Akcja książki osadzona jest w sceneriach dużego miasta górniczego, a rozgrywa się w ostatnim okresie dekady lat siedemdziesiątych XX wieku, gdy epoka gierkowskiej „prosperity” powoli dobiegała kresu. „Tyle słońca w całym mieście” — śpiewała wtedy Anna Jantar. Właśnie postawiono tam na skwerze pomnik Pstrowskiego. Autorowi zależało, by jego ówczesne młodzieńcze przekonanie, że „ludzie są dobrzy” pozostało do końca nieskalane. Jedynie postać majora Burzy nie pozwoli zapomnieć, że akcja nie rozgrywa się bynajmniej w warunkach wolności.
Jest to opowieść o ludziach twórczych, także o robotnikach piszących, osnuta na kanwie wydarzeń, które rzeczywiście miały miejsce i w niewielkim tylko stopniu zostały tu zbeletryzowane.
Zabrze na przedzie, prowadzi Zabrze
w socjalistyczną dal.
(Władysław Broniewski, z wiersza Zabrze)
Niech żyje Zabrze, najbardziej śląskie ze wszystkich śląskich miast, czyli najbardziej polskie ze wszystkich polskich miast.
(Gen. Charles de Gaulle, prezydent Francji, z przemówienia przed Domem Muzyki i Tańca w Zabrzu w czasie wizyty w Polsce w 1967 roku)
I. Odwilż
Wiele nadziei pokładano w przemianach politycznych, jakie nastały po Październiku 1956 roku. Dopiero co „Wolna Europa” gromadziła radiosłuchaczy przy opowieściach Józefa Światły („Za kulisami bezpieki”), teraz już to nie przykuwało uwagi. W odrodzonym „Tygodniku Powszechnym” Kisiel (Stefan Kisielewski) dziwował się: „Ludzie kochane, co też to się dzieje?!… Ludzie wydzierają sobie polską prasę pazurami, a za uszy trzeba ich ciągnąć do Wolnej Europy…”.
Rok 1957 przyniósł młodzieży arcyciekawe książki. Nienackiemu wydano „Uroczysko”, Bahdajowi „Do przerwy 0:1”, Szklarskiemu „Tomek w krainie kangurów”, Fiedlerowi „Orinoko”.
Znać było powiew nowych czasów, swobodę twórczą, wolny oddech, klimat sprzyjający twórczości.
Kultura rozwijała się bez przeszkód, kto co chciał, miał: kluby jazzowe, zespoły rock’n rollowe, kabarety, teatry i teatrzyki.
Także fakt powrotu religii do szkół wart jest odnotowania.
Do Ojczyzny, „takiej jaką ona jest”, wrócili wtedy z emigracji Zofia Kossak, Melchior Wańkowicz, Michał Choromański, Stanisław Cat-Mackiewicz. Wymieńmy tu tylko pisarzy.
Klimatu wolności nie zdołało zakłócić już na samym wstępie nawet porwanie i być może zabójstwo (bo w 1958 roku wciąż jeszcze szukano ciała) Bohdana Piaseckiego, licealisty, syna prezesa „Paxu”. Chciano wierzyć, że nowe władze (Gomułka, Kliszko i Moczar) dołożą wszelkich starań, by sprawę wyjaśnić. Podobnie nie roztrząsano już w nowym klimacie wydarzeń poznańskich z czerwca 1956 roku. Gomułka zaproponował, żeby „zapuścić żałobną kurtynę milczenia”.
Pozostawały więc jakieś niejasne niekonsekwencje, co mogło rodzić złe przeczucia. Nagle zamknięto „Przemiany”, pismo Wilhelma Szewczyka, ledwie zdążyło się dobrze przedstawić czytelnikom. Ale przemiany Października płynęły licznymi nurtami. I nie zawrócisz Wisły kijem.
W Katowicach, na ul. 15 Grudnia 5 (dawniej św. Jana), znalazł siedzibę nowy dwutygodnik poświęcony rozrywkom umysłowym — „Szaradzista”. Wydawany przez śląski oddział Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich w nakładzie 26 100 egzemplarzy. Nadzieja owych dni wyrażała się też w łatwości, z jaką redakcja przeniosła się wkrótce do nowego, pojemniejszego lokalu przy Mickiewicza 9.
Jeśli chodzi o szaradziarstwo, to żadna w tym była nowość. Przed wojną wychodziła „Rozrywka”. Drukowano szarady, rebusy, anagramy, logogryfy i inne dziwactwa. W nowym piśmie szaradziarskim od razu odnaleźli się przedwojenni weterani łamigłówek o pseudonimach „Kasta” i „Junona”. W kolejnych numerach pojawiały się ich wspomnienia o tych przedwojennych czasach, obficie okraszane zagadnieniami warsztatowymi. Redakcja nie kładła tu tamy:
„Redakcja nie chce w niczym krępować autorów teoretycznych rozprawek, chociaż nie wszystkie wywody są zgodne z naszymi poglądami. Wypowiedzi autorów to ich »Wolna Trybuna«…”.
Ale do rzeczy. Cóż to jest — szarada?
Dziś pod to miano podpada praktycznie każdy rodzaj rozrywek umysłowych, co tylko się da. A więc także krzyżówki, palindromy, homonimy, zagadki matematyczne, eliminatki i wszystko inne. Mieści się to w obrębie literatury stosowanej, użytkowej. Tak już to nazywano przed wojną, a nazwę tę (literatura stosowana) — przeciwstawiając ją literaturze pięknej — wymyśliła sama Stefania Skwarczyńska. Dlaczego „sama” (w znaczeniu „nie byle kto”) to już niech sobie czytelnik sam wyjaśni, tyle przecież można dociec na własną rękę, a dziś to nie trudne.
Istnieje wszakże definicja wąska, odnosząca się do tej wyłącznie nazwy: szarada.
Szarada to zagadka wierszowana, wiersz z zaszyfrowanym rozwiązaniem jednowyrazowym lub jednozdaniowym. Sylaby rozwiązania występują w wierszu w formie liczb, pod którymi kryją się wyrazy do odgadnięcia. Z wyrazu więc np. „POLITYKA” można wyodrębnić wyrazy „KAPO”, „LITY”, „TYKA”, „POTYKA [SIĘ], imię murzyńskie sienkiewiczowskie „KALI”, albo imię bogini KALI lub potoczna nazwa nadmanganianu potasu, co w wierszu może przybrać kolejno brzmienie: CZTERY-PIERWSZY z Auschwitz, DRUGI-TRZECI mur, zegar TRZY-CZTERY, „RAZ-TRZY-CZTERY się o próg”, „Dobry uczynek, to jak CZWÓR-DRUGI komu ukraść krowy…”.
Tu tylko ten jeden krótki wyraz „Polityka”, bardzo podatny na użytek szaradziarski, coś jak w krzyżówkach „ara” i „emu”. Ale rozwiązania szarad bywają też całymi zdaniami lub ich równoważnikami, np. „Uczucie miłości umiera na przesyt, grzebie je zapomnienie” („Inez”), „Czekamy na ocieplenie” („Junona”).
Forma gramatyczna powinna być zachowana, a więc zbitki cyfrowe powinny uwzględniać rodzaj męski lub żeński, liczbę pojedynczą lub mnogą, formę rzeczownikową lub przymiotnikową. W czasownikach większa swoboda, w przysłówkach i przyimkach też.
Na początku rozwiązujący powinien zorientować się, jaki jest numer ostatniej sylaby. Z tylu bowiem sylab składać się będzie rozwiązanie. Gdyby rozwiązaniem było pojedyncze słowo POLITYKA, to tych sylab w tekście może być tylko cztery. Łatwe. Potem niech sobie rozwiązujący rozpisze te numery od 1 do Iks na marginesie szarady i niech próbuje, niech przymierza, stosownie do kontekstów, w jakich zbitki numerowe są użyte w wierszu szarady.
Warunkiem druku w „Szaradziście” była nie tylko pomysłowość, oryginalność, ale też talent literacki, znajomość reguł wierszowania, zgodności sylab, wiedza o rymach, akcentach, średniówkach, rytmie. Długość wiersza dowolna. Użyte sylaby powinny wystąpić w wierszu przynajmniej dwukrotnie.
Autor musi nadesłać do redakcji nie tylko szaradę, ale także jej rozwiązanie (na osobnej kartce, z rozpisaniem na owe ponumerowane sylaby). Redakcja sprawdzi, czy wszystko gra.
Ale nie tylko Redakcja. Choć klimat polityczny mocno zelżał, nadal istniała cenzura. W dniach Października ’56 wydawało się, że już jej nie ma. Przycupnęła, nie wtrącała się w przemiany i czekała, co z tego wyniknie. Ale teksty, stosownie do istniejącej ustawy, nadal do niej wpływały. A tu jeszcze jakieś szarady. Co to są szarady? Zaszyfrowany wiersz? Dlaczego zaszyfrowany? Dla kogo przeznaczona zaszyfrowana wiadomość? Co to za szyfr? Czy można ryzykować, że coś niewłaściwego politycznie przemknie się przez sita kontroli?
Ale tu głowę nadstawiał już jeden z redaktorów, delegowany do rozmów i negocjacji z cenzurą. Musiał mieć jednak podkładkę w postaci owego gotowego rozwiązania.
Na Katowicach, które znów się tak nazywały, po krótkim epizodzie stalinogrodzkim, klimat wolności się nie kończył. Była tu stolica województwa, w którym tłoczyły się w sąsiedztwie duże, ponad stutysięczne miasta, od Gliwic z lewej (na mapie) po Sosnowiec z prawej. Tam też korzystano z korzystnej koniunktury, którą nazywano wciąż odwilżą. Powstały tygodniki miejskie: „Nowiny Gliwickie”, „Głos Zabrza”, „Życie Chorzowa”, „Wiadomości Zagłębia”.
W jednym z tych miast istnieje ulica Piotra Skargi, za Niemca zwana Luisenstrasse, na cześć pruskiej królowej, matki Wilusia Pierwszego. Domy tu solidne, zbudowane przed wojną dla sprowadzonych z głębi Niemiec urzędników kopalnianych i dozoru. Mieszkańcy tej części Zaborza uciekli przed frontem lub zostali przymusowo wysiedleni po 1945 — jako Niemcy, a mieszkania rozdysponowano pomiędzy repatriantami zza Buga. Niewielu ich zresztą w tej dzielnicy miasta, gdzie ludność śląska miała tradycje powstańcze i narodowe, więc w większości pozostała na miejscu.
Dom na ulicy Piotra Skargi 15 sąsiaduje przez ulicę z murem kopalnianym, w którym dokładnie naprzeciwko znajduje się brama wyjazdowa z kopalni, pełniąca teraz tylko funkcję pomocniczą dla bramy głównej, usytuowanej po przeciwległej stronie kopalni. Ale i tutaj, przy tych wiecznie teraz zamkniętych wrotach utrzymywany jest posterunek straży przemysłowej, skoro istnieje odpowiednia do tego ceglana budka, a szkoda, by stała nadaremno. Referaty Ochrony, czyli zakładowe komórki UB zlikwidowano po Październiku. Obok tej bramy, na poboczu chodnika stoi kiosk „Ruchu”, gdzie od niedawna sprzedają także owego „Szaradzistę”.
Od strony kopalni dochodzą odgłosy codziennego jej życia. Syrena, gwizdki lokomotyw, głośne wyrzuty skłębionej pary z komina i tej przyziemnej, syczącej spod kół jak żmija, trzaskanie zderzaków wagonowych, gdy przetaczane są jakby nieustannie składy do załadowania lub wekslowane są te załadowane. Część tych manewrów nie odbywa się już na rozległym polu kopalnianym, lecz przecina ulicę Piotra Skargi i korzysta z torowiska po jej przeciwnej stronie. Ulica jest wtedy zamykana szlabanami, a do odgłosów ulicznych dochodzą dodatkowo przekleństwa tych, którzy czekają przed szlabanami zbyt długo. Obsługa parowozów odpyskowywuje. W zimie pod wywrotkowymi zbiornikami jadących węglarek płoną ogniska, co ma uniemożliwić zamarznięcie czarnej zawartości. Tylko jeden tor rozległego torowiska jest przelotowy, bez zwrotnic. Od strony Rudy Śląskiej przejeżdżają tamtędy (rzadko) pełne i długie składy towarowe z innej kopalni. Też je słychać na kilometr.
Koła parowozów buksują po śliskich szynach, gdy wekslowany pociąg rusza. Pomiędzy maszynistą a nastawnią trwają głośne nawoływania, strofowania i niezadowolenia. Gdy odpowiednia pogoda, powietrze przewodzi dźwięki na duże odległości. Od strony Biskupic słychać wtedy nawet przejeżdżające składy osobowe na głównej śląskiej magistrali kolejowej. Lokomotywy kopalniane są wszystkie poniemieckie, ale na każdej już orzełek polski. W krótkich chwilach, gdy da się przejść, ludzie masowo przekraczają przejazd przy zamkniętych szlabanach, niektórzy po buforach, wspinając się na wagony. Milicja rzadko stoi po przeciwnej stronie przejazdu, ale gdy stoi, to czeka, czeka, aż ofiara sama wejdzie we wnyki. Czasem tylko ktoś niecierpliwy ma pecha. Kto cierpliwy, ten się doczeka podniesienia szlabanów. W końcu przecież muszą przejazd otworzyć. Jest to bowiem jedyna droga do kościoła parafialnego i do przystanku tramwajowego.
