Praca nad książką
Opracowanie: Ewa Hus
Korekta: Julia Jarmoła
Skład: Ewa Hus
Opracowanie książki na portalu Ridero: Paweł Wasiak
Wszelkie prawa zastrzeżone
Zachodniopomorskie Towarzystwo Genealogiczne „POMERANIA”
ul. Łukasińskiego 34/10, 71—215 Szczecin
https://ztgpomerania.pl/
ztgpomerania@gmail.com
Szczecin, 2021
Wstęp, Wojciech Wilski
Epidemia koronawirusa, która w 2020 roku ogarnęła cały świat, nie ominęła Polski i na trwałe wpisała się również w działania naszego Towarzystwa. Plany dotyczące spotkań, konkursów, wycieczek uległy redukcji lub odwołaniu.
Współczesna genealogia, to hobby, które w wielu przypadkach można realizować z poziomu fotela w swoim domu, oczywiście przy wsparciu internetu i komputera. Na tak komfortową formę poszukiwań pracuje tysiące wolontariuszy, którzy indeksują miliony zdigitalizowanych aktów metrykalnych, czyniąc je ogólnie dostępnymi. To dzięki takim Towarzystwom jak ZTG Pomerania, które przed laty podjęło decyzję o współpracy z regionalnymi Archiwami Państwowymi na Pomorzu Zachodnim przy digitalizacji materiałów archiwalnych, a szczególnie aktów metrykalnych, udało się zgromadzić na naszej stronie internetowej www.ztgpomerania.pl w wyszukiwarce „Pomorskie Indeksy” prawie półtora miliona rekordów, które służą genealogom poszukującym swoich przodków ze wszystkich kontynentów. Duża w tym zasługa kolegów z niemieckiego towarzystwa genealogicznego Pommerscher Greif, które podjęło się indeksacji materiałów. Całość projektu koordynuje ze strony ZTG Pomerania Leszek Ćwikliński, wielki pasjonat genealogii i udostępniania materiałów metrykalnych dla wszystkich poszukiwaczy korzeni rodzinnych.
W 2020 r. razem z Pomorskim Towarzystwem Genealogicznym zdecydowaliśmy o nawiązaniu współpracy z Archiwum Państwowym w Gdańsku celem digitalizacji materiałów metrykalnych tam się znajdujących. Zgromadzona dokumentacja fotograficzna, jest w trakcie indeksacji, a jej wyniki wzbogacą bazę „Pomorskie Indeksy”.
Wracając do kalendarium 2020 roku nie wolno zapomnieć o III edycji konkursu „Skąd mój ród, skąd moje korzenie?”, który miał finał w Sali Rycerskiej Urzędu Wojewódzkiego w Szczecinie. Styczniową uroczystość zaszczycili swoją obecnością szefowie instytucji patronujących wydarzeniu: przedstawiciel Wojewody Zachodniopomorskiego dr Artur Staszczyk Pełnomocnik Wojewody Zachodniopomorskiego ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych, Zachodniopomorski Kurator Oświaty pani Magdalena Zarębska — Kulesza, Dyrektor Archiwum Państwowego w Koszalinie pani Katarzyna Królczyk i Dyrektora Archiwum Państwowego w Szczecinie pan Krzysztof Kowalczyk. Dużą rolę przy realizacji konkursu odegrało współpracujące z nami Stowarzyszenie Kresy Wschodnie — Dziedzictwo i Pamięć, a szczególnie jej prezes Jerzy Mużyło.
W Konkursie wzięło udział 17 uczniów z 9 szkół województwa zachodniopomorskiego. Jury, po zapoznaniu się ze wszystkimi zgłoszonymi pracami, dogłębnej analizie i merytorycznej dyskusji postanowiło przyznać główne nagrody:
— Byszewska Alicja ze Szkoły Podstawowej nr 3 w Sławnie
— Myślińska Agata ze Szkoły Podstawowej nr 1 w Sławnie
Pozostałymi laureatami zostali:
— Kwaśniewska Dominika ze Szkoły Podstawowej nr 4 w Kołobrzegu
— Ostasz Joanna ze Szkoły Podstawowej nr 3 Nowogardzie
— Kazimierczak Agata ze Szkoły Podstawowej nr 3 w Nowogardzie
— Spychalska Malwina ze Szkoły Podstawowej nr 3 w Świdwinie
— Bajtek Dagmara ze Szkoły Podstawowej nr 1 w Sławnie
Ponadto wszystkim uczestnikom Konkursu Jury postanowiło przyznać dyplomy uczestnictwa.
Stosując się do ograniczeń związanych z pandemią koronawirusa, IV edycji konkursu w roku szkolnym 2020/2021 nie zorganizowaliśmy.
Wojenne losy mojego dziadka Czesława Dylaka, Bogusław Tomaszewski
Napisano na podstawie wspomnień Reginy Dylak — córki
Mój Dziadek, Czesław Dylak, urodził się 18 lipca 1900 roku w Zębcowie, z ojca Andrzeja Dylaka gospodarza w tej wsi i matki Elżbiety z domu Bąk. Zostało to odnotowane w księdze urodzeń pod pozycją nr 125 Urzędu Stanu Cywilnego w Topoli Małej, miejscowości należącej w tamtym czasie do powiatu odolanowskiego. Był siódmym, z ośmiorga dzieci, z których trójka zmarła w wieku dziecięcym.
Do szkoły podstawowej uczęszczał w swojej rodzinnej miejscowości. Obowiązujący niemiecki język nauczania, dla młodego, nie lubiącego Niemców Czesława, stanowił źródło wielu problemów. Nie krył swej niechęci do nauczycieli, jak i uczniów narodowości niemieckiej. Brał udział w wielu bójkach, do jakich dochodziło pomiędzy młodzieżą polską i niemiecką. Z tego też powodu ówczesne władze wydały mu niezbyt pochlebną opinię, gdy po śmierci ojca w 1914 roku przeprowadził się do swego szwagra, Stanisława Kasprzyka, mieszkającego w położonej nad rzeką Prosną wsi Sławin.
Mając lat osiemnaście i pół bierze udział w Powstaniu Wielkopolskim. Przechowywanymi niczym relikwie z tego okresu były: przestrzelony szynel, czapka i szabla, jak też otrzymana później Odznaka pamiątkowa Wojsk Wielkopolskich. W 1920 roku zaciąga się do wojska. W księdze meldunkowej powiatu Odolanów w uwagach odnotowano, iż „po zaciągnięciu się do wojska do Zębcowa nie wrócił”. Służbę wojskową odbywa prawdopodobnie na Wołyniu. Po wojsku zamieszkuje w Żytyniu, w osadzie należącej do miejscowej cukrowni. W 1925 roku rozpoczyna służbę w Policji Państwowej w odległym o 5 km mieście Równe.
W 1927 roku poznaje i wkrótce żeni się z, urodzoną 26 stycznia 1904 roku w Żytyniu, Anną Figiel, córką Gierasima (Józefa) Figla wyznania prawosławnego i Marianny z domu Jarosz wyznania katolickiego. Tam też w 1928 roku rodzi się pierwsze ich dziecko — syn Leszek Leonard, w Tiutkiewiczach w 1929 przychodzi na świat córka Regina, a po zamieszkaniu w Równem kolejne: Alina w 1931., Sabina w 1932. i Wanda w 1933 roku. Córka Alina umiera, mając kilka miesięcy.
Pierwsze lata II Rzeczypospolitej, to okres umacniania polskiej państwowości, zaprowadzania porządku na pogrążonych w chaosie Kresach. Coraz bardziej zuchwale dawali o sobie znać nacjonaliści ukraińscy. Wśród formacji walczących z uzbrojonymi grupami, jak i pojedynczymi przestępcami, byli też policjanci. Po ujęciu, poszukiwanego listem gończym, groźnego przestępcy, Dziadek został przeniesiony służbowo w 1936 roku do Międzyrzecza Koreckiego, niewielkiego miasteczka o bogatej historii, gdzie zamieszkał wraz z rodziną w części chałupy, wynajętej od miejscowego Żyda. Miejscowość ta znana była z funkcjonującego tam od 1814 roku, a założonego przez hrabiowską rodzinę Steckich, kolegium Pijarów, która wybudowała swój pałac na wzniesieniu na północ od miasteczka. W Międzyrzeczu razem z innymi policjantami: Hołdą, Markiewiczem, Osakiem, Jakubem Szeremetą i Aleksandrem Wróblewskim, pełnił służbę do września 1939 roku. Dowodem Jego wzorowej i pełnej poświęcenia służby były otrzymane odznaczenia państwowe: Medal pamiątkowy za Wojnę 1918—1921, Medal 10-lecia Odzyskania Niepodległości, Brązowy i Srebrny Medal za Długoletnią Służbę.
