczasem malały.
Zestresowana, zabiegana, przytłoczona nadmiarem obowiązków nie miałam siły na nic poza pracą ani wolnej chwili dla siebie. Do domu wracałam wieczorami, wykończona tempem minionego dnia, ze stertą notatek pod pachą, by po pospiesznym zjedzeniu kolacji do późnych godzin nocnych przygotowywać teksty na następny dzień. Notorycznie niedosypiałam. Jeśli nie miałam zebranego na zapas materiału, zasypiałam z trudem, w ciężkim stresie, bo o ósmej rano czekało mnie planowanie i zgłaszanie tematów do kolejnego wydania. Nie było miejsca na improwizację.
Było coraz gorzej, coraz ciężej. Lata pracy wykonywanej z pasją i przyjemnością zamieniały się w męczący kierat. Dziennikarstwo obywatelskie, ambitne, twórcze przestawało istnieć. Nie byliśmy już zespołem takim jak dawniej. Zabito w nas entuzjazm, koleżeństwo i wzajemne zaufanie. Przestaliśmy jeździć na spontaniczne weekendowe wypady w góry i na ogniska z piosenką i gitarą, przestaliśmy razem spędzać sylwestra.
Dziennikarze pracowali ponad siły, by nadążyć ze wszystkim na czas. Opuszczałam oddział terenowy ostatnia, gdy jako jego szefowa dopilnowałam całości i upewniłam się, że ogół tekstów i zdjęć do porannego wydania został zaakceptowany w centrali. Nikt już nie wychodził z redakcji przed godziną dwudziestą. „Nie mogę” poczytywano za odmowę, a tłumaczenie: „Jestem zmęczona” — za brak aktywności.
Na dodatek nadepnęłam na odcisk śląskiej mafii gospodarczej, której szef wytoczył mi proces sądowy, żądając niewyobrażalnie wysokiego odszkodowania za straty moralne. Sprawa ciągnęła się dwa lata i zakończyła się ugodą pomiędzy prezesem wydawnictwa a poszkodowanym, którego dobre imię naruszyłam na łamach gazety, ujawniając publicznie kulisy pewnego przedsięwzięcia. W ramach zadośćuczynienia miałam wystawić laurkę tamtemu bossowi. Nigdy nie zapomnę, jak stałam przed bramą zakładu produkcyjnego, który przejęła owa śląska spółka i płakałam z upokorzenia. Pod presją ze strony przełożonego, wbrew własnym zasadom moralnym, napisałam z obrzydzeniem lakoniczny tekst pochwalny. A miesiąc później tegoż rzekomo poszkodowanego skazano w innym toczącym się niezależnie procesie za przekręty gospodarcze i osadzono w kryminale.
Narastało we mnie coraz większe rozgoryczenie i zmęczenie.
Stasiu kochany!
Dlaczego to, czego najbardziej pożądamy, jest najmniej osiągalne? Strasznie za tobą tęsknię, za twoimi palcami na moich włosach, za twoim torsem, w który pragnę się wtulić, by poczuć bicie twojego serca, za zapachem twojej skóry, za twoimi miękkimi, wilgotnymi ustami na mojej szyi i za twoim kształtnym tyłeczkiem. Kręci mnie sama myśl o tobie. Kocham twój dotyk i twój zapach. Kocham twoją dobroć i wrażliwość. Kocham uśmiech i sposób, w jaki na mnie patrzysz.
Powiedz mi, dokąd i po co tak się codziennie śpieszymy? Dlaczego tak utrudniamy sobie życie, zamiast cieszyć się chwilą? Co byś zrobił, gdyby jutro miał być koniec świata? Poszedłbyś do pracy jak co dzień, a może wybrałbyś się na mecz albo nad brzeg morza, upiłbyś się czy może odwiedziłbyś tych, dla których nie miałeś czasu?
Każdy ma prawo do szczęścia, do radości, do sprawiania sobie przyjemności, a przede wszystkim do normalnego życia. A życie to nie tylko praca, bez względu na to, jak bardzo jest ona atrakcyjna i jak dobrze płatna. Jeśli zajmuje ci ona kilkanaście godzin dziennie, zabierając cały twój czas i energię, to w końcu zaczynasz się zastanawiać, jak długo tak można ciągnąć i czy w ogóle warto. A jeżeli twoja firma na dodatek nie szanuje własnych pracowników, próbując im udowodnić, że mogą wycisnąć z siebie jeszcze więcej i więcej, podczas gdy ty już nie możesz podołać jej nieludzkim wymaganiom, to zaczynasz się zastanawiać, co powinieneś zrobić zanim będzie za późno na ratowanie własnego zdrowia.
Kochałam tę robotę. Była moim powołaniem. Ba! Dziennikarstwo było dla mnie misją. Pędziłam do pracy jak na skrzydłach, naładowana energią. Zarywałam noce, ale czerpałam z tego satysfakcję. W firmie było fajnie, koleżeńsko, radośnie. Ale pewnego dnia wszystko się zmieniło. Obudziliśmy się nagle w środku korporacyjnego koszmaru, który sprawił, że dziś dostaję alergii na sam dźwięk słowa „redakcja”. Jedyne, co od dłuższego czasu chcę zrobić, to rzucić na biurko szefa podanie o zwolnienie i zatrzasnąć za sobą drzwi.
Człowiek nie jest maszyną i potrzebuje odpoczynku. Mam dość wracania do domu w stanie skrajnego wyczerpania, tylko po to, żeby się przespać i znowu pracować od rana do nocy. Często nie mogę zasnąć ze zmęczenia, w głowie kotłuje mi się cały miniony dzień i strach przed następnym porankiem. Czuję się jak w klatce, w której mogę pić tylko kolejną kawę, by zmusić zmęczony umysł do koncentracji — samotna, przemęczona, rozdrażniona i przeciążona obowiązkami.
Nie wiem, ile jeszcze wytrzymam, ale wiem, że nie mogę dłużej tak żyć, bo w końcu przypłacę to zdrowiem. Nie mam czasu na nic, ani na zakupy, ani na ugotowanie czegokolwiek. Żywię się byle czym i byle jak. Nie mam kiedy pójść do dentysty, nie pamiętam kiedy przeczytałam książkę, poszłam na spacer, odwiedziłam mamę, spędziłam beztroski weekend.
Twoja sfrustrowana Beata
Beatko najukochańsza!
Twój list dotarł do mnie dopiero po trzech tygodniach. Dobrze, że w epoce komputerów poczta w ogóle jeszcze funkcjonuje. Choć, jak widać, trochę kiepsko. Rzadko widuję listonosza w naszej dzielnicy. Jeśli już przychodzi, to tylko po to, by doręczyć rachunki za prąd, wodę i telefon.
Po świątecznej przerwie zastałem w zakładzie totalny burdel. Jorgos ze Steliosem tak wszystko porozpieprzali, że nie można niczego znaleźć i nie wiadomo za co się złapać. Nie dość, że zakład przypomina teraz złomowisko i z każdym dniem jest coraz gorzej, bo nikt nie ma czasu, by zaprowadzić tam względny ład, to jeszcze zapanował totalny chaos organizacyjny i nie wiadomo, gdzie będziemy pracować następnego dnia.
Koteczku, wiem, że niecierpliwie czekasz na mój list, ale wracam z pracy wieczorami, często między godziną dziewiętnastą a dwudziestą pierwszą, tak zmęczony, że nie mam siły ani czasu na napisanie czegokolwiek. Marzę wtedy tylko o ciepłej kąpieli, zjedzeniu czegokolwiek i wygodnym łóżku. Bo wiem, że następnego dnia będę musiał znowu wstać o szóstej rano i pracować dwanaście godzin.
Po powrocie z Polski długo nie mogłem dojść do siebie. Świąteczny urlop minął zbyt szybko. Przykro mi, że znowu musiałem cię opuścić i że ponad trzy miesiące będziemy czekać na tę następną chwilę, kiedy będę mógł znowu wtulić się w twoje śliczne ciało i kochać cię, kochać do szaleństwa. Często zadaję sobie pytanie, dlaczego nie spotkaliśmy się wcześniej. Przecież byliśmy sobie przeznaczeni. Wiedziałem to od chwili, w której cię ujrzałem. Mimo wszystko jestem szczęśliwy, że w końcu się spotkaliśmy i że dziś mam ciebie.
Och, będziemy jeszcze cieszyć się sobą i budować nasze wspólne życie, podczas gdy większość innych par będzie już znudzona swoimi związkami. Obiecuję, że nigdy już nie będziesz sama kładła się spać i nie będziesz już więcej wylewać łez nocami. Jeszcze tylko trochę….
Do zobaczenia
Staś
Beatko moja!
Jakże się cieszę, że spotkamy się w Grecji. Wyjazd wiosną na południe z pewnością poprawi ci samopoczucie, pozwoli odpocząć od codziennych obowiązków, rozświetli szarość, rozgoni twój smutek. A ja nie stracę znowu wielu dni na drogach i dworcach. Będzie cudownie!
Dziękuję ci za słodkie kartki urodzinowe i walentynkowe. Sprawiły mi wiele radości.
Nikos znalazł mi pokój do wynajęcia na Kesariani. Za chwilę spakuję mój skromny dobytek i przewieziemy wszystko na nowe miejsce. Zobaczysz, spodoba ci się. Nie będziemy już czuć się skrępowani. Nikt nie będzie nam już przeszkadzać. Będziemy mogli być sami.
Czekam na ciebie z utęsknieniem. Całuję cię. Do zobaczenia za miesiąc.
Staś
Rozdział 7
Innego raju nie ma
Życie jest proste. Nie komplikujmy go. Oddychać morskim powietrzem. Mieć gwiazdy nad głową.
Nikos Kazantzakis, Grek Zorba
Grecja, 2001
Następnej wiosny znowu poleciałam do niego, na południe. A on zabrał mnie na weekend na Hydrę — niezwykłą wyspę w Zatoce Sarońskiej. Pomknęliśmy tam wodolotem. Widywaliśmy się rzadko, spotykaliśmy się na krótko, więc chcieliśmy przeżyć ten czas jak najintensywniej. A on chciał mi pokazać jak najwięcej.
Zabudowana domami z kamienia Hydra została w całości uznana za zabytek narodowy Grecji. Wyspa ta jest całkowicie wyłączona z ruchu kołowego, który uniemożliwiają strome, wąskie, kamienne uliczki z licznymi schodami. Nie ma tam nawet rowerów. Towar dostarczają mieszkańcom statki, a rozwożą go do sklepów i tawern osiołki. Objuczone ciężkimi koszami, wspinają się do góry po niezliczonych schodach, wykutych w kamieniu.
Na skalistej Hydrze nie było plaż, dużych hoteli ani masowej turystyki zorganizowanej. Na nabrzeżu stały rzędami zabytkowe osiemnastowieczne rezydencje, a po otaczających wyspę wzgórzach pięły się ku samym szczytom kamienne domy, pośród których wzniesiono wiele małych kościołów.
Zanurzyliśmy się w architektoniczny gąszcz wyspy. Niektóre spośród starych domów z kamienia były opuszczone i w znacznym już stopniu zniszczone. Kluczyliśmy między nimi stromymi, zachwaszczonymi ścieżkami, wdrapywaliśmy się na pagórki, wchodziliśmy w nieuprawiane od lat, zdziczałe ogrody, w których stały pozostałości niskich budynków w ostatnim stadium ruiny, z zapadniętymi dachami, tynkiem odpadającym ze ścian, pozbawione drzwi i okien, z murami zarośniętymi wybujałą, gęstą roślinnością. Zaglądaliśmy do środka i wychodziliśmy stamtąd ze źdźbłami trawy w butach i rzepami przyczepionymi do kostek, by następnie zdobyć wybrukowane wzgórze nad portem i podziwiać z góry panoramę okolicy. Stały tam wycelowane w morze stare armaty i leżały ogromne żelazne kule. Umieszczono je tam dla upamiętnienia walk o wyzwolenie Grecji z osmańskiej niewoli, w których Hydra szczególnie się wsławiła. To miejsce było bardzo fotogeniczne.
Cała wyspa była oazą spokoju i relaksu. Życie zdawało się tam płynąć wolno i beztrosko. Siedzieliśmy na portowym wybrzeżu w kształcie podkowy, które przypominało jedną wielką kawiarnię na wolnym powietrzu. Sączyliśmy zimną kawę frappe, patrząc na spokojne, lazurowe morze, które iskrzyło się w słońcu jakby usypane miliardami drobnych kryształów, na stojące na brzegu osły, pobrzękujące dzwonkami przy szyjach, na wysypujące się z cumujących co rusz promów grupy zagranicznych turystów i weekendowych wycieczkowiczów.
— Chciałabym tu zostać — powiedziałam, owijając wolno kosmyk włosów wokół palca. Wiał lekki, ciepły wiatr od morza. Nabrzeże skąpane było w ostrym słońcu. — Cudownie byłoby zamieszkać w jednym z tych starych domków z kamienia i żyć spokojnie z dala od cywilizacji, od tego wyniszczającego pędu do nikąd, bez Internetu, telefonów, z tymi ślicznymi osiołkami w porcie, po środku południowego morza. Nie musieć podporządkowywać się korporacyjnemu reżimowi, być wolną, tutaj, z tobą.
— A co byś tu robiła? — spytał rzeczowo.
— Mogłabym malować miejscowy pejzaż — rozmarzyłam się — jak ten artysta w portowym atelier. Wiesz, że w latach sześćdziesiątych mieściła się tu filia Ateńskiej Akademii Sztuk Pięknych? Czytałam, że Hydra była w tamtych czasach modną kolonią artystycznej bohemy. I miał tu swój dom Leonard Cohen. To był prosty, stary dom, bez prądu, kanalizacji i bieżącej wody. A jednak Cohen często go odwiedzał, także w późniejszych latach — mówiłam dalej podekscytowana. — Przypływał tu i tworzył. Przecież to zaledwie półtorej godziny drogi wodolotem z Aten.
Westchnął i pocałował mnie. Poczułam zapach jego włosów. Przesunął pieszczotliwie palcami po moim odsłoniętym ramieniu. Po skórze przebiegły mi dreszcze. I nic już nie miało dla mnie znaczenia. Tylko on. I tamte niezwykłe chwile na Hydrze.
Do Pireusu dopłynęliśmy późnym wieczorem. W porcie panował tłok. Wiatr niósł zapach wody i spalin. Przybijające do brzegu promy wypluwały rzesze pasażerów, którzy wylewali się jak mrówki na ulice, gdzie łapali w pośpiechu żółte taksówki. O wyborze kierunku jazdy i doborze współpasażerów decydowali kierowcy. Po czterdziestu minutach machania rękami i wykrzykiwania nazwy dzielnicy, udało nam się dosiąść do zajętej już częściowo taksówki i ruszyć w kierunku Kesariani.
Staś wynajął tam garsonierę. Był to jeden wąski pokój z łazienką i kącikiem kuchennym oraz imponującą garderobą, ukrytą za rozsuwanymi drzwiami z dużym lustrem. Całe wyposażenie tego mieszkania stanowił jednoosobowy tapczan oraz maciupeńki stolik. Na ścianie wisiało kilka pustych półek. Do pokoju wchodziło się wprost z chodnika. Mimo iż cała ulica tonęła w oślepiającym słonecznym blasku, wewnątrz panował ponury mrok z powodu maleńkiego, piwnicznego okienka, które nie wpuszczało do środka światła. Za to przez szeroką szparę pod drewnianymi drzwiami wejściowymi wpadały do wnętrza drobne śmieci z ulicy, piasek i kurz.
Spędzaliśmy tam tylko noce. Z samego rana, zaraz po wyjściu Stasia do pracy, biegłam na przystanek autobusowy, skąd jechałam na kilka godzin daleko za Ateny, na znajomą plażę w Varkizie, by wrócić po godzinie piętnastej, gdy kończył pracę. Jadaliśmy najczęściej na mieście, a potem spacerowaliśmy tętniącymi życiem ulicami. Ateny nigdy nie zasypiały. To miasto od rana do późnej nocy zawsze było pełne przechodniów, samochodów, gwaru, muzyki i zapachów roznoszących się z tawern, kawiarni i słodkich cukierni, a także z tonących w kwiatach skwerów i parków. Wiosenne powietrze przesycone było zniewalającym aromatem kwiatów dzikich pomarańczy, rosnących na wszystkich ulicach. Sklepy, zamykane na czas popołudniowej sjesty i ponownie otwierane wtedy, gdy w moim kraju większość placówek handlowych kończyła już pracę, czynne były do późnych godzin wieczornych.
Przechadzaliśmy się po zamkniętej dla ruchu kołowego eleganckiej handlowej ulicy Ermou, czyli Hermesa i oglądaliśmy ekskluzywne witryny markowych sklepów, duże, jasno oświetlone i pięknie zaaranżowane. Panował tam klimat nieustającego ulicznego karnawału. Koncertowali Peruwiańczycy, niczym barwne ptaki, przyodziani w kolorowe, wełniane poncha z frędzlami, grały serbskie orkiestry dęte, skrzypkowie i gitarzyści. Byli też tancerze i mimowie, stojący nieruchomo jak pomniki — tu w szpagacie człowiek-anioł, cały na biało, z pierzastymi skrzydłami u ramion, a tam, kawałek dalej — nieruchomy człowiek-statua, w kolorze starego złota. Murzyni handlowali na chodnikach podróbkami firmowych torebek, perfum, okularów i pirackimi płytami. Podobała mi się gwarna atmosfera centrum Aten.
Gdy Staś miał pracę poza Atenami, w pobliżu morza, zabierał mnie rankiem ze sobą. Uwielbiałam wylegiwać się na rozgrzanych skałach i wsłuchiwać się w kojący szum fal. Wiosną wybrzeża były puste. Opalałam się toples, a pieszczoty słońca na skórze i zmysłowość kąpieli morskich sprawiały mi ogromną przyjemność, wzmagając produkcję feromonów i serotoniny.
Niczego więcej nie potrzebowałam do szczęścia. Celebrowałam każdy dzień urlopu, mając świadomość, że za moment będę znowu musiała opuścić miłość mojego życia i ten przyjazny, słoneczny kraj, w którym było mi tak niewiarygodnie dobrze.
Była druga połowa kwietnia. Zbliżała się Wielkanoc, najważniejsze greckie święto. Przyjaciel Stasia, Nikos, zaprosił nas do swego letniskowego domu w nadmorskiej miejscowości Kieratea, leżącej we wschodniej Attyce. Nikos był starym, bezdzietnym kawalerem o wesołym usposobieniu. Mieszkał razem ze swoją matką, siwiutką starowinką, w tej samej dzielnicy, co Staś, na Kesariani, w parterowej lepiance bez łazienki i wygód. Jego skromne warunki mieszkaniowe w Atenach mocno kontrastowały z komfortową daczą w Kieratei. Dom stał na szczycie skalistego wzgórza, z którego rozciągał się panoramiczny widok na okoliczne wzgórza i skaliste klify schodzące stromo do lazurowego morza w dole. Otoczony był wielkim tarasem z ozdobną balustradą z tralkami z białego cementu i antycznymi rzeźbami.
Nikos przywiózł nas do Kieratei w Wielki Piątek i pozostawił nam do dyspozycji cały swój dom, kuchnię z kominkiem, szerokie łóżko w sypialni i wielką butlę czerwonego wina dla pokrzepienia. Zapełnił lodówkę świątecznymi zakupami, nakarmił wszystkie bezpańskie psy w okolicy, podlał szlauchem swój ogród i wrócił na noc do Aten.
Za dnia obeszłam okoliczne wzgórza, obrośnięte bujnie kwitnącą wiosenną roślinnością, poddając się pieszczotom ciepłego, morskiego wiatru i urokowi innej rzeczywistości. Romantyczny wieczór na tarasie z bajecznym widokiem na okoliczne wzgórza i położone między nimi morze, a potem pełną miłosnych uniesień noc spędziliśmy ze Stasiem w przyjemnym towarzystwie wielkiej butli domowego, greckiego wina. A rano pognaliśmy stromą, polną ścieżką w dół, nad skalisty brzeg morza.
Dzień był uroczy. Rozkoszowaliśmy się słońcem i błogim spokojem na łonie natury. Byliśmy tak zafascynowani sobą, że nie musieliśmy zabawiać się rozmową. Do szczęścia wystarczała nam sama swoja obecność. Staś zabrał ze sobą wędkę. Usadowił się wygodnie na skale i łowił ryby. Ja opalałam się obok, na skalnej półce. Od czasu do czasu schodziłam w dół na żwirową plażę i zbierałam muszle, hojnie wyrzucane tam zimą przez sztormy. Woda była jeszcze lodowata. Brodziłam więc tylko po płyciźnie. W Kieratei morze zawsze było znacznie chłodniejsze niż gdzie indziej.
Liczni goście zaczęli zjeżdżać do posiadłości Nikosa w sobotnie popołudnie, by do wieczora tłumnie zaludnić cały dom. Razem z gospodarzem robili nieustające zamieszanie. Wszędzie było pełno ludzi. Krewni Nikosa tłoczyli się na tarasie i we wszystkich pomieszczeniach. Kobiety barwiły pisanki na czerwono, na znak krwi przelanej przez Chrystusa, i gotowały ohydną wielkanocną zupę z baranich podrobów. Przed północą wszyscy poszli do prawosławnego ortodoksyjnego kościoła. Zostaliśmy sami z matką Nikosa, której na odchodne zaserwowano talerz zmiksowanej na krem zupy z baranich flaków. Sam wygląd i zapach tej potrawy budził obawy, że jej spożycie może grozić poważnym zatruciem pokarmowym albo śmiercią. Podziękowaliśmy za ten poczęstunek, wymawiając się postem, co nikogo specjalnie nie zdziwiło. W Wielkim Tygodniu Grecy zwyczajowo powstrzymują się od jedzenia, zwłaszcza potraw mięsnych. A o wielkanocnych obyczajach cudzoziemców nie mają pojęcia.
W tym kraju nie ma tradycji święcenia pokarmów. Nikt nie przygotowuje koszyków ze święconką. Za to każdy idzie z długą świecą w dłoni, ozdobioną kwiatami i wstążkami, na mszę rezurekcyjną, która rozpoczyna się przed północą. Trzykrotne ogłoszenie przez popa: „Christos Anesti” — Chrystus Zmartwychwstał jest sygnałem do podzielenia się świętym ogniem z Jerozolimy i odpalenia fajerwerków, petard i innych ładunków wybuchowych, robiących ekstremalnie dużo huku, dymu i powszechnego zamętu, w którym wszyscy padają sobie w ramiona z życzeniami pomyślności.
Towarzystwo dotarło do domu w wyśmienitym nastroju, z zapalonymi świecami i czerwonymi pisankami w dłoniach. Wszyscy stukali się jajkami, składając sobie świąteczne życzenia. Na wyniesiony na taras duży stół wjechały sałatki, wędliny i wino, którymi zaspakajano długi głód. A potem, nad ranem wszyscy położyliśmy się wreszcie spać — na łóżkach polowych, materacach i leżankach, porozkładanych w całym domu.
W Wielką Niedzielę goście wstali późno. Tylko Nikos od wczesnego ranka krzątał się na tarasie, gdzie piekł jagnię na rożnie, obracając nim wolno nad paleniskiem murowanego pieca. Z namaszczeniem polewał je oliwą i posypywał ziołami, racząc się przy tym wytrawnym winem. W Grecji nie ma świąt Zmartwychwstania Pańskiego bez pieczonego baranka, do którego serwuje się rozmaite sałatki, pieczone ziemniaki, pieczywo i beczkowe wino. Wino lało się strumieniami. Z głośników sączyła się głośna muzyka. Biesiadnicy tańczyli na tarasie, bujali się na ogrodowej huśtawce, głośno dyskutowali przy suto zastawionym stole, jedli, pili i palili papierosy.
Po południu byłam już naprawdę zmęczona tą imprezą.
— Zabierz mnie stąd! — poprosiłam dyskretnie Stasia. — Błagam cię. Ucieknijmy nad morze.
— Nie wypada — odparł.
— Mam gdzieś konwenanse — powiedziałam. — Nie wytrzymam dłużej. Siedź tu z nimi do nocy, jeśli chcesz. Ja mam dość. Spadam.
Podniosłam się z krzesła. Wstał i poszedł za mną. Po chwili znowu byliśmy sami na skałach. Łagodne fale rozbijały się o kamienie z cichym pluskiem. Przytuliłam się do niego. Objął mnie i pocałował. Moja dłoń powędrowała po jego opalonym udzie w kierunku spodenek. Ścisnął ją namiętnie.
— Chcę się z tobą kochać — wyszeptałam, gryząc go delikatnie w ucho — tu i teraz.
Zachichotał cicho. Pozostaliśmy tam do wieczora. Nie mieliśmy ochoty wracać do greckiego towarzystwa.
— Pragnę tu z tobą zostać — powiedziałam cicho — na zawsze.
Dwa dni w Kieratei, potem jeszcze kilka w Atenach i trzeba wrócić do ponurej rzeczywistości — myślałam.
Poniedziałek Wielkanocny upłynął podobnie jak niedziela. Kolejne godziny spędzone grzecznościowo przy greckim stole zdawały się być wiecznością. Siedziałam tam jak na tureckim kazaniu, nie rozumiejąc ani słowa w mowie tubylców. Było to tak męczące, że postanowiłam nigdy więcej nie przyjmować zaproszenia na żadne greckie święta, choćby były nie wiem jak serdeczne i szczere. Nie lubiłam świąt, zwłaszcza wielkanocnych. Podobnie jak Staś. Oboje unikaliśmy też towarzyskich nasiadówek przy stole, na tyle, na ile było to możliwe.
Na lotnisko odwiózł mnie tym razem szef Stasia, Jorgos, w towarzystwie jego angielskiej małżonki. Pożegnaliśmy się ze Stasiem pospiesznie. Nie było czasu na czułości i rozdzierające duszę rozstania.
Ale już na początku lata znowu byłam w Grecji. Tym razem przypłynęłam promem z włoskiej Ankony do greckiej Patras na Peloponezie, a dalej, do Aten zawiózł mnie turystyczny autokar.
Klimatyczne kafejki i tawerny rozbrzmiewające grecką muzyką, nocne koncerty cykad, urokliwe uliczki i plaże na wyspach — to była bez wątpienia najpiękniejsza przygoda mojego życia. Staś zabierał mnie do miejsc, z których nie chce się wracać, w których chce się pozostać na zawsze. Pragnęłam zostać tam razem z nim.
Jednym z niezwykle romantycznych zakątków było Wybrzeże Apollina z przylądkiem Sunion, na krańcu którego stała starożytna świątynia Posejdona. Tłumy turystów i Greków jeździły tam, by podziwiać zachód słońca. Na Wybrzeże Apollina wiodło z Aten siedemdziesiąt kilometrów drogi wijącej się serpentynami nad stromymi skalistymi brzegami, opadającymi pionowo ku turkusowemu morzu, okrążając malownicze zatoczki. To robiło wrażenie. Wyłaniający się z Morza Egejskiego wysokim na ponad sześćdziesiąt metrów skalnym urwiskiem Akri Sounio, nazwany w „Odysei” Homera świętym przylądkiem, od najdawniejszych czasów wskazywał drogę żeglarzom. Stąd, w akcie rozpaczy po rzekomej śmierci syna Tezeusza, legendarny król Aten, Egeusz, miał rzucić się w atramentowe czeluście Morza Egejskiego, nazwanego później tak na jego cześć. Tu oddawano cześć Atenie, a w czterysta pięćdziesiątym roku przed naszą erą wzniesiono świątynię ku czci boga morza Posejdona. Pozostało po niej zaledwie kilkanaście doryckich kolumn z białego marmuru, w tym jedna szczególna, bo z wyrytym na niej własnoręcznie przez angielskiego poetę i hellenofila lorda Byrona jego nazwiskiem, co miał ponoć uczynić w tysiąc osiemset dziesiątym roku. Świątynia otoczona była stalowymi linami, broniącymi dostępu do środka, na wypadek, gdyby komuś przyszło do głowy zostawić na starożytnej kolumnie swój autograf. O zachodzie słońca jednak prezentowała się zjawiskowo. Wydawała się bardziej tajemnicza, znacznie potężniejsza i mroczna na tle zatapiającej się w morzu pomarańczowej kuli słonecznej. Zdjęcia robione tam podczas gasnącego wolno dnia wychodziły wyjątkowo piękne.
Ta rewia cudownych miejsc, bogactwo wrażeń, ten bezmiar czułości — wszystko to, czego tak bardzo pragnęłam i czego mogłam doświadczać jedynie przez ulotne chwile, okupione było, niestety, ciągłymi rozstaniami i bezbrzeżną tęsknotą.
Rozdział 8
Dłużej się nie da
Nie można długo żyć w neurozie albo psychozie. Tego nie wytrzyma żaden człowiek. Trudno przecież przez całe życie być pijanym. Nie aż tak.
Janusz Leon Wiśniewski, Intymna teoria względności
2001
Ukochany mój!
Kiedy dziś po południu odebrałam esemesa, którego wysłałeś z promu, przypomniała mi się moja ostatnia podróż do Aten. Była długa i męcząca, ale mimo wszystko przyjemnie było wtedy patrzeć na morze, ciesząc się myślą, że wkrótce rzucę ci się w ramiona. Znacznie gorzej jest, kiedy musimy się rozstać. Zawsze ogarnia mnie wielki żal.
Zaledwie kilka dni temu wtulałam twarz w mięciutkie poduszeczki twoich piersi i wydawałam odgłosy niezadowolenia, kiedy drapałeś mnie po policzkach swoim twardym, męskim zarostem, a teraz tak bardzo mi tego brakuje. Ze smutkiem patrzę na puste łóżko, a w nocy wciskam nos w poduszkę, na której zostawiłeś swój zapach. I tęsknię.
Jeszcze nie zdążyłam nacieszyć się twoją bliskością, blaskiem twoich oczu, ciepłem twojego uśmiechu, dotykiem twoich dłoni, smakiem twoich pocałunków, a znowu opuściłeś mnie na długie miesiące. Wyobrażam sobie, jak cudownie byłoby dzielić z tobą każdy dzień. Wącham ręcznik, na którym pozostały ślady twojego żelu do kąpieli. Tulę poduszkę, na której tak niedawno zasypiałeś. I wybucham płaczem na widok twojej szczoteczki do zębów w łazience.
Kochanie, czy przez pomyłkę nie zapakowałeś do torby lata? Gdy wyjechałeś, niebo przesłoniły ciężkie chmury. Deszcz pada nie w pionie, a w poziomie i wieje tak, że trzeba nosić cegły w kieszeniach, żeby utrzymać równowagę. A w Karkonoszach spadł dzisiaj śnieg.
Twoja Beata
Najdroższy Stasieńku!
Ale parszywy klimat zrobił się w tej Polsce! Zamiast początku złotej jesieni mamy tu iście listopadową szarugę i paskudny ziąb. Jest zaledwie pięć stopni Celsjusza. I ciągle pada.
Znowu pracowałam przez cały weekend. Co za beznadzieja! Mówisz, że czas szybko mija i nawet nie obejrzymy się, jak będzie grudzień. A cóż to ma być za pociecha? Razem z przemijającym czasem ucieka nam życie, które jest takie kruche. Dziś jesteś, kochasz, cieszysz się albo rozpaczasz, a jutro cię nie ma. I wcale nie trzeba rozbić się w samolocie porwanym przez terrorystów. Może strawić cię rak albo rozjechać na ulicy pijany kierowca tira, albo wysadzić w powietrze sąsiad, który nie zakręcił gazu.
Oddałabym wszystko za to, żeby poczuć znowu twoją głowę na piersiach, żeby móc przytulić się do ciebie i wsłuchiwać się w miarowe bicie twojego serca. Jesteś jak smakowity i apetyczny owoc w rajskim ogrodzie, do którego nie mam dostępu. Kiedy mnie obejmujesz, czuję się bezpieczna, spokojna i szczęśliwa, jakby twój dotyk ochraniał mnie przed każdym złem. A kiedy nachylasz się nade mną, podnieca mnie widok twojego torsu, wyprężonych bicepsów i ust, które są przedsmakiem erotycznych uniesień, o jakich nie sposób zapomnieć.
Rozłąka podobno potęguje uczucie. Postawiłeś moją wielką fascynację tobą, twoim magnetyzmem, czułością i dobrocią w stan ciągłego oczekiwania. Może dlatego to, co nas łączy, jest wyjątkowe i nie przerodziło się dotąd w jakiś banał. Ale związek w takim kształcie nie może trwać w nieskończoność. Miłość to potrzeba bycia z ukochanym, dzielenia się jego radościami i jego problemami, to chęć wspierania się wzajemnie w trudnych chwilach. To również pragnienie fizycznej bliskości tego jedynego na świecie człowieka. A tego wszystkiego nie zastąpi telefon.
Beata
Złożyłam kartkę z czułością i drżącą ręką włożyłam do koperty, na której widniało lekko rozmyte, jakby rozmazane pędem powietrza, zdjęcie pary obejmującej się na peronie kolejowym. On całuje ją na pożegnanie, stojąc na stopniach wagonu w otwartych drzwiach pociągu. Ona objęła go i trzymając go za ramiona, unosi się na palcach jednej nogi. Nad zdjęciem wydrukowano duży napis: „Don’t forget me”. Bardzo wymowne — pomyślałam, kupując wtedy tę właśnie papeterię. Dostrzegłam w niej analogię do naszej sytuacji. Tych ciągłych rozstań i rozpaczliwych pożegnań przed daleką podróżą.
On przysłał mi bukiet kwiatów namalowany na pięknej pocztówce, którą dołączył do listu. Często przysłał mi kwiaty na kartkach pocztowych. Było to urocze. Ale ja pragnęłam jego, a nie malowanych kwiatów. Ta ciągła tęsknota, to niezaspokojone pożądanie, to nieustanne napięcie było nie do zniesienia na dłuższą metę. Żyłam jak w psychozie, opętana natręctwem myśli, krążących wciąż wokół jednej osoby i jednego miejsca, odległego, nieosiągalnego. Dwa lata w zawieszeniu, w ciągłym oczekiwaniu, idiotycznym, bezsensownym, narzuconym nam obojgu przez niego, wbrew zdrowej logice. Pewnego dnia te wszystkie silne emocje przekroczyły wartość progową.
Powiedziałam mu o tym przez telefon. Oświadczyłam, że dłużej już nie wytrzymam tej rozłąki. I postawiłam mu ultimatum.
— Kochanie — powiedziałam, stawiając sprawę na ostrzu noża — albo ja rzucam wszystko i przyjeżdżam do ciebie, albo ty porzucasz swoje dotychczasowe życie i przyjeżdżasz do mnie, albo kończymy z tą znajomością i z tą miłością, i rozstajemy się raz na zawsze. Wybór należy do ciebie — zakończyłam rozmowę. — Przykro mi, ale dłużej nie dam rady. To ponad moje siły. Ta tęsknota mnie zabija. Dalej tak żyć nie mogę.
Kochana Beatko!
Miałem dziś koszmarny dzień, poprzedzony bezsenną nocą. Zanim zapadłem w krótki i męczący sen, zapamiętałem wskazówki zegara na godzinie trzeciej trzydzieści, a już o szóstej rano czekała mnie pobudka i kolejny wyjazd w teren. Ostatnio stało się to normą. Po powrocie o piątej po południu nie miałem siły nawet wejść pod prysznic. Głodny, w brudnych, roboczych ciuchach zasnąłem na fotelu.
Przebudziłem się około wpół do dziewiątej kompletne zdezorientowany. Nie wiedziałem, czy wstaje już kolejny dzień, czy jest wieczór. Gdy usłyszałem pukanie do drzwi, otworzyłem je z wielką niechęcią. Spodziewałem się ujrzeć mojego szefa, Jorgosa, który przyjeżdża po mnie do pracy, ale zamiast niego zobaczyłem właściciela kamienicy, Janisa z grubą kopertą w ręku. Dopiero wtedy uprzytomniłem sobie, że nadchodzi noc, a nie poranek, ponieważ Janis wraca z pracy codziennie po dziewiątej wieczorem. Wyrwałem mu kopertę z rąk, zatrzasnąłem drzwi i od razu zatopiłem się w lekturze twojego listu.
Upłynęły cztery tygodnie odkąd kolejny i myślę, że ostatni już raz wyjechałem do Grecji. Kochanie, nie mogę dłużej cierpieć z powodu rozłąki i nie mogę też krzywdzić ciebie z tego powodu. Tak bardzo cię kocham i tylko ciebie pragnę. Przez jedną trzecią swojego życia spędzonego na Bałkanach nigdy nie zaznałem tyle szczęścia, radości i czułości, jakimi obdarzasz mnie w każdej chwili, w każdej spędzonej razem sekundzie, każdej naszej wspólnej nocy.
Przez całą drogę powrotną do Aten byłem bardzo smutny i przygnębiony, bo po raz kolejny musiałem opuścić miłość mojego życia. Z rozrzewnieniem wspominałem nasze wakacje na Węgrzech, w Hajduszoboszlo, które znowu minęły w mgnieniu oka.
Ateny przywitały mnie bezchmurnym niebem i temperaturą sięgająca trzydziestu pięciu stopni Celsjusza. Po otwarciu drzwi do domu na dobry wieczór wpakowałem się w kilkucentymetrową warstwę kurzu i śmieci z ulicy, które nawiało mi do mieszkania przez szparę pomiędzy drzwiami a chodnikiem. Wszędzie wisiały pajęczyny, a lód w lodówce o mało nie wyłamał drzwiczek od zamrażalnika. Nie wiedząc za co się złapać w pierwszej kolejności, czy za sprzątanie, czy za rozpakowywanie bagażu, wybrałem trzeci wariant. W kompletnym nieładzie pościeliłem łóżko i położyłem się spać.
Twój Staszek
Skarbuniu!
Nic mnie już tu nie cieszy i co gorsza, wszystko mnie denerwuje. Po raz kolejny wróciłem z pracy zły i kompletnie nie mogę się pozbierać. Codziennie po południu muszę na kilka godzin wracać do zakładu. Wczesne pobudki i dodatkowa praca popołudniami doprowadzają mnie do szewskiej pasji.
Brakuje mi ciebie. Wieczorami jak bumerang wracają do mnie piękne wspomnienia, wszystkie przeżyte razem chwile, ciepło twojego ciała, twoja bliskość i dobroć, nasze łóżkowe igraszki.
Nie wytrzymam tego dłużej. Nie mogę już znieść cierpienia z powodu rozłąki. Nie mogę żyć tylko wspomnieniami. I nie mogę krzywdzić ciebie. Jesteś miłością mojego życia. Nie potrafię bez ciebie żyć.
Ktoś kiedyś powiedział, że w życiową podróż wyrusza się, aby powrócić do domu. Teraz z całą stanowczością stwierdzam, że wracam do domu, do tego domu, w którym czeka na mnie z utęsknieniem moja wielka miłość, moja Beatka.
Całuję cię od czubka głowy po stopy.
Twój stęskniony Staś
Przyjechał pod koniec dwa tysiące pierwszego roku. Pewnego mroźnego wieczoru stanął na progu z dwiema podróżnymi torbami, do których zapakował swój dobytek. Tylko ciuchy i uciułaną przez dwa lata kosztem tęsknoty i wyrzeczeń „pewną sumę pieniędzy”. Wszystkie swoje rzeczy codziennego użytku pozostawił w spadku Nikosowi.
— Jesteś — rzuciłam mu się w ramiona.
— Jestem — powiedział, obejmując mnie i całując.
Odtąd żyli razem długo i szczęśliwie, w harmonii i radości, zakochani w sobie do szaleństwa i spełnieni — tak powinna była zakończyć się ta opowieść. Ale życie pisało już własny scenariusz.
Rozdział 9
Syndrom gotującej się żaby
Od tej pory wszystko było wspólne: oddechy, czas, powietrze, ciało.
Janusz Leon Wiśniewski, Zespoły napięć
Polska, 2004
Byliśmy nierozłączni. Spędzaliśmy razem każdą wolną chwilę, nie mogąc się sobą nacieszyć. Większość czasu, niestety, nadal zajmowała mi praca, która wciąż angażowała mnie od rana do wieczora. Staś tymczasem szukał zatrudnienia. Nie jest łatwo odnaleźć się na powrót w kraju po ponad dziesięciu latach emigracji, a do tego w zupełnie obcym mieście i regionie.
Mimo moich licznych znajomości nijak nie mogłam mu pomóc w znalezieniu posady. Przeglądaliśmy oferty, rozsyłaliśmy CV i listy motywacyjne, gdzie tylko się dało. Rozpytywałam i prosiłam o pomoc wszystkich. Bez rezultatu. Kiedy jesteśmy potrzebni innym, mamy wielu znajomych i pseudoprzyjaciół, ale kiedy sami znajdziemy się w potrzebie, okazuje się, że nie ma w pobliżu nikogo, kto poda nam pomocną dłoń. Ta konkluzja była frustrująca.
Wreszcie po roku marazmu, gdy skończył się czas pobierania w Polsce greckiego zasiłku dla bezrobotnych, Staś postanowił zainwestować w gastronomię. Miał to być niewielki bar z kurczakami z rożna i frytkami oraz popularnymi greckimi daniami: suvlakami (szaszłykami), sałatką choriatiki (sałatką wiejską) i gyros w picie z tradycyjnymi dodatkami. Pomysł wydawał się dobry.
Zaczęliśmy się rozglądać za niedużym lokalem, ale w dobrej lokalizacji nie było niczego do wynajęcia. Ponownie uruchomiłam swoje znajomości i znowu bez efektu. Przeszkody mnożyły się przed nami piramidalnie. A to pomieszczenie było za niskie i nie spełniało norm budowlanych, a to przedsięwzięcie wymagało setek pozwoleń i zbyt kosztownych inwestycji, a to znowu miejsce było fatalne. Ostatecznie, po tygodniach poszukiwań, wizji lokalnych i bezowocnych dyskusji z urzędnikami odpuściliśmy, kompletnie zniechęceni i zdegustowani.
Wtedy Staś zadecydował, że otworzy butik. Wynajął niewielki, wolno stojący sklep w pobliżu targowiska miejskiego, płacąc z góry czynsz za pół roku. Od razu przystąpił do jego remontu, bo chciał urządzić swój lokal w dobrym stylu, zachodnioeuropejskim, wykwitnie i z klasą. Niestety, ani lśniąca, gładka posadzka, ani podwieszany sufit z punktowym oświetleniem, ani finezyjne regały z atrakcyjnym, najmodniejszym towarem, który przywieźliśmy prosto z targów odzieżowych w Łodzi, nie zaimponowały klienteli.
Na nic zdała się reklama, ogłoszenia w lokalnej prasie i na afiszach, otwarcie z pompą i cukierki w szklanych kulach. Jak śpiewał poeta — wszystko chuj.
Staś nie miał zielonego pojęcia o handlu. Nie oszacował związanego z nim ryzyka. Nie przeprowadził żadnej analizy opłacalności prowadzenia małego sklepu w tym miejscu, która wykazałaby, że w ogóle warto go tam otwierać. Zainwestował wszystkie swoje oszczędności w wątpliwy interes, bez świadomości stojących przed nim wyzwań, bez zaznajomienia się ze szczegółami prawnymi i ekonomicznymi prowadzenia takiej działalności. Niestety, zwiastowało to tylko poważne straty.
Interes nie wypalił. Staś siedział całymi dniami sam w swoim wyremontowanym pięknie butiku z superciuchami po przystępnej cenie, których nikt nie chciał kupować. Zryczałtowany podatek do skarbówki i niebotyczne składki ZUS musiał jednak płacić co miesiąc, rachunki za prąd — także. Kilkakrotnie jeździliśmy po nowy towar do Łodzi, ale nic nie było w stanie zachęcić klientów do zakupów.
Ten nieszczęsny sklep, który nie przyniósł ani grosza zysku, miesiąc w miesiąc generował kolejne koszty aż pochłonął wszystkie oszczędności Stasia. Tym sposobem poszła na marne „pewna suma pieniędzy”, uporczywie ciułana przez niego kosztem dwóch straconych nieodwracalnie lat życia. Nierentowny butik trzeba było w końcu zamknąć. Cały towar, którego nie udało nam się wyprzedać nawet za połowę ceny jego zakupu, rozdaliśmy rodzinie. I tak biznes odzieżowy diabli wzięli.
Gdy straciliśmy już nadzieję na znalezienie dla Stasia sensownego zajęcia zarobkowego, niespodziewanie zaczęły napływać odpowiedzi na złożone wcześniej aplikacje — z całego województwa. Staś zatrudnił się w miejscowej firmie przy produkcji stolarki aluminiowej. Wybrał branżę, w której zdobył doświadczenie w Grecji. Choć z wykształcenia był specjalistą w dziedzinie inżynierii naftowej i gazownictwa, nigdy jednak nie pracował w wyuczonym fachu.
Nastał dla nas czas małej stabilizacji. Raz w miesiącu wyjeżdżaliśmy na weekend w Bieszczady. Staszek miał takie parcie na te wyjazdy, jakby chciał nagle nadrobić wszystkie lata rozłąki z rodzicami. Mimo iż lubiłam bieszczadzkie klimaty, ogniska z gitarą, grzybobrania, łowienie pstrągów w górskim potoku, było to czyste szaleństwo. Ponad tysiąc kilometrów do przebycia w obie strony, po to, by dotrzeć na miejsce w sobotę nad ranem, odespać do południa wyczerpującą, dziewięciogodzinną jazdę, a w niedzielę, zaraz po śniadaniu zbierać się już w drogę powrotną.
Ilekroć byłam w Bieszczadach, jak na złość, dzwonił do mnie redaktor naczelny z pilnym poleceniem służbowym.
— Nie mogę — tłumaczyłam. — Jestem pięćset kilometrów od redakcji.
— Znowu? — dziwił się.
— Tak — odpowiadałam zgodnie z prawdą. — Znowu.
— Dziwne — mruczał niezadowolony do słuchawki i rozłączał się.
Jakbym nie miała prawa do dwóch dni prywatnego życia, do jednego jedynego weekendu w miesiącu, wolnego od służbowych telefonów. No, cóż za niesubordynacja!
Wiosną dwa tysiące czwartego roku stanęliśmy przed ołtarzem, przysięgając sobie miłość i wierność do grobowej deski. Wzięliśmy kameralny, romantyczny ślub w małym, wiejskim kościółku, stojącym w szczerym polu nieopodal jednej z okolicznych wsi. Było to miejsce szczególne, owiane legendą o cudach. W naszej skromnej ceremonii uczestniczyli tylko najbliżsi krewni i paru przyjaciół.
A potem polecieliśmy w dwutygodniową podróż poślubną na Kretę, do nadmorskiej wioski Agia Pelagia, położonej w pobliżu stolicy wyspy Heraklionu. Stamtąd popłynęliśmy na Santorini, najpiękniejszą wyspę na Cykladach.
— Moglibyśmy tu zostać — rozmarzyłam się, obserwując parę zatrudnionych w hotelu Ukraińców. Rano podlewali szlauchem rośliny. Potem ona sprzątała pokoje, a on obsługiwał bar przy basenie. Czas płynął tam wolno i przyjemnie. Znowu nie chciałam wracać do domu.
— Daj spokój — sprowadził mnie na ziemię Staś. — To nie ma sensu.
W dwa tysiące czwartym roku Grecja wygrała mistrzostwa Europy w piłce nożnej. Z tego powodu małżeńską sielankę zakłócił nam niespodziewany telefon z redakcji.
— Idź na ulicę między Greków i zrób sondę! — usłyszałam polecenie. — Wypytaj ich, co myślą! Rób im zdjęcia! I przyślij materiał jak najszybciej z jakiejś kawiarenki internetowej!
Ja chyba śnię — pomyślałam zdumiona i zapytałam retorycznie: „A co mieliby myśleć?” — Cieszą się zwycięstwem, robiąc przy tym wiele hałasu. Trąbią klaksonami i strzelają na wiwat. Nie znam języka greckiego. Jestem w podróży poślubnej — zauważyłam. — A tu, gdzie wypoczywam, nie ma żadnej kawiarenki internetowej. Tu nie ma nawet ulicy.
— To pytaj po angielsku!
— Po moim trupie — odburknęłam i odłożyłam słuchawkę. Nie byłam w delegacji. Nie pobierałam diety na koszt redakcji. Byłam na urlopie, a na urlopie się wypoczywa, a nie pracuje. Co to za pomysł, żeby nękać pracownika za granicą? I to z powodu meczu futbolowego. I po co lokalnej gazecie sonda uliczna z greckiej wsi? Poza pracą zawodową istniało chyba inne życie. Taką przynajmniej miałam nadzieję.
Tymczasem w redakcji mieliśmy wtedy ciągle nóż na gardle. Rynek prasowy stawał się coraz trudniejszy, każdy walczył o przetrwanie, o reklamodawców, o czytelników. Wypierał nas Internet, wypierały nas lokalne rozgłośnie radiowe. Wszyscy nas wypierali.
— Niełatwo być teraz liderem na rynku — grzmiał redaktor naczelny na zebraniach redakcyjnych. — Musimy się jeszcze bardziej przykładać, musimy zaspakajać potrzeby naszych czytelników, bardziej się starać, być bardziej kreatywni, więcej pracować.
Ale ja już nie mogłam bardziej. Nie potrafiłam więcej z siebie wycisnąć. Centrala wymyślała coraz to więcej mutacji i dodatków, wymagających od zespołu coraz większego zaangażowania. Zarobki nie wzrastały wprost proporcjonalnie do nakładu pracy, a wręcz malały. Za to rosło coraz większe rozgoryczenie i zmęczenie. Żeby sprostać narzucanym nam odgórnie poleceniom i wyrabiać normy produkcyjne w tej fabryce informacji, pracowaliśmy w ciągłym napięciu i pośpiechu po kilkanaście godzin dziennie. Normą stały się coraz późniejsze powroty do domu i siedzenie nad tekstami do późnych godzin nocnych. Stymulowałam się papierosami i kawą, a gdy nie mogłam już pić więcej kawy, bo serce zaczynało mi nieprzyjemnie kołatać, to pobudzałam się drinkiem. Nie dbałam o zdrowie. Nie miałam na to czasu. Kładłam się do łóżka nad ranem i wstawałam nieprzytomna, w strachu przed kolejnym ciężkim dniem.
Redaktor naczelny, zaimportowany przez wydawcę z drugiego końca kraju, faworyzował i awansował niedoświadczony zawodowo narybek. W redakcji zapanował typowy dla nowych standardów wyścig młodych szczurów. A potem w niezauważalny i tajemniczy sposób zaczęli znikać z zespołu najstarsi i najmniej wydajni dziennikarze. Niereformowalni, jak wyrażali się o nich z pogardą ci, którzy według dawnych, nieobowiązujących już, niestety, reguł powinni byli uczyć się od starszych kolegów rzemiosła i przynosić im kawę z bufetu.
Jeden gość z korporacji przeprowadzający audyt wewnętrzny w terenowym oddziale, którym kierowałam, po dwóch tygodniach obserwacji powiedział mi na odchodne: „Robicie tu naprawdę dobrą robotę, ale za dużo harujesz. Spróbuj kiedyś pożyć jak człowiek”. A kilka dni później skrytykował naszą mutację na zebraniu ogólnym. Dobre sobie! Cóż za hipokryzja!
Długotrwały, permanentny stres, którego w tym ciągłym młynie nie mogłam już nijak odreagować, spowodował w końcu, że moja wydajność zaczęła spadać. Na wszystko brakowało mi czasu. Czułam, że nie wytrzymam dłużej takiej nieustannej presji. Praca nie przynosiła mi już żadnej satysfakcji. Byłam wyczerpana psychicznie i fizycznie. Wypaliłam się zawodowo po przekroczeniu czterdziestki, doszczętnie.
Zaczęłam źle sypiać. Coraz częściej męczyły mnie senne koszmary. A w dzień — nasilające się coraz bardziej symptomy nerwicy lękowej. Dopadały mnie zawsze w miejscach publicznych. W zamkniętych pomieszczeniach pełnych ludzi. Nagłe zawroty głowy, płytki oddech, przyspieszony puls, szum w uszach, mroczki przed oczami albo rozmazany obraz. Bałam się, że zemdleję. Wydawało mi się, że sufit zawali mi się zaraz na głowę albo że dostanę jakiegoś ataku, może epilepsji? Musiałam wtedy jak najszybciej wyjść z budynku na zewnątrz, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Zaczęłam bać się zbierania informacji w miejscach publicznych. Wysyłałam więc na tego typu posiedzenia młodsze dziennikarki z oddziału terenowego.
Niestety, było coraz gorzej. Nie mogłam już nawet stać w kolejce w banku ani w supermarkecie pełnym ludzi. Mimo iż starałam się nad tym paskudnym uczuciem ze wszystkich sił zapanować, coraz częściej dopadały mnie ataki nieuzasadnionej paniki.
Instynkt podpowiadał mi, że powinnam ratować siebie, że ta droga wiedzie w złym kierunku i jeśli zostanę tu, gdzie jestem, to niedługo przypłacę to zdrowiem. Czułam, że muszę całkowicie przewartościować priorytety życiowe.
Poziom mojej frustracji sięgnął zenitu, gdy kilkanaście lat młodszy ode mnie dziennikarz, mój dawny uczeń z podstawówki, bez konsultacji ze mną tak wykastrował mój reportaż, że pozostała po nim tylko zupełnie pozbawiona polotu i głębszego sensu informacja prasowa. Powierzenie mu kompetencji redaktora prowadzącego wydanie dawało mu — w jego przekonaniu — prawo do dowolnej ingerencji w treść publikowanych materiałów. Takie rzeczy były teraz na porządku dziennym. Stały się normą. Nie potrafiłam ani zaakceptować tych nowych porządków, ani przystosować się do takiego systemu pracy. I chyba wtedy właśnie do mnie dotarło, że dopadł mnie syndrom gotującej się żaby.
W ramach eksperymentu naukowego umieszczono żabę w garnku z zimną wodą, której temperaturę stopniowo podnoszono. Płaz dostosowywał się do temperatury otoczenia, a kiedy woda zaczęła wrzeć, nie miał już siły na opuszczenie garnka, ponieważ całą energię spożytkował na zaadaptowanie się do rosnącej temperatury. Gdyby żabę od razu wrzucono do gorącej wody, natychmiast wyskoczyłaby z garnka.
Gdy uporczywie tkwimy w sytuacji, która stopniowo się pogarsza, możemy się w końcu „ugotować”, a sytuacja nas przerośnie. Odporność psychiki na stres i uciążliwe warunki jest ograniczona, tak jak odporność żaby na temperaturę. A temperatura w moim garnku zaczynała podnosić się do wartości krytycznej.
Czara goryczy przelała się pewnego piątkowego wieczoru. Dochodziła dwudziesta. Wracałam do domu zmęczona po ciężkim tygodniu pracy, pełnym nerwowego napięcia. Marzyłam tylko o tym, by zjeść kolację, wziąć relaksującą kąpiel, a potem przytulić się do męża na kanapie i obejrzeć wspólnie dobry film. Ten sam młokos, który znowu był redaktorem prowadzącym wydanie, zawrócił mnie telefonicznie z połowy drogi. Kazał mi jechać do oddalonego o trzydzieści kilometrów miasteczka, by zrobić tam zdjęcie małego dziecka do kilkuzdaniowej notatki prasowej. Ten oślizgły szczur kariery potraktował mnie jak gońca. Mimo iż nie byłam fotoreporterem ani jego podwładną, wykonałam to kuriozalne polecenie służbowe. A zdjęcie nie ukazało się ani w tym, ani w żadnym innym wydaniu gazety, bo… się nie zmieściło. Nikt nie zapłacił mi za stracony czas. Nikt nie przeprosił rodziny, która pozowała z tym dzieckiem do fotografii. Bo nikogo to nie obchodziło. Wszyscy żyli już następnym dniem. Życie redakcyjne toczyło się dalej. Według nowych, korporacyjnych wytycznych. Ale już beze mnie. Woda w moim garnku wrzała.
Przez kilka dni analizowałam jeszcze sytuację, nie angażując się już w pracę redakcyjną. A potem poszłam po pomoc do psychiatry. Wysłuchał mnie, zadał parę pytań i powiedział, że nie stwierdza u mnie żadnego zaburzenia równowagi psychicznej.
— Jest pani wyczerpana z przepracowania — postawił diagnozę. — Na to nie ma cudownej pigułki. Potrzebuje pani długiego urlopu i radykalnej zmiany otoczenia. Wypiszę el-cztery. Proszę się dobrze wysypiać i zrelaksować w jakimś przyjemnym miejscu.
— Ale mnie się ciągle kręci w głowie, źle sypiam, mam koszmarne sny — zaczęłam jęczeć. — Ja już dłużej nie mogę tak żyć. Nie daję rady.
Spojrzał na mnie z uwagą i zapytał rzeczowo: „Chce pani odpocząć od stresującej pracy czy w ogóle z niej zrezygnować?”
Popadłam w zadumę. „Spróbuj kiedyś pożyć jak człowiek” — ni stąd, ni zowąd przypomniały mi się słowa faceta od audytu. Ja nie chciałam próbować. Ja pragnęłam wreszcie zacząć żyć jak człowiek.
— Jeśli dam pani zwolnienie, to nie będzie pani mogła złożyć wypowiedzenia na chorobowym — kontynuował psychiatra. — A jeśli chce pani złożyć wypowiedzenie, to musi pani zrobić to dzisiaj, bo jest ostatni dzień miesiąca. Termin wypowiedzenia będzie biegł od jutra. I jutro przyjdzie pani po el-cztery.
Zdziwiła mnie jego znajomość kodeksu pracy.
— Przyjdę w poniedziałek — podjęłam decyzję. Był piątek dwudziesty dziewiąty października dwa tysiące czwartego roku. Zapłaciłam za wizytę i wyszłam.
Dochodziła osiemnasta. Poszłam prosto do redakcji. Włączyłam komputer i napisałam wypowiedzenie za porozumieniem stron. Wydrukowałam je, włożyłam do koperty, wylogowałam się z systemu. Wylogowałam się z firmy. Działałam mechanicznie i spontanicznie. Bez zastanowienia, bez rozważania za i przeciw, bez konsultacji z kimkolwiek. Było późne popołudnie. Musiałam zdążyć przed zamknięciem poczty. Wysłałam zawartość koperty listem poleconym.
Wyszłam z urzędu pocztowego jako wolny człowiek. Ogarnął mnie spokój, jakby mi zdjęto z karku ciężki głaz. Nic mnie już nie uwierało, nic nie krępowało, nic nie więziło. Mogłam zacząć nowe życie, choć jeszcze nie miałam na nie pomysłu.
A w domu czekała na mnie niespodzianka.
— Muszę ci o czymś powiedzieć — oznajmił na powitanie Staś.
— Coś się stało?
— Zwolniłem się z pracy.
Zdumienie na chwilę odebrało mi zdolność mowy.
— Właściciel bez uprzedzenia z dnia na dzień zamknął nasz dział i kazał nam się przenieść na produkcję okien z plastiku — wyjaśnił. — No to rzuciliśmy mu wypowiedzeniem. Ja i Atom. I wyszliśmy z zakładu.
— Brawo! I co teraz?
— Na razie będziemy robić u kolegi, a potem zatrudnimy się u głównego księgowego. On też odszedł z zakładu i otwiera własną firmę.
— Obiecujące, więc wszystko okej. Wiesz, ja też muszę cię o czymś poinformować.
— Tak?
— I ja złożyłam dzisiaj wypowiedzenie.
Zaniemówił. Cóż za dziwny zbieg okoliczności.
— Cześć, pieśni! — odezwałam się pierwsza. — Doszłam do ściany.
— I co zamierzasz?
— Znajdę sobie inną pracę. A teraz pójdę na chorobowe. Muszę odpocząć, odreagować, odzyskać równowagę. Mam trzymiesięczny okres wypowiedzenia.
Wbrew zapewnieniom psychiatry, że jestem zdrowa na umyśle, czułam jednak, że moja równowaga psychosomatyczna została mocno zaburzona. Niektóre przeżycia tkwią w naszej podświadomości jak brud za paznokciami i niełatwo je stamtąd usunąć.
Mimo iż odcięłam pępowinę łączącą mnie z redakcją i za radą psychiatry wkrótce diametralnie zmieniłam środowisko oraz warunki życia, jeszcze przez pół roku dręczyły mnie nawracające te same koszmarne sny. Deadline, termin ostateczny, godzina śmierci, a ja mam puste łamy, pusty notes i pustkę w głowie. Siedzę sama w pokoju redakcyjnym. Współpracownicy zapadli się pod ziemię. Jestem przerażona. Odbieram telefon, słyszę podniesiony głos zdenerwowanego sekretarza redakcji. A potem własny krzyk wyrywa mnie w środku nocy z tego koszmaru.
Na szczęście to tylko zły sen. Przytulam się do leżącego obok męża. Jak dobrze, że jest obok mnie, wyrozumiały, czuły, opiekuńczy. Mój ukochany. I że mnie nie opuści. Nigdy.
Rozdział 10
Wyjedźmy do Grecji
Był ponury i dżdżysty dzień schyłku dwa tysiące czwartego roku. Jesień wkroczyła w fazę listopadowej zgnilizny. Siedzieliśmy przy kuchennym stole, sącząc słodką, gorącą herbatę z cytryną i czeskim rumem.
— Wyjedźmy do Grecji — powiedziałam.
— Ale po co? — zdziwił się Staś.
— Założymy sandały i popłyniemy na wyspy. Będziemy opalać się na skałkach i nurkować w ciepłym morzu — rozmarzyłam się. — Będziemy żywić się gotowanym zielskiem, słuchać koncertów cykad i pić żywicowe wino. Będziemy zwiedzać pamiątki starożytności i zrywać słodkie pomarańcze w gajach cytrusowych.
— Ale życie to nie wakacje — westchnął ciężko Staś. — Będziemy uczyć się od nowa porozumiewać i poruszać w świecie zupełnie odmiennym od tego, jaki znamy. Będziemy mieszkać w środku betonowego molocha, w ciemnej i zawilgoconej norze z przygnębiającym widokiem na przeciwległą kamienicę. Co noc będą nas budzić hałaśliwi śmieciarze, a ilekroć otworzymy drzwi, żeby wpuścić do środka kłęby spalin, będą nam zaglądać do domu wszyscy przechodnie i sąsiedzi. Będziemy pracować poniżej naszych kwalifikacji i ambicji. I będziemy tak zmęczeni, że zabraknie nam siły, by dowlec się nad morze, oddalone o dwie godziny jazdy w korkach. Ogorzali od palącego niemiłosiernie słońca, będziemy modlić się o chłodny deszcz.
— Przeżyjemy wielką przygodę! Będzie cudownie!
— Wykluczone! — zaprotestował stanowczo mój mąż.
I tym sposobem dwa miesiące później znaleźliśmy się w Atenach.
Rozdział 11
Nowy początek
Bóg, jeśli istniał, musiał mówić po grecku.
Olga Tokarczuk, Dom dzienny, dom nocny
Ateny, 2005
— Żebyś mi tylko za pół roku nie powiedziała, że chcesz wracać — zastrzegł Staś, gdy dotarliśmy na miejsce.
— Nigdy w życiu — puściłam do niego oko i cmoknęłam go w policzek. — Jestem taka szczęśliwa.
Zatrzymaliśmy się u Maksa, który w zamian za opłacanie połowy jego czynszu przyjął nas tymczasowo pod swój dach i odstąpił nam swoją sypialnię. Sam przeniósł się na kanapę do salonu. Maks mieszkał teraz na pierwszym piętrze, w dwupokojowym mieszkaniu z dużą kuchnią. Wynajmowaną przez niego wcześniej garsonierę zajął nowy lokator, Dawid.
Staś z marszu podjął pracę. Jego dawny szef, Jorgos, gdy tylko dowiedział się o naszym przyjeździe do Aten, już pierwszego wieczoru zaprosił nas do siebie na kolację, a nazajutrz zagonił Staszka do roboty, nie dając mu ani chwili wytchnienia. Ja tymczasem poznawałam nowe otoczenie.
Od samego rana krążyłam z Maksem po dzielnicy w poszukiwaniu jego papug, które nawiały o świcie z klatki wystawionej na balkon.
— Kasia! Kubuś! — nawoływał zrozpaczony, nurkując w konarach drzew cytrusowych, rosnących na chodnikach. — Ćwirek! Pipcia!
Wchodziliśmy w każdy zaułek, zaglądaliśmy w każdą dziurę, przetrząsaliśmy krzaki na skwerach, obeszliśmy pobliski park. Bez rezultatu.
— Cholera — przeklinał Maks — nie zabezpieczyłem drzwiczek. Możliwe, że w ogóle ich nie zamknąłem. Przepadły jak kamień w wodę.
Dwa dni później wyniósł klatkę do garażu naszej gospodyni, służącego mu za magazyn niepotrzebnych rzeczy, by za jakiś czas wyrzucić ją do śmietnika.