II. Szaradzista
W mieście co najmniej dwie osoby pisują do „Szaradzisty”, czyli wymyślają zagadki. Nie znają się wzajemnie. Zadania podpisuje się tam pseudonimem, czasem dodana jest nazwa miasta, skąd szaradzista pochodzi. Jest więc jakaś „Maya”, która układa krzyżówki. A tu na ulicy Piotra Skargi 15, kątem u teściowej, w trzypokojowym mieszkaniu, gdzie gnieździ się na razie sześć osób, a wkrótce zamieszkiwać będzie już dziewięć, bo przyjdą na świat dzieci, w owym cieniu żyjącej kopalni, tworzy swe szarady Czesław Okoń. Bezpartyjny nauczyciel historii w technikum górniczym w Chorzowie-Batorym i w tamtejszej zawodówce górniczej (a jest też „wieczorówka” w Chebziu i wychowawstwo w internacie, nadgodziny), podpisuje się w „Szaradziście” pseudonimem „Klio”, co jest imieniem muzy historii, dziedziny, którą wykłada.
Co do prozy życia, to on też niejeden raz musi czekać przed przejazdem. Do pracy dojeżdża tramwajami przez Chebzie, Lipiny i tak dalej, z przesiadką. W razie czego może dojeżdżać bezpośrednio koleją, bo ta zatrzymuje się na przystanku „Chorzów-Batory”, ale najpierw trzeba dojechać tramwajem do dworca, a potem, już w Chorzowie, trzeba iść i iść. Jest jeszcze autobus na tym samym przystanku co tramwaj. Taki dobrobyt, taka możliwość wyboru.
Na adres teściowej przychodzą listy z USA od jej rodzonej siostry. Zwykle koperta rozerwana, z nadrukiem „Przesyłka nadeszła w stanie uszkodzonym, zabezpieczono folią”. Z treści listów wynika, że powinno tam było być 10 dolarów. Tym się różni ten adres od wielu innych tutejszych adresów, dokąd nadchodzą listy i pakety z „Rajchu” (zamiennie z „Efu”), niektóre też pewnie „w stanie uszkodzonym”; może powinny zawierać 10 marek zachodnioniemieckich i może jakoś nie zawierają. USA bardziej jednak niezwykłe i bardziej tu podejrzane jak NRF, dolar bardziej trefny niż marka. A zresztą, pieron ich tam wie.
Czesław Okoń jest młodym małżonkiem i wraz z żoną, która jest teraz w zaawansowanej ciąży, zajmują jeden z trzech pokoi w mieszkaniu teściowej. Żona też nauczycielka, w podstawówce na Porembie, dokąd dojeżdża dwa przystanki tramwajem.
O talencie Czesława Okonia niech świadczy jego „poezja stosowana”, a choćby już pierwsze zwrotki, jeszcze nie skażone wtrętami typu „od zbrodni PIĘĆ-CZTERY-ÓSMEGO”, czyste poetycko jak łza, nawiązujące do klasycznych wzorów i czerpiące z wiedzy autora o owych klasycznych wzorcach. Tematy bierze z historii. W „Szaradziście” ma niezłą konkurencję, bo prócz wspomnianych weteranów sprzed wojny, pojawiły się podobne talenty: „Astra”, „Tońko” i „Inez”.
Nie tak dawno, za Bieruta, ukrywano fakt, że wychowanie przedsocjalistyczne (sanacyjne i wcześniejsze) dawało jakieś inne owoce niż socjalistyczne. Po legionistach Piłsudskiego pozostała wysokiego lotu poezja, tzw. legionowa. Także oficerowie polscy w oflagach pozostawili po sobie poezję, która faktycznie była poezją. Jedni i drudzy znali reguły tworzenia wierszy, zasady rymowania, liczyli sylaby, ich wiersze obozowe miały rytm, średniówki. Ich żony i córki potrafiły nie tylko wyszywać i haftować, lecz także grać z nut na fortepianie, jakieś pasaże, cacane etiudy. Wiedziały, kto zacz — Chopin, Mozart, Bach. Czytały poezję, wzruszały się szczerze.
Czy jednak nowe pokolenie, w innych szkołach wychowane, da radę? Czesław Okoń ufał, że on w każdym razie, ze swoją znajomością historii i dzieł Homerowych, da radę. Współczesna poezja go nie pociągała. Nie błądził po manowcach socrealizmu ani nowej poetyki. Gdyby kto pytał, mógłby powiedzieć zgodnie z prawdą, że ukończył to samo Gimnazjum i Liceum Fabianiego (w Radomsku), w którym małą maturę zdał Tadeusz Różewicz, były żołnierz „Warszyca”, ten młody poeta, który „ocalał, prowadzony na rzeź”. Studia historyczne ukończył natomiast na Uniwersytecie Jagiellońskim, u Krystyny Pieradzkiej, czyli w tej samej Alma Mater, którą ukończyli także… (tu papieru by nie nastarczyło).
Uważał Czesław Okoń, że nie należy w pierwszych zwrotkach niepokoić czytelnika-rozwiązywacza nadmiarem zaszyfrowanych w szaradzie wyrazów. Najpierw więc treściwe wprowadzenie, sceneria, osoby, kontekst historyczny, potem dopiero szczegóły. Redakcja nie miała nic przeciw temu, choć owe wprowadzenia wydłużały jego szarady do siedmiu, ośmiu zwrotek na całej jednej stronie, przez co nie mógł się tam już zmieścić żaden rebus, anagram, logogryf, palindrom, homonim, ani żadna inna jednozwrotkowa „pierdółka”, jak mawiał Czesław Okoń, świadom przewag szaradowych. W tamtym okresie, w roku 1958, szarada klasyczna uchodziła za królową zagadek umysłowych, stawiana w pismach na pierwszym miejscu, wyżej od krzyżówek i rebusów. Od szaradzisty wymagano nie tylko niemal matematycznego pomysłu, lecz na dodatek talentu poetyckiego, o co przecież najtrudniej.
Szarady tworzone przez „Klio” łatwo było odróżnić od szarad konkurencji. Niemal wszystkie czerpały z historii. Pojawiające się nazwy osób i miejsc wymagały od czytelnika nie lada wiedzy, sięgania po encyklopedię lub podręcznik.
Weźmy dla przykładu ten początek jego „Spisku Katyliny”:
Wojny domowej widmo znów Romę przeraża
Bo w Etrurii wąwozach skryta siła wraża
Czeka tylko rozkazów: Manliusz poprowadzi,
Miasto weźmie podstępem i konsula zgładzi.
[Czesław Okoń]
Klio to imię żeńskie, rodzaj żeński, co dodatkowo miało zakamuflować tożsamość i płeć Czesława Okonia. Gdy pisze szaradę liryczną, pilnuje tej formy żeńskiej. To gwoli wyjaśnienia przed zacytowaniem początku „Królewskiej przestrogi”.
Kiedy północ wybiła na zamkowej wieży
Rozwarł się grób królewski, a z niego wybieży
Mara wyniosła, straszna. Królewskie jej skronie
Poznałam po błyszczącej, złocistej koronie.
— Klio — rzecze duch do mnie, zeusowa córo,
SIÓDEMKA — TRZY — CZWÓR pora, byś chwyciła pióro,
bowiem wszystko, co powiem, spisane być musi
Jam Jagiełło — Korony, Litwy król i Rusi!…
Et caetera, et caetera…
[Czesław Okoń]
Sam rozumiesz, czytelniku, że prawdziwa cnota krytyk się nie boi. Jak Słowacki był królom równy, tak „Klio” stanął wtedy na równi z „Junoną”, „Kastą”, „Astrą”, „Tońkiem” i „Inez”.
Jest noc. Pokój młodych małżonków znajduje się od podwórza i ogrodu, nie od kopalni. Na stole pali się nocna lampka. Zwykły to widok w mieszkaniu nauczycieli. Ślęczą często nad zeszytami uczniowskimi. Te zeszyty z technikum górniczego bardziej ozdobne, choć już nie zawierają szlaczków rozdzielających lekcje, jak to jest u pierwszaków z „powszechniaka”. Ale na pierwszych stronach rysunki: a to Zorro, a to inny zachodni bohater (teraz już wolno), a to Myszka Miki, do niedawna produkt zgniłego Zachodu, teraz neutralna politycznie i zabawna, a to jakiś samotny biały żagiel na bezmiarze wód, a to rycerz w zbroi. Mają chłopaki talent. Niektórzy też imponują jednolitym, wyrobionym, bardzo dorosłym charakterem pisma.
Jednak tej nocy Czesław Okoń nie poprawia zeszytów. Pisze artykuł do „Szkoły zawodowej” (jest też takie czasopismo!).
Stało się, że z „Szaradzistą” zapoznał swoich uczniów z zawodówki górniczej. Na fali wolnościowych inicjatyw zaraz zaproponowali utworzenie w ramach zajęć pozalekcyjnych klubu szaradziarskiego. Sporo ich tam było w szkole spoza Śląska. Mieszkali w przyszkolnym internacie i bywało, że nudzili się. „Szaradzista” był dostępny w każdym kiosku. I wreszcie znalazł się ktoś, kto wytłumaczy jak rozwiązać rebus i te inne dziwadła. Klub mógł powstać w ramach zajęć świetlicowych.
Czesław Okoń pisze. Stalówka drapie papier. Trzeba pisać wyraźnie, żeby kuzynka żony, która jest sekretarką w szkole specjalnej na Rostka, mogła bezbłędnie odczytać, gdy będzie przepisywała na szkolnej maszynie. Ta kuzynka już śpi. Ma łóżko w kuchni, którą jako lokum nocne dzieli z teściową Czesława Okonia. Jeszcze nie wie, że szykuje się jej kolejna robota poza godzinami pracy.
„Jak pracuje mój zespół? Zorganizowałem go dwa lata temu. Pracę zacząłem od elementarnych podstaw: rodzaje zagadek graficznych i tekstowych, sposoby rozwiązywania krzyżówek, rebusów i szarad i sposoby ich układania. W bieżącym roku szkolnym zespół liczy 16 stałych członków i kilkunastu sympatyków, którzy dorywczo uczestniczą w pracach zespołu. Rozwiązujemy zadania z »Szaradzisty«, »Rozrywki« i »Świetlicy«. Wiele czasu poświęcamy na układanie nowych zadań. Produkujemy je na razie na wewnętrzny użytek. Zainteresowanie tą formą pracy jest duże. Z przydziału godzin świetlicowych otrzymaliśmy tylko 2 godziny tygodniowo, toteż członkowie zespołu rozwiązują zadania w innych wolnych chwilach w świetlicy lub w internacie. Do tej pory nie stwierdziłem, by zainteresowanie rozrywkami umysłowymi przerodziło się u uczniów w chorobliwą manię i obniżyło wyniki nauczania, mam natomiast liczne dowody, że im pomaga w nauce.”
Numery autorskie otrzymywał pocztą. W kiosku obok zapasowej bramy kopalni, w teczce klienta czekał jeszcze „Tygodnik Powszechny”, pismo środowiska Klubów Inteligencji Katolickiej (pi razy oko). Kuzynka żony, ta właśnie, która przepisuje szarady na maszynie, pozostała jakoś tak siłą bezwładu przy swoim ulubionym paxowskim „WTK”, i oba pisma „w jednym stały domu”.
W górniczym mieście nie było nadal KIK-u, władze partyjne zezwoliły na powołanie tylko kilku klubów, z największymi w Krakowie i Warszawie, ale nie na Śląsku. Trudno. Cieszmy się tym, co jest. „Tygodnik Powszechny” miał więc formować Czesława Okonia przez jakiś czas. Jak długo to się ostoi? Nikt nie wie i nikt nie myśli o końcu.
Teksty „Tygodnikowe” były bliskie Okoniowi, zrozumiałe, świat opisany taki jaki był rzeczywiście, jak go wierny czytelnik widział, żadnej propagandy, pismo ciekawe, niezależne, przekorne. Felietony Kisiela. Wtedy jeszcze pełny rezonans z duszą Czesława Okonia.
Bo na „Uroczysko”, na „Wakacje z duchami”, na „Tomka w krainie kangurów” już się nie załapał. Wątpliwe, by to nadrobił. Miał 27 lat. Wychodzi na to, że w lipcu przyjdzie na świat pierwsze dziecko. Syn? Córka?
III. Fortele Zagłoby
Tradycje literackie Czesława Okonia to właściwie relacje osobowe. Jego ojciec był za sanacji rządcą w majątku Biedrzyckich w Sekursku. Obecnie już tylko magazynierem w PGR w Zarębicach koło Przyrowa, więc nie zaciążyło to na Czesławie, o którym już za Bieruta mówiono „chłopski syn”, co pozwoliło przesmyknąć się przez sita kwalifikacyjne na studia historyczne. Rodzina mieszkała w mieszkaniu w czworakach dworskich; w razie czego pozwalało to w tych samych złych czasach twierdzić, że się jest z „fornalskiej rodziny”, z czworaków, czyli z klasy pracującej i wyzyskiwanej. W sekurskim dworze spędzał przed wojną wakacje Kornel Makuszyński. Lubił grać w tenisa, a mieli tam kort. Czesio Okoń podawał mu wtedy piłki, przebiegając pod siatką w poprzek kortu. Panienka, córka dziedzica, stała się prototypem „Panny z mokrą głową”, albo też „Szaleństw panny Ewy” — Czesław Okoń nie ma tu pewności. W czasie wojny do dworu w Sekursku zaglądał nauczyciel synów dziedzica z sąsiedniego Maluszyna. Postawny jak trzcina, o posępnym obliczu. Dopiero po wojnie okazało się, że to oficer AK, na leżach zimowych w Maluszynie na fikcyjnym etacie guwernera. Nazywał się Jan Józef Szczepański. Czesław Okoń mógł go teraz czytywać w „Tygodniku Powszechnym”, bo tymczasem Szczepański został pisarzem.
Nieważne, czy dziecko będzie synem czy córką. Czesław Okoń będzie w stanie opowiedzieć mu coś z Makuszyńskiego, z Verne’a, coś nawet o Dylu Sowizdrzale. A w razie czego sam wymyśli coś w rodzaju: „Ostatnie promienie zachodzącego słońca muskały powierzchnię oceanu…”. Ale to dopiero, gdy już nauczy się to-to pacierza, co przecież ważniejsze.
Nazwiska Nienackiego, Bahdaja, Niziurskiego nie były mu więc znane i wątpliwe jest, by znalazł się pretekst poznać je w ciągu następnych lat. O Szklarskim usłyszał, gdy w głośnym procesie skazano tegoż za wojenną kolaborację z okupantem (pisywał do gadzinówek). Teraz już Szklarski był wolny, pracował w wydawnictwie „Śląsk” i zajął się „pożyteczną pracą”, okupując swe wojenne winy. W 1958 roku, gdy Czesławowi Okoniowi urodził się pierwszy syn, Zbyszek, istniały już takie książki jak „Tomek w krainie kangurów” i „Przygody Tomka na Czarnym Lądzie”. Czesław Okoń już tego nie przeczyta, czasu szkoda, ale synowi pewnie wypożyczy w czytelni.
Okres popaździernikowy miał jeszcze trwać przez jakiś czas, nie od razu zamienił entuzjazm w małą stabilizację. Zawsze coś przecież okaże się trwałe. Zlikwidowano u nas kołchozy i już nie grożono ich powtórnym założeniem. Stacjonowanie wojsk radzieckich ujęte zostało w ramy prawne. Dobrze Ruskim tak! Kto zdążył ze swoim pomysłem, miał jeszcze szansę go zrealizować. Cokolwiek to było. Choćby to był nawet klub szaradziarski albo klub robotników piszących, albo klub inteligencji katolickiej, albo klub krzywego koła, lub choćby kółko filatelistyczne. Bo potem już raczej przyjdzie zwinąć każdy interes. Także te lekcje religii.
W dwa lata po pierwszym synu przyszedł na świat drugi, Jacek. Po kolejnych kilku latach Okoniowie zamieszkali w nowo zbudowanym Domu Nauczyciela przy szesnastce, sto metrów od domu teściowej i kopalni. Raptem dwa pokoje z kuchnią i łazienką, we czworo. Ciasne, ale własne. Dla ojca to była znaczna ulga, nie trzeba mówić. Chłopcom mieszkanie widziało się wystarczająco duże, by grać w nim w piłkę, jeździć na rowerku, strzelać z łuku do liści fikusa.
Ale domknijmy już raczej temat szaradziarski, by do niego później nie wracać.
Kopalnia zwiększa wydobycie. Odgłosy kopalni mnożą się, przybierają nowe formy dźwiękowe. Pomiędzy lokomotywami pojawił się spalinowóz, tak zwany Diesel.
Cenzura oczywiście odzyskała swe zwykłe znaczenie już wcześniej, jakżeby inaczej. Czesław Okoń potrafił sobie wyobrazić jak główny cenzor bierze jego szaradę w tłuste łapska i sprawdza, czy w dołączonym rozwiązaniu nie ma przypadkiem ukrytej aluzji, albo czy nie przemknęła się w partiach niezaszyfrowanych. Pewnie też poucza młodych cenzorów: „– Nam, towarzysze, nie trzeba tu na Śląsku żadnych forteli Zagłoby. Trzeba codziennej uczciwej pracy. Jeśli ktoś coś do władzy ma, to niech to powie wprost. Wy się dobrze tym szaradom przyglądajcie, bo tędy może się przemknąć, wiecie co…”.
Czy w tamtej szaradzie: „Wojny domowej widmo znów Romę przeraża/ Bo w Etrurii wąwozach skryta siła wraża/ Czeka tylko rozkazów…”, nie dopatrzono by się dziś aluzji do jakichś podskórnych, tajemniczych spisków? Ale kto, co? Frakcja partyzantów? Gierek z Szydlakiem? A może Żydzi?
Nikt nie wie co naprawdę myślą cenzorzy. A księża, nie wiedzieć czemu, coraz chętniej powtarzają w kazaniach: „Nie sądźcie, bo nie wiecie, co się dzieje w duszy ormowca”.
Jemu potem jako szaradziście — trzeba byłoby sięgać po aluzję, metaforę, analogię, symbol, właśnie po jakiś fortel Zagłoby. Jasny horyzont już się zaciemniał. Po Październiku słońce już zachodzi wcześnie i dzień jeszcze bardziej krótki.
Ale w ciągu kilku następujących szybko po sobie lat trochę się w polityce zmieniło. Mieczysław Moczar przejął całą władzę nad resortem spraw wewnętrznych, mianowany o stopień wyżej, czyli zostając ministrem. Był teraz wszechwładnym szefem milicji, służby bezpieczeństwa, i także partyjnej frakcji „partyzantów”. Do ZBoWiD-u, któremu przewodniczył, przyjmuje byłych AK-owców i „daje im żyć”. Może odnajdzie wreszcie morderców Bohdana Piaseckiego?
Dobrze zachowane, niemal zmumifikowane zwłoki uprowadzonego chłopca zostały odnalezione jeszcze w grudniu 1958 roku, ale śledztwo nadal jest prowadzone. Mordercy wbili ofierze gwoździe w głowę, serce, żołądek. Co by to miało znaczyć, pytali ludzie. Gdy jeszcze okazało się, że UB-owcy, których od początku podejrzewano w sprawie, skorzystali z wolnej stopy i zawczasu czmychnęli do Izraela, nie wpłynęło to już na społeczny nastrój. Widocznie kto inny to zrobił? Bo chyba by ich nie wypuszczono?
Religię usunięto ze szkół zaraz na początku lat sześćdziesiątych i pewnie nieprędko da się ją znów przywrócić.
O prymasie Wyszyńskim znowu źle piszą w „Trybunie Robotniczej” i krajowych gazetach partyjnych. Gomułka też się źle wyraża, a obchody millenijne tuż, tuż.
Tak to w latach sześćdziesiątych „pomalutku, polekutku” ukrócano wolności Października. Ale jeszcze zdążyły się ukazać, napędzane owym pierwotnym poczuciem wolności autorskiej takie książki (dla synów Czesława Okonia ważne, najważniejsze) jak „Niewiarygodne przygody Marka Piegusa” (1959), „Znaczy kapitan” i „I ty zostaniesz Indianinem”(1960), „Wakacje z duchami” (1961).
W kolejnym roku (1962) ukazała się książka Moczara „Barwy walki”, odtąd co roku wznawiana, w coraz większych nakładach. Nikt czytelników nie zmuszał do kupowania. Sami chcieli. Gdy obejmował stanowisko ministra (1964), rynek książki witał ten fakt pozycjami „Podróż za jeden uśmiech”, „Sposób na Alcybiadesa” i „Wyspa Złoczyńców”. A kinematografia wzbogacała się o film na podstawie owej Moczarowej powieści. Podobno w napisaniu scenariusza maczał palce Wojciech Żukrowski.
Już w rok później można było czytać „Porwanie Baltazara Gąbki”.
Kto z tych faktów odczytywał kształt przyszłości, mógł jeszcze łudzić się, że to złoty wiek literatury. Czesław Okoń nie poznał już tych tytułów inaczej, jak tylko wypożyczając je dla synów w bibliotece i ufając wiedzy bibliotekarki, stąd są tu wymienione. A w talent literacki Moczara nie uwierzył i nie łączył tegoż z Żukrowskim. Nie nazwałby też autora „Barw walki” robotnikiem piszącym, choć tenże zaczynał jako łódzki włókiennik. W stronach rodzinnych Czesława Okonia wciąż żywa była pamięć o losie, jaki spotkał bohaterskiego „Warszyca”, gdy Moczar był szefem UB w Łodzi.
W jakimś archiwalnym numerze „Szaradzisty”, mimo ulotności tej formy literatury użytkowej, da się odnaleźć (i może rozwiązać) szarada, napisana w owym dobrym i pełnym nadziei roku 1958. Nie będzie pod nią podpisu „Czesław Okoń”, tylko wciąż jeszcze „Klio”:
Muzo, patronko moja, RAZ męża zacnego,
co mnogością konceptów zawsze siła złego
wrogom swoim wyrządził i w każdej potrzebie
lepiej bronił niż Odys i druhów i siebie.
Żadna woda PIĘĆ-CZWARTEJ nie zgubi wspomnienia
o mężu tym, tak sławnym, którego imienia
sława po wieczne czasy wszędzie będzie znana
tak w Polsce jak na Rusi, w Szwecji, czy u Chana.
Siedem miast o Homera wiodło spór zażarty
— o niego SZÓSTY-PIERWSZY ma szansę, bo Sparty
synem nie był, lecz Polak; CZWÓR-ÓSME (gród mały
Pindarem się szczycący) też go nie wydały.
Wprawdzie rzekł raz o sobie, iże Massagetów
potomkiem jest królewskim, ale z tych wersetów
łatwo wyczytać kpinę i nikt nie uwierzy,
ÓSM z rodu sarmackiego nie był jak należy.
Dowcip miał on mistrzowski, pod którym PIĘĆ-SIEDEM
haniebnie głośnych wielu. Mężny był — sam jeden
ściął głowę Burłajowi (to dla niego głupstwo)!
i SZEŚĆ-PIĘĆ-SIEDEM pole z jego ręki mnóstwo.
Niepełny daję obraz czynów tego męża
i TRÓJ-DRUGIEJ szarady nie ciągnę, lecz zwężam,
krzycząc w końcu TRÓJ-CZWARTO: WTÓRZY szaradziści!
do dzieła wszyscy, CAŁE! Niech się apel ziści!
Artykuł w „Szkole zawodowej” pt. „O zapomnianej a ciekawej formie pracy świetlicowej” został przedrukowany jeszcze w „Rozrywce” i wzbudził żywe zainteresowanie w środowisku szaradziarskim, dyskutowany na spotkaniach towarzyskich. Ale do zawodówki górniczej i technikum nie dotarło żadne echo owego zainteresowania. Rozrywki umysłowe po kilku latach przegrały konkurencję z zainteresowaniami sportowymi i tanecznymi młodzieży. Kierownictwo szkoły, które wolało postawić na rozrywki zrozumiałe także dla siebie, odebrało klubowi nawet te dwie skąpe godziny świetlicowe.
Czesław Okoń nadal uaktywniał chłopaków z zawodówki i technikum, a oni podchwytywali, co im pasowało. Dowiedziawszy się podczas lekcji, że wybierają się na mecz z Turcją, opowiedział o przegranej bitwie pod Cecorą. Jeszcze wtedy nosiło się na mecze trąbki, flagi i transparenty. Podpowiedział im dwuwiersz na transparent: ZA PORAŻKĘ POD CECORĄ/ DZISIAJ LACHY ODWET BIORĄ. Podobało się, podchwycili, zapisali. Widział ten transparent w telewizji, jeszcze wtedy czarnobiałej, kamera wyłowiła z morza innych transparentów. Jego chłopaki. Wzruszył się. Zostaną górnikami, sztygarami, inżynierami, dyrektorami kopalń.
Tworzenie szarad wymagało talentu. Redakcja „Szaradzisty” drukowała Okoniowi wszystko co przysłał. Jednak rozrywki umysłowe mają to do siebie, że należą do literatury ulotnej. Są aktualne tylko w danym tygodniu, jeśli drukowane w tygodniku, lub w danym miesiącu, jeśli to np. miesięcznik „Magazyn Rozrywki”. I z czasem zaczęły szarady znikać z dwutygodnika „Szaradzista”, który od nich wziął tytuł, wypierane przez ariady, anagramówki, rebusy, krzyżówki w coraz to nowych dziwaczniejszych formach, kwadraty magiczne, sześciany magiczne, wiruso-kwadraty, kombinatki, eliminatki, rozety-tautogramy, itp. A w końcu przez coraz prostsze krzyżówki dla ludu.
W życiu Okoń napisał jeszcze parę „rzeczy”, ale to już nie były szarady.
Po latach, zapytany przez synów, dlaczego zaprzestał tworzenia szarad, odpowiedział z pewną nutą goryczy:
— Wyście się urodzili. Trzeba już było pieluchy prać, a nie szarady wymyślać.
IV. Szczęść Boże!
Nazwisko towarzysza Stanisława Niedoli brzmiało zrazu inaczej. Zmienił je po ostatniej wojnie, bynajmniej nie z powodów narodowościowych. Jego wcześniejsze miano nie było jednak, jak mniemali niektórzy, ani żydowskie, ani niemieckie, by miał z własnej roztropnej woli lub za sugestią urzędników wyzbywać się go na zawsze z powodów analogicznych. Powszechne były bowiem wtedy sądowe przekształcenia nazwisk, sprowadzające się do przetłumaczenia znaczenia na polski (gdy się dało) albo zgoła do całkiem innego, ale bez wątpliwości polskiego nazwiska. Imię — Stanisław — było za to od początku prawdziwe. Pochodził z pierwszego pokolenia Ślązaków, którym przyszło urodzić się w przedwojennym województwie śląskim, a którym rodzice z patriotycznych względów, a może tylko dla udowodnienia polskości, nadawali często imiona królewskie: Bolesław, Stanisław, Zygmunt, Mieczysław, Władysław, Kazimierz. To był znak rozpoznawczy przynależności, bowiem po niemieckiej stronie granicy nadal konsekwentnie chrzczono wtedy Reinholdów, Reinerów, Herbertów, Manfredów, Gerhardtów. Zmiana nazwiska nastąpiła więc, jak wspomniano wyżej, dopiero po drugiej wojnie i była przejściem na nazwisko rodzonego brata, który z jakichś względów nosił właśnie nazwisko Niedola. Które z obu nazwisk było prawdziwie rodowym mianem, i czy w ogóle któreś nim było, nie podejmujemy się dziś rozsądzić. Jeśli więc nadal tkwi w tym jakaś tajemnica, to zgódźmy się, że to sprawa i tajemnica rodu Niedolów, nie nasza.
Życie towarzysza Niedoli nie różniło się specjalnie od życia rówieśników. Kopalnia, durna młodość, ZMP, współzawodnictwo, żeniaczka; do partii, gdzie od razu zabłysnął talentami sprawnego organizatora, przyjęto go już w 1953 roku. Po przełomie Października 1956 nie tylko nie zwątpił w słuszność obranej drogi, ale nawet został na tych swoich macierzystych „Makoszowach” członkiem egzekutywy. Był zgodliwy, koncyliacyjny, posłuszny przełożonym, w których widział raczej ojców niż braci, ludzi mądrzejszych niż on; nie miał przeto konfliktów sumienia, gdy przychodziło wykonywać polecenia. Naturalną koleją rzeczy musiał w końcu awansować w partyjnej hierarchii, ale i to bez zbędnej przesady. Nigdy nie zdobyłby się na trzymanie ludzi za mordę, na walkę o stołek. Ludzie sami by go wybrali, jeśli już o to chodzi. Jednak w kopalnianej organizacji partyjnej nigdy nie sięgnął wyżej niż stołek sekretarza propagandy. Ani się tam pchał, ani tego chciał, wiatry historii i zaufanie przełożonych siłą bezwładu tam właśnie go umieściły. Miał trwać i być, zawsze na podorędziu jak podręczna biblioteczka, niezawodna. Drobny, lecz dający się dostrzec uszczerbek cielesny (nie wnikajmy w szczegóły) kazał domyślać się jakiejś dramatycznej okoliczności, a przynajmniej wypadku przy pracy, przy ciężkiej, niebezpiecznej pracy górniczej. Wywodził się z „klasy robotniczej”, co otworzyłoby mu nawet drogę na studia, gdyby chciał. Punkty za pochodzenie wyrównałyby braki. Nie chciał. Nie skorzystał też z możliwości zostania „robotnikiem wysuniętym”, co mogłoby z kolei otworzyć mu drogę ku dyrektorowaniu. Czuł się inteligentem i dla tych, którzy go znali, także nim był. Synekury partyjne stworzyły mu pole do popisu w każdej dziedzinie, oczywiście w granicach tego, co w jego organizacji nazywano „nadbudową”. Na dyżurach w komitecie kopalnianym przeważnie czytał powieści i opowiadania. Rzadko kto miał tam jakiś interes na tyle ważny, by mu w tym przeszkodzić. Czasem jakaś towarzyszka przed emeryturą, a to że rura jej pękła w łazience, a to że piec kopci. Dzwonił wtedy do chłopców z warsztatów z prośbą o zajęcie się sprawą. Lubił, gdy patrzono nań jak na wybawcę; już mu też nikt nie zarzuci bezczynności.
Zaprawdę, w kopalnianym sekretariacie propagandy niewiele było roboty. Rozprowadzał papierowe agitki (na kredowym), które przywożono z Katowic. Wieszał na tablicy w korytarzu płachtę gazety plakatowej. Prowadził gazetkę ścienną. Sprowadzał lektorów partyjnych oraz zapewniał frekwencję i „słowo wprowadzenia”. Współdziałał w wielu sprawach z Radą Zakładową, także w zakresie darmowych biletów na koncerty. Ustalał brzmienie haseł na tablicach propagandowych, którymi upstrzony był zakład (przeważnie trzymał się w tym utartego szlaku, powtarzając za mądrzejszymi z centrali lub województwa), typował „Naszych najlepszych” i „Ludzi dobrej roboty” lub przynajmniej zatwierdzał nazwiska. To on koordynował akcję wyścigu pracy, żeby młodzi nie wyrwali się samowolnie przed szereg. Trzeba było wskrzesić te nie tak przecie odległe tradycje. Pamiętano w Polsce, że to stąd wyszły apele współzawodnicze, z tego tu miasta — „Kto wyrąbie więcej ode mnie?”. Teraz wyścig pracy miał już nowe, innowacyjne formy i nazwy: a to Spartakiada Domów Górnika i Hoteli Robotniczych, a to Spartakiada Szkół Górniczych, a to Młodzieżowe Współzawodnictwo Pracy o tytuł „Brygady Pracy Socjalistycznej”. Więcej w jego działaniach było frajdy niż roboty.
Hasło na balkoniku w cechowni głównej też kojarzono z jego osobą, choć tak naprawdę przyszło z województwa wraz z wytycznymi. Niedawno malowane, nie łuszczyło się jeszcze, nie płowiało. Te pomalowane teraz na zielono, sklejone w jedno płyty paździerzowe z czerwonym napisem „Program Partii programem Narodu”, które wznosiły się nad załogą w czasie felezunku, były właściwie parawanem, którym w latach jeszcze pięćdziesiątych zasłonięto ołtarz świętej Barbary, patronki górników. Może to zresztą było już w sześćdziesiątych, przy okazji kolejnego remontu. Umknął ten fakt górnikom, przeoczyli, żaden się nie upomniał, gdy jeszcze miało to sens, gdy tynk i farba na ścianach pachniały jeszcze świeżością. Ołtarz musiał wydawać się wtedy komuś ważnemu reliktem przeszłości, pozostałością po religianckich czy klerykalnych zakusach. Wielotysięczna załoga, gromadząc się w cechowni na zmianach rannych i popołudniowych w oczekiwaniu na podział pracy, ani się już domyślała, że jakiś ołtarz jeszcze istnieje, i to na wyciągnięcie ręki, że Barbara święta, która o górnikach pamięta, patrzy na nich z góry poprzez paździerze. Dziś pewnie nie kruszono by o to kopii, stosunki z Kościołem cechowały się wzajemną uprzejmością. Jednak w komitecie stanowczo nie chciano odgrzewać tematu. Póki cisza trwa, niech trwa… Im mniej wtajemniczonych, tym lepiej. Niedola był jednym z nielicznych, którzy wiedzieli o ołtarzu, ale nie czuł się za taki stan spraw odpowiedzialny. Okresowych przemalowań lub odnowień napisu dokonywali zawsze towarzysze partyjni pionu robotniczego, oddelegowani na stałe do dekoratorni. Na ich dyskrecję można było liczyć. Zaglądali przez szpary w płytach i chichotali albo mówili „– Ale syf!”. Ołtarz wciąż tam był.
Uf! Czytelnik spostrzegł pewnie, że dużo wyrazów ująłem już tu w cudzysłów. Jakoś jednak trudno postąpić mi inaczej, gdy słowa znaczą niekoniecznie to co zwykle znaczą lub co znaczą dla chłopskiego rozumu, a w każdym razie dla mojego rozumu. Nie wszyscy u nas przeczytali „Krótki kurs WKPb” (nikt prawie), także ideowych partyjnych nie ma wielu. Odkąd potępiono Stalina, ideologią zajmuje się u nas wyłącznie Wydział Ideologiczny Komitetu Centralnego, inni boją się za to brać; na niższych szczeblach nikt nie ośmiela się wymyślać nowości. Partyjni mają świeżo w pamięci los Adama Schaffa, Kazimierza Mijala czy Leszka Kołakowskiego. Ale mój akurat rozum buntuje się przed zostawieniem niektórych wyrazów bez cudzysłowu, naprawdę. Co rusz zastanawiam się nad znaczeniem słów „bezpieczeństwo”, „walka o pokój”, „zakusy”, „jedność moralno–polityczna”, „rewizjonizm”, „wiadome siły”, „tragiczne w y d a r z e n i a na Wybrzeżu”. To tak jak z więziennym spacerniakiem, który rzekomo służy do „spaceru”.
Ale wróćmy do Niedoli.
Pewnego dnia, a było to jakoś tak na początku lat sześćdziesiątych, nudząc się na dyżurze w komitecie kopalnianym, sięgnął po kartkę z ryzy przeznaczonej do kopii maszynowych i zapisał myśl (głęboką), która właśnie przyszła mu do głowy. Gdyby był wierzący, nazwałby ową chwilę „świętą chwilą”. Jasność myśli, precyzja, pewność i silne przekonanie, że zapisana wizja została zapisana dokładnie tymi słowami, którymi należało, i towarzyszące temu poczucie nagłej mocy nakierowanej na dalsze opisanie tego, co tak pięknie ułożyło mu się przed chwilą w głowie. Za oknem kwitły kwiaty na klombie. Wiele czyniono teraz dla upiększenia miejsc pracy. Przez uchylone okno wpadał orzeźwiający podmuch, słychać było wesołe ćwierkanie.
Gdy po plebiscycie i powstaniu dzielono Śląsk, trzy południowe przedmieścia przypadły Polsce. Od miasta, wtedy nazywającego się jeszcze Hindenburg, które zostało przy Niemcach, dzieliła je wąska i brudna wstążka Czarniawki. Nocami szły przez rzeczkę karawany przemytników z pełnymi plecakami. Czasem rozlegały się strzały, gdy jeden z drugim nie reagował na polskie „Stój, bo strzelam!” albo niemieckie „Halt, halt! Hände hoch!”. O przemytnikach słyszał jako dziecko. Opowiadali starsi chłopcy na podwórku, na łąkach, na wądołach. Opowiadał ojciec. Każdy chłopiec chciał być przemytnikiem.
Ktoś wtedy wszedł do pomieszczenia, nie pukając. Jakiś młody górnik niezorientowany w rozkładzie pomieszczeń. „– Szczęść Boże!” — pozdrowił Niedolę, nim zapytał o pokój Rady Zakładowej.
Tę chwilę towarzysz Niedola zapamiętał jakoś mimo woli, gdy przyszło mu potem pokonywać niemoce twórcze i zwątpienia. Ktoś był u tego początku i życzył mu szczęścia, ktoś polecał jego pracę o w e m u Bogu, kimkolwiek Tenże był, jeśli w ogóle był.
W takich to okolicznościach narodził się pisarz Stanisław Niedola.
Szybko wytłumaczono nowemu pisarzowi, że zaszczytny tytuł „pisarz”, jak również opcjonalna forma „literat” jeszcze mu się nie należą. Daleka jest droga do gwiazd. Per aspera ad astra (zapisał sobie, potem sprawdził w słowniku). Na razie jest „robotnikiem piszącym” i niech nie nalega na więcej. Powinien by się obrazić na takie pomniejszenie talentu, przecież robotnikiem nie był już od chwili wejścia do aktywu partyjnego, stając się działaczem. Szybko mu wyjaśniono, że nikt nie chce go bynajmniej pomniejszać. Wręcz przeciwnie. Przełożony partyjny rzucił mu dwutygodnik „Poglądy”.
— Jest tu coś dla ciebie!
I tak oto stał się towarzysz Niedola członkiem Klubu Robotników Piszących, działającego przy katowickim piśmie. Naczelnym był już tam wtedy Wilhelm Szewczyk. Nie trwało długo, jak na spotkaniach w redakcji zwracał się do Niedoli per „Stasiu”. To opowiadanie, którego rękopis powstał w czasie dyżurów, a może to było już jakieś następne, zostało opublikowane w „Poglądach”. Wkrótce potem przyszły nagrody w konkursach na wspomnienia górników i wspomnienia działaczy ruchu robotniczego. W tamtym okresie zbliżał się do czterdziestki i trudno byłoby nazwać go młodym pisarzem. Niewielu było tam równie utalentowanych, może jeden Leon Wantuła, także udzielający się równolegle w kopalnianej instancji partyjnej gdzieś w Rybnickiem.
Jako robotnik piszący przetrwał niepewność po odsunięciu Gomułki od władzy i wkrótce nikt nie odważyłby się wątpić, że w pełni popiera towarzysza Gierka, cokolwiek miałoby to teraz oznaczać, a nie od razu wiedziano. Kredyt zaufania był całkowity i darmo dany. Towarzysz Moczar, autor „Barw walki”, ku któremu wcześniej skłaniało się serce, jakoś nie powrócił na szczyty władzy partyjnej, zimując teraz w odstawce, nie wiadomo na jak długo, w Najwyższej Izbie Kontroli. Zresztą Gierek był swój, bliski, katowicki, śląsko–dąbrowski. O ile Moczar gwarantowałby, że socjalizm pozostanie w Polsce niezagrożony i nie zmieni się w rewizjonistyczną karykaturę, to Gierek niespodziewanie otworzył nową perspektywę, jakże atrakcyjną po siermiężnym, choć poczciwym okresie lat sześćdziesiątych, zwanym „małą stabilizacją”. Socjalizm rozwija się — można było wyczytać między wierszami Gierkowych przemówień — rozwijając przy tym państwo socjalistyczne i pomnażając dobrobyt obywateli. O dalszy dynamiczny rozwój… Tak, to też warte było popierania. Obyty, bywały w świecie, członek komunistycznych partii Francji, Belgii, mówiący po francusku — słyszało się zachwyty. Nagle to wypłynęło na powierzchnię szpalt gazetowych, choć i wcześniej nie było tajne, przynależąc do chlubnego życiorysu Gierka, gdy tenże był pierwszym sekretarzem wojewódzkim w Katowicach. A po rychłej wizycie tegoż we Francji, w czasie której podpisano Deklarację o przyjaźni i współpracy polsko–francuskiej, horyzont przyszłości jeszcze bardziej rozjaśnił się. W biuletynie wewnątrzpartyjnym mógł towarzysz Niedola przeczytać z lewa na prawo i z prawa na lewo, i znów, owe słowa jeszcze nie ubrane w konkretną treść, ale ją przecież zapowiadające:
„OBIE STRONY POSTANAWIAJĄ, że w ich stosunkach szczególne miejsce zajmie współpraca kulturalna, która poprzez wzmocnienie tradycyjnych więzi między dwoma narodami przyczynia się do ich jeszcze większego wzajemnego zbliżenia. W tym celu będą dążyć do zacieśniania współpracy między uczelniami, organizacjami i instytucjami kompetentnymi w dziedzinie nauczania, kultury i sztuki, prasy, radia i telewizji. Będą popierać również rozwój kontaktów bezpośrednich między ich obywatelami, zwłaszcza młodzieżą, w drodze wyjazdów zbiorowych lub indywidualnych. Zintensyfikują wysiłki w celu zapewnienia lepszej znajomości w swoim kraju języka drugiej Strony. W tym celu Strony będą kontynuować wysiłki zmierzające do ułatwienia ruchu osobowego między obydwoma krajami”.
Kopalnie w mieście scalały się. Gdy na początku tego procesu było ich jeszcze siedem, to na końcu pozostały z tego trzy, jeszcze wszakże potężniejsze, każda z dziesięciotysięczną załogą, z ogromnymi możliwościami socjalnymi i finansowymi. Na fali scalania sprawiono, że dwutygodnik samorządu pracowniczego załogi kopalni „Pstrowski”, stał się pismem wszystkich trzech miejscowych kopalń. W „Górniczym Słowie” znalazł towarzysz Niedola kolejną platformę publikacji. Opowiadań przybywało, zasugerowano mu w „Poglądach” zebranie tego w jedną całość i oddanie do druku; niech się już też zabierze za powieść. Wreszcie się coś ruszyło.
Kto go znał, ten go lubił, choćby nawet podśmiewając się z pobłażaniem. Sekretarz komitetu wojewódzkiego, zaproszony do redakcji „Poglądów” na spotkanie Klubu Robotników Piszących, stwierdził w „podsumowaniu”, że: „– Takich właśnie ludzi nam potrzeba! Którzy nie boją się podejmować tematu pracy. Którzy tę pracę szanują, bo mają ją we krwi. A choćby taki towarzysz Niedola…”. Zacytowane w wojewódzkiej gazecie słowa dotarły do miasta i na macierzystą kopalnię. Było oczywiste, że to towarzysz Niedola stanowi dla nich od teraz wzorzec metra z Sèvres (że się tak wyrażę na tej nowej fali przyjaźni polsko–francuskiej), wzorzec słusznego kierunku, i że wszystko co uczyni będzie słuszne i godne naśladowania.
Wciągał Niedola w płuca to świeże powietrze, czując je namacalnie jak jaką substancję. W rozmowach towarzyskich wyczuwało się więcej nadziei niż w ostrożnych rozmowach partyjnych. Ale i tu i tu wizja przyszłości zdawała się ogniskować nie na ideach, lecz na osobie nowego Pierwszego Sekretarza. Wszystko szło do przodu, ku przyszłości, choćby nawet wydawało się zakotwiczone w historii. Podjął towarzysz Gierek decyzję o odbudowie Zamku Królewskiego w Warszawie, czym ucieszył nawet emigrację. Na Placu Zamkowym stanęła przeźroczysta skarbonka. Niebawem też z taśmy fabrycznej zjechał pierwszy Fiat 126p. Tu w mieście ruszyła produkcja Coca–Coli. Na powitanie nowego Pierwszego Sekretarza nawet „Górnik” już dwa razy pod rząd wywalczył mistrzostwo Polski.
Ze wszystkich ludzi w mieście Niedola może najbardziej był wdzięczny losowi (bo komuż innemu dziękować), że jemu, niegodnemu, dał taką swobodę działania, jakiej inni mogliby mu tylko pozazdrościć. Polak w kosmosie, a tu miałaby pozostać ziemia jałowa? Miał pomysły. Wkrótce na tym tu kopalnianym polu wyrośnie nowy łan robotniczej twórczości! Pięćdziesiątka na karku, czas zacząć poważnie działać. Dziś niczym, jutro wszystkim my… Wysiadł z tramwaju linii 3 na mijance za osiedlem Janek i szedł zamyślony ulicą 3 Maja, ubierając pomysły w coraz to nowe treści. Powoli kończyło się lato, ale jakby nie chciało się jeszcze poddać. Nadal przesuwał się nad Polską upał z południa. Nagrzane mury zwartej zabudowy i miękki asfalt kazały powietrzu falować jak flaga na wietrze. Kręciły się koła szybu Kolejowy. Stara kopalnia „Guido” przed pierwszą wojną włączona została do kopalni „Delbrück” („Makoszowy”), pełniąc dla niej funkcje pomocnicze — wentylacyjne i materiałowe. Spuszczano Kolejowym drewno obudowy i części zamienne maszyn. Jeszcze za Gomułki przejął to „Komag” i od niedawna jest tu kopalnia doświadczalna dla testowania nowych maszyn. Ktoś jej nadał nową nazwę „M-300”, co nie mieści się w miejscowych tradycjach nazewniczych. We władaniu „Makoszów” pozostał jednak Zakładowy Dom Kultury, który przylega do ulicy. Robią w nim teraz remont, śpiesząc się, by zdążyć przed początkiem roku szkolnego. Okna zamalowane wapnem, ale uchylone. Uczniowie zawodówki zobowiązali się urządzić w piwnicy stylową kawiarenkę o ścianach wyłożonych węglem.
Trzeba mu będzie porozmawiać z Wilhelmem Szewczykiem, z Pierzchałą, Siekierskim, Luboszem, może z redaktorem Wilczkiem. Wszyscy tacy wielcy na swych niebosiężnych piedestałach. On już zna ich ludzką miarę, wie, że ta wielkość także jemu jest dostępna. Już mu pomogli i jeszcze pomogą. A on ze swej strony „dołoży wszelkich starań” et caetera, et caetera…
Z okna Domu Kultury wychylił się któryś z murarzy i pozdrowił go po swojemu. Może to było złośliwe, może nie, to jednoczesne przywołanie Boga i partyjnego tytułu.
— Szczęść Boże, towarzyszu Niedola!
V. Nawarzone piwo
W sąsiedztwie mostu starej kolei „na Guido”, dobrze widoczny od głównej arterii 3 Maja, ale z adresem na bocznej ulicy Matejki, stoi okazały budynek hali sportowej o oficjalnej nazwie Miejski Ośrodek Sportu i Rekreacji (MOSiR). To świeży monument miasta, kolejny powód dumy władz i łaskawego podziwu mieszkańców. Wielkie, kształtne, kolorowe, szykowne pierzyństwo, jak mówią. Powstawało to–to powoli, opornie, całkiem w niezgodzie z harmonogramem, kończono zaś szybko, pośpiesznie, bo oto środki nasunęły się same. A budowane było przez nasze tutejsze Zjednoczenie Przemysłu Węglowego, pod nadzorem dyrektora inwestycyjnego. Z powodu nagłego wyschnięcia własnych źródeł finansowania i braku odpowiedniej pozycji w budżecie Zjednoczenia, wygospodarowano potrzebne kwoty z funduszu przeznaczonego na utrzymanie Leśnego Pasa Ochronnego GOP, czyli pierścienia lasów, którymi otoczony jest okręg przemysłowy. Lasom niewiele to mogło zaszkodzić, kulturze fizycznej mieszkańców bardzo mogło pomóc. Tak motywowano na naradach i na tym stanęło. Gdy brak pieniędzy, to trzeba ich szukać. I oto znaleziono.
Wśród wicedyrektorów Zjednoczenia (czyli dyrektorów „do spraw”) jeden tylko skutecznie opierał się propozycjom wstąpienia do partii, przez co był jedynym bezpartyjnym wicedyrektorem. Miał przez to spokojne sumienie, mógł chodzić do kościoła św. Anny, przed nikim się nie kryjąc i nie musząc się tłumaczyć. Co roku też w ostatnią niedzielę maja pielgrzymował do Piekar. Zajmował się w Zjednoczeniu inwestycjami. Nazywał się Olgierd Sewiłlo. Nazwisko litewskie, równie dobre jak Jagiełło. Imię też litewskie, wielkoksiążęce, równie dobre co na przykład Witold czy Kiejstut.
Urodzony w Wilnie, na Śląsk przybył z tułaczki dopiero po wojnie, i nie od razu trafił do naszego miasta. Miał za sobą roboty przymusowe w Górnej Austrii, co czyniło go w powojennej opinii kimś znającym życie. Po powrocie załapał się najpierw do komisji przejmującej od Niemców urzędy i mienie komunalne w niedużym mieście powiatowym na Opolszczyźnie. Jeszcze wtedy nie dzielono ludzi na swoich i obcych klasowo. W sąsiedztwie działał w tej samej roli Żukrowski, jak by nie było AK–owiec. Ziemie Odzyskane miały swój romantyzm, jak to nazywał, nie znajdując lepszego słowa. Imponowało mu zasiedlanie, inicjowanie życia na pustkowiu, tworzenie tu Polski. W latach stalinowskich pamiętało się w jego środowisku rodzinnym i nielicznym koleżeńskim, że nim oskarżono Gomułkę o odchylenie prawicowo–nacjonalistyczne, był tenże ministrem Ziem Odzyskanych. Gdy po Październiku powrócił do władzy, zaraz powstało Towarzystwo Rozwoju Ziem Zachodnich. Inżynier Sewiłło kupował ich książkowe kalendarze, właściwie almanachy; gdyby miał więcej czasu, zapisałby się. Kalendarze były jak wspomnienie młodości, tamtych pionierskich czasów i jego młodych jeszcze lat. Rozwiązanie Towarzystwa w 1970 roku zbiegło się z odsunięciem Gomułki od władzy, skończył się romantyzm. Te kilka powieści o zasiedlaniu nowych ziem, które napisał Gienek Paukszta, nie mogły zastąpić kalendarzy, ich panoramiczności, rozległości tematycznej. Niczego w powieściach nie znajdował, co by tyczyło się tamtego konkretnego miasta powiatowego. Kiedy w niedługi czas po śmierci Stalina (z czego nic wszakże na razie nie wynikało) odwiedził tamto miasto powtórnie i obszedł je dookoła, na drodze prowadzącej do klasztoru franciszkanów został zatrzymany przez uzbrojonego żołnierza. „Dalej nie wolno!”. Wracając, obejrzał się już z bezpiecznego oddalenia i zauważył, że to wcale nie pojedyncza warta: posterunki stały pierścieniem wokół terenu klasztoru. Znajomy ksiądz z parafii w miasteczku wyjaśnił, że strzegą uwięzionego Prymasa. Myślał wtedy, że się przesłyszał. Ale nie, właśnie Prymasa. Było to jak koniec romantycznego, młodzieńczego wspomnienia. Łyżka dziegciu w beczce miodu. Nie takim zostawiał ową pierwszą placówkę, gdy po spełnieniu w niej pionierskiego zadania szedł na studia.
Bowiem przyłączywszy skutecznie owo miasto do Macierzy, zapisał się na Politechnikę Śląską w Gliwicach i ukończył ją jako inżynier górnik. Stołek wicedyrektora Zjednoczenia nie był oczywiście pierwszym jego awansem, miał tu wszakże zakończyć swą działalność pracowniczą, stąd wybierał się na emeryturę. W swoim czasie zataił przynależność i zaprzysiężenie w ZWZ-AK. Wywieziony zawczasu do obozu pracy, stracił wszelki kontakt z organizacją, a po wojnie już na Wileńszczyznę nie wrócił. To uchroniło go od ucisków w okresie prześladowań. Chłopców z jego oddziału, o czym dowiadywał się jednak w ciągu długich lat, w znacznej liczbie wywieziono na Sybir lub zastrzelono w czasie likwidacji „band”. Żywi pojawiali się czasem w tej czy tamtej powieści Gienka Paukszty.
Smukły i wysportowany; gdy tylko miał kilka dni wolnych, a żona pozwoliła, zależnie od pory roku stawał się żeglarzem (był przy Zjednoczeniu Klub Żeglarski) albo narciarzem. Znajomi spotykali go na tatrzańskich i beskidzkich szlakach. W butach-traktorach i getrach, w czapce z daszkiem i flanelowej koszuli wyglądał jak przewodnik turystyczny PTTK. Lubił chodzić sam, a przecież na każdym szlaku dołączali do niego maruderzy, czując się przy nim bezpieczniej.
Był czytelnikiem „WTK”, jeśli o to chodzi. A jak inni zastanawiali się, czy Moczar wróci jeszcze do władzy i z tego raczej wywiedliby wróżbę co do kształtu przyszłości, tak on miał zupełnie inne wyznaczniki, wedle których kształtował przewidywania. Przeżywszy czasów wiele i wiele już widziawszy, przebrnąwszy w kopalniach przez lata stalinowskie, przetrwawszy tam nagonkę na AK–owców (a tak ich wielu pochodziło z rodzinnego Wilna), z ulgą powitał Październik i Gomułkę, dzieląc powszechne uczucia. Gdy więc Moczar spowodował, że do związku kombatanckiego, któremu szefował, zaczęto przyjmować też byłych AK–owców, nietrudno w tym było zobaczyć zapowiedź lepszych czasów. Tę łaskawość tłumaczono pojedynczym faktem, że w czasie wojny jakiś AK–owski oddział ramię w ramię z AL–owcami Moczara walczył przeciw Niemcom w bitwie pod Rąblowem, co znalazło swój wyraz w książce Moczara i wkrótce potem w jej adaptacji filmowej. Chodziła plotka, że książkę „Barwy walki” napisał tak naprawdę Żukrowski, były AK–owiec. Jak było naprawdę, nie wiadomo, ale scenariusz filmu rzeczywiście napisał Żukrowski. Linia patriotyczna i narodowa, którą wytyczył Moczar wychodziła naprzeciw niedawnym więźniom politycznym, dawała w każdym razie nadzieję. „WTK” rezonowało z taką linią polityczną, a przy tym pozostawało pismem katolików, firmowanym przez PAX. Dobrze się w każdym razie czytało. No cóż, odsunięty na bok, nie wygrał jednak Moczar rywalizacji z Gierkiem o schedę po Gomułce. Partia nie zanegowała zasług wojennych, ale wolała postawić na nowoczesność. Moczar ugrzązł na razie w NIK, jako szef, jednak tylko taki.
Bezpartyjny wicedyrektor Zjednoczenia odczytywał więc stany krajowej polityki bieżącej z innych zwiastunów, takich, na jakie nikt prawie nie zwróciłby uwagi. Gdy w 1972 roku Moczar przestał być prezesem ZBoWiD–u, horyzont mógłby się wielu ludziom zaciemnić. Tymczasem inżynier Sewiłło widział przed Krajem świetlane blaski przyszłości na co najmniej dziesięciolecie. Ważne było dla niego, jaki kurs przyjmie Partia wobec jemu podobnych, bezpartyjnych, a przy tym też katolików.
Rozprawiwszy się skutecznie (czyli przeczytawszy je wszystkie po kolei) z powieściami Gienka Paukszty, których wystarczyło mu na jakieś piętnaście lat, do poduszki czytał teraz przeważnie Dobraczyńskiego. Zaczął w latach sześćdziesiątych i nie zanosiło się na szybkie rozstanie. Miał w domu ze dwadzieścia jego książek, w większości już przeczytanych, niektóre nabyte na kiermaszach majowych i podpisane przez autora. Utożsamiał się z widzeniem świata, które odczytywał na kartach powieści. To był też jego światopogląd. U Gienka Paukszty było jeszcze na kartach partyzanckie chuligaństwo, pionierska zadziorność, dużo tam alkoholu płynęło, chamstwa sporo, rozpusta. Weźmy takie „Wiatrołomy”. „Katedra bez Boga” — rzekłby kto. Napracują się jeszcze księża na ziemiach zachodnich, napracują. (Gienek znał te sprawy od podszewki, bo to on rozmieszczał osiedleńców po ziemi lubuskiej, kierownik wydziału). Książki Dobraczyńskiego wydawały mu się czystym źródłem, przejrzystym, łagodziły napięcia dnia i uczyły życia, gdyby jeszcze trzeba go było czegoś więcej nauczyć.
Dlatego znakiem nadchodzącej dobrej i łagodnej przyszłości było dla niego raczej to, iż oto po odejściu Gomułki wybierano Dobraczyńskiego (demokratycznie!) do coraz to kolejnych gremiów władzy. W ciągu pierwszych lat po objęciu sterów rządów przez Gierka był Dobraczyński równocześnie i równolegle członkiem władz naczelnych Związku Literatów Polskich, ZBoWiD–u i Komitetu Frontu Jedności Narodu. Kiedy partia przyzwoliła na odbudowę Zamku Królewskiego, w Komitecie Odbudowy Sewiłło z satysfakcją odnalazł nazwisko swego obecnego życiowego mentora. To właśnie było ważne, bowiem pisarz, jako osoba bezpartyjna, były AK–owiec i praktykujący żarliwy katolik, był poniekąd obrazem jego samego. Może się więc utrzymam na tej wicedyrektorskiej funkcji?
Bezpartyjność, dająca na co dzień miły pokój sumienia, rodziła także, i to raz po raz, absurdalne sytuacje, nie rokujące dobrze na przyszłość. Działo się to w czasie częstych narad resortowych, które odbywały się w sali konferencyjnej Zjednoczenia. Te nudne zebrania składały się zwykle z dwóch części: przeznaczonej dla wszystkich pracowników lub przynajmniej dla całej kadry od kierownika działu w górę oraz z części zamkniętej, tylko dla członków partii. „Nur fùr…” — sarkano.
— A teraz proszę, by na sali pozostali wyłącznie członkowie partii. Pozostali są proszeni o opuszczenie zebrania.
Zbierał wtedy papiery do teczki i zabierał się do wyjścia. W połowie sali dobiegł go krzyk dyrektora Zjednoczenia.
— A wy dokąd, kolego Sewiłło! Wy zostańcie!
Towarzysz z Ministerstwa spojrzał ciekawie, rozbawiony przy tym. Kto to, co to? Zaczerwienił się wtedy pod tym spojrzeniem. Jak burak, jak uczniak. Jakżeż był zły na siebie potem, stłamszony, upokorzony. Choć sumienie mówiło, że wszystko dobrze. Nie potrafił zasnąć. Jak tego uniknąć w przyszłości?
Ponieważ nie mógł z własnej woli udawać na kolejnych zebraniach partyjniaka, licząc się z publicznym „zdemaskowaniem”, polegał wyłącznie na głośno wyrażanych życzeniach dyrektora, by pozostał. To go usprawiedliwiało w oczach innych, wiedzących o jego nieprzynależności. Ale czuł się jak na kładce, słabo przytwierdzonej do brzegów przepaści. Jego los w chwiejnej równowadze.
— No oczywiście — sarkała żona — znowu. To się skończy tym, że dla świętego spokoju się zapiszesz. Już ja ciebie znam. Nie masz wtedy po co wracać do domu. Nie żartuję!
— O, jaka bojowa! Jeszcze może strzelać będzie? A tram z oka własnego wyjąwszy? — w jego mowie ten „wileński imiesłów” nadal się pojawiał.
Jako dyrektor inwestycyjny nadzorował budowę tej wielkiej hali sportowej, której w końcu nadano nazwę MOSiR. Budowę rozpoczął, a nie mógł zakończyć. Ciągnęło się to przez kilka lat, choć na świecie buduje się takie coś w rok, dwa. I on dałby radę. Ale żeby zdecydować się na rozpoczęcie budowy, to trzeba byłoby mieć ślepą ufność w Opatrzność, jak owi zakonnicy, biedni jak myszy kościelne, a zostawiający po sobie wielkie, wiekopomne dzieła budowlane. A tu decyzję podjęli akurat partyjni, bezbożnicy. Na Boże błogosławieństwo nie ma co liczyć. Wiadomo od razu, że nie wymodlą pieniędzy. Ale przynajmniej umieli łatać budżet, podbierając z cudzego podwórka lub dokonując korekt na własnym. Tak więc pieniądze znaleziono w puli przeznaczonej na utrzymanie ochronnego pasa leśnego i hala wreszcie stanęła. Wiadomo, już nikt nie zburzy.
Zbliżała się Barbórka roku 1976. Nastroje już się uspokoiły po czerwcowych zamieszkach w Radomiu i Ursusie, Gierek utrzymał władzę i jeszcze ją umocnił. Wszystko wróciło do normy, o podwyżkach cen nikt już nie wspominał, by znów nie kusić licha. Najważniejsze było dowodzenie w codziennym życiu tezy o „moralno–politycznej jedności Narodu Polskiego”. Kraj stał się „krajem rozwiniętego socjalizmu” i „szóstą potęgą gospodarczą świata”. Jednocześnie udało się partii, najwyraźniej dla uwierzytelnienia ortodoksyjności w tym zalewie coca–coli, papierosów Marlboro, jeansów i nart Fischer, Rossignol i Dachstein, wpisać do konstytucji swą „przewodnią rolę” i „nierozerwalną przyjaźń ze Związkiem Radzieckim”. Rosła Huta Katowice, pisano już o niej książki i kręcono filmy. Kraj rozwijał się.
W dniu Barbórki został wezwany do dyrektora naczelnego. Dyrektor śpieszył się. Miał zaproszenie na Karczmę Piwną do gmachu ministerstwa w Katowicach.
— Nawarzyliście piwa, kolego, to je teraz wypijcie!
— Nie bardzo rozumiem, panie dyrektorze.
Dyrektor wyjaśnił, że ministerstwo finansów przysłało niezapowiedzianą kontrolę dla sprawdzenia zasadności wydatków inwestycyjnych i poprawności rozliczeń finansowych.
— Dla sprawdzenia zasadności wydatków inwestycyjnych i poprawności rozliczeń finansowych. Wiecie, czym to pachnie.
Siedzą teraz w Katowicach, wieczorem mają być w hali MOSiR. Księgowość już przygotowała wszystkie dokumenty dotyczące budowy, na wszelki wypadek. Może ktoś doniósł coś do Warszawy. Bo dlaczego akurat przyczepili się do tej hali, gdy akurat tylko w tym jednym przypadku trudno będzie wytłumaczyć pochodzenie środków finansowych.
— Przecież ja, panie dyrektorze, tego nie wymyśliwszy. Kto inny nalegał — powstrzymał się, by przypomnieć dyrektorowi, kogo wychwalano pod niebiosy za takie, a nie inne rozwiązanie problemu finansowego, i kto dostał najwyższą premię po otwarciu hali.
— No, no, no. To wyście, towarzyszu, są dyrektorem inwestycyjnym, nie ja. Wasza to działka, wasza odpowiedzialność. Tylko wasza. Nie ten majster, co zaczyna, ale ten, co kończy. Dzisiaj wszystko się skończy, tak czy inaczej.
— Ale przecież dziś Barbórka! Wolne. Wieczorem mam być na Karczmie Piwnej…
— Trudno. Jak się nawaliło, trzeba ponieść konsekwencje. Mówcie co chcecie. Jeśli będziemy musieli płacić kary, albo nie daj Boże przyjdą wnioski personalne, to wy, towarzyszu, wylecicie przede mną. Nie ma u mnie tolerancji dla… — nie wiedział jak nazwać pozyskanie środków z innych inwestycji — dla… No nieważne. Zapowiedziani są na szesnastą. Już wtedy ciemno. Może nie zauważą jak się rumienicie. Żegnam.
No i siedział teraz sam, wpatrując się w papiery księgowe, z których niewiele rozumiał. Na parkiecie boiska dwie sprzątaczki uwijały się przy miotłach owiniętych w szmaty, trzecia wyła odkurzaczem. „Rychło w czas się za to biorą”. Mają dziś zwykły dyżur, ale podobno poczęstunek już w kuchni przygotowany i to one zapewnią obsługę gości jako kelnerki. „Chyba nie w tych chałatach?”. „A co się pan dyrektor boi. Do szesnastej jeszcze kopa lat”. Przyniosła jednak kieliszki, gdy ją poprosił. „Niech pani będzie tu gdzieś na podorędziu” — poprosił, nie bardzo wiedząc po co miałaby być. W obecności kobiety większość mężczyzn miarkuje się, więcej wtedy w nich kurtuazji, powściągliwości w słowach, elegancji. Może zadziała i teraz.
Jego samotność wydawała mu się absurdalna. W dniu, kiedy wszyscy pracownicy górnictwa mają ustawowo wolny dzień, jemu każe się dyżurować jak jakiemu strażnikowi przemysłowemu, a jeszcze bronić sprawy przegranej. I nikogo do pomocy. „Nawarzyliście piwa, to je teraz pijcie. Narobiliście bigosu, to go teraz sobie jedzcie”. Wyobrażał sobie, że przeciw komisji (ilu ich tam, przynajmniej dwóch czy dwoje) powinno wystawić się kolektyw, takie wzajemne wsparcie. Gdy jednemu odmówi kto racji, zaraz koledzy poprą, dopowiedzą, wywrą nacisk, wyrażą niezadowolenie, ośmieszą argumenty komisji, może przejdą na argumentację ideową, partyjną, rozwodnią coś, no i w końcu stanie na naszym. Priorytetem obecnie są inwestycje, nie ochrona przyrody, to oczywiste, więc powinno być oczywistym także dla ministerstwa finansów.
Tak się pocieszał, ale przecież to nie była pierwsza kontrola w jego życiu. Znał te bezduszne postacie niby–ludzkie, które pojawiały się jak żywioł niszczycielski, zawsze z teczką, z której wystawał termos. Żądały osobnego pomieszczenia i odmawiały, gdy proponowano „kawę czy herbatę”. Żadnych związków sympatii z podmiotem kontrolowanym. Wiadomo, że będzie brakowało jakichś papierów, które należało sporządzić kiedyś na bieżąco, a nie sporządziło się. Wiedział już, że nie wystarczy szepnąć sekretarce „Pani Basiu, proszę napisać na maszynie pismo takie a takie, krótkie, żeby było, dać moją pieczątkę, ja podpiszę”. Kontroler był zapewniany, że „sekretarka szuka, zaraz dostarczę”. Gdy wszystko wydawało się załatwione, brakujący dokument dostarczony, kontroler prosił o dziennik, by sprawdzić czy „L.dz.” odpowiada zapisowi. Oczywiście w dzienniku brak było takiej pozycji, o tym już sekretarka nie pomyślała, zresztą nie dałoby się tego na szybko rozwiązać. „– No oczywiście. Pan mnie ma, zdaje się, za idiotę. Pismo przed chwilą sporządzone, a liczba dziennika przedpotopowa, nijak nie mająca się do tego pisma i do tego dziennika. Tylko to was ratuje, że w chwili stresu wszyscy tak robią. Nikt nie pomyśli zawczasu, że to poświadczanie nieprawdy, czyn kryminalny. Proszę mi to natychmiast zabrać, podrzeć i wrzucić do kosza, niech nikt tego nie widzi”. Dobrze, że skończyło się wtedy tylko mandatem, dla dyrektora wyższym, dla niego nieco niższym, oba wcale nie dolegliwe, tylko wstydu trochę. Ale przynajmniej rubryka „karany” w ankiecie personalnej nadal czysta. Jednak w sprawie przesunięć pieniężnych na budowę MOSiR mogło skończyć się gorzej.
Zmierzając do hali piechotą, pomyślał, że to może ostatnia jego placówka. Przy niekorzystnym złożeniu się okoliczności może to dla kogoś zakończyć się więzieniem. Jakże to uwłaczające dla jego szarostalowego munduru służbowego i insygnium górniczego na czapce o wojskowym kroju. W tym dniu było wielu, którzy mylili ten mundur z wojskowym, co jeszcze dodawało splendoru. W pojemnej skórzanej teczce niósł cztery butelki żytniej, powinno wystarczyć w razie czego; poczęstunek już podobno przygotowany na miejscu; może dadzą się poczęstować, zawsze to przecież bracia Polacy.
„Święty Kazimierzu, królewiczu mój, ratuj. Matko Boska Ostrobramska, zlituj się. Cóż ja temu winien, że to–to wybudowawszy. Dla ludzi przecież, dla dobra”.
Za oknem zapadł wczesny zmierzch. Śniegu jeszcze nie było. Rzadko bywał w dniu Barbórki, a on tych Barbórek zaliczył już prawie trzydzieści, licząc od politechnicznych czasów. Tyle samo co i pielgrzymek do Piekar. Miałoby to się skończyć więzieniem?
Czuwał. Nasłuchiwał.
Toczył wyimaginowany dialog z komisją. Wyobraził sobie dwóch chamów, takich powiedzmy UB–owców z wcześniejszych, stalinowskich lat, zimnych jak tamten kontroler, cynicznych, bezdusznych, nieludzkich wręcz. Czatujących, by go na czymś przyłapać. Jak to mówiono na szkoleniu wojskowym na Politechnice, gdy wybuchła wojna koreańska? „Wroga trzeba zdemaskować, przygwoździć, po czym całkowicie unicestwić”. Czuł się teraz obiektem do unicestwienia. Jak długo będzie trwało, nim z dokumentacji księgowej wyjmą jakiś papier nic mu dziś nie mówiący i zapytają: „A to czterdzieści, to skąd się wzięło?”. Odpowiedź w formie pytającej „Jakie znowu czterdzieści?”, choć jedyna szczera, z pewnością nie zaspokoi tych sadystów.
— Jakie znowu czterdzieści?
— A takie, panie Sewiłło, takie — tu postuka który w dokument, jakby to mogło coś rozjaśnić.
— Szczegółów nie znam, więc mogę tylko odpowiedzieć na pytania panów w ogólnym zakresie.
Dopóki nie padnie zaklęcie „Leśny Pas Ochronny GOP”, dopóki żaden z nich nie wypowie słowa „złodziejstwo” albo „grabież mienia społecznego”, póki ciężar winy nie zostanie przeniesiony z instytucji (bardzo przecież silnej, a w mieście wręcz najpotężniejszej) na pojedynczego człowieka, a tylko on jeden był nim tu teraz, to można próbować. Ale gdy wściekną się, co robić? Gdy poczują się wyrazicielami interesu społecznego, i oburzy ich wszelkie zdanie przeciwne lub odrębne, co robić? Spokój sumienia nie jest probierzem — nie w tych czasach. Jak im udowodnić, że to tutaj, na Śląsku, wykuwa się dobrobyt całego polskiego społeczeństwa, stąd też płyną do Skarbu Państwa dewizy. Niech więc nie wkładają kija w szprychy kół szybowych, gdy te nieustannie obracają się. Niech patrzą, słuchają i uczą się.
— Złodziejska logika — usłyszy pewnie.
To tylko igraszki wyobraźni. Tylko na sercu ciężko. Niskie ciśnienie atmosferyczne pogłębia ten ciężar. Kiedyś to skończy się zawałem. Dobrze, że do emerytury niedaleko, zdąży jeszcze w życiu odpocząć. Może to ostatnie zadanie bojowe? Ocalić tę halę przed infamią, przed bezdusznymi urzędnikami, nie rozumiejącymi specyfiki Śląska, wyjątkowości górnictwa, obiektywnych trudności, powiązań i zależności kooperacyjnych.
Wyobraźnia pracowała nadal. Musi mieć na podorędziu jakieś argumenty.
— Ileście sobie chapsnęli do kieszeni, a? — wrzeszczy więc komisja.
— Tylko nie „chapsnęli”, dobrze?
Słabe. Nie, w ogóle bez sensu. Przecież to jak przyznanie się do winy i tylko naleganie na większą adekwatność lub wręcz elegancję słów. Nie w tym rzecz, by zastąpić „chapsnęli” neutralnym emocjonalnie zamiennikiem „wzięli”. Nie w tym rzecz. Trzeba zakwestionować sam zarzut i przerzucić winę na stronę przeciwną. Bo przecież mamy tu do czynienia z oszczerstwem.
— Bacz, do kogo mówisz, chamie! — powiedziałby może kto inny.
Dziś mówiło się w takich razach inaczej. „Proszę się liczyć ze słowami” albo „Proszę się nie zapominać, panowie. Jakieś normy zachowań przecież obowiązują”. Na podorędziu miał jeszcze beztreściowe słowa o „humanizmie socjalistycznym”. Wyobraźnia wymykała się spod reguł dojrzałych, realistycznych, racjonalnych. Wszystko mogło się zdarzyć. Nawet to, że ktoś mu nagle wytknie przynależność do „bandy Łupaszki”. Nie powiedzą oczywiście że do „5. Wileńskiej Brygady AK”. Bzdura, bzdura: był wtedy na robotach przymusowych, a potem już się ze Śląska nie ruszał. Z nikim się nie kontaktował. „Z nikim? Czyżby? A z Nowickim?” „Nie znam żadnego Nowickiego”. Tej chwili jednak stanowczo nie chciał, bał się jej panicznie.
— Co za bydło… — nie znalazł bowiem odpowiednich słów na odpowiedź. Takie wspomnienia sprawiały, że krew w nim rozgrzewała się, co prowadziło do wrzenia. Postronni świadkowie zobaczyliby jedynie nagłe zaczerwienienie twarzy, może jakiś błysk w oczach. Napływ krwi odczuwał sam wyraźnie, ale tego błysku nie widział nigdy, bo nie zdarzało się to przed lustrem.
Także teraz, w rozpaczliwej obronie sprężył się w sobie, wziął zamach. Nie sposób powstrzymać napływającej adrenaliny. Dziej się wolo Boża. Wszystkie zbrodnie UB gotów był w tej chwili przypisać owej „komisji z ministerstwa finansów”, której jeszcze nawet na oczy nie widział.
— Który Łupaszkę zamordowawszy, a? — pytał to tego, to tamtego, dokładając z liścia i proponując kolejną dokładkę. Byłaby jakaś pociecha w tym smutnym, niesprawiedliwym życiu.
Ocknął się, gdy sprzątaczka, już teraz w czarnym żakieciku i białym fartuszku, zapytała od drzwi:
— Pan mnie wołał, dyrektorze?
Czyżby coś mu się wypsnęło, mimo woli? Chyba nie „Łupaszka”. Niech Pan Bóg broni.
Za oknem padał śnieg z deszczem. Szyby zdawały się płakać. W wielu miejscach miasta trwały zabawy barbórkowe. W cechowni kopalni „Zabrze”, którą dopiero co połączono z „Bielszowicami” odbywała się już ta Karczma Piwna, na którą był zaproszony. Impreza odbywała się raz do roku, czekało się miesiącami. Wszyscy szczęśliwi, weseli, mają już niektórzy w czubie. Kogoś zakuli w dyby. Raz po raz ktoś opowiada śląskie wice, te są zawsze najśmieszniejsze. Może już młodzi skakali przez skórę z pustej beczki, zaraz pasowani na górników. Ani jedna baba „nie śmie tam być”. Miał siedzieć w Wysokim Prezydium w Sprawach Piwnych Nieomylnym, co zapewniało mu nietykalność. W każdym razie piwo leje się strumieniem. Nie darmo mieli w mieście browar.
Zadzwonił telefon. Głos sekretarki z ministerstwa górnictwa z Katowic. Czasem musiał bywać u ministra. Było to jedyne ministerstwo, które miało swoją główną siedzibę poza Warszawą.
— Halo? Tu ministerstwo. Hala MOSiR?
— Tak.
— Może pan dać do telefonu inżyniera Sewiłłę?
— Przy telefonie.
— Towarzysz minister prosił, żeby panu przekazać, ale to tak między nami, że komisja już do was nie przyjedzie. Wziął ich na naszą Karczmę Piwną. Utknęli na dobre.
— Nie rozumiem. Co zrobili?
Rozmówczyni ściszyła głos.
— Urżnęli się. Już nie będą was niepokoić. Może pan spokojnie iść do domu, czy gdzie tam pan chce. Był pan, czekał pan, nie przyjechali, tyle panu wiadomo. Tak, z pańskim przełożonym już minister rozmawiał, też zresztą niezły numer. Pozdrawiają pana — zaśmiała się na koniec. Gdzieś w tle słychać było chóralny śpiew.
Była dziewiętnasta. Jeszcze zdąży do cechowni przy Lompy, naprzeciwko kopalni. Wyobraził sobie, że wchodzi spóźniony. Wszystkie głowy odwracają się, jakby chciały wyjść mu naprzeciw. Wielu już o tej porze pijanych. Ci wrzeszczą najgłośniej. Żadnego uszanowania dla dyrektora do spraw inwestycyjnych, a jeszcze trzeba siedzieć na widoku przy tym stole prezydialnym, nad którym zawsze ten sam napis: „Niech żyje nam górniczy stan”, co roku sporządzany na nowo w dekoratorni. Niedobrze jest siedzieć na widoku, gdy pijani patrzą. Nie nadrobi już braków alkoholowych. Zresztą jeśli pić, to równo, tylko to ma sens w takich razach. Karczma Piwna to nie wesele, z którego proboszcz wychodzi roztropnie jako pierwszy, nim salą zacznie rządzić alkohol. Żegna się, wszyscy pozdrawiają z należnym szacunkiem. Dopiero potem zaczyna się dziać. Na Karczmie Piwnej inaczej. Tu nie wejdziesz i stąd nie wyjdziesz po angielsku, niezauważony. Chyba że… Może tymi czterema butelkami, dziś jeszcze nie użytymi jakby należało, da się odwrócić uwagę, wywołać entuzjazm, okupić się na wejście.
Iść, nie iść?
Zapisać się, nie zapisać?
VI. Pielgrzymka
„W niedzielę i święta we mszy świętej nabożnie uczestniczyć”. To zwykła droga do kościoła: ulice Limanowskiego, Piotra Skargi, jeden przejazd — prawie zawsze zamknięty, drugi wąskotorowy z budką dróżnika — prawie zawsze otwarty, potem tylko przekroczyć Wolności, przeparadować przed frontonem Domu Kultury i już schody na dziedziniec kościelny św. Franciszka z Asyżu. Tak jest co niedzielę i oczywiście w dni świąteczne. Dla chcącego nic trudnego i połowa mieszkańców Domu Nauczyciela to praktykuje. Dziś jednak ostatnia niedziela maja, więc jest inaczej. Ten wyjątek powtarza się co roku, właśnie w ostatnią niedzielę maja, a że ta niedziela każdorazowo wypada w innym liczbowo dniu miesiąca, więc dzień pielgrzymki to takie swoiste „święto ruchome”. Dzisiejsza data roczna — 1978 rok — mniej tu istotna. Dziś nie przechodzi się przez Wolności, tylko zostaje się na przystanku i czeka na tramwaj, „czwórkę” lub „jedynkę”. W rękach torba nylonowa z termosem, wałówką i „Drogą do Nieba”; składane krzesełko o skomplikowanej metalowej konstrukcji, wzmocnione jeszcze parcianymi paskami po bokach, prawdziwe ustrojstwo. Oto ojciec i dwóch synów, w domu został z mamą najmłodszy. Sąsiad Niemirski, też nauczyciel, wyjechał rowerem nieco wcześniej, wróci później.
Jakże to swojskie klimaty. Ojciec pamięta jeszcze trochę z takiego wiersza:
Więc w rano dzisiejsze, w jasne rano
Wyszło nas mężczyzn sto tysięcy
Na konferencję
Do Najświętszej Panny Przenajświętszej!
(Zbyszko Bednorz, Pielgrzymka mężów)
Autora wiersza zaraz potem zamknięto (to były lata stalinowskie). Może dlatego wielu nauczyło się tego wtedy na pamięć. Ponieważ nie wolno go drukować, nie ma jak sobie odświeżyć i po latach w głowie ojca zostały jakieś pojedyncze zwrotki. Dobrze choć tyle pamiętać.
W mieście szybko pod dworzec, przed którym już stoi „piątka” do Bytomia. Nawet się nie patrzy, o której odjazd. Przyjdzie czas, to odjedzie. Sporo mężczyzn z krzesełkami, wiadomo dokąd zmierzają. Piekary to już inna diecezja — katowicka, tutaj i w Bytomiu jeszcze opolska. To takie zaszłości z dzielenia Śląska po pierwszej wojnie.
Gdy kto pracuje w Bytomiu i dojeżdża z Zabrza codziennie, temu jazda może nie wydaje się długa. Dla jednorazowych pasażerów dłuży się to niemożebnie. Najpierw w Biskupicach dłuży się ulica Bytomska, przy której mieszkał Pstrowski, potem z prawej dłuży się miedza pól i łąk Rudy Śląskiej, potem powraca ceglasta zabudowa familoków, gdy tramwaj wjedzie w autochtoniczne przedmieścia Bytomia (bo w śródmieściu, skąd zaraz po wojnie wysiedlono Niemców, zamieszkali repatrianci).
Ktoś mówi, że „Szombierki Bytom” są śląskie, a „Polonia Bytom” to przedwojenna „Pogoń Lwów”, przeniesiona w całości tutaj. Może tak, może nie, ale ciekawe. Przynajmniej wiadomo, dlaczego toczą pozasportowe boje, choć z jednego miasta.
Gdy tramwaj skręci pod most i ocierając się o dworzec skręci w gęsto zabudowaną ulicę, to znak, że już niedługo.
Starszy syn jest studentem, drugi jeszcze w liceum. Licealista musi sobie co roku odświeżać w pamięci drogę. Bo po roku już nie pamięta. Podobno to wspólna przypadłość okularników. Pisze wiersze, na razie tylko dla siebie, niczego jeszcze nie publikował i nikt go jeszcze nie nazywa „młodym zdolnym”. Ojciec tworzył kiedyś szarady rymowane do „Szaradzisty” i „Rozrywki”, ale to było jeszcze zanim się syn urodził. W każdym razie po ojcu to ma.
Odświeża więc sobie zeszłoroczną drogę w głowie, starając się nie zapomnieć. I tak zapomni. Wysiadka. Zaraz potem Plac Thälmanna i przebite w bryle modernistycznego budynku tunelowe przejście na zewnętrzną ulicę, przy której stoi ceglasta willa należąca do Muzeum Górnośląskiego, potem koło kościoła świętego Jacka, jego patrona. Chodnik zakręca tu półkoliście i wyprowadza na ulicę Witczaka. Jeszcze nie jest tu tłoczno. Pojedynczy mężczyźni, jakieś niewielkie grupy koleżeńskie, po dwóch, trzech, wielu z krzesełkiem i torbą, flanelowe koszule, stroje takie jakieś turystyczne, raz na setkę ktoś w marynarce i pod krawatem, zawsze zauważony, choć nie zawsze wskazany ruchem głowy i porozumiewawczym spojrzeniem. Idzie się i idzie, droga wiedzie na wprost, na razie nikt nie zabłądzi. Z tyłu od Bytomia słychać śpiew dochodzący z przenośnego głośnika. Rosły ministrant taszczy go na plecach na stelażu, obok ksiądz w cyklistówce, z mikrofonem: „Ave, ave, ave Maryja”. Idą szybko i śpiewają szybko. Grupa liczna, rozciągnięta na asfalcie, ale wyprzedza niezorganizowanych, którzy trzymają się chodnika. „Lewa wolna!” — rozlega się raz po raz. Kilku chłopców ma żółte opaski na rękawach.
Każdy z czymś idzie. Po prośbie lub z podziękowaniem, z nadzieją lub dla podtrzymania tradycji. Są też pewnie tajniacy, ale kto by tam teraz o nich myślał. Ojciec zadowolony: minął rok, a oni znów w drodze do Piekar. Kiedy przed kilku laty dowiedział się, że dawne pismo dominikanów „W drodze” (miesięcznik poświęcony życiu chrześcijańskiemu) uzyskało debit na druk, zaraz zaprenumerował. Kolejne w jego życiu mądre pismo do czytania — po „Tygodniku Powszechnym”, „Znaku”, „Więzi”. Myśli o zbieżności tytułu z dzisiejszą pielgrzymką. Oni dziś też są „w drodze”. Ostatnio przeczytał także książki Mertona i Świeżawskiego, popodkreślał sporo. Inteligent. Zwykle po przeczytaniu dobrej książki podsumowuje: „W dechę!”. Przy tej lekturze jakoś już nie wypada.
Jest i pan Niemirski. Tak jakoś się składa, tak to jest jakoś w Niebie wycyrklowane, że powtarza się co roku, jak jaki rytuał: sąsiad mija ich na rowerze niemal zawsze w tym samym miejscu ulicy Witczaka. Pozdrawiają się wzajemnie, pan Niemirski coś komentuje wesoło. Ma inną koncepcję życia: „W zdrowym ciele zdrowy duch”. Zaraz skręci w prawo i pomknie wzdłuż kolonii domków fińskich, by za chwilę znów skręcić w lewo i znaleźć się w niekończącym się już do końca sznurze rowerów.
Oni idą dalej prosto. Ojciec pokazuje miejsce, gdzie przed wojną była granica polsko–niemiecka. Bytom w Niemczech, Piekary w Polsce. Jest nauczycielem historii w technikum górniczym, dobrze mu się mówi. Głos obejmuje już większą liczbę słuchaczy, choć adresatami są tylko synowie. Ciekawe to. Przed pierwszą wojną Piekary nazywały się „Piekary Niemieckie” („Deutsch Piekar”), po podziale Śląska zniknął ten przymiotnik, zastąpiony dookreśleniem „Śląskie”, a o tamtym niemieckim już dawno zapomniano, a tym bardziej po wojnie nie wskrzeszano trupa. Rozglądają się po tej granicy, szukając jej śladów, nie pierwszy raz zresztą. Czy któreś z sąsiadujących domów to dawne urzędy celne, jak te na granicy Zabrza i Rudy Śląskiej, gdzie jeszcze ślady kul pozostały? Może bytomianie by powiedzieli, ale poznasz to teraz kto bytomianin, a kto z Zabrza czy Gliwic? Chłopcy szukają śladów kul. To dla jednego dziesiąta pielgrzymka, dla drugiego chyba ósma, już się pogubili w liczeniu, a co dopiero będzie później; niebawem zacznie pielgrzymować najmłodszy. Ważne jednak dzisiaj, żeby się nie pogubić w tłumie. Będzie jak w wierszu — ze sto tysięcy.
Ulica kończy się urwiskiem. Wszyscy piesi wybierają ten przełaj. Przed nimi rozciąga się szerokie torowisko. Schodzą ostrożnie po stromej piaszczystej ścianie. Dziś nie pada, bywało jednak też gorzej. Trzeba teraz szybko pokonać te szyny, rozglądając się ciągle na boki. To niebezpieczne miejsce. Dźwigienki do przestawiania zwrotnic, niskie ciągi grubych drutów, o które łatwo się potknąć. Nigdy nie mieli tu do czynienia z żadnym składem węglarek, jakoś tak się składało, ale linia jest użytkowana, bo szyny błyszczą metalicznym połyskiem, nie zardzewiałe.
Za torowiskiem strome podejście, u góry las i ścieżka, która wyprowadzi na smołówkę, a dalej jak w pysk strzelił aż do wzgórza „kalwaryjskiego”.
Po lewej przydrożny krzyż, po prawej rzadki młodniak, który jest ostatnim osłoniętym miejscem na odlanie się. Prowadzi tam wąska ścieżka dobrze wydeptana wśród wysokiej trawy. W ścianie krzewów przed pierwszymi drzewami widać prześwit wyrwy, w której znikają pielgrzymi. Potem trzeba będzie wytrzymać przez co najmniej pięć godzin. Korzysta się więc z lasku.
Jakże szybko odżyła przyroda po zimie. Dopiero co był pierwszy maja i liści tyle co nic, pąki ledwie. Miało się wrażenie, że przed pielgrzymką gałęzie nie zdążą się przyozdobić. Kiedy to nastąpiło, nikt nie wie. Nie widzimy, nie słyszymy jak trawa rośnie. Tak i nagle okazało się, że liście już są, i to jakie, już wyrośnięte, takie jak trzeba. Nieużytki z prawej też pokryte nieszlachetną trawą i chaszczami na pół człowieka.
Stąd widać już wieżę świątynną, która wyznacza kierunek marszu.
Zaraz potem wielki przedwojenny gmach szpitala upewnia, że to już na pewno Piekary. Idzie się już miastem, jego główną ulicą. Na chodniku ścisk, trudno wyprzedzać maruderów, raczej równa się krok i idzie się owczym pędem. Czasu jeszcze trochę, więc to nie problem. Na ulicy też ścisk. Muszą pomieścić się rowerzyści i samochody. Samochody mają pierwszeństwo, rowerzyści przytulają się niemal do krawężnika, ale gdy tylko pomiędzy samochodami zrobi się większy prześwit, wskakują szybkim szusem i gnają za samochodem. Bywają odcinki, gdzie rower jest szybszy. Ktoś macha ręką z samochodu. W zasięgu wzroku wszyscy odpowiadają tym samym. „Widzieliście? Jakiś biskup”.
Na chodnikach stoją młodzi gazeciarze, proponując „Gościa Niedzielnego”. To na Śląsku najważniejsze pismo kościelne. Szczupłe, zaledwie ośmiostronicowe, ale drukują wiersze i jeszcze je ozdobnie ilustrują. Dla młodego poety zawsze to jakaś nadzieja. Pojawiają się stragany, ustawione jakby w zwartej zabudowie. Chłopcy już strzelają z kapiszonów, balony na gaz mają dziś większe wzięcie niż te na druciku. Większość pielgrzymów zamieni się w klientów dopiero w drodze powrotnej, jakże tu wrócić bez pamiątki, bez zabawki dla dziecka, bez świętego obrazka.
Jest i wzgórze piekarskie. Wchodzą tam zawsze bocznym wejściem. Mijają jedyny po tej stronie ustęp, murowany, do którego stoi zawsze długa kolejka. Las przydał się na coś.
Pewnie i inni mają swoje stałe, ulubione miejsca, swoje drzewo, swoją przestrzeń, jakiś punkt orientacyjny. Nasi pielgrzymi w każdym razie mają. Rozglądają się. Jest. Gdy spojrzeć w kierunku ołtarza, tylko częściowo stąd widocznego pomiędzy pniami drzew, to zobaczy się tuż przed sobą młode drzewo rozszczepiające w górze dwie gałęzie, jak różdżka lub proca, co przypomina stylizowaną na sposób cepeliowski figurę Chrystusa Ukrzyżowanego. Tego drzewa będzie się szukało po komunii, by trafić bezbłędnie do swoich. Według jego położenia wyznaczy się azymut. Bo dokładnie na wprost rośnie stara lipa, która — podobna w tym do filara w kościele — posłuży za oparcie. Jeszcze nikt nie wpadł na pomysł, by zająć to miejsce. Pielgrzymi wciąż napływają. Jeszcze można wybierać, potem zostaną już tylko gorsze miejsca — na korzeniu, na spadzie. Ojciec rozkłada krzesełko. Mają tylko jedno, to tutaj norma. Zmieniają się co jakiś czas, i to tutaj norma. Czy nie można by kupić każdemu osobnego krzesełka? Można, to nie w pieniądzach problem. Ale po co mają wszyscy iść objuczeni jak woły; i po co w domu aż trzy zydelki? Takie rozumowanie dominuje. Potrwa sporo lat, nim wszyscy się zaopatrzą w osobne krzesełka. Ktoś siedzi, żeby stać mógł ktoś. Ojciec sadza starszego, młodszy usiądzie podczas kazania; ojciec sam da znak, kiedy zechce usiąść. Wszędzie zaparkowane rowery. Nieco kolarzówek; przy nich zobaczy się czapki kolarskie z podniesionym ku górze daszkiem. O wiele więcej składaków, modnych teraz, z wysoko wysuniętą kierownicą i siodełkiem. Wygląda się na tym jakby czapla brodziła w wodzie. Tu i ówdzie pień grubego drzewa służy jako oparcie parkingowe dla kilkunastu rowerów, które poza tym podtrzymują się wzajemnie.