Współpraca na rzecz niniejszej publikacji
Projekt okładki: Ewa Hus, Wojciech Wilski
Opracowanie: Ewa Hus
Korekta: Julia Jarmoła
Skład: Ewa Hus
Opracowanie książki na portalu Ridero: Paweł Wasiak
Wszelkie prawa zastrzeżone
Zachodniopomorskie Towarzystwo Genealogiczne
POMERANIA
ul. Łukasińskiego 34/10, 71—215 Szczecin
https://ztgpomerania.pl/
ztgpomerania@gmail.com
Szczecin, 2019
Przekaz od autorów
Oddajemy do rąk czytelników Materiały genealogiczne, pierwszą publikację Towarzystwa. Tematyka artykułów jest różnorodna. Przedstawiamy pięcioletnią działalność ZTG POMERANIA, piszemy o innych źródłach pozyskiwania informacji poza archiwalnymi, członkowie Towarzystwa opowiadają o dziejach rodzin i miejscowości. Paweł Wasiak udostępnił do druku opowieść „Dołęgowie Machcińscy z Białogardu i Szczecina”
W Materiałach genealogicznych prezentujemy prace laureatów pierwszego konkursu „Skąd mój ród, skąd moje korzenie?” z roku 2017.
Mamy nadzieję, że prezentowane materiały wzbudzą ciekawość oraz będą inspiracją do własnych poszukiwań.
Zrealizowano przy pomocy:
Marzeny Białowolskiej
Anny Brodowicz
Krzysztofa Dławichowskiego
Zofii Gonet-Antoniszyn
Ewy Hus
Julii Jarmoły
Aleksandry Kwaśniewskiej
Marzeny Końki
Jolanty Kozakiewicz
Antoniego Makaruka
Pawła Makaruka
Zofii Makaruk
Artura Marcinkiewicza
Tomasza Nowaka
Łukasza Skubisza
Stanisławy Spychaj
Beaty Wasser
Ireny Winiarskiej
Historia ZTG „Pomerania”
Zbliżająca się piąta rocznica powstania Zachodniopomorskiego Towarzystwa Genealogicznego „Pomerania”, to znakomita okazja do podsumowania pracy i działań, które zainicjowała grupa genealogicznych zapaleńców z Pomorza Zachodniego, by zjednoczyć regionalnych pasjonatów odkrywania historii swoich rodzin.
Pierwsze sygnały o zorganizowaniu spotkania, gromadzącego pasjonatów genealogii z zachodniopomorskiego pojawiły się w styczniu 2014 roku na portalu genealogicznym: genealodzy.pl. Informacja spotkała się z dużym zainteresowaniem, które przełożyło się na wyłonienie grupy inicjatywnej. W skład gremium założycielskiego weszli: Ewa Hus, Joachim Arciszewski i Wojciech Wilski. Po kilku naradach został wypracowany model towarzystwa genealogicznego, oparty na formie stowarzyszenia zwykłego, co pozwoliło na skonkretyzowaniu celów statutowych i zadań, odpowiednich dla tej formy zrzeszenia.
Kierując się doświadczeniem innych towarzystw genealogicznych, przygotowano wymagane ustawowo dokumenty niezbędne do przeprowadzenia spotkania organizacyjnego stowarzyszenia. Pozostawała sprawa miejsca pierwszego spotkania. Biorąc pod uwagę przychylną atmosferę ze strony kierownictwa Książnicy Pomorskiej im. Stanisława Staszica w Szczecinie dla tego typu inicjatyw, delegacja organizatorów Towarzystwa udała się do Dyrektora Książnicy, gdzie spotkała się z życzliwym przyjęciem oraz pełną aprobatą, by spotkanie odbyło się w tej zacnej instytucji kultury Pomorza Zachodniego.
Datę pierwszego spotkania wyznaczono na sobotę 24 maja 2014 roku w Sali Kolumnowej Książnicy Pomorskiej w Szczecinie przy ulicy Podgórnej 15. Pierwotnie godzinę spotkania ustaliliśmy na godz. 10.00, natomiast sugestie osób chcących wziąć udział w spotkaniu, spowodowały przesunięcie spotkania na godz. 11.00 i tak pozostało do dziś.
Na spotkanie organizacyjne w Sali Kolumnowej Książnicy Pomorskiej przybyło 14 osób z wielu miejscowości województwa zachodniopomorskiego. Z Koszalina przyjechali Halinka i Krzysztof Dławichowscy wraz Alicją Ooms, na co dzień mieszkającą w Holandii oraz Zbyszek Fedorczyk. Spod szczecińskiego Przecławia dotarła Svetlana Levandowska, a ze Stargardu Andrzej Mordal. Szczecin reprezentowały panie Ewa Hus, Irena Winiarska, Julia Jarmoła i Jola Wilska, a męską część stolicy województwa Zbigniew Kamizelich, Joachim Arciszewski, Sławomir Paprota, Wojciech Wilski i najmłodszy z nas, wówczas jeszcze gimnazjalista, Wiktor Jatkiewicz.
Wszystkich przybyłych na spotkanie organizacyjne, przywitał Wojciech Wilski. Podziękował za przybycie i poprosił o przedstawienie się i opowiedzenie o swoich dokonaniach genealogicznych. Kiedy już wszyscy zabrali głos, nastąpiła bardziej oficjalna część zebrania, podczas której przystąpiono do działań wymaganych prawem, podczas spotkania organizacyjnego Towarzystwa. Ze składu organizatorów, jako osobę prowadzącą zebranie wyłoniono Wojciecha Wilskiego, a Krzysztofa Dławichowskiego ustanowiono protokolantem zebrania. Po zamknięciu listy obecności członków założycieli stowarzyszenia, przystąpiono do przyjęcia wcześniej przygotowanego i konsultowanego statutu oraz nazwy organizacji. Zaproponowana nazwa Zachodniopomorskie Towarzystwo Genealogiczne „Pomerania” została jednogłośnie przyjęta, podobnie jak statut i regulamin spotkania. Do tworzonego składu Zarządu zaproponowano i przegłosowano Ewę Hus, Julię Jarmołę, Joachima Arciszewskiego i Wojciecha Wilskiego, którego ustanowiono reprezentantem stowarzyszenia zwykłego. Skarbnikiem Towarzystwa została wybrana Ewa Hus. Kolejnym ciałem kolegialnym, które zostało stworzone na potrzebę utworzenia stowarzyszenia była komisja rewizyjna w skład której weszli: Alicja Ooms, Zbigniew Fedorczyk i Andrzej Mordal. Do Sądu Koleżeńskiego zostali zgłoszeni Jola Wilska, Zbigniew Kamizelich i Krzysztof Dławichowski, którzy głosami obecnych na sali zostali jednogłośnie zatwierdzeni do pełnienia tak ważnej dla Towarzystwa funkcji. Na siedzibę nowo powstałego stowarzyszenia wybrano mieszkanie Wojciecha Wilskiego przy ul. Łukasińskiego 34 w Szczecinie, a korzystając z uprzejmości władz Książnicy Pomorskiej, zaaprobowano jej siedzibę na miejsce comiesięcznych spotkań.
Po części oficjalnej, podczas której zrealizowano wymagane obowiązującym prawem punkty, dotyczące utworzenia stowarzyszenia, przyszła kolej na dyskusje o planach na przyszłość. W toku dyskusji padła propozycja nawiązania współpracy z regionalnymi Archiwami Państwowymi w Koszalinie i w Szczecinie oraz podjęcia działań edukacyjnych, upowszechniających genealogię wśród młodzieży szkolnej. Krzysztof Dławichowski, mający już doświadczenie w pracy w zorganizowanej strukturze genealogicznej, zaproponował współpracę z innymi Towarzystwami Genealogicznymi. Zaplanowane na dwie godziny spotkanie przeciągnęło się do ponad trzech godzin, a miła i twórcza atmosfera, pozwoliła stworzyć Zachodniopomorskie Towarzystwo Genealogiczne „Pomerania”, które podczas pięćdziesiątego pierwszego spotkania zaplanowanego na 25. maja 2019 roku, będzie obchodzić swoją piątą rocznicę istnienia.
Biorąc pod uwagę rozwój naszego Towarzystwa oraz możliwość szerszej działalności na genealogicznej niwie, w styczniu 2015 roku, przekształciliśmy stowarzyszenie zwykłe w stowarzyszenie zarejestrowane w Krajowym Rejestrze Sądowym, uzyskując osobowość prawną. W lutym 2015 roku nawiązaliśmy współpracę z niemieckim stowarzyszeniem genealogicznym Pommerscher Greif, rozwijając program digitalizacji i indeksacji akt metrykalnych, znajdujących się w zasobach zachodniopomorskich Archiwów Państwowych.
Na uwagę zasługuje współpraca z Archiwum Państwowym w Koszalinie, które odwiedziliśmy w marcu 2015 roku, mając możliwość zapoznania się z jego pracą i zasobami. Szczególna zasługa należy do dyrektor tej placówki archiwalnej pani Joanny Chojeckiej, która rozumiejąc środowisko regionalnych genealogów, już jesienią 2014 roku podjęła współpracę z naszym towarzystwem.
Chcąc upowszechniać genealogię wśród młodzieży szkolnej, Zachodniopomorskie Towarzystwo Genealogiczne „Pomerania” nawiązało współpracę ze szczecińskim Gimnazjum nr 18 im. Noblistów Polskich, gdzie w comiesięcznych spotkaniach organizowanych w bibliotece uczestniczyli uczniowie szkoły. Najaktywniejsi pasjonaci spotkań w poszukiwaniu rodzinnych korzeni otrzymywali nagrody na koniec roku szkolnego ufundowane przez władze Towarzystwa.
Kierując się potrzebą utrwalenia pamięci o przodkach, nasze Towarzystwo rozpisało we wrześniu 2017 roku konkurs dla dzieci z klas VII szkół podstawowych województwa zachodniopomorskiego pod tytułem „Skąd mój ród, skąd moje korzenie?”. Ciekawa formuła konkursu oraz patronat Wojewody Zachodniopomorskiego, Zachodniopomorskiego Kuratora Oświaty, a szczególnie Dyrektora Archiwum Państwowego w Szczecinie Pana Krzysztofa Kowalczyka, przyczyniły się do dużego zainteresowania naszym działaniem w zachodniopomorskich szkołach podstawowych.
Na I edycję nadesłano 61 prac z 24. szkół. Ich wysoki poziom przysporzył Jury wiele trudu, jednak udało się w dość krótkim czasie wyłonić autorów najlepszych prac. Laureatami głównymi zostali Natalia Fedoruk ze Szkoły Podstawowej nr 1 w Sławnie i Krzysztof Ożarowski ze Szkoły Podstawowej w Gogolicach, otrzymali oni dyplomy oraz nagrody pieniężne. Pozostali uczestnicy konkursu zostali poprzez szkoły powiadomieni o wyróżnieniu ich dyplomem uczestnictwa.
Uroczystość wręczenia nagród laureatom odbyła się w Sali im. Bolesława Tuhan Taurogińskiego w Archiwum Państwowym w Szczecinie w dniu 12. stycznia 2018 roku.
Na uroczystość zostali zaproszeni przedstawiciele wszystkich instytucji, które objęły swoim honorowym patronatem konkurs. Dodatkowo na spotkanie przybyli prezesi Stowarzyszenia Kresy Wschodnie — Dziedzictwo i Pamięć oraz Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich, Oddział w Szczecinie, którzy wręczyli dodatkowe nagrody laureatom.
II edycja konkursu stała na wyższym poziomie, co przełożyło się na mniejszą niż w poprzednim roku ilość nadesłanych prac, lecz ich jakość znacząco wzrosła. Podobnie, jak w ubiegłym roku, konkurs objęli patronatem Wojewoda Zachodniopomorski, Zachodniopomorski Kurator Oświaty i Dyrektor Archiwum Państwowego w Szczecinie. W proces oceny prac konkursowych włączyły się również inne stowarzyszenia, które przygotowały dla uczestników dodatkowe nagrody.
Laureatami głównymi II edycji konkursu „Skąd mój ród, skąd moje korzenie?” zostali Oliwia Hennig i Oskar Sienkiewicz, oboje ze Szkoły Podstawowej nr 1 w Sławnie.
Kolejnym krokiem w upowszechnianiu genealogii było uczestnictwo w spotkaniach organizacji pozarządowych „Pod Platanami” na Jasnych Błoniach w Szczecinie, gdzie stanowisko Towarzystwa spotkało się z dużym zainteresowaniem odwiedzających. Nasi członkowie udzielali pytającym porad genealogicznych i opowiadali o swoich działaniach, które pozwoliły im zobrazować historię rodziny w drzewie genealogicznym. Od 2015 roku, corocznie uczestniczymy w Szczecińskich Spotkaniach Organizacji Pozarządowych „Pod Platanami” na Jasnych Błoniach w Szczecinie. Kolejne już 19 maja 2019 roku.
W takcie naszej pięcioletniej działalności nie obyło się bez spotkań z mieszkańcami województwa w placówkach kultury na terenie zachodniopomorskiego. Gościła nas biblioteka w Przecławiu, a w stargardzkiej Basteji, oddziale Muzeum Narodowego w Stargardzie, w ramach „Muzealnych spotkań z przeszłością”, mieliśmy okazję zaprezentować warsztaty genealogiczne.
Na pozór skromne ponadgraniczne porozumienie z niemieckim stowarzyszeniem Pommerscher Greif, przerodziło się w szeroką współpracę, owocującą wzajemnymi odwiedzinami i spotkaniami. W kwietniu 2016 roku, odpowiadając na zaproszenie strony niemieckiej udaliśmy się na wycieczkę do miasta Greiswald na północy Niemiec, gdzie zwiedziliśmy regionalne muzeum i miejskie zabytki. W ramach tej wycieczki, odwiedziliśmy również bibliotekę Pommerscher Greif w miejscowości Zussow, gdzie zostaliśmy serdecznie przyjęci przez członków niemieckiego Towarzystwa.
Latem 2016 roku gościliśmy w Szczecinie prezesa Pommersche Greif prof. Hansa Dietera Wallschlagera. W marcu 2019 roku prezes ZTG Pomerania, Wojciech Wilski wygłosił prelekcję podczas seminarium stowarzyszenia Pommerscher Greif w Greifswaldzie, dotyczącą współpracy i planów na kolejne lata. W trakcie spotkania podpisano kolejne porozumienie, które zawiera zasady współpracy i działania w zakresie udostępniania materiałów metrykalnych.
Głównym celem naszej współpracy jest digitalizacja i indeksacja akt metrykalnych, wytworzonych przed 1945 rokiem na terenach Pomorza Zachodniego znajdujących się zasobach Archiwów Państwowych. Zgromadzone w Archiwach materiały digitalizuje zespół w składzie Leszek Ćwikliński i Krzysztof Dławichowski. Sfotografowane materiały trafiają na portal genbaza.pl, skąd są pobierane przez członków niemieckiego Towarzystwa celem ich indeksacji. Tak przygotowane dane są nieodpłatnie udostępniane na naszej stronie internetowej ztgpomerania.pl poprzez wyszukiwarkę.
Zespół digitalizujący ZTG „Pomerania” wykonał do końca 2018 roku ponad milion dwieście tysięcy fotografii akt metrykalnych. Obecnie prowadzone są prace digitalizujące materiały metrykalne, spływające w ramach nowych przepisów o ich archiwizacji do Archiwów Państwowych z zachodniopomorskich Urzędów Stanu Cywilnego.
Członkowie naszego Towarzystwa wciąż rozwijają swoje pasje historyczno-genealogiczne, często kierując się potrzebami naszej pracy edukacyjnej w ich upowszechnianiu na zachodniopomorskiej ziemi. Nasze przyszłe dążenia, chcemy skierować do instytucji kultury na terenie naszego województwa, poprzez które możemy dotrzeć do szerszego grona poszukiwaczy rodzinnej historii, by umożliwić i ułatwić ich działania. Przygotowujemy serie prelekcji i warsztatów dedykowanych dla różnych grup wiekowych, które mogą rozbudzić pasję genealogiczną wśród naszego społeczeństwa. Szczególnie liczymy na współpracę ze szkołami, gdzie moglibyśmy swoją wiedzę upowszechniać wśród najmłodszych, zaszczepiając w nich chęć odkrywania historii swych przodków i poznania czasów, w jakich przyszło im żyć.
Zajęcia genealogiczne w Gimnazjum nr 18 im. Noblistów Polskich w Szczecinie
Przygoda z genealogią w Gimnazjum nr 18 im. Noblistów Polskich w Szczecinie rozpoczęła się w roku 2014/2015, kiedy to prezes Zachodniopomorskiego Towarzystwa Genealogicznego „Pomerania” — p. Wojciech Wilski — zaproponował cykl spotkań dla młodzieży.
Początkowo w zajęciach uczestniczyli uczniowie, którzy pracowali nad projektem edukacyjnym z zakresu genealogii, jednak z czasem zaczęli pojawiać się pasjonaci historii własnej rodziny poszukujący swoich korzeni. W roku 2014/2015 spotkania miały charakter koła zainteresowań skierowanego do konkretnej — stałej grupy uczestników. Natomiast w 2015/2016 przyjęły formę warsztatów otwartych dla każdego zainteresowanego. Spotkania odbywają się raz w miesiącu, po lekcjach.
W czasie tych dwóch lat obecności genealogii w szkole, uczniowie poznali podstawy badań genealogicznych — dowiedzieli się w jaki sposób rozpocząć badania i jakich informacji szukać, kogo pytać i w jaki sposób zadawać pytania. Poznali strony internetowe archiwów, portale genealogiczne, zaprezentowane zostały programy do tworzenia drzew genealogicznych, dowiedzieli się w jaki sposób dotrzeć do informacji gromadzonych przez urzędy, nauczyli się tworzenia drzewa genealogicznego oraz odczytywania informacji zawartych w takim dokumencie, co z pewnością ułatwi przyswojenie wielu tematów podczas nauki historii. Część zajęć poświęcona była historiom rodów, herbom. Dużym powodzeniem cieszyły się zajęcia oparte o analizę aktów metrykalnych — tych sprzed kilku wieków.
Każde spotkanie poświęcone było innej tematyce. Młodzież chętnie opowiadała historie z własnych rodzinnych poszukiwań, prezentowała pamiątki, dokumenty, zdjęcia. Każdy — nawet najdrobniejszy sukces w poszukiwaniach przodków był doceniany, a na zajęciach zawsze panowała miła, niemal rodzinna atmosfera.
Na pytanie — Dlaczego przychodzisz na warsztaty genealogiczne? — młodzi ludzie odpowiedzieli bez wahania:
„Zawsze czegoś ciekawego można się dowiedzieć”;
„Poznajemy nowe techniki i sposoby odnalezienia naszych przodków”;
„Można odnaleźć osoby, których nawet nie znaliśmy”;
„Poznajemy przydatne programy, które pomogą nam kompletować osoby np. w drzewach genealogicznych”;
„Miły prowadzący”;
„Odbieramy dużo informacji przydatnych w przyszłości”;
„Miło spędzamy czas”;
„Zajęcia są bardzo ciekawe, dzięki nim wiem, jak dotrzeć do swoich przodków”;
„Na spotkania genealogiczne przychodzę, ponieważ chcę wiedzieć, jak szukać swoich przodków i dowiedzieć się różnych ciekawostek”;
„Przyszedłem na spotkanie z chęci poznania swojej przeszłości”;
„Uważam, że wiedza zdobyta na warsztatach genealogicznych będzie mi bardzo pomocna, np. w lepszym przyswajaniu wiedzy humanistycznej”;
„Gdy przyszedłem pierwszy raz nie sądziłem, że moja rodzina jest aż tak liczna”;
„Przyszedłem na spotkanie, żeby przekonać się, jak wyglądają takie zajęcia. Uważam, że są ciekawe”.
Warsztaty genealogiczne są dla młodzieży ciekawą formą spędzenia czasu. Pozwalają na pogłębienie więzi rodzinnych, uczą prowadzenia rozmów i poszukiwań, pobudzają ciekawość i wyobraźnię. Młodzi genealodzy-amatorzy z Gimnazjum nr 18 im. Noblistów Polskich w Szczecinie na każdym spotkaniu pokazują, jak wiele wysiłku włożyli w znalezienie czegoś nowego, choćby to była tylko rozmowa z bliskimi. Wiedzą jednak, że taka rozmowa, nie jest zwykła wymianą informacji, a prawdziwą historią opowiedzianą przez świadka wydarzeń. Dzielą się swoimi odkryciami sięgając głębiej i głębiej, mają świadomość wagi rodzinnych opowieści i tego, że są częścią historii.
Pocztówka, jako źródło wiedzy genealogicznej
Większość początkujących genealogów swoją przygodę z historią rodziny rozpoczyna od rozmów z najbliższymi, oglądając zdjęcia w rodzinnych albumach. Studiując twarze zmarłych krewnych zastanawiają się nad tym jakimi ludźmi byli, jak żyli i o czym marzyli. Niestety, na zdjęciach widzimy tylko wygląd zewnętrzny portretowanych, często możemy określić status majątkowy i społeczny. Następnie sięgamy po dokumenty z archiwów. Metryki, z którymi mamy do czynienia, przekazują wiele ważnych dla genealoga informacji — „suchych faktów”. Szczęście mają ci genealodzy, którzy w swoich szufladach odnajdują prywatną korespondencję przodków. Ja posiadam kilkanaście listów moich bliskich, które pieczołowicie przechowuję, lecz największą „miłością” darzę kartki pocztowe. Są one również cennym źródłem informacji genealogicznej, często pokazującej osobowość piszącego. Publicysta Adam Łada Cybulski trafnie zauważył, iż: „Gdyby zginęły wszystkie biblioteki, wszystkie galerye, wszystkie źródła, z których przyszłość czerpać kiedyś będzie mogła znajomość naszych czasów, a zachowały się trafem tylko ilustrowane karty pocztowe w tych czasach wydane — wystarczyłyby one zupełnie do odtworzenia dziejów naszej z końca XIX a początków XX w. europejskiej cywilizacyi”.
Pierwsze pocztówki pojawiły się w drugiej połowie XIX wieku i od tego czasu zaczęły zdobywać coraz większą popularność. Wysyłano je z podróży, jako krótką formę listów. Sama, będąc w podróży, regularnie wysyłam pocztówki do domu pisane w formie pamiętnika. Oczywiście, po przeczytaniu przez bliskich „lądują” w specjalnie do tego przygotowanym pudle w moim domowym archiwum. Drugie pudło zawiera pocztówki od przyjaciół. Wracając do nich po latach, przypominam sobie o miejscach, w których byłam, wrażeniach, uczuciach, o których z upływem czasu zapomniałam.
Od 20 lat zbieram też pocztówki z przełomu XIX i XX wieku z terenów mojego dzieciństwa — Wilna i okolic. Zaczęło się to niedługo po tym jak opuściłam moje ukochane miasto i zamieszkałam w Polsce. Większość pocztówek z mojej wileńskiej kolekcji nie jest adresowana do moich przodków, ale osoby, które je wysyłały jak i historie na nich pisane za każdym razem budzą moje zainteresowanie. Trzy z nich intrygują mnie za każdym razem kiedy je czytam.
Pierwszą z nich kupiłam na portalu aukcyjnym. Sprzedawca wystawił trzy pocztówki, tego samego nadawcy do tej samej kobiety. Niestety, udało mi się zdobyć tylko jedną. Wyglądała na ostatnią z tych trzech. Pochodzi z początku XX wieku, kiedy to Wilno było pod zaborem rosyjskim. Tekst napisany po rosyjsku.
„Zosiu! Droga, gołąbko, kochana proszę się nie gniewać na tamten list na Boga nudziłem się i dlatego tak napisałem. Niech pani się zlituje i napisze kilka zdań. Będę czekać. Zostaję w oczekiwaniu na odpowiedź, proszę napisać skąd to zdenerwowanie. A. K.”
Za każdym razem zastanawiam się co takiego mógł napisać w liście, że Zosia poczuła się urażona? Wysłał do Niej trzy pocztówki z przeprosinami. Czy kiedykolwiek mu wybaczyła?
Druga pocztówka, też z początku XX wieku, jest napisana po polsku do Wyłkowyszek w Suwalskiej gubernii. Pisze Pani, która podpisała się jako Wilenka, do pana Juliana Czepowicza, z ósmego pułku.
„Dobry dzień! Panie Julianie choć może ja panu i nadojem ale proszę mnie posłuchać. Teraz za parę dni będzie św. Katarzyny jeżeli pan chce to ja panu przyślę jeden sekret i nauczę wróżyć to pan się dowie wiele czego ale tylko trzeba czemczebieru wypić inaczej nie pomoże bo i na czary i odczarów tylko czemczebier no chce pan to dobrze a nie to nie trzeba. Adju. Proszę kłaniać się Ojczulkowi. Czekam odpowiedzi. Wilenka.”
Kolejna pocztówka wysłana została pierwszego października 1927. roku z Wilna do Wielmożnego Pana Romualda Klimka ze Lwowa i jest to prośba o protekcję.
„Mój Romku! Jestem już w Wilnie kilka dni i coraz bardziej przekonywuję się, że muszę czemprędzej z tąd uciekać. Pachnie tu wszystko w okrutny sposób wschodem. Źle tu nie jest, lecz ja czuję się tu bardzo dziko. Chętniebym znalazł się w 5 p. a p. lecz narazie nie widzę sposobu przeniesienia. Trzebaby naprzód wyszukać swych przyjaciół zasobnych w protekcję, za których pomocą możeby się to udało. A prawda wszak i Ty posiadasz J.P. więc liczyłbym również na Twoją pomoc. Nie wiem tylko czy mój znajomy zechciałby się do tego przyczynić. Nie mów nic Romku mym znajomym komratom o mym złym usposobieniu. Pisz. Czołem.”
Tyle w treści desperacji. Do ilu znajomych wysłano prośbę o protekcję? Czy udało się opuścić Wilno?
Trzy pocztówki — trzy historie. Historie zupełnie różne, krótkie w formie, jakby zamknięte w papierowych „czterech ścianach”. A ile w nich treści, uczuć. Pani Małgorzata Baranowska swoją książkę o pocztówkach nazwała „Posłaniec uczuć”. Tak bardzo to określenie pasuje do historii z moich pocztówek! Papier i pióro to najlepsi świadkowie każdej historii. I dlatego zachęcam wszystkich — piszmy i ślijmy. Dwuwymiarowo — do adresata i może do przyszłych pokoleń.
O źródłach przydatnych w genealogii
Genealogia to specyficzna gałąź związana z poszukiwaniem nowych źródeł informacji. Zwykle w tym celu przeglądamy bazy danych na portalach krajowych i światowych. Pamiętamy również o herbarzach, słownikach biograficznych i historycznych, których zawartość jest dostępna poprzez Internet. Znakomitym uzupełnieniem wiedzy o życiu przeszłych pokoleń jest literatura wspomnieniowa, pamiętnikarska, obok faktów biograficznych, naświetla tło historyczne. Warto pamiętać, że przed nadejściem ery Internetu i łatwiejszego dostępu do archiwów, literatura była czasami jedynym źródłem wiedzy.
Obok monografii i wspomnień napotykamy publikacje wydawane przez organizacje lub stowarzyszenia. Jedną z organizacji działających w naszym regionie i wydającej swoje czasopismo jest Szczeciński Oddział Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego. Wydawane przez nich na przestrzeni ostatnich 20 lat „Zeszyty” stanowią w jakimś stopniu źródło biograficzne środowiska ziemiańskiego. W czasopiśmie można znaleźć stałe rubryki m.in. dział zawierający opisy rodzin lub wybranych osób, także dział wspomnień. Zatem ukazały się artykuły lub notki biograficzne przy okazji ważnych wydarzeń a dotyczyły rodzin: Gniewoszów (Podole), Żółtowskich (Wielkopolska), Pszczołkowskich (woj.siedleckie), Kochanowskich (lubelszczyzna), Glińskich (Wielkopolska), Psarskich (świętokrzyskie), Niegolewskich (Kujawy, Pomorze), Waśniewskich (północne Mazowsze). Można ponadto znaleźć relacje z organizowanych współcześnie zjazdów rodzinnych.
„Zeszyty” stały się miejscem publikacji wielu wcześniej nie publikowanych wspomnień dostarczonych redakcji przez członków stowarzyszenia i ich krewnych lub znajomych. Na uwagę zasługują cykle wspomnień Aleksandra i Antoniego Gniewoszów zamieszkujących okolice Tarnopola (Potok Złoty) oraz okolice Sanoka. Obszerne wspomnienia przedstawiają dzieje rotmistrza Pułku Ułanów Karpackich — Aleksandra Gniewosza, jego drogę wojenną ze Lwowa poprzez Francję, Szwajcarię, Bliski Wschód, Włochy. Po wojnie trafił do Brazylii i tam mieszkał do końca życia.
Warte uwagi są wspomnienia dotyczące rodziny Niegolewskich, której jeden z przodków brał udział w bitwie pod Somosierrą. Ciekawy cykl wspomnień zaprezentowano o rodzinie Zaleskich mieszkającej na Litwie w latach 30.
Ponadto ukazały się w odcinkach:
— „Z dziennika stanu wojny”, autor: Maria Lerchenfeld, teren Pomorza i Wielkopolski
— „Wojenne wakacje”, autor: Maria Glińska, teren Wielkopolski
— „Wspomnienia” autorstwa Marii z Czajkowskich Zdanowskiej (początek XX w. na Podolu)
— „Wspomnienia” autor: Edward Wojniłłowicz (druga połowa XIX wieku i początek XX wieku na Litwie).
Poszukiwanie konkretnych nazwisk w czasopiśmie byłoby ułatwione, gdyby opracowano indeks nazwisk i miejscowości.
Ponieważ „Zeszyty” nie są ogólnie dostępne, autorka artykułu udostępni zainteresowanym treść wybranych artykułów.
Danusia — rodzinna podróżniczka i korespondentka
Moje pierwsze wspomnienie o cioci Danusi sięga roku 2000, gdy odwiedziła mój rodzinny dom podczas swojej kolejnej podróży w nasze strony. Jak przez mgłę widzę jej serdeczny uśmiech i czuję niezwykłe ciepło, które od niej biło. Czy mogę to pamiętać? Przecież miałam wówczas niewiele ponad 4 lata …? Może już wtedy odkryłam, że to ktoś ważny dla naszej rodziny? Mówiąc językiem genealogów, Danuta Pastuszak była moją babcią cioteczną albo siostrą mojego dziadka macierzystego. Danuta Pastuszak była po prostu moją ciocią, ale nie zwykłą ciocią; tylko osobą, dla której więzi rodzinne były szczególnie ważne, która poprzez swoje podróżowanie i odwiedzanie scalała naszą rodzinę.
Rodzina Gaładyków przyjechała wraz z innymi rodzinami na Wołyń z województwa mazowieckiego w II połowie XIX w. Rodziny osiedliły się niedaleko wsi Radoszyn w gminie Hołoby, z czasem tworząc kolonię o nazwie Chobut. Wszyscy tam mieszkający zajmowali się uprawą ziemi. Od powiatowego miasta Kowel dzieliła ich odległość 28 kilometrów.
Danusia urodziła się jako pierwsze dziecko Stanisława Gaładyki i Rozalii z domu Wielgat w dniu 28.01.1939 r. Poród trwał już trzeci dzień, kiedy Stanisław zdecydował się zawieźć żonę do szpitala położonego w Wólce Lubitowskiej. Nie zdążyli jednak tam dojechać i rozwiązanie nadeszło w domu kowala Kijewskiego.
Nadeszły niespokojne czasy. Jednym z powodów trudnej sytuacji Polaków na Ukrainie, był podpisany w tydzień przed agresją Niemiec na Polskę, pakt Ribbentrop-Mołotow. Po rozpoczęciu II Wojny Światowej Rosjanie 17. września 1939 wkroczyli na wschodnie tereny II Rzeczypospolitej, realizując wcześniejsze ustalenia traktatu. Ziemie Wołynia przyłączono do Ukraińskiej SRR, narzucając swoje rządy. Doprowadziło to do konfliktów społecznych, bo tereny te zamieszkiwały różne nacje. Niemców wysiedlono do Rzeszy, funkcje urzędnicze oddano osobom, władającym językiem ukraińskim, a władali nim chłopi. Polacy byli traktowani jak wrogowie, a różne ugrupowania nacjonalistyczne, korzystając z sytuacji, najeżdżały na majątki ziemskie.
Tymczasem życie w Chobucie toczyło się dalej. W 1943 r. przyszedł na świat brat Danusi — Kazimierz (mój dziadek). W okolicach nasilały się mordy na Polakach, więc jesienią Stanisław zdecydował, żeby przenieść się do Radomla koło Zasmyk, do domu dziadków Wielgatów. Był pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia. Rozalia jak co rano doiła krowy, kiedy zobaczyła, że suczka Miśka przenosi swoje maleństwa w inne miejsce. Mówią, że zwierzęta wyczuwają niebezpieczeństwo… Po chwili wpadł Stanisław z krzykiem, że muszą się ratować, gdyż Ukraińcy napadli na wieś. Rozalia zdążyła tylko zabrać dzieci i uciekli w pośpiechu do lasu. Ocaleli. Nie zdążyli jednak zabrać żadnych dokumentów, wszystko spłonęło. Danusia miała wtedy niespełna 5 lat i te straszne wspomnienia na zawsze już pozostały w jej pamięci. Tułali się od miejscowości do miejscowości przez kolejny rok. Gdy tylko na początku 1945 r. pojawiła się możliwość przesiedlenia do Polski, natychmiast z tego skorzystali z obawy przed kolejnymi represjami ze strony Ukraińców. W tym czasie była już wyznaczona granica polsko-radziecka wzdłuż tzw. linii Curzona.
Rozalia wraz z dziećmi przyjechała pociągiem do Rejowca, gdzie zamieszkali w niewielkim pokoiku przy Urzędzie Gminy. Stanisław dotarł do nich nieco później. Na przełomie kwietnia i maja 1945 r. przeprowadzili się do Weremowic, gdzie otrzymali gospodarstwo po Ukraińcu Józefie Dziadko, w zamian za pozostawione za Bugiem mienie. Gospodarstwo stanowiło 4,3 ha ziemi oraz zabudowania: dom, obora i stodoła, wszystko kryte słomą. Formalnie jednak dopiero w listopadzie 1945 r. Stanisław otrzymał dokument potwierdzający osiedlenie.
1 września 1945 r. kiedy rozpoczął się rok szkolny — Danusia poszła do pierwszej klasy. Podobnie jak inne dzieci chodziła do niej boso. Na szczęście szkoła w Weremowicach mieściła się niedaleko domu, dosłownie kilka zabudowań dalej. Był to duży murowany budynek z przełomu XIX i XX wieku.
Od początku bardzo lubiła się uczyć. Jej córka Teresa wspomina opowieści swojej mamy o tym, jak to babcia Rozalka, która była piśmienną osobą, w tajemnicy przed dziadkiem kupowała jej książki i wieczorami, gdy wszyscy szli spać, czytały razem książki przy świetle lampy naftowej. Dziadek bardzo nie lubił tej ich „konspiracji”, mówił, że książki „przewracają w głowie”. Jednak z czasem, gdy Danusia ciągle przynosiła dobre oceny, był z niej dumny.
Tymczasem u Gaładyków na świat przychodziły kolejne dzieci: w 1946 r. Jurek, a w 1949 r. Gienia. Danusi jako starszej siostrze doszły obowiązki w opiece nad rodzeństwem.
Jej siostra Genowefa wspomina dziś, że już wtedy u Danusi można było dostrzec podejście pedagogiczne, co w niedługiej przyszłości w pełni zaowocowało. Pamięta jej cierpliwość i opiekuńczość podczas odwiedzin u cioci Michaliny, która była siostrą ojca i mieszkała w okolicach Łodzi. W odwiedziny pojechały wówczas same.
Gdy po zakończeniu szkoły podstawowej Danusia zapragnęła kontynuować naukę w Liceum Pedagogicznym w Chełmie, ojciec nie robił przeszkód, a matka bardzo wspierała ją w tym wyborze, gdyż chciała dla swej córki lepszej przyszłości. Pracę na roli uważała bowiem za bardzo ciężką. Okupione to było jednak kolejnymi trudami, gdyż Weremowice od Chełma dzieliło ponad 10 kilometrów. Tę drogę musiała pokonać pieszo, gdyż trudno było wówczas o jakikolwiek regularny transport. W okresie gorszej pogody ojciec pożyczał jej swoje buty, gdyż miała tylko jedną parę. Jej siostra — Gienia z uśmiechem wspomina, że któregoś dnia Danusia wróciła ze szkoły i oznajmiła, iż już tam nie wróci. Ojciec powiedział wówczas: „Dobrze dziecko, jutro mamy wykopki to pomożesz”. Całodniowy wysiłek spowodował, że zapragnęła jednak powrócić do szkoły. Rodzice z kolei postarali się, aby mogła zamieszkać w Chełmie u sióstr zakonnych w zamian za pomoc w kuchni. Prowadziły one bowiem stołówkę. Co jakiś czas rodzice dostarczali do stołówki płody rolne, aby Danusia mogła oprócz noclegu liczyć również na wyżywienie. Zanim ukończyła szkołę średnią w 1955 r. urodził się kolejny brat — Antoś.
Pierwsze kroki w zawodzie nauczyciela stawiała od 1957 r. — pracowała na zastępstwie w szkołach podstawowych. Najpierw w Wólce Leszczyńskiej, potem w Wólce Petryłowskiej. Odtąd już zawsze wiązało się to z wynajmem skromnego, niejednokrotnie też chłodnego pokoju w miejscowości, gdzie znajdowała się szkoła. Tak też było w Wólce Petryłowskiej, gdzie początkowe zastępstwo się przedłużało, co sprzyjało z kolei ocenie jej zasług w pracy z dziećmi, zarówno u rodziców, jak i kierownictwa szkoły. Z czasem otrzymała etat na stałe. To miejsce okazało się dla niej wyjątkowe — przyniosło jej życiową miłość. Po sąsiedzku mieszkała wdowa Pastuszakowa, która wychowywała dwóch synów: Władysława i Jana. Pomimo, że o względy pięknej dziewczyny nieustannie zabiegał Kazik, chłopak z sąsiedniej wioski, to jednak serce Danusi skradł Janek. I do niego wzdychały inne dziewczęta, ale to z nią poczuł prawdziwą więź. Ich rodziny miały wspólną „wołyńską” przeszłość. Jednak historia rodziny Janka była tragiczniejsza, gdyż jego ojciec zginął, a on z matką i bratem zostali zesłani na Syberię.
Jan pracował wówczas w Gromadzkiej Radzie Narodowej w niedalekim Sawinie. Tak więc oboje stanowili dla siebie „dobrą partię”. Pobrali się 24.11.1959 r. i Danusia zamieszkała u teściowej. Wkrótce przyszedł i czas na dziecko. W tym samym czasie jej mama również spodziewała się kolejnego potomka. Najpierw urodziła się Zosia -siostra Danusi, a za miesiąc Terenia jej córka.
Za dwa lata pojawili się też chłopcy. Marek i Jarek byli bliźniętami dwujajowymi. Młodzi małżonkowie, dzięki pomocy teściowej, mogli na co dzień realizować się zawodowo. W wolnym czasie Danusia zabierała dzieci do dziadków w Weremowicach. Niestety nadeszła chwila, której się nie spodziewała- rodzice podjęli decyzję o wyjeździe na „Ziemie Odzyskane”. Szwagier Stanisława, który od lat był już wdowcem, prowadził samotnie gospodarstwo rolne w Chrapowie (gm. Pełczyce, wówczas woj.szczecińskie). W skład gospodarstwa wchodziło: 15 ha ziemi, murowany budynek mieszkalny i zabudowania gospodarcze, tj. obora, stodoła. Szwagier zaproponował im przejęcie gospodarstwa w zamian za opiekę, na co po głębokim namyśle przystali. W 1965 r. cała rodzina Gaładyków wyjechała „na zachód”. Nigdy nie żałowali tej decyzji — warunki w jakich przyszło im żyć w nowym miejscu były o wiele lepsze od poprzednich. Danusia z kolei bardzo to przeżyła, gdyż od tej pory nie czuła bezpośredniego wparcia od swoich najbliższych. Dzieliło ich blisko 800 kilometrów. Tęsknota za rodziną stworzyła w Danusi potrzebę łączności z nimi choćby poprzez pisanie listów. Odwiedzała rodziców kiedy tylko mogła, jednak nie było to częściej niż co 2—3 lata. Nie pozwalały jej na to względy finansowe. Potrzeba kontaktu z rodziną była bardzo silna, więc Danusia zaczęła zacieśniać więzi z rodzeństwem i rodzinami swoich rodziców, które w większości zamieszkiwały pobliskie tereny. Listy Danusi były zawsze bardzo obszerne. Traktowały o ich codziennym życiu, a także o osobach i wydarzeniach dotyczących dalszej rodziny. Jeden z listów rozpoczynał się tak: „Kochani rodzice! W pierwszych słowach mojego listu donoszę Wam, że my jesteśmy wszyscy dzięki Bogu zdrowi, czego i Wam życzymy. Mieliśmy do Was zajechać, ale krucho było z pieniążkami i nic z jazdy nie wyszło. Wczasy i kolonie kosztowały sporo, moja wycieczka też przeszło tysiąc, a Janek dał do przeglądu samochód i też trochę zapłacił. Teresa idzie do szkoły do Lublina to też trzeba jej coś kupić, bo w domu jak to w domu, ale gdzieś dalej to musi wyglądać jak inne dzieci(…)”. W dalszej części listu pisze o rodzinne: ”(…) A teraz o ostatnich wydarzeniach. Otóż Kazik Jakubowski prosił nas na chrzciny- mają syna — na niedzielę. W szpitalu, oni ciągle go odwiedzali i opiekowali się nim. Po pogrzebie pