Jeśli dojdziesz do ładu z własnym wnętrzem, wówczas to, co zewnętrzne, samo się ułoży. Rzeczywistość pierwotna tkwi wewnątrz, a zewnętrzna jest wobec niej wtórna
— Eckhart Tolle
Copyright © by Agnieszka Pareto
Projekt okładki: Agnieszka Pareto
Ilustracje: Maja Matysiak
Uwagi wstępne
Treści przedstawione w niniejszej książce są wyłącznie moimi osobistymi doświadczeniami i wnioskami, które przyniosły doskonałe efekty zdrowotne w moim konkretnym przypadku — całkowite i trwałe wyleczenie z migreny. Ze względu na niemożliwy do przewidzenia sposób, w jaki Czytelnik odbierze, zinterpretuje oraz zastosuje w swoim życiu treść niniejszej książki, nie jestem w stanie ponosić żadnej odpowiedzialności za skutki, jakie podjęte przez Czytelnika działanie przyniesie w Jego przypadku.
Istnieje nikłe prawdopodobieństwo, iż w jakikolwiek sposób można sobie zaszkodzić, podchodząc do migreny w opisany przeze mnie sposób. Niemniej, nie zachęcam do rezygnacji z jakiejkolwiek terapii stosowanej dotąd przez Czytelnika. Mój sposób postępowania z migreną można stosować równolegle z jakąkolwiek metodą leczenia. Nie wchodzi z żadną w kolizję i jedyne, co “grozi” w przypadku skorzystania z tego podejścia, to nie tylko pożegnanie się z migreną na zawsze, ale stanie się autentycznym sobą i doświadczenie zaskakujących skutków poprawy na każdym innym froncie życia, które stanowią wielką wartość dodaną tego procesu.
Aby “pozbyć” się migreny, trzeba… przestać się zajmować migreną, a zacząć — sobą
Cierpiąc przez wiele lat na migrenę, nie udało mi się znaleźć rozwiązania, dopóki … nie przestałam się nią zajmować. Odkąd zrozumiałam, że aby wyleczyć migrenę, potrzebuję przestać zajmować się migreną, a zająć człowiekiem, który na nią cierpi, czyli — sobą, migrena dość szybko, a co najważniejsze — trwale zniknęła z mojego życia.
Dopóki traktowałam migrenę jako coś, co “mi się przydarza”, jak uderzenie asteroidu w Ziemię, gdzie ja jestem Ziemią — niczego nie spodziewającą się ofiarą ataku, a migrena asteroidem, za wszelką cenę próbowałam jej uniknąć lub się jej pozbyć, odcinając jej odczuwanie silnymi lekami. Postrzegałam ją jako coś wysoce niekomfortowego, na co nie mam ochoty z jednej strony i upiorne, natarczywe zjawisko niewiadomego pochodzenia, na które medycyna nie zna wyjaśnienia i na które jest się skazanym, gdy się ma “pecha” mieć do niej skłonności — z drugiej. Moje wyobrażenie na jej brak związku ze mną wyglądało mniej więcej tak: jestem sobie ja, żyję sobie spokojnie i normalnie, a tu nagle ni stąd ni zowąd “przychodzi” migrena. Zaczyna mnie boleć głowa, zbiera mi się na wymioty i to wszystko spada na mnie jak grom z jasnego nieba. “Bez żadnego powodu”.
Sporo czytałam na temat migreny i wiedza, jaką uzyskałam w wyniku tej lektury przekonała mnie, że nie mam z nią szans na wygraną. Sytuacji nie ułatwiała mi historia migreny w mojej rodzinie. Cierpiała na nią od młodości moja mama i migrena jej “przeszła” dopiero grubo po menopauzie, po wielu latach cierpień, zmagań i życia o bardzo nędznej jakości.
Pomimo trwania w pozycji ofiary demona zwanego migreną, tliło się we mnie, od nie pamiętam kiedy, poczucie dziwnego ni to niepokoju ni to niezgody na tą sytuację. Nie satysfakcjonowało mnie czekanie z założonymi rękami kolejne dziesięć czy dwadzieścia lat, zanim migrena będzie uprzejma samoistnie mi przejść, łykając tabletki o mocy mogącej zwalić z nóg konia i będąc wyłączoną z życia podczas jej, trwających długimi godzinami, sesji, po których wracałam “wyssana” z sił i energii, z lękiem wyczekując kolejnego ataku i z powodu tego lęku nie mogąc cieszyć się czasem “pomiędzy”, bardziej więc wegetując niż naprawdę żyjąc.
Moja natura poszukiwacza istoty rzeczy i zjawisk, ciekawość praw rządzących ludzkim życiem i zainteresowanie praktycznym i świadomym ich zastosowaniem dla poprawy jego jakości — w dziedzinie zdrowia oraz w jakimkolwiek innym obszarze, w połączeniu z moim własnym cierpieniem, zaowocowały powstaniem we mnie determinacji, żeby odnaleźć “sposób na migrenę” — sposób ostateczny, czyli zneutralizowanie jej źródła, a nie doraźny, polegający wyłącznie na złagodzeniu czy eliminacji objawów. Stała się ona z czasem tak wielka, że niemal czułam wewnętrznie, iż stałam się energetycznie jednym wielkim znakiem zapytania, emanującym tą energią gdzieś w przestrzeń, jakby w niemym zapytaniu Wszechświata o rozwiązanie tej kwestii. Długo czekałam, ale po jakimś czasie moja cierpliwość i upór zostały nagrodzone i niczym w odpowiedzi na nie do mojej świadomości przebił się pewien subtelny, ale zauważalny sygnał. Nie był gotowym rozwiązaniem, ale — jak miałam się przekonać później z perspektywy czasu — narzędziem, które okazało się w procesie poszukiwania rozwiązania niezwykle przydatne.
Nie będzie to książka z punktu widzenia ani medycyny konwencjonalnej ani niekonwencjonalnej, ale tego, co zadziałało w praktyce
Zanim rozwinę temat wyjścia z migreny, zaznaczę krótko, iż nie jestem lekarzem i moja wiedza na temat medycyny konwencjonalnej nie wykracza w znacznym stopniu poza poziom zwykłego zjadacza chleba. A jednak mimo to wyleczyłam się z niej całkowicie i trwale w zupełnie samodzielny sposób dzięki odkryciu zupełnie innej perspektywy na tę dolegliwość, traktowaną powszechnie jako najgorszy wróg i demon, podczas gdy w istocie jest ona naszym przyjacielem i aniołem i przychodzi do nas w roli posłańca z wieścią, której jednak nie chcemy z reguły słyszeć.
Moim założeniem jest zaprezentowanie Czytelnikowi tej perspektywy i sposobu na skuteczne wyleczenie migreny, które jest w zasięgu każdej jednej cierpiącej na to schorzenie osoby i wskazanie na dodatkową motywację do tego kroku. Oprócz bowiem zniknięcia z życia cierpienia i bólu, człowiek, który zrozumiał dlaczego pojawiła się na jego życiowej drodze i od niej dzięki temu uwolnił, zaczyna żyć w sposób, którego wcześniej nie znał — korzystając z bogactwa własnej osobowości i możliwości, jakie niesie życie — w lekkości, radości i bezwysiłkowości, niemalże nie wierząc, iż może ono TAK wyglądać. Zaczyna BYĆ AUTENTYCZNYM SOBĄ.
Przekonałam się we własnym życiu — pełnym chorób i bólu, które towarzyszyły mi od urodzenia — iż cierpienie jest wynikiem braku zrozumienia przez ludzi reguł gry, jaką jest życie. W momencie, gdy dociera do nas, iż świat jest miejscem o nieprawdopodobnie precyzyjnym porządku — bez którego niechybnie by się już dawno rozpadł — zaczynamy rozumieć informacje przekazywane nam przez choroby i ból, a wraz z tym zrozumieniem — choroby znikają z naszego życia — już niepotrzebne, a my jesteśmy uzdrowieni. Dopóki nie rozumiemy, iż choroby są dla nas bezcennymi informacjami oraz jednoczesnym źródłem wiedzy potrzebnej do uzdrowienia — cierpimy. W myśl tego stwierdzenia moje zrozumienie migreny przyniosło mi w rezultacie trwałe od niej uwolnienie.
Długo trwał proces zmiany mojego zdania na jej temat — od demona do anioła — dziesiątki lat zapewne, ale czyż filozoficznie nie można by tego ująć — zwłaszcza teraz, gdy już prawie o niej nie pamiętam — a cóż to jest do wieczności? Mając do dyspozycji zdrowie i świetne samopoczucie — czas przestaje być istotny.
Od momentu odkrycia, o co w migrenie — i zresztą jakichkolwiek chorobach, dolegliwościach i uzależnieniach chodzi — proces uzdrawiania zajął mi zaledwie kilka dni.
Zamierzam zobrazować Czytelnikowi swoją koncepcję migreny jako takiej, aby wykazać, iż dotychczasowy sposób na jej “zwalczanie”, polegający na uśmierzaniu bólu, to za mało, aby rozstać się z nią raz na zawsze oraz wejść na ścieżkę spełnionego życia. Jak każda jednostka chorobowa — migrena ma swoją “inteligencję” jako zjawisko i swoisty sens, który — dostrzeżony, poznany i zrozumiany — pozwala się z nią dość prosto uporać.
Kiedy doświadczałam migreny dawniej, miałam wrażenie, jak pewnie wiele innych osób, że “przychodzi” skądś — prawdopodobnie z bliżej nieokreślonego “na zewnątrz mnie” i kiedy “wchodzi” do głowy (w moim przypadku zawsze również do żołądka), rozrasta się i zaczyna szarpać za wszystkie możliwe połączenia nerwowe, znajdujące się w głowie, a żołądek wykręca się, niczym wyżymany z wody ręcznik. Aby pokusić się o ścisłość — do pewnego momentu niewiele miałam sił na myślenie nad genezą moich migren, gdyż ból, jaki przynosiły i cierpienie, wyłączały mnie całkowicie z życia i kosztowały tyle wysiłku, że czas pomiędzy nimi wystarczył mi jedynie na złapanie krótkiego oddechu przed atakiem kolejnej, a generalnie — przepełniony był lękiem przed bólem i przed całkowitą wobec niego bezradnością, niemocą oraz rozpaczą, że może mi już tak zostać do końca życia i że jak ja w ogóle będę w stanie w ten sposób żyć.
Moment, kiedy zaczęłam myśleć o migrenie inaczej niż tylko o cierpieniu, przed którym mogę uciec jedynie za pomocą silnych środków przeciwbólowych, był niczym nagły przebłysk świadomości. Innym przebłyskiem było to, że przed migreną, kiedy zrozumieć czym ona jest… nie potrzeba wcale uciekać.
Nabrałam wtedy chęci na dowiedzenie się, czym migrena w ogóle jest i na czym polega istota jej zjawiska. Zobaczenie “od środka”, co się w tej głowie i żołądku tak naprawdę dzieje, kiedy zaczynam odbierać ten demoniczny, okropny ból.
Ciekawość ta miała całkiem sensowne uzasadnienie. Nie była tylko sztuką dla sztuki. Zainteresowanie mechanizmem “jak to działa” prowadziło mnie dalej — wywnioskowałam, że gdzie jest coś “popsute”, tam też musi znajdować się sposób na skuteczną tego naprawę — jeśli się temu dobrze przyjrzeć. Środki przeciwbólowe zapewniały mi względny komfort i pozwalały żyć niemal tak jakbym nie miała wcale migreny, niemniej jednak coś w tym wszystkim mi nie pasowało. Po jakimś czasie stosowania, dany rodzaj leków uśmierzających ból już nie przynosił ulgi na tym samym poziomie i trzeba było szukać mocniejszych, i mocniejszych, i mocniejszych — a i tych mocniejszych tabletek zdarzało się, że brałam kilka na raz zamiast zalecanej jednej, bo jedna nie odcinała bólu do zera — czego jedynie pragnęłam — a pozostający dyskomfort męczył, każąc ciągle o sobie myśleć, czym mi przeszkadzał w “normalnym” życiu. Cierpienie i związana z nim rozpacz i bezradność rosły, gdyż ból ciągle czaił się gdzieś w mroku, czyhając tylko na moment, gdy nie będę mieć leków pod ręką albo nie będą wystarczająco silne.
Zapewne nieprzypadkowym przypadkiem któregoś razu, podczas ataku migreny, gdy kilka pod rząd wziętych tabletek nie było już w stanie odciąć bólu do zera, co oznaczało, że ostry ból zniknął, ale pozostał tępy — nie tak przeszywający, ale też nie dający za bardzo niczym innym się zajmować — położyłam się zrezygnowana z czarnym T–shirtem na twarzy, żeby choć zniwelować działanie światła, które jeszcze bardziej podkręcało ból pulsujący w czaszce i zauważyłam, że jest inaczej niż zwykle. Nie czułam bólu w pełnym rozmiarze, a jedynie tkliwy dyskomfort i to, co się we mnie działo, było bardzo wyraźnie odczuwalne, ale nie było tak intensywne, żeby powodować cierpienie. Czułam, że coś się dzieje i nie byłam w stanie tego zignorować. To odczucie zdecydowanie przyciągało moją uwagę. Złapałam się nagle na tym, że obserwuję samą siebie, niejako od wewnątrz. Jakby moje ciało było sceną, a ja — widzem, siedzącym na widowni, który nie bierze udziału w spektaklu. Pozwala na to aktorom.
Skupiałam uwagę na pojedynczych odczuciach w ciele. Szczególnie w głowie.
Dotychczas w takich sytuacjach zwijałam się w kłębek i całe wydarzenie było dla mnie niczym okładanie mnie przez kogoś pięściami — cała moja uwaga była skupiona na zewnętrznym “ataku”. Sam zresztą termin “atak” sugerował, że jestem ofiarą jakiegoś sprawcy — jakiegoś bólu, który brał się nie wiadomo dokładnie skąd.
Tego dnia jednak było inaczej. Poczułam jakby przez moją głowę w miejscu, gdzie bolało, coś “płynęło”. Odczuwałam w tych miejscach wyraźny ruch. Nie miałam pojęcia czego.
Kolejnym nieprzypadkowym przypadkiem odkryłam, że kiedy zaciskam mięśnie ramion i szyi i ogólnie całego ciała — ból się zwiększa, a kiedy się rozluźniam — ból nieco maleje, ale również — zmienia swój charakter. Kiedy jestem napięta — tak jakby walił pięścią w bramę w mojej głowie, a kiedy relaksowałam ciało — przepływał przez nią jakimś dziwnym strumieniem. Trudno to opisać, jeśli się samemu tego nie doświadczyło, jednak wierzę, że w jakimś stopniu słowa te oddają to uczucie. Czytelnik, który miewa migreny wie zresztą dokładnie, co mam na myśli. Zależy mi, aby Czytelnik, który walczy z koszmarem bólu, poczuł się zachęcony do spróbowania i przekonania się na własnej skórze, że przy odpowiednio niskim jego poziomie, świadome przeżywanie fali migreny jest ogromnie pożyteczne i przynosi otwarcie na to, co faktycznie jest jej źródłem.
Leżąc tak i obserwując swoje własne odczucia, zorientowałam się, że gdy skupiam uwagę na bólu — na bolesnym miejscu, a raczej na tym, co — zanim wzięłam tabletkę — było bolesnym miejscem, a teraz — w większości znieczulone — po prostu było jedynie dość aktywne — dzieje się coś dziwnego. To miejsce zaczęłam inaczej odczuwać — nie jako cięte ostrzem lasera — ostro i punktowo, ale w sposób jakby to “narzędzie tnące” było miękkie i o bardziej zaokrąglonych krawędziach i w zetknięciu z nim moja głowa nie doznaje takiego bolesnego szoku, ale zaledwie dyskomfort.
Im dłużej moja uwaga była skupiona na tym miejscu, tym bardziej odczucie to się zmieniało. Doszłam do wniosku, iż musi to czynić sam “strumień” uwagi, gdyż po jakimś czasie ból w tym miejscu zaczął zmieniać charakter na zupełnie niebólowy, a o naturze ciepła i wyraźnego przepływu.
Zrozumiałam w tym momencie, że ten “strumień”, który odczuwałam w mojej głowie i zasadniczo w całym ciele, musi być energią, która płynie we mnie, podobnie jak w każdym żywym organizmie, a ból — reakcją mojego układu nerwowego na ten przepływ. Tylko dlaczego ból? Skąd ten ból? Dlaczego układ nerwowy tak reagował?
Fizjologicznie tego dokładnie nie wiedziałam, ale czułam, że nie jest mi to potrzebne, aby zrozumieć naturę i mechanizm migreny. Domyśliłam się, że skoro czuję ból, to mój układ nerwowy sugeruje, że coś go podrażnia podczas tego przepływu energii. Nie wiedziałam dokładnie co. Przyszła mi jednak wtedy na myśl analogia do górskiej rzeki, która płynie swoim korytem i dopóki nic jej w tym nie przeszkadza — płynie gładko i równomiernie. Kiedy napotyka na przeszkodę — na przykład zwalone w poprzek niej drzewo, a ono nie daje się jej łatwo ponieść z nurtem — napór wody na drzewo rośnie, a woda wokół niego zaczyna się piętrzyć. Jeśli ten napór nadal nie pozwala przepchnąć przeszkody, woda — nie znajdując ujścia — napiera na ścianki koryta. Wyobraziłam sobie, że gdyby te ścianki były unerwione — musiałby powodować dyskomfort “właściciela” tej rzecznej “żyły” czy “tętnicy” w jego organizmie. Zupełnie podobnie jak się dzieje w ciele człowieka. Krew przepływająca przez żyłę, gdy napotyka w niej przeszkodę, napiera boleśnie na ścianki i jeśli ten stan trwa wystarczająco długo — rozszerza je w końcu z towarzyszeniem bólu tworzy żylaki, aby krew, mimo wszystko, dotarła tam, dokąd ma dotrzeć. Żylaki do złudzenia przypominają zator na rzece, gdzie napór krwi rozciągnął ścianki ich koryta.
Podobnie i ta górska rzeka, gdyby nie udało jej się przepchnąć drzewa, rozlałaby się wokół niego i poszerzyła swoje koryto, uderzając w jego ścianki mocą swojego nurtu. Gdyby to się działo w ciele człowieka — wywołałoby z pewnością ból.
Coś w korytach naszych “górskich rzek” w głowie i nie tylko w głowie, powoduje opór i w konsekwencji ból — sygnał od układu nerwowego, informujący o jakiejś nieprawidłowości — niewykluczone, że przeszkodzie — być może zgrubieniu i usztywnieniu tkanek, przez które przepływa energia i jakichkolwiek odstępstwach od zdrowego systemu fizycznego.
Płynąca przez nas energia jest zjawiskiem samym w sobie dobrym i wskazującym na to, że jesteśmy żywi — i odbywa się niczym przepływ krwi, limfy i innych płynów. Nie potrzebujemy walczyć z przepływem energii, który w zetknięciu z miejscem stawiającym opór — wywołuje nasz ból. Jest to przecież pożyteczny mechanizm, prawda? Absurdalne zatem w tym kontekście wydaje się tradycyjne “zwalczanie” migreny w duchu medycyny konwencjonalnej poprzez wyłącznie redukcję bólu do zera, czyli innymi słowy — odcięcie alarmu, który informuje nas o tym, iż jakieś miejsce w naszym ciele — w tym wypadku głowa — bólem reaguje na normalny i zwyczajny, życiodajny przepływ energii przez te rejony.
Redukcja bólu jest, jak najbardziej, pożytecznym zabiegiem. Dzięki niemu możemy odzyskać nieco siły i energii, które daje nam lepsze samopoczucie — choćby nawet przez chwilę — na czas działania leku. Jest to potrzebne naszej psychice, żeby jej energia udzieliła się ciału i je za sobą “pociągnęła” na ten sam poziom.
Musimy jednak zrozumieć, iż samo odcinanie bólu, a chwilę potem, gdy ustaje on pod wpływem środka przeciwbólowego — podejmowanie funkcjonowania “jak gdyby nigdy nic”, jest dużym błędem i ogromnym obciążeniem dla organizmu. Mówiąc obrazowo — mamy w domu pożar, ale tylko w jednym pokoju, więc — aby go nie widzieć — zamykamy drzwi i idziemy do salonu, gdzie mamy właśnie imprezkę ze znajomymi, która jest dla nas bardziej atrakcyjna. Przestajemy się interesować pożarem, bo zamknęliśmy za nim drzwi. Samo usunięcie bólu z pola widzenia nie usuwa go jednak z naszego organizmu, gdyż — źródło tego, co go powoduje, nie zostało zlokalizowane i zneutralizowane. Pożar być może da się zamknąć na chwilę za drzwiami, ale naturą pożaru jest żyć i rozprzestrzeniać się tak długo jak ma się czym karmić, za chwilę więc strawi drzwi i zacznie nam “przeszkadzać” w imprezie. To jest żywioł — potężna energia, która — zrozumiana i traktowana z uwagą — służy nam, ale zignorowana lub tłamszona w złudnym przekonaniu o kontroli nad nią — zaczyna niszczyć i przynosić spustoszenie.
Sam przepływ energii przez nasze ciało — choć przynosi dyskomfort w postaci migreny, kiedy coś w tym przepływie przeszkadza — jest paradoksalnie naszą szansą na uzdrowienie tej “przeszkody” — inaczej chorego obszaru. Ból nam mówi: “Hej! Tu się u ciebie coś dziwnego porobiło. Daj przepłynąć przez to miejsce energii. Ona sobie z tym poradzi. Zmobilizuje tym do leczenia tego czegoś cały twój organizm. Ty tylko odpoczywaj i się relaksuj”.
Aby wykorzystać szansę na uzdrowienie, jakie nam stwarza przepływ energii i ból informujący nas o tym, który obszar wymaga naszej uwagi, potrzebujemy stworzyć odpowiednie warunki, aby energia mogła jak najswobodniej przez ten właśnie obszar płynąć, a my — ten proces wytrzymać.
To było zatem odkrycie numer jeden — że samo ŚWIADOME przejście przez falę migreny — już samo z siebie zapewnia poprawę własnego stanu psychicznego, gdyż unaocznia nam, że MAMY NA PRZEBIEG MIGRENY WPŁYW, a kiedy mamy na coś wpływ, zwłaszcza we własnym życiu — czujemy sprawczość i coś, co wielu określa jako poczucie własnej mocy. Nie chodzi oczywiście o moc nadprzyrodzoną, jaką mają wróżki czy magowie z baśni, ale o ten rodzaj ludzkiej mocy, zgodnie z którą podejmujemy swoje decyzje o postawie, jaką przyjmujemy względem zjawisk i wydarzeń w naszym życiu, które generują nasz dobrostan lub jego przeciwieństwo. Zatem wiedza o tym, że mamy wpływ na to, jak sama migrena, w naszym przypadku, przebiega — SKORO JUŻ DO NIEJ DOSZŁO — daje nam narzędzia do tego, aby móc decydować czy jej “atak” przejdziemy w sposób wspomagający leczenie bądź je sabotujący. Podkreślam raz jeszcze — od nas, naszej wiedzy i decyzji zależy jak “zarządzimy” zjawiskiem migreny, którą już mamy — czy odetniemy ból dostępnym środkiem i będziemy kontynuować funkcjonowanie “jakby nigdy nic”, kompletnie ani nie wykorzystując energii, która podczas migreny przez nas płynie do leczenia z niej ani nie szukając źródła, które w ogóle na nas tę migrenę sprowadziło czy — skoro już jest — pozwolimy płynącej przez nas energii wstępnie nas “podleczyć” (w uproszczeniu), a kiedy minie — zająć się poszukiwaniem jej źródła, aby pozbyć się jej na zawsze. I jeśli wybierzemy pierwszy wariant — w rezultacie doprowadzimy do sytuacji, która będzie generowała jeszcze gorsze stany zdrowotne i gorszy poziom życia — w wiecznym dyskomforcie i w poczuciu bycia ofiarą ataków demona zwanego migreną. Ale na chwilę — po wzięciu tabletki i odczuciu ulgi — będziemy mogli zapomnieć o swoim cierpieniu w przekonaniu, że skoro i tak nie mamy na nie wpływu, to coś nam się od życia należy i funkcjonować bez świadomości stanu, w którym faktycznie jesteśmy — że nadal mamy migrenę, która czyni, co czyni jeśli jej nie “pilnujemy”, ale w sposób dla nas nieodczuwalny — niczym ogień za drzwiami z przytoczonej wcześniej analogii.
Odkryciem numer dwa, które rozwinę w dalszej części książki, mające znaczenie kluczowe dla powstawania w ogóle fal migreny, są będące u jej źródła “siły”, biorące się z naszych nabytych w przeszłości przekonań, w myśl których zmuszamy się do tego, czego często nie znosimy, wierząc, że nie mamy innego wyjścia lub — odwrotnie — odmawiamy sobie czegoś, czego pragniemy, wierząc błędnie, że nie możemy tego mieć czy osiągnąć lub tym być. Oba te rodzaje sytuacji wywołują silną frustrację, która — jeśli utrzymuje się w nas od lat — zbiera swoje żniwo w postaci zmian komórkowych w naszym ciele. Nie na darmo “migrenowcy”, to często ludzie, którzy dużo pracują “głową” i ją “łamią”, rozwiązując życiowe kwestie, zatem chronicznie występujące ciśnienie w tej głowie symbolicznie daje o sobie znać w postaci jej bolesności.
Nie jestem jedyną, która zauważyła, że konflikt pomiędzy byciem sobą a naginaniem się do zwykle pseudo moralnych norm jest silnym czynnikiem chorobotwórczym i wyjście z tej matni możliwe jest jedynie dzięki w pełni świadomej konfrontacji z lękiem wobec tych, którzy je nam kiedyś — nomen omen — “wbili do głowy”. “Pod każdą „chorobą” kryje się zakaz robienia czegoś, co chcemy lub nakaz robienia czegoś, czego nie chcemy. Każde uzdrowienie wymaga nieposłuszeństwa temu zakazowi lub nakazowi. Aby być nieposłusznym musisz pozbyć się dziecięcego strachu przed tym, że jeśli pójdziesz swoją drogą, to nie będziesz już kochany, czyli zostaniesz porzucony. Ten strach prowadzi do zaburzeń świadomości: ten, którego to dotyczy, nie jest świadomy tego, kim naprawdę jest, ponieważ stara się być tym, kim być inni od niego oczekują. Jeśli wytrwa w tej postawie, jego intymne piękno zmienia się w chorobę. Zdrowie można znaleźć tylko w autentyczności. Aby osiągnąć to, kim jesteśmy, musimy wyeliminować to, czym nie jesteśmy. Największym szczęściem jest bycie tym, kim jesteś”. Czyż to nie prawda w czystej postaci?
Sprawa jest oczywiście znacznie bardziej skomplikowana na poziomie anatomii i fizjologii, gdyż z głową łączą się systemy całego naszego ciała (i ducha), dla naszych rozważań wystarczy jednak, iż przyjmiemy, że “łamanie głowy” i życie w ciągłym przymusie lub ograniczeniu generuje w nas siły, które działają zupełnie tak jak byśmy zwalczali samych siebie, a nasza głowa tylko daje nam o tym sygnał w postaci migreny. Często również żołądek i wymioty, towarzyszące migrenie, w niemal symboliczny sposób pokazują nam, że “już tym wszystkim rzygamy” (proszę o wybaczenie kolokwializmu).
Migrena jest skutkiem naszej sytuacji wewnętrznej, zatem — atakując sam skutek bez zrozumienia jego kontekstu, atakujemy sami siebie i pogarszamy własny stan.
Aby wrócić do pełni sił i zdrowia, potrzebujemy przestać się zajmować migreną, a skupić na środowisku, które migrenę generuje — na nas samych, czyli na CZŁOWIEKU.
Na czym zatem polega zajęcie się człowiekiem czy skupienie na człowieku?
Zajęcie się człowiekiem, to sprawienie, aby było mu dobrze. Aby miał jak najlepsze samopoczucie, które ma wówczas, gdy jest w pełni sobą — w zgodzie ze swoją unikalną naturą.
Czytelnik może powiedzieć: “No dobrze, ale czyż właśnie temu nie służy branie środków przeciwbólowych i przeciwwymiotnych?” Oczywiście — niby jest to to samo, bo wszakże bez migreny — zdławionej środkami przeciwbólowymi — też mu jest dobrze i może mu się wydawać, iż jest sobą i robi to, czego pragnie, według moich obserwacji jednak różnica jest znaczna. WALKA Z MIGRENĄ polega na tym, aby się dobrze poczuć, odcinając ból jako coś “złego” i zewnętrznego, niezależnego od człowieka, co sobie przyszło nie wiadomo skąd i przeszkadza. ZAJĘCIE SIĘ CZŁOWIEKIEM natomiast zakłada poczynienie starań, aby człowiek poczuł się dobrze — po pierwsze — już w trakcie istniejącej migreny, bo będzie rozumiał, że współpracując świadomie z falą energii, która prowokuje ból — wesprze swój organizm w procesie leczenia z niej, a — po drugie — pomiędzy migrenami, zdając sobie sprawę, że jest ich twórcą, poszuka czynników, którymi do ich powstawania doprowadza. Odkryje “pomiędzy”, że doprowadza do nich, nie będąc w pełni sobą — tym kim w istocie jest. Wciska gaz, żeby rozpędzić się i rozwinąć skrzydła, wzlatując wysoko, ale nigdy nie może tego osiągnąć, gdyż wewnątrz hamują go zakazy, nakazy i fobie. Kiedy uwolni lęk przed byciem sobą — stanem, którego być może nigdy wcześniej w życiu nie doznał, migreny znikną na zawsze i przestaną być potrzebne, gdyż ich “anielska” funkcja — posłańca, który ośmielił się wskazać na błędy w postępowaniu i życia niezgodnego z własną naturą — zostanie wypełniona i jako taka przestanie być potrzebna.
Owo dobre, a przynajmniej potencjalnie lepsze samopoczucie w migrenie bierze się właśnie z uświadomienia sobie niezwykle prostej i potężnej jednocześnie rzeczy, a mianowicie wpływu, jaki się posiada na to, jak się czujemy.
W przypadku chorób generalnie — i osoby cierpiące na migrenę nie stanowią tu wyjątku — istnieje dość silne przekonanie, iż są one wynikiem zewnętrznych przyczyn, a my jesteśmy ich bezwolnymi ofiarami, blady więc strach pada na nas, gdy nam się one “przydarzają”, szczególnie gdy są bolesne i niosą z sobą zagrożenie dla naszego życia, a przynajmniej funkcjonowania. Przekonanie to, podobnie jak inne przekonania, oparte są na nieprawdziwych założeniach. Wiara w brak naszego sprawstwa i zdanie na (nie)łaskę choroby jest jednym z takich przypadków, gdzie lęk generowany przez przekonanie, że “ja nic nie mogę na to poradzić” — dokłada nam w chorobie ekstra stresu z racji naszej bezsilności i niemocy. Prawda jest natomiast taka, że możemy poradzić i to bardzo wiele.
Dość dobre samopoczucie w trakcie dotkliwego ataku migreny jest całkiem możliwe i to nie dlatego, że zniknie ona jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki, ale z posiadanej WIEDZY, iż to, W JAKI SPOSÓB taki atak przejdziemy, w konsekwencji przyniesie nam jej złagodzenie — na początek. Wraz z pracą, którą włożymy w analizę tego, co powoduje ciśnienie, które do niej doprowadza — mamy szanse pożegnać się z nią na zawsze.
Dobre samopoczucie jest związane z zastosowaniem w praktyce wiedzy o tym, że nasz organizm ma przeogromne możliwości samoregeneracji. A może nawet jeszcze bardziej — wiedzy o tym, jak mu w tym procesie … nie przeszkadzać. Osobiście jestem przekonana — a potwierdzają to moje własne przejścia i obserwacje w ich trakcie — że wiedza, iż każda migrena jest okazją do “wyleczenia” nie tylko migreny, ale wszelkich innych dolegliwości i przeprogramowania całego naszego życia na wszystkich poziomach, sama w sobie już przynosi transformującą perspektywę. Od momentu, kiedy zaczynamy czuć jak zmienia się migrena na skutek naszych własnych decyzji — innych niż tylko branie leków i działanie jakby się nic nie stało — zaczynamy ją postrzegać nie jako zewnętrznego wroga, któremu należy stawić opór i unicestwić, ale jako reakcję naszego ciała i psychiki na opór w naszym ciele na napierającą falę energii. Energii, która nie jest zła ani dobra — po prostu jest i płynie. Niczym wspomniana rzeka, na temat której nikomu nie przyjdzie do głowy klasyfikowanie jej jako pozytywnej czy negatywnej — po prostu płynie przez nas, żeby nieść nam wodę, karmić i poić.
Nastawienie psychiczne, kiedy coś istnieje w naszej rzeczywistości, a my sobie tego nie życzymy, wytwarza w nas dość zwyczajowo opór i napięcie, które wzmacnia jakąkolwiek istniejącą w nas wcześniej sytuację stresu. I powoduje jeszcze większe jego spiętrzenie.
Wspomniana przeze mnie rezygnacja z oporu wobec fali migreny nie oznacza oczywiście poddania się taranowi wściekłego bólu bezkrytycznie i zachwytu z powodu jej istnienia. To nie ten kierunek myślenia. Jednakowoż brak oporu, po zapewnieniu sobie względnego komfortu w bólu, daje większą szansę na działanie, nazwijmy to, sił natury, będących poza naszą kontrolą, o wyższej sile inteligencji niż nasze przekonanie o tym “co powinno być”. Brak oporu, to inaczej odcięcie się od zewnętrza, zrelaksowanie całego ciała i całkowite skupienie na sytuacji wewnątrz naszego ciała i umysłu.
Migrena to bolesny skutek konfliktu wewnętrznego — tzw. łamania głowy