17 września 1939 roku na wschodnie Kresy, zmagającej się od ponad dwóch tygodni z niemieckim agresorem Rzeczypospolitej, napadł Związek Radziecki. Panujący rozgardiasz i bezradność spowodowane m.in. przez podawany przez radio rozkaz marszałka Rydza-Śmigłego, by „z Sowietami nie walczyć” spowodował, że policjanci pozostali w swych macierzystych jednostkach, czekając na rozwój wypadków. Wśród międzyrzeckich Żydów i Ukraińców zapanował entuzjazm. Na ulicy Piłsudskiego, będącej główną ulicą miasteczka, wybudowano bramę, w której stanął miejscowy kahał z rabinem Jakubem Zasławskim witając wkraczających krasnoarmiejców. Dzień później rozpoczęły się aresztowania. Spotkało to też mojego Dziadka. Potwierdzeniem tego, iż Czesław Dylak był człowiekiem szanowanym przez miejscowych za służenie tej społeczności pomocą i radą był fakt, że po aresztowaniu przez ukraińskie NKWD ludność spontanicznie złożyła swe podpisy pod prośbą o zwolnienie Go z aresztu. Ich wdzięczność za dzielenie się wiedzą odnośnie prowadzenia gospodarstw, za transport chorych dzieci do miejscowego szpitala, czy w końcu za pracę związaną z elektryfikacją Międzyrzecza w oczach agresora była niewystarczająca. Jego winą było to, że był Polakiem i policjantem — funkcjonariuszem „pańskiej Polszy”. Musiał ponieść „zasłużoną karę”. Odpowiedź na prośbę była krótka: „Wy jego już oglądać nie będziecie”.
Przez pierwsze dwa tygodnie od aresztowania Dziadek przetrzymywany był wraz z innymi policjantami, łącznie pięć osób, w jakiejś wilgotnej klitce o wymiarach 2 m x 1 m i wysokości 1 m. W takich warunkach nie mogli się poruszać, nie mówiąc już o próbie wyprostowania się.
W końcu zapadła decyzja o wywiezieniu zatrzymanych z Międzyrzecza. Na krótko przed tym najstarszej, dziesięcioletniej wówczas córce Reginie udało się uprosić jednego ze strażników o możliwość zobaczenia się z Ojcem. Zezwolił. Wcisnęła się przez uchyloną furtkę do tej celi, usiadła Ojcu na podkulonej nodze i przytuliła się do Niego. Była to ich ostatnia rozmawa. Jak wspominała tą chwilę po wielu latach? Oddajmy jej głos: Ojciec wyszeptał mi do ucha swój niepisany testament, który był jednocześnie ostatnim przekazem najważniejszych myśli, będących zarazem prośbą i nakazem postępowania na całe nasze przyszłe życie. Dał mi wyraźne do zrozumienia, że możemy się już więcej nie zobaczyć. Powiedział, że czeka nas teraz ciężki los, ale w każdej sytuacji życiowej mamy pamiętać, że jesteśmy Polakami. Mamy sobie wzajemnie pomagać w życiu i w miarę możliwości uczyć się, by wyrosnąć na prawych ludzi. Zobowiązał mnie do czuwania nad całą rodziną, a zwłaszcza bratem Leszkiem, by nie zboczył na złą drogę i do opieki nad matką aż do jej śmierci. Zaznaczył też, że teraz jest ciężki, wojenny czas i, że wojna kiedyś się skończy i Polska potrzebować będzie ludzi wykształconych.
Na początku października rozpoczęły się wywózki aresztowanych. Byli wśród nich policjanci, urzędnicy, nauczyciele, bogaci Żydzi i posiadacze ziemscy z hrabią Steckim na czele. Zapakowano ich na ciężarówki i wywieziono w nieznanym kierunku. Później okazało się, że do więzienia w Równem. Rodzinom i krewnym pozwolono z pewnej odległości, około 50 metrów, temu się przyglądać. Zebrany tłum w milczeniu żegnał się ze swymi bliskimi. Mała Renia zobaczywszy swego Ojca wybiegła z tłumu z okrzykiem „Tatusiu!”. Kolba karabinu powaliła ją na ziemię. Na twarzy swego Ojca zobaczyła łzy. Wtedy to, widziała go po raz ostatni. Żona Czesława Anna osiwiała tej nocy, a najmłodsza siostra Wanda rozchorowała się na serce.
Nowa władza szybko wprowadziła nowe porządki. Już nie było tak jak dawniej. Puste ulice, pozamykane sklepy, barokowy kościół zamieniony na stajnię. Zarządzono godzinę policyjną. Rodziny aresztowanych, wśród nich i moja Babcia, próbowały odszukać swoich bliskich. W tym celu pojechały do więzienia w Równem. Obraz, jaki tam zobaczyły przeraził je. W przepełnionych celach nie odnalazły swoich mężów lub synów. Żona Czesława, Anna, pozostawiła paczkę z bielizną prosząc, by przekazano ją jej mężowi. Podczas następnej wizyty nowej paczki już nie przyjęto. Grożąc zastrzeleniem wartownicy kazali rodzinom wynosić się. W kolejnych miesiącach odwiedziny nie były już możliwe. Od aresztowanego Czesława nie było też jakichkolwiek wiadomości, żadnej korespondencji. Zamiast tego rozpoczęły się w domach rewizje. I to kilka razy w tygodniu. Szukano broni. Wcześniej Regina wraz z bratem zakopała w piwnicy szablę Ojca. Skonfiskowano dokumenty, albumy ze zdjęciami, książki, radio i mały rowerek. Zabierano wszystko, co mogło się wydać podejrzane. Zakazano kontaktowania się z kimkolwiek.
Pod koniec października rodzina Czesława — jego żona Anna wraz z czwórką dzieci i jej rodzice zostali wyrzuceni z wynajmowanego u Żyda mieszkania. Na podstawiony wóz drabiniasty starano się zapakować sprzęty domowe, pościel i ubrania. Trwało to pół dnia. Niektórzy sąsiedzi, czując się bezkarnie, podkradali z wozu różne drobiazgi. Wyeksmitowaną siedmioosobową rodzinę ulokowano w jednym niewielkim pokoju pod nadzorem Ukrainki. Tak stłoczeni mieszkali przez pół roku. Czwórka dzieci spała w jednym łóżku, ich mama na kozetce, a dziadkowie — rodzice Anny — w przedpokoju. Sterta spakowanych w różne tobołki rzeczy zajmowała połowę pomieszczenia. Trudno było odnaleźć najpotrzebniejsze rzeczy. Nie było miejsca na meble. Jako że nie zdążono zabrać zgromadzonych w piwnicy poprzedniego miejsca zamieszkania zimowych zapasów i przetworów cała rodzina zaczęła przymierać głodem.
W tym też okresie nowa władza chcąc zalegalizować swe prawo do okupowanych polskich Kresów wschodnich przeprowadziła na początku października „wybory” do Zgromadzeń Ludowych Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi. Oba Zgromadzenia podjęły uchwały o ustanowieniu władzy radzieckiej na zajętych terenach. Decyzją Rady Najwyższej ZSRR wschodnie tereny Polski włączono w skład Ukraińskiej i Białoruskiej SRR. Wprowadzono konfiskatę mienia, a w kolejnych aktach prawnych przyjęto, iż obywatele polscy zamieszkujący te tereny stali się automatycznie obywatelami ZSRR. Władza „polskich panów” — jak mówiono — zakończyła się na tym obszarze.
Najstarsze z dzieci: Leszek mający w 1939 roku lat 11 i o rok młodsza Regina postanowiły kontynuować naukę w miejscowej szkole. Tu spotkały się z nową brutalną rzeczywistością. Oświadczono dzieciom, że „Polski już nie ma i nie będzie”. Zakazano używania języka polskiego. Język ukraiński stał się językiem wykładowym. Mimo tego mała Regina nie przyjęła tego do wiadomości i na lekcjach odpowiadała po polsku. Nauczyciel żydowskiego pochodzenia o nazwisku Kaczka tłumaczył jej, że musi się dostosować do zarządzeń nowej władzy. Po lekcjach pewien Ukrainiec uderzył ją w twarz mówiąc „Masz swoją Polskę.”. Ze względu na, jak to określono, „niski poziom nauczania polskiej szkoły” wszystkie dzieci cofnięto o jedną klasę. W miesiącu marcu 1940 roku polecono uczniom przynieść do szkoły swoje metryki urodzenia. Oddano je po paru dniach, lecz wyłącznie Ukraińcom. Polskie dzieci swoich metryk już nie odzyskały.
Nadszedł dzień 30 marca 1940 roku. Po wieczornej kąpieli, gdy dzieci szykowały się do snu Leszek zaczął się nagle dusić. Zachorował na dyfteryt. Lekarza już nie było. Około pierwszej w nocy, siniejące już dziecko odratowała jego babcia smarując go naftą. Była to straszna noc. Ledwo Leszek zaczął normalnie oddychać ktoś zaczął walić w okno. Hałasowi temu towarzyszyły okrzyki „Atkrywajte dwjeri!”. Do izby wtargnęło kilkoro mężczyzn: enkawudzista, ukraiński milicjant i tzw. społecznik. Zebranym domownikom odczytano rozkaz, na podstawie którego wszyscy zostali aresztowani. Mojego pradziadka Józefa Figla (dziadka czwórki dzieci), jako jedynego mężczyznę postawiono twarzą do ściany z podniesionymi rękami. Dano im 15 minut na spakowanie się i opuszczenie mieszkania. „To były straszne chwile”, wspomnieniom Reginy Dylak towarzyszą wciąż nieukrywane emocje. „Żadne słowa nie oddadzą tego, co wówczas czuliśmy, a zwłaszcza tego, co stało się z naszą mamą. Jedyne wyraźne słowa, które wypowiedziała to: Matko Boska, od tej chwili pod Twoją opiekę oddaję moje dzieci. Opiekuj się nimi, by marnie nie zginęły. Potem już coś szeptała przerażona. Nie wiedziała co począć. Na dworze trzydziestostopniowy mróz, syn jej Leszek ledwo żywy, pozostałe dzieci boso w nocnych koszulach i jej ojciec stojący pod ścianą z wycelowanym w plecy karabinem”.
Czy enkawudziści zdali sobie sprawę, że w 15 minut nie sposób jest się spakować czy też dwa kosze pełne dziecięcych zabawek, którymi to zajęli się „nocni goście” spowodowały, że wystraszona rodzina miała około pół godziny na zebranie najpotrzebniejszych rzeczy. Dzieciom kazano ubrać się ciepło we wszystko co posiadali, gdyż, jak im powiedziano mieli jechać daleko, „do tatusia”. Jeden z enkawudzistów opróżnił siennik ze słomy i wypełnił go różnymi rzeczami, w tym pościelą i ubraniami. Na drogę Babcia wzięła tylko mały woreczek z sucharami, gdyż w domu nie było nic do jedzenia.
Około 4. nad ranem zapakowano całą siedmioosobową rodzinę na sanie i zawieziono do, będącej punktem zbornym, międzyrzeckiej szkoły. Tam po przybyciu zobaczyli stłoczonych wiele polskich, żydowskich, a także bogatych ukraińskich rodzin. Po kilku godzinach bez jakiegokolwiek posiłku załadowano wszystkich ponownie na sanie i w grupach po kilka osób wywieziono w kierunku Równego. Po drodze mijali zapędzonych do pracy przy odśnieżaniu Polaków, którym zabroniono patrzenia na jadące sanie, na których być może były ich rodziny. Zaspy sięgały trzech metrów wysokości. Po dotarciu na stację kolejową, wszystkich załadowano do bydlęcych wagonów. Cały skład otoczony był kordonem wartowników. Co jakiś czas przybywały kolejne transporty z aresztowanymi rodzinami. Trwało to kilkanaście dni. Gdy wagony wypełniono do granic możliwości, transport w końcu ruszył w kierunku Sarn. Na stacji przewieziono aresztowanych furmankami do, stojącego na szerokich torach, drugiego pociągu towarowego. W każdym wagonie były po trzy prycze z każdej strony, a nieco z boku w podłodze dziura mająca służyć za toaletę. Okna wagonu zabite deskami, drzwi owiązane drutem kolczastym.
14 kwietnia 1940 roku skład ruszył na wschód. W nieznane. Brakowało wody i jedzenia. Po drodze umierały dzieci i osoby starsze. Ich ciała zabierano podczas krótkich przerw. Mój 75-letni wówczas pradziadek Józef Figiel również ciężko znosił podróż i rozchorował się na serce. Po dwutygodniowej nieustannej podróży w strasznych warunkach dotarli w końcu do Północnego Kazachstanu, do stacji Kijały. Konającego Pradziadka ściągnięto po deskach z wagonu i ułożono na leżących na ziemi tobołkach. Cały czas prosił o podanie mu wody. Po jakimś czasie przeniesiono go na ciężarówkę. W nocy z 30 kwietnia na 1 maja przewieziono rodzinę Dylaków wraz z innymi do wsi Bogoduchowka. Po niecałej godzinie Józef Figiel zmarł. Z pochowaniem zmarłego był kłopot, gdyż we wsi nie było cmentarza, a miejscowi nie mieli zwyczaju grzebać ciał w ubraniu i w trumnach. „Wyrzućcie go w step, wilki zrobią porządek”, taką dobrą radę rzucił jeden z konwojujących. W końcu zwłoki pochowano w wykopanym na skraju lasu grobie.
O świcie zbiegła się miejscowa ludność, by przyjrzeć się „polskim panom”, gdyż tak na wcześniej zorganizowanych wiecach określano zesłańców. Obie grupy przyglądały się sobie nawzajem. Gdy tak stali naprzeciw siebie jedna z miejscowych kobiet widząc zmaltretowanych i wychudzonych nieludzkimi warunkami podróży Polaków splunęła na ziemię i powiedziała: „Przecież oni są takimi samymi ludźmi jak my, tylko mają bielszą skórę. Jak pobędą tu, to też będą tacy czarni jak my”. Lokalna władza była innego zdania. Już na samym początku oznajmiono przybyłym, iż jako wrogom Związku Radzieckiego nie należą się jakiekolwiek prawa, „stąd powrotu nie ma, tu zdechniecie.”. Po takim powitaniu zaczął się sześcioletni, jak się okazało, okres walki o przetrwanie. W głodzie, nędzy, potwornym zimnie lub upałach nie do zniesienia. Przez pierwsze miesiące pobytu jako takie schronienie dawała ziemianka, w której stłoczona była cała sześcioosobowa rodzina. Zimą jej wewnętrzne ściany pokrywały się grubą warstwą lodu. By nie zamarznąć w piecu palono zbieranymi w stepie kiziakami. Jako paliwa używano też łodyg piołunu. Wiosenny potop 1941 roku spowodował zawalenie się ziemianki, tak że trzeba było szukać nowego schronienia. W jednej z chałup miejscowe małżeństwo udostępniło Dylakom część pomieszczenia dla zwierząt. Od krowy, cielaka i pięciu owiec oddzielała ich rozwieszona na sznurze zasłona.
Znająca się na krawiectwie moja Babcia szyła ubrania miejscowym mieszkańcom. Często za dziękuję, ale też i za kawałek chleba czy miskę ziarna pszenicy, z którego można było zmielić mąkę i upiec placki nazywane „lepioszkami”. Dzięki temu można było choć trochę podratować sytuację. Dzieci poszły do szkoły, gdzie za zeszyty służyły im stare kołchozowe notatniki. Tu też spotkały się z tendencyjną oceną przedwojennej Polski. Na jednych z zajęć, pochodząca z Moskwy nauczycielka po wykładzie krytykującym życie w „pańskiej Polsce” zaczęła zachwalać władzę radziecką, która tyle dała zebranym w klasie dzieciom. Dwunastoletnia Regina nie wytrzymała, wstała, i uderzając pulpitem ławki wyraziła swe niezadowolenie. Nauczycielka zaprowadziła ją do dyrektorki szkoły, gdzie uczennica wykrzyczała na cały pokój to co zawdzięcza nowej władzy: głód, biedę, wszy, poniewierkę i utratę najbliższych. Przerażona dyrektorka próbowała ją uciszyć: „uspokój się, nie mów tego, bo ty i twoja rodzina traficie do Trud Armii”. A mała Regina nie mogła przestać. Sytuacja rodziny nieco poprawiła się, gdy Leszek, najstarszy z rodzeństwa, zaczął pracować w kołchozie jako traktorzysta. Tak mijały dni, miesiące, lata. Nie sposób jest w krótkim tekście zawrzeć to, co przeżyła zesłana w kazachski step rodzina, oddać codzienną walkę o przetrwanie.
Aż nadszedł październik 1945 roku, kiedy do mieszkających w Bogoduchowce Polaków dotarły wieści o końcu wojny. Do wsi przybyła „komisja”, która spisywała zesłanych Polaków. Rodzinom, mającym wrócić do Polski, wydano specjalne zaświadczenia. W marcu 1946 roku opatuleni w to co mieli ruszyli w drogę powrotną. Podróż pociągiem trwała 5 tygodni. Kto mógł się osiedlić, w którymś z mijanych polskich miast lub wsi, wysiadał z transportu. Kto nie miał takiej możliwości — jechał dalej na zachód. W Warszawie nie chciano przyjąć „łachmaniarzy”. No cóż, miasto to było kompletnie zrujnowane. W Poznaniu postój trwał 7 dni. To pozwoliło Reginie na odszukanie krewnych jej Ojca. Pierwsze spotkanie było dla nich szokiem. Poznańska rodzina ubrała i nakarmiła repatriantów. Jak się okazało dom, w którym mieli zamieszkać był już zajęty przez kuzynkę i jej rodzinę. Co robić? Postanowiono: „Jedziemy dalej, do Szczecina”, ostatniej stacji na trasie pociągu. Był 7 kwietnia 1946 roku kiedy to Państwowy Urząd Repatriacyjny odebrał przybyłych od Polsko-Radzieckiej Komisji do Spraw Ewakuacji. Rozpoczął się kolejny etap w życiu rodziny Dylaków…
Los Czesława Dylaka pozostał nieznany przez wiele, wiele lat. Dopiero przekazanie stronie polskiej w maju 1994 roku przez zastępcę szefa Służby Bezpieczeństwa Ukrainy listy zawierającej dane 3435 aresztowanych i rozstrzelanych polskich obywateli rzuciło światło na skrywaną przez ponad 90 lat tajemnicę. Nazwisko Czesława Dylaka figuruje na liście oznaczonej numerem 042, pod pozycją 48. Żona Czesława Anna Dylak nie doczekała tych wiadomości, zmarła trzy lata wcześniej, w marcu 1991 roku.
Wciąż nie znane jest dokładne miejsce stracenia mojego Dziadka. We wrześniu 2012 roku w Bykowi, w podkijowskim lesie skrywającym mogiły ofiar stalinowskich zbrodni, otwarto uroczyście z udziałem prezydentów Polski i Ukrainy, Bronisława Komorowskiego i Wiktora Janukowycza, Polski Cmentarz Wojenny. Cmentarz ten upamiętnia los 3435 pomordowanych przez NKWD obywateli polskich, którzy zginęli w 1940 roku. Na kamiennej ścianie, z pęknięciem stylizowanym na krzyż, stojącej za ołtarzem, wśród nazwisk zamordowanych Polaków widnieje też nazwisko Czesława Dylaka. Plac z ołtarzem okala ciąg tablic upamiętniających ofiary NKWD. Tam też znajduje się symboliczny grób — tablica z napisem: St. post. / Czesław Dylak / ur. 18.07.1900 Zębców / Posterunek PP Międzyrzecz Korecki.
Losy Matki Polski w sowieckich łagrach, Julia Jarmoła
Nigdy jej nie poznałam, o jej losach dowiedziałam się od Leonardy — młodszej siostry.
Było ich siedem sióstr: Regina, Grażyna, Lilia, Celina, Ludwika, Leonarda i Teresa. Urodził się też brat Bogusław Robert, ale zmarł w mroźną zimę 1942. w wieku pięciu lat.
One wszystkie, były bratanicami mojej ojczystej babki — Julii. Ich ojciec Józef Rewkowski, właściciel Nowinek koło Mołczadzi, odziedziczonych po ojcu, zasobnych, pięknie rozbudowanych, wrócił z emigracji w 1924. roku. Zżerała go nostalgia i umiłowanie ziemi ojczystej.
Motto rodziny brzmiało: ”Bóg, Honor i Ojczyzna”, dlatego też podczas drugiej wojny światowej akowcy, a po wojnie ci, co nie złożyli broni bywali częstymi gośćmi, których karmiono i, którym noszono jedzenie do lasu (najczęściej Lilia)…. ale zacznijmy od początku.
Grażyna, moja ciotka, urodziła się w roku 1930. i od dziecka marzyła o tym, aby zostać lekarzem. Pragnienie małej dziewczynki przejawiło się po wizycie u … dentysty! I miało się spełnić dopiero po wielu latach.
Podczas okupacji, przez jakiś czas wraz z młodszą siostrą Lilią mieszkała w Mołczadzi, w domu kierownika szkoły, ponieważ rodzice bali się o ich bezpieczeństwo podczas codziennej drogi do szkoły w nieodległym Marysinie.
Ojciec, aby nie wzbudzać podejrzeń, często przesyłał przez swoje córki zaszyfrowane informacje kierownikowi szkoły, którego syn był inżynierem kolejnictwa, a ten wykorzystywał je w walce dywersyjnej.
Gdy zakończyła się druga wojna światowa rodzina, mimo załatwienia wszystkich niezbędnych formalności i spakowania dobytku, pozostała jednak w Nowinkach. Decyzja babcinego brata zakończyła się dla rodziny fatalnie.
Tereny dawnej Rzeczpospolitej zostały wcielone do Związku Radzieckiego i w takiej rzeczywistości przyszło im żyć. A było coraz trudniej. Nie wolno było mieć pomocników, nałożono ogromne podatki, nakłaniano do wstąpienia do kołchozu.
Po wojnie Grażyna, jako córka polskiego „kułaka” nawet nie mogła marzyć o studiach, poszła więc w 1946. do szkoły pielęgniarskiej w Baranowiczach. Życie codzienne było trudne, młodzież obca klasowo nie otrzymywała stypendium. Chleb w państwowych sklepach sprzedawano na kartki (pół kilograma na dzień). Grażynę i jej trzy koleżanki przyjęła na stancję starsza mieszkanka Baranowicz w zamian za dzielenie się wiejskim prowiantem.
W szkole poznała swojego przyszłego męża, Białorusina Aleksandra Dzieniszczyka, którego ojca NKWD aresztowało w 1940.roku i ślad po nim zaginął. Wystarczyło jedno nie tak wypowiedziane zdanie i kierunek łagier był oczywisty.
Po skończeniu szkoły otrzymała dyplom felczera akuszerki i rozpoczęła pracę w słonimskim pogotowiu ratunkowym. Nie było to pełne spełnienie marzeń, ale najważniejsze, że pomagała ludziom.
W marcu 1950. roku aresztowano Józefa Rewkowskiego — ich ojca. Powolutku też zaczęły znikać całe rodziny z pobliskich wsi w tym z Marysina, gdzie mieszkali polscy osadnicy wojskowi. Groźba aresztowania była realna. Jednak jeszcze przez kilka miesięcy Grażyna spokojnie pracowała w Słonimie, a w maju wzięła ślub cywilny z Aleksandrem.
Jej męża, też felczera, skierowano do Nowego Dworu. Pojechała wraz z nim i rozpoczęła pracę, jako położna … Niestety we wrześniu 1950. roku została aresztowana w rodzinnych Nowinkach. Śledczy niczego podejrzanego nie znaleźli i chcieli ją wypuścić, jednak znalazł się służbista, który stwierdził, że: „ Lepiej aresztować stu niewinnych, niż wypuścić jednego winnego”
Zawieziono ją do Baranowicz (była już w odmiennym stanie) i osadzono w więzieniu na Krzywym Kole w ciemnej jednoosobowej celi. Codziennie wzywana była na przesłuchania. Śledczy pastwił się i ciągle wypytywał o „chłopców z lasu”, podając nazwiska. A ponieważ zaprzeczała znajomości, zaczynano bezlitosne przesłuchanie od nowa. Aż do dnia, w którym jej oświadczono, że w więzieniu znajduje się także jej młodsza siostra Lilia. Odbył się sąd.
Wyrok brzmiał: ”Za spotkania z członkami dywersyjno-terrorystycznej, antysowieckiej, polskiej podziemnej organizacji, skazuje się na podstawie artykułów: 72b na 10 lat łagrów, 73-a na 10 lat łagrów, 60. na 10 lat łagrów”. Obydwie były zszokowane i przekonane, że skazano je na 30 lat …. Na szczęście wyrok ogólny, to „tylko” 10 lat. Od razu po wyprowadzeniu z sali rozpraw, siostry rozdzielono.
Ich ojciec został skazany 25.października 1950. roku przez tzw. „Trojkę” także na 10 lat łagrów i konfiskatę mienia. Skierowano go do łagru o zaostrzonym rygorze Tajszet dla więźniów politycznych. Brat babci, zraniony podczas wyrębu lasu, zmarł z ran i głodu w 1952. Nie wiadomo, gdzie został pochowany.
Lilię wywieziono do łagru na Uralu, a Grażynę do Chalczu w obwodzie homelskim, gdzie znajdował się łagier dla ciężarnych.
W łagrze przebywały kobiety różnych narodowości. Na początku spały na gołej ziemi. Wyposażenie, to waciak i onuce. Praca przy przebieraniu przegniłej marchwi i kapusty w wilgotnych piwnicach nie sprzyjały zdrowiu, coraz więcej ciężarnych chorowało, Grażynę cały czas bolało gardło, bolały stawy. Starała się ukradkiem, podczas wielogodzinnej pracy jeść marchew, aby choć trochę złagodzić głód i dostarczyć dziecku czegoś innego niż bałanda (wodnista zupa ) i czarny chleb.
Pod koniec stycznia 1951. roku po wielogodzinnym porodzie w asyście niewykwalifikowanej „niani” urodziła syna Olega (imię po zaginionym teściu). Dziecko było bardzo słabe, nie chciało ssać, były obawy czy w ogóle przeżyje. Matka była porozrywana, nie miał kto jej pozszywać, wdał się stan zapalny, długo trwało dochodzenie do zdrowia, ale najważniejsze, że synek zaczął jeść.
Dzieci na noc zabierano od matek i maleństwa płakały z głodu całymi godzinami, niania była niewzruszona krzykami niemowląt i często wśród tego płaczu zasypiała. Ciotka Grażyna pewnej nocy nie wytrzymała i poszła do sali dziecięcej. Przewinęła syna, nakarmiła i tak chodziła od łóżeczka, do łóżeczka, przewijając mokre maluchy. W pewnym momencie niania się obudziła i zagroziła, że powie naczelnikowi, iż więźniarka nie przestrzega regulaminu. Nie wiedziała, że nie ma do czynienia z potulną kobietą.
— Idź zamelduj, a ja powiem, że zamiast dyżurować przy dzieciach, śpisz”!
I od tej pory opiekunka milczała, gdy Grażyna przychodziła w nocy i wykonywała jej pracę. Oczywiście brak snu dodatkowo odbijał się na zdrowiu. Młodej matce umożliwiało to jednak kontakt z dzieckiem i dawało satysfakcję. Podczas któregoś „nocnego dyżuru” u przewijanego chłopca zauważyła bąble na stopach i zmacerowaną skórę wokół odbytu, była pewna, że to kiła. Niania myślała zaś, że odparzenie. Matka chłopczyka była piękną kobietą o wydatnych piersiach. Mówiła po francusku i nie nawiązywała z nikim kontaktu, ale dzieliła się swoim mlekiem. Ciocia powiadomiła lekarza, naturalnie był wściekły, że jakaś więźniarka wkracza w jego kompetencje, ale nie korzystano już odtąd z pokarmu tej kobiety.
Oleg rósł powolutku, dając matce wiele radości, kiedy wyciągał do niej rączki i przytulał się w poczuciu bezpieczeństwa. Była szczęśliwa, gdy mogła pójść do niego po pracy w polu, która stawała się coraz cięższa dla zmęczonych i skrajnie niedożywionych, karmiących kobiet.
Niestety, niedopilnowane dziecko dwukrotnie ciężko się rozchorowało. Za pierwszym razem, niania ze stoickim spokojem, zapytana przez przerażoną matkę, dlaczego jej synek jest brudny po wymiotach i biegunce, odpowiedziała, że zjadł …poziomkowe mydło. Za drugim razem Oleg miał zakrwawioną buzię, ciocia omal nie zemdlała na jego widok, bo zauważyła drobinki szkła i znów niania dała popis swojej bezduszności, mówiąc, że chyba zjadł „...kroplomierz, bo „nigdzie go nie ma”. Przerażona matka ubłagała kucharza, żeby dał jej więcej kaszy manny, aby mniej kaleczyła jelita. Dobrze, że mały zjadł jej bardzo dużo. Odszukany lekarz, uspokoił ją słowami: „Nie martw się, męski żołądek i gwoździe strawi”!
Jednak od tego momentu Alik, jak pieszczotliwie nazywała go mama, ciągle chorował, skarżył się na bóle brzuszka, nie mijały go choroby zakaźne i przez całe swoje niedługie życie (zmarł w wieku pięćdziesięciu lat) zmagał się z różnymi dolegliwościami.
Dzieci podczas dwunastogodzinnej pracy matek, ciągle głodne, próbowały instynktowne gryźć wszystko, co wpadło im w rączki. Maleństwa były głodne, nieodpowiednio ubrane, nikt nie myślał o majteczkach czy bucikach, na ciałkach miały tylko koszulki, a gdy maluchy zaczynały chodzić wstawiano je w tzw. stoiska, w których stały po kilka godzin na zimnej podłodze. Takie warunki musiały odbijać się na ich zdrowiu. Wiele z nich umierało. Grażynę bolało serce, gdy patrzyła na bose zziębnięte nóżki swojego synka. Przy pomocy swojej towarzyszki niedoli, której udało się zabrać ze sobą koc, uszyła ciepłe buciki dla Olega. Zachowała je we wszystkich późniejszych więzieniach w Jurcewie i Omsku i traktowała, jak relikwię. Oddała je synowi, gdy ukończył studia medyczne.
Ciężki, ale był to jednak czas, gdy kobiety choć przez krótkie chwile mogły być codziennie ze swoimi pociechami. Najgorszy moment miał dopiero nadejść. Gdy dzieci kończyły dwa lata, odbierano je matkom i oddawano do domów dziecka, gdzie kształtowano wg filozofii państwa radzieckiego. Wielu jest takich, którzy nigdy później nie spotkali swoich prawdziwych rodziców, gdyż w domach dziecka zmieniono im tożsamość. Jak napisała w swojej książce „Miłość niezwyciężona” Leonarda Rewkowska- młodsza siostra cioci Grażyny, wychowankowie specjalnych domów dziecka, których rodziców uznano za wrogów narodu śpiewali:”Nasz adres nie dom, nie ulica, nasz adres Sowieckij Sojuz”!
Cierpienia matek, którym odbierano dzieci były niewyobrażalne, podobnie cierpiały też i one, mimo że miały po dwa lata. Wiadomo, że wczesne i trwałe oddzielenie dziecka od bliskich, a zwłaszcza od matki jest wyjątkowo niekorzystne i powoduje zagrożenie dla jego rozwoju emocjonalnego, może prowadzić do wypaczeń w sferze osobowości.
Często w Chalczu odbywały się dantejskie sceny, gdy wracające z pracy matki widziały, odjeżdżający spod bramy autobus. Z drżeniem serca biegły sprawdzić czy ich dziecko jeszcze jest. Niektóre kładły się, nie pozwalając, aby autobus jechał dalej. Brutalnie traktowane przez strażników musiały ustąpić. Takiego rozstania bardzo się bała ciocia Grażyna.
Alik, najprawdopodobniej podzieliłby los innych dzieci, gdyby nie pomysł przełożonego męża Grażyny. Rozwód, to jedyny sposób! Sprawę ułatwiał fakt, że Aleksander jest Białorusinem. Dla ratowania syna przed wynarodowieniem zdecydowali się. Odtąd Oleg zamieszkał z babcią Dzieniszczyk. To był jego ratunek. Matkę przewieziono do więzienia w Omsku.
W tym czasie Antonina Rewkowska z pozostałymi córkami przebywała w Kazchstanie w kołchozie im. Kirowa, pracując zimą w magazynach, a latem w polu przy zbiorze bawełny. Antonina była dyplomowaną krawcową, więc szyła Kazaszkom sukienki, bluzki, spódnice, a ich mężom koszule czym zyskała sobie sympatię i zarobek. Przewodniczący kołchozu załatwił jej dodatkową pracę przy sprzątaniu szkoły. W ogóle, jak mówi ciocia, Kazachowie byli przyjaźnie do nich nastawieni.
Początki były dramatyczne, głód nie dawał im zasnąć, ale z pomocą przybyli Kazachowie. Najpierw pomogli przy budowie jurty, a później wybudowali im lepiankę z kiziakowych cegieł (mieszanka łajna krów, osłów i wielbłądów). Wszystko w podzięce za pomoc medyczną (matka w ostatnim momencie zabrała ze sobą z Nowinek bańki, terpentynę, maści)
Od kołchozu dostały do zagospodarowania działkę, nasiona kukurydzy pożyczono, Kazachowie dali z dobrego serca nasiona arbuzów i innych warzyw.
Córki Antoniny po kolei wysyłano do techników rolniczych, aby mieć swoich fachowców w kołchozie.
Dopiero w 1954. roku udało im się nawiązać kontakt z uwięzionymi siostrami. W łagrach Omska ciocia Grażyna widziała i przecierpiała wiele. Powodem do zaczepek i poniewierania było już samo jej imię „Grażyna”, a gdy słyszano, że Polka, było jeszcze gorzej. Szok przeżyła na jednym z etapów, podczas rozdzielania do poszczególnych więzień. Panoszyły się tam różnej maści kryminalistki zwane „kobłami”, ubrane po męsku za marnymi przepierzeniami urządzały z innymi kobietami orgie, które Grażynę przerażały. Bała się ich ordynarnych zaczepek i gnębienia, tym bardziej, że poskarżyć się nie było komu…
Pracowała przy kopaniu rowów pod gazociąg „Drużba”, dzienna norma to 3 metry sześcienne, narzędzia — kilof i łopata. Słabe więźniarki nie dawały rady, zwłaszcza zimą, gdy ziemia była zamarznięta. W związku z tym dostawały tylko 300 gramów chleba na dzień, po powrocie do baraku przysługiwała zaledwie miska bałandy. Słabły z dnia na dzień, chorowały, umierały… Ich prochy spoczywają na niegościnnej ziemi.
Najgorzej było z suszeniem przemokniętej odzieży. Jeden piecyk na barak nie mógł wystarczyć, bo ani nie ogrzewał, ani suszył. Do głosu dochodziły złe instynkty, przepychanie, ubliżanie, przekleństwa…
W 1955. roku Grażynę zwolniono, ale nie zezwolono na kontakt z byłym mężem i synem. Przewieziono ją pod konwojem do matki i sióstr w zimowym ubraniu, a w Czymkiencie panował upał. Dobrze, że matka szyła i otrzymywała zapłatę w naturze, czasami było to parę groszy, tym razem poprosiła o materiał i tak mogła Grażyna zdjąć z siebie kufajkę i walonki… Niedługo po tym przywieziono Lilię. Musiały szukać pracy, a Lilia swoje refleksje przelewała na papier w postaci prostych wierszy ;
„W dalekim stepie Kazachstanu,
Gdzie wiatr kurhany piasku nanosi,
Polski naród z Ojczyzny zabrany,
Do Matki Najświętszej swe modły zanosi.
O Wszechmogąca, o droga Pani!
Ratuj nas, biedne sieroty,
Nie pozwól z głodu nam paść,
Nie pozwól umrzeć z tęsknoty…”
Po latach, pierwsze cztery wersy tego wiersza zostały umieszczone pod jednym z obrazów „Golgota Wschodu Polskich Zesłańców” w dolnej części kościoła pw. Ducha Świętego w Białymstoku.
Grażyna znalazła pracę w gabinecie rentgenowskim. Aparat był stary, a pacjentów dużo, zwłaszcza gruźlików, narażona więc była na zabójcze promieniowanie. Po pewnym czasie Lilię zatrudniono jako sanitariuszkę.
Niestety ciocia nie miała kontaktu z synem i byłym mężem, ale teściowa napisała, aby przyjechała. Na bilet potrzebne były pieniądze, a marna pensja starczała zaledwie na życie. Gdy o jej problemie dowiedzieli się niemieccy zesłańcy, urządzili zbiórkę. I tak mogła po pięciu latach rozłąki spotkać się z najbliższymi. Był to już czas po śmierci Stalina bez zaostrzonego rygoru, choć oczywiście taka podróż nadal była nielegalna. Mimo to, Grażyna zaryzykowała. Z Taszkientu do Moskwy poleciała samolotem, do Słonima dotarła pociągiem, a 12. kilometrów do wsi Szulaki pokonała pieszo.
Rozłąka była długa, radość ogromna. Syn był wychowywany przez ojca i babcię w miłości do matki zesłanej gdzieś daleko bez żadnej winy, toteż powitaniu nie było końca. Aleksander, który pracował w sąsiedniej wsi, jako felczer, postanowił jechać do Kazachstanu razem z nią. Zatrudniono go jako felczera w tym samym, co Grażyna, ambulatorium.
Ponownie wzięli ślub. Oleg znów został z babcią.
Małżonkowie wyjechali do Krzywego Rogu na Ukrainie, on pracował dalej, jako felczer, a ona, jako laborantka rentgenologiczna w klinice onkologicznej. I tam podjęli decyzję o studiach z tym, że Aleksander rozpoczął je od razu, a ciocia później w Winnicy, dokąd po jakimś czasie ściągnęła teściową z synem. Był to rok 1959. Wkrótce i Aleksander do nich dołączył. Oboje pracowali w Instytucie Medycznym. Swoje wymarzone studia rozpoczęła w wieku 30. lat, dyplom lekarza uzyskała po siedmiu latach. Niestety choroba popromienna spowodowała, że musiała opuścić Instytut. Pracowała, jako dermatolog, najczęściej na dwa etaty, podobnie, jak mąż, który został ordynatorem sanatorium przeciwgruźliczego.
Przeszłość i swoje pochodzenie starannie latami ukrywała, nawet i po rehabilitacji. Pomna strasznej przeszłości, wolała nie ryzykować.
Rodzice dbali o nadwerężone zdrowie swojego jedynaka, cichego, chwilami wycofanego, który podobnie, jak oni został lekarzem. Doczekali wnuków Andrzeja i Włodzimierza oraz prawnuków, niestety Oleg zmarł w 2001.r. w wieku pięćdziesięciu lat, do czego przyczyniły się na pewno warunki w Chalczu, skrajne niedożywienie, „zjedzony” kroplomierz, który uszkodził układ pokarmowy, później zaś rozliczne choroby.
Pochowano go we wsi Purpurowce koło Winnicy, gdzie rodzice mieli daczę, a on chętnie tam wypoczywał. Osamotnieni po odejściu syna, wspierali się wzajemnie i kochali do śmierci cioci Grażyny w 2014. roku.
Ciocia wraz z mężem działała społecznie na Ukrainie, oboje weszli między innymi do zarządu „Federacji Polaków na Podolu”, działali przy powstawaniu organizacji ofiar stalinowskich „Towarzystwo dzieci więźniów politycznych i represjonowanych”, a Grażyna otrzymała także polski medal „Pro Memoria”, za aktywną pracę na rzecz krzewienia polskości.
Jej siostry wraz z matką, jedna za drugą wróciły w ojczyste strony po roku 1956.
Dwóm Lilii i Ludwice udało się wyjechać do Polski, pozostałe zamieszkały na Białorusi. Wśród żywych nie ma już najstarszej Reginy, delikatnej Lilii, obdarzonej wspaniała pamięcią Celiny, zauroczonej charyzmą kardynała Wyszyńskiego Ludwiki. Żyją najmłodsze Leonarda w Słonimie i Teresa w Mińsku.
Losy ich wszystkich były dramatyczne, ale Grażyny najbardziej przejmujące, dlatego to Jej postanowiłam poświęcić to wspomnienie — polskiej matce, więźniarce sowieckich łagrów.
Od Skały Podolskiej do Trzcińska Zdroju, Zbigniew Kamizelich
Wracaliśmy z sądu, omijając centrum miasteczka, a mimo to kilka osób składało jej życzenia. Później zrozumiałem, że powodem było słowo SEPARACJA, które wypowiedział sędzia i że było ono oczekiwane przez mamę. To oznaczało, że dostaniemy co miesiąc 28,00 zł. alimentów i od lokatorów co miesiąc 30 złotych co zapewni nam byt.
Lato 1924 roku było, jak wiele poprzednich, ciepłe i pogodne, ale atmosfera w naszym domu od pewnego czasu przygnębiająca. Powód — odejście od nas ojca. Serdeczna koleżanka mamy, niezamężna panna Tosia często wpadała do nas na dobrą wówczas chińską herbatę, ale i na wyszywanie makatek, robienie na drutach, na pewno też na ploteczki.
Przyszła chłodna i mokra jesień, dzień skrócił się znacznie, ozdobną lampę naftową wiszącą pod sufitem zapalano więc wcześniej, a po mieszkaniu rozchodził się charakterystyczny zapach nafty.
Mała elektrownia zapewniała wieczorem oświetlenie centrum miasta i drogę do stacji kolejowej. Od naszego domu do najbliższej lampy było około 150 metrów błotnistej, ciemnej drogi. Pewnego wieczora:
— Gieniu, podprowadź Tosię chociaż do lampy — powiedziała mama.
Po kilku kolejnych podprowadzeniach ojciec nie wrócił do domu.
Pamiętam jak szybko uległo zmianie nasze życie. Mama, początkująca krawcowa siadała do „singera”, brała mnie na kolana, szyła, a z jej oczu łzy spływały na moją głowę.
Na krótko przed rozprawą w sądzie obudziły mnie głośne krzyki. Zobaczyłem stojącego przy łóżku ojca potrząsającego mamą. Kiedy zamachnął się ręką by ją uderzyć, płacząc stanąłem miedzy nimi, a ojciec chwycił mnie w pół i rzucił na poduszkę. Wyszedł. Zapłakana i roztrzęsiona mama nałożyła szlafrok, owinęła mnie kocykiem, zamknęła dom i w ciemną noc przeszła siedem kilometrów do wsi w której wraz z rodziną mieszkał przyjaciel ojca, też były kawalerzysta. Po kilku dniach wróciliśmy do domu.
Około 1925 roku charytatywna organizacja rodzin wojskowych i pułkownik Bolesław Duch, kuzyn mamy, zorganizowali kurs kroju i szycia dla kobiet powiatu borszczowskiego. Uczestnicząca w nim mama zaprzyjaźniła się z rówieśniczką ze Skały Podolskiej o imieniu Maria, ale zwracała się do niej prosto Maryśka, by usłyszeć nawzajem Zośka. Zdarzało się, że kurs trwał dwa dni albo kończył się bardzo późno, wtedy Maryśka nocowała u nas. A czasami zostawała na kilka dni żeby poćwiczyć szycie na maszynie, albo z jakichś czasopism kopiować wykroje. Kiedy były mocno zajęte sobą, dobierałem się do zapasowych części maszyny, do szpulek nici, kordonków, lub bębenka do wyszywanek. Nocując u nas spała na łóżku ojca i kładła mnie koło siebie. Pewnego ranka po przebudzeniu zwróciła się do mamy:
— Zośka, twój mały całą noc trzymał mnie za sutek poruszając palcami.
O dużej zażyłości obu kobiet świadczą podobne ubieranie się, jak to robią bliźniaczki lub siostry, wspólne zdjęcia, a w końcu nasze parokrotne odwiedziny w Skale Podolskiej.
Kiedyś Maryśka zaprowadziła nas do zaledwie dwudziestoletnich ruin zamku i pałacu, oraz jeszcze dobrze zachowanego parku. Zniszczone przez Rosjan w czasie pierwszej wojny światowej budowle, zawdzięczały swoje powstanie litewskim księciom Koriatowiczom. W XII wieku po opanowaniu Rusi Litwini doszli aż do Dniestru zakładając Skałę Podolską. Miejscowość ta należała kolejno do polsko-litewskich rodów, by w końcu pod zaborem austriackim w 1812 roku posiedli ją Gołuchowscy. W czasie naszego zwiedzania można było jeszcze domyślać się wielkości i prezencji tych obiektów, natomiast w czasie mojego przejazdu przez Skałę w 1968 roku, śladów tych było znacznie mniej.
Od lata 1935 roku do sierpnia 1936. mama wynajęła lokatorom cały dom, bo na zaproszenie ojca wyjeżdżaliśmy do Łopatyna, dokąd to przeniesiono go służbowo. Roczny tam pobyt utkwił w mojej pamięci z wieloma szczegółami. Po roku wróciliśmy do Borszczowa, bo inicjatywa ojca była chybiona. Nie potrafił dokonać zdecydowanego wyboru.
Pewnej nocy przez sen powtórzył szczegółowo rozmowę z panią Tosią, która w międzyczasie zamieszkała w sąsiednim Radziechowie, gdzie ojciec bywał służbowo. Kolejne rozstanie rodziców było eleganckie, bez wrzasków, bez kłótni. Kiedy ojciec wstawał rano, już część naszych rzeczy mama zdążyła spakować. Wczesnym popołudniem tego dnia na furmance przez podmokły miejscami las jechaliśmy do odległej 20 kilometrów stacji kolejowej w Radziechowie. Wróciliśmy do Borszczowa.
Pod koniec 1936. roku Polski Monopol Tytoniowy postanowił znacznie powiększyć swój duży, kilkupiętrowy obiekt zwany Magazynem, służący do skupu i krótkotrwałego przechowywania tytoniu z pobliskich plantacji. Obszar plantacji w powiecie borszczowskim też miał być zwiększony kilkakrotnie. Ówczesny Magazyn na początku XIX wieku wybudowali Austriacy.
Po odzyskaniu Niepodległości w 1918 roku dawny Magazyn nazywano powszechnie Monopolem. Zajmował się kontraktacją upraw, ich kontrolą, skupem i przetwarzaniem. Wiosną plantator otrzymywał nasiona określonego gatunku i w odpowiedniej ilości, a w razie potrzeby instrukcję pielęgnacji uprawy i suszenia tytoniu. Dojrzałe do zbioru liście po zerwaniu nanizywano długimi płaskimi igłami na sznury, które wieszano pod strzechami domów, stodół lub w specjalnie w tym celu budowanych suszarniach, jeśli plantacja była duża.
Pod koniec lata przed Monopolem do skupu zbiorów od świtu do wieczora stało kilkadziesiąt zaprzęgów konnych, tak zwanych „drabiniastych” wypełnionych suszonym tytoniem, przykrytym lnianymi płachtami zwanymi tu weretami. Przed ważeniem powiązane w osełki liście podlegały klasyfikacji jakościowej, a obowiązkiem plantatora było oddać cały zbiór do ostatniego choćby przesuszonego lub spleśniałego liścia. Zdyskwalifikowany tytoń był niszczony przez spalenie. Na zapleczu Monopolu na łące ułożony w długie metrowej wysokości pryzmy tlił się zadymiając w dzień i w nocy całe dzielnice Mazurówkę i Pastewnik. Dobry towar w miarę potrzeby był dosuszany pakowany w bele i wysyłany do dalszej obróbki w Lublinie lub w Krakowie.
Planowana od dawna budowa nowego znacznie większego oddziału Monopolu miała znacznie powiększyć areał plantacji, a tytoń na miejscu poddany obróbce termiczno-fermentacyjnej być gotowym do krojenia i gilzowania. W 1936 roku mama miała okazję spotkać przedstawiciela poznańskiej firmy budowlanej, która od następnego roku rozpoczynała prace budowlane. Zawarła umowę wynajęcia mieszkania dla kierownika budowy i stołowania części pracowników. Budowa trwała dwa lata, a zarobione przez mamę pieniądze wystarczyły na budowę dużej werandy i remont domu.
Już po powrocie z Łopatyna i dwóch latach stołowania wielu osób, nasz kontakt z Maryśką znacznie osłabł i ten stan trwał nadal. Trzy ostatnie przedwojenne lata były dla Borszczowa szczęśliwe: rozbudowany Monopol stworzył nowe miejsca pracy, zakończono budowę nowoczesnych koszar dla KOP –Korpusu Ochrony Pogranicza, wybudowano nową szkołę podstawową dla dziewcząt i wreszcie powstała okazała polska sala kinowo-teatralna. Dzięki możliwości zaciągania pożyczek w PKO wybudowano kilka nowych domów i willi, zwiększono moc miejscowej elektrowni, a światło elektryczne w domach powszechniało.
W międzyczasie ojciec kolejny raz zmienił miejsce pracy, pozostając nadal pocztowcem. Na własne życzenie przeniósł się w swoje rodzinne strony do Zaleszczyk. Urodził się w odległej o siedem kilometrów wiosce Dźwiniacz, która z głębokiego jaru wypełzała powoli na płaskowyż. Tu mieszkała z rodziną jego zamężna siostra, a w okolicy liczni krewni. Dodatkowo w odległości zaledwie czterdziestu kilometrów leżał Borszczów, a w nim ja z mamą.
Po 17 września 1939 roku, wkroczeniu wojsk ZSRR do Polski aż do 22 czerwca 1941 roku Polacy z tych terenów poza przymusowymi „wywózkami’ do Kazachstanu lub na Syberię unikali podróżowania, towarzyskich lub rodzinnych odwiedzin na odległość. Wszędzie można było narazić się na legitymowanie, pytanie o cel podróży i przetrzymywanie na posterunkach. Najbezpieczniej było pozostawać w domu.
Od połowy 1941 roku w tak zwanym G.G. — Generalnym Gubernatorstwie w większości miast żandarmeria niemiecka i policja ukraińska urządzały „łapanki” w czasie których chwytani byli młodzi Polacy, wywożono ich do pracy w Niemczech. Uniknąłem tego, pracując półtora roku jako czeladnik w warsztacie ślusarskim.
W 1943 roku utrapieniem i grozą śmiertelną stały się napady ukraińskich nacjonalistów, tak zwanych „banderowców”, kończące się zawsze mordowaniem Polaków i paleniem ich dobytku. Ten stan skończył się dla mnie i mojej rodziny 28 stycznia 1945 roku kiedy to w ramach „repatriacji” wyjechaliśmy w okolice Krasnegostawu, żeby tam czekać na zakończenie wojny.
9 maja, zakończenie drugiej wojny światowej zastało nas we wsi Małochwiej Duży, w gospodarstwie pana Matysiaka. Udzielił nam miejsca w swoim dobrze utrzymanym domu, a odwdzięczaliśmy się w miarę naszych możliwości. Ochoczo zastępowałem parobka, pomagając we wszystkich pracach polowych, kończąc na zwożeniu siana z łąk przy rzece Wieprz, a mama pełniła rolę rodzinnej krawcowej.
W połowie czerwca osiedliśmy w Stargardzie [Szczecińskim]. Oprócz leżącego w gruzach centrum miasta, uchowały się w bardzo dobrym stanie przedmieścia. Takim uratowanym zakątkiem była Klempinstrasse, obecnie ul. Klempińska.
Niestety, miesiąc po zakończeniu wojny w wielu miastach, a szczególnie w posiadających węzły kolejowe, pozostawały wciąż znaczne ilości żołnierzy radzieckich. Wielu z nich włóczyło się po okolicach szukając „trofeów” wojennych i nachodząc dopiero co osiadłych Polaków. Po prostu zdarzały się grabieże. Postanowiliśmy szukać bezpieczniejszego miejsca. Przypadkowo przy dworcu kolejowym, gdzie w „czerwonych koszarach” stacjonowała jednostka Wojska Polskiego, spotkałem kolegę, który w niej służył. W trakcie rozmowy poinformował mnie, że 40 kilometrów na południe od Stargardu leży miasteczko Lipiny [Lipiany] w którym osiedliło się kilkanaście rodzin z Borszczowa, w tym moi krewni.
Przeprowadzka ze Stargardu do Lipian trwała dziesięć dni, przez tydzień czekaliśmy z dobytkiem na rampie kolejowej pod gołym niebem. Kolejny dzień spędziliśmy, wypatrując parowozu, jadącego na południe w kierunku Myśliborza. Znalazł się taki, ale odczepił nas w Pyrzycach, bo przekierowano go na Godków. Dwa dni zwiedzaliśmy ruiny, jakie zostały po tym mieście i wreszcie kolejny parowóz dowiózł nas do Lipian. Jeszcze tylko kilka dni czekania w punkcie PUR — Państwowy Urząd Repatriacyjny na mieszkanie, które ma opuścić rodzina Niemiecka. Rzecz zaskakująca, ale Lipiany w tym czasie były przepełnione uchodźcami z Kresów, urzędnikami biur urzędów powiatu i gminy oraz milicjantami i żołnierzami Urzędu Bezpieczeństwa Gminy Pyrzyce. Kilkanaście rodzin niemieckich, które tu jeszcze zostały były w trakcie wysiedlania. Na walkę z plagą pluskiew wystarczyły dwa dni i wreszcie byliśmy u siebie. Z mieszkania nie byliśmy zadowoleni ale nawet nieco później, kiedy nadarzyła się taka możliwość mama nie skorzystała tłumacząc, że przecież mówi się wśród kresowiaków o możliwym powrocie na nasze Podole.
Dwa lata przyśpieszonego gimnazjum w Myśliborzu, to mała matura i pierwszego września 1947 roku po egzaminie wstępnym zostaję uczniem PST — Państwowej Szkoły Technicznej w Szczecinie. W lipcu 1950 roku z dyplomem Technik Mechanik i z nakazem pracy w ręku zgłaszam się w Świdnickich Fabrykach Mebli. Były to cztery zakłady, ponad 600 pracowników.
Skutki groźnego przeziębienia w zimie 1950/51. odczułem boleśnie dopiero w jesieni kiedy przez ponad trzy miesiące leżałem w Klinice Neurologicznej w Szczecinie. Zgodnie z ówczesnym prawem 30. dniowa nieobecność, nawet usprawiedliwiona, była podstawą do zwolnienia z pracy. Po wyjściu ze szpitala pojechałem do Lipian, a po świętach Bożego Narodzenia i po Nowym Roku zacząłem szukać nowej pracy, oczywiście w Szczecinie.
Pierwszego lutego 1952 roku zostaję nauczycielem w Technikum Energetycznym, mojej ulubionej — dawnej PST, Państwowej Szkole Technicznej. Skąd ta zmiana w nazwie szkoły? Otóż w 1950 roku powstały Technika Zawodowe o różnych profilach, zmienił się system uczenia w Zasadniczych Szkołach Zawodowych, a ich ostatni absolwenci otrzymali szansę w dwa lata ukończyć Technikum. Równocześnie rząd postanowił podnieść poziom wykształcenia kadry oficerskiej Wojska Polskiego, Wojska Ochrony Pogranicza, policji, i urzędników administracji partyjnej, dając im szansę podobną, jak uczniom szkół zawodowych, a więc w dwa lata opanować program czteroletni techników oraz szkół ogólnych i zdawać maturę. W rezultacie tych zmian w 1952 roku w TME do egzaminu maturalnego przystępowało blisko 500 abiturientów, a absolwentami zostało 430.
Pierwsze lata mojej pracy pedagogicznej to asystentura u profesora Bolesława Briksa, która polegała na przygotowaniu i prowadzeniu ćwiczeń w Pracowni Pomiarów Warsztatowych. Do każdego uczniowskiego sprawozdania dołączałem kartkę z moimi uwagami i do końcowej oceny oddawałem profesorowi. Zdawałem sobie sprawę, że przy okazji nieoficjalnie poddaję się również ocenie profesora.
Profesor Briks był absolwentem Politechniki Lwowskiej, którą ukończył w 1924. roku i zaraz po otrzymaniu dyplomu rozpoczął pracę pedagogiczną. Po zakończeniu wojny w nowym roku szkolnym 5 Listopada 1945 otwierał Miejskie Liceum Techniczne przy ulicy K. Pułaskiego w Szczecinie, zalążek późniejszego TME. Powszechnie szanowany, miał opinię doświadczonego pedagoga wymagającego dyscypliny, uczciwości i prawdomówności, ale był też wyrozumiały i przystępny. Toteż kiedy oddawałem do jego rąk pierwsze uczniowskie sprawozdania odczuwałem dużą tremę, która trwała aż do ich zwrotu i przekonania się, że pod moim adresem uwag nie ma.
Aż do założenia rodziny w 1957 roku niemal każdą niedzielę spędzałem Lipianach z matką i młodszym o 14 lat bratem. Tam już w 1945 roku współorganizowałem harcerstwo, grałem w piłkę nożną i przez cztery lata prezesowałem miejscowemu klubowi sportowemu „Wicher”.
Dokładnie nie pamiętam, ale był to koniec czerwca lub początek lipca 1954 roku. Przyszedłem ze stacji kolejowej do domu, witam mamę, ale nie widzę uśmiechniętej jak zwykle twarzy. Jest ona wyjątkowo chłodna. Usiadła na krześle i wskazując ręką na sąsiednie powiedziała:
— Siadaj. Robię to chłodno, ale w głowie kłęby domyśleń i obawa, że czymś znowu zawiniłem. Ten ton głosu, ta chłodna twarz od dzieciństwa zwiastowały wymówki i napominania. I słyszę:
— Była u mnie Maryśka, nie dopuściłeś do matury jej syna, a właściwie to pasierba.
Sama informacja, że po kilkunastu latach odnalazła się Ona była zaskakująca a jeszcze powód, który ja sprowokowałem. Milczałem chwilę oszołomiony.
— Jak się ten syn nazywa — pytam. Kiedy wymieniła nazwisko od razu skojarzyłem je z twarzą.
— Mamo, ja nie wystawiam żadnych ocen, robi to profesor Briks. Klamka zapadła, tego już nikt nie zmieni, a chłopak naprawdę był słaby. Powiedz gdzie pani Maryśka mieszka to w następną niedzielę pojadę wytłumaczę i przeproszę.
— Mieszka w Trzcińsku Zdroju, wyszła za mąż za kolejarza-wdowca z synem, który skończył zawodówkę z trudem, ale mieli nadzieję, że uda mu się skończyć jeszcze technikum. Przegadałyśmy cały dzień. Oni pogodzili się z tą sytuacją. Nie masz po co jechać do Trzcińska, ta sprawa jest dla nich skończona. Rozstałyśmy się w zgodzie, ale następnych spotkań nie zaplanowałyśmy
Trzcińsko Zdrój! Nazwę miejscowości przeczytałem w Kurierze Szczecińskim w 1947 lub w 1948 roku i od razu poczułem do niej szczególną sympatię. A jeszcze opis małego sanatorium z okładami borowinowymi, o których nie miałem dotąd pojęcia, wzmógł moją ciekawość. W następnych kilkunastu latach trafiałem jeszcze na tą nazwę, ale nie zdobyłem się na odwiedzenie Trzcińska osobiście.
Od 1954 roku pracowałem jako nauczyciel wychowania fizycznego na godzinach zleconych w Pomorskiej Akademii Medycznej.
W lipcu 1964 roku dla kilkunastoosobowej grupy studenckiej zorganizowałem dwutygodniowy spływ kajakowy rzeką Płonią od Barlinka do Przystani Akademickiej na jeziorze Dąbskim w Szczecinie. Do składu uczestników dołączyłem żonę i nasze dzieci, Anię z Tomkiem. Trasa krótka, ale ciekawa z kilkudniowymi postojami i pieszymi wycieczkami, między innymi do Pyrzyc, do Ogrodu Dendrologicznego w Przelewicach i klasztoru w Kołbaczu.
W tym czasie jezioro Płoń i odcinek rzeki do jeziora Miedwie obfitowały w szczupaki o czym wiedzieli okoliczni wędkarze.
Obozowaliśmy przy końcu jeziora gdzie rzeka z niego wypływała. Wieczorem przy ognisku rozmowy i oczywiście piosenka pt. „Gdybym miał gitarę”…, oblizywanie palców po chrupiącym okoniu i mniej spieczonej krasnopiórze. Ognisko gasiłem po północy z przekonaniem, że jutro też będzie upalnie.
Obudził mnie warkot motoru, który szybko ucichł. Próbowałem jeszcze usnąć, ale ciekawość i obawa o nasze kajaki, wiosła i inny sprzęt przeważyły. Cicho rozchyliłem wejście do namiotu i przez szparę zobaczyłem mężczyznę w kolejarskiej rogatywce przygotowującego wędki. Było kilka minut po godzinie szóstej. Przypomniałem sobie, że po wieczornym wędkowaniu zostało w pudełku trochę robaków, postanowiłem wyjść i połowić trochę w trzcinach przy kajakach.
Ubrałem dres i wyszedłem z namiotu mówiąc w kierunku gościa sciszone:
— Dzień dobry
Moczył już swoje wędki w wodzie, nie odwracając głowy odpowiedział tym samym:
— Dzień dobry.
Idąc w stronę kajaków zobaczyłem profil jego głowy, a kiedy spytałem:
— Na co Pan łowi — odwrócił ją i odpowiedział:
— Na ciasto, potrzebuję żywca.
Kiedy kończył odpowiedź już byłem pewny, że tą twarz już kiedyś widziałem. Po kilku krokach skojarzenie, które powstało w mojej pamięci kazało mi zatrzymać się. Odwróciłem się, jeszcze raz skupiłem wzrok na sylwetce i fragmencie twarzy, poczułem mocniejsze bicie serca. Stałem i w myślach pytałem siebie niedowierzająco: „To on”? Poznał mnie? A jeśli tak to co. W oczach stanęła mi Maryśka w swojej przedwojennej postaci. Zawracam, idę w jego stronę kilka metrów i jeszcze analizuję: on ma już ponad trzydzieści lat, będę do niego zwracał się per pan. Wyciągam rękę mówiąc:
— Witam, widzę, że pracuje pan na kolei. Na jego twarzy nie zauważam zaskoczenia ani uśmiechu, była po prostu obojętna.
— Tak, — odpowiada. — W Stargardzie, ojciec też tam pracował. Kiedy po pracy na nocną zmianę wracam do domu, a pogoda odpowiednia, zatrzymuję się tu na dwie, trzy godziny. Tutaj ryby dobrze biorą.
Odważam się jeszcze spytać:
— Jak mama się czuje? Odpowiada krótko:
— Dobrze.
— To bardzo proszę ją pozdrowić, ojca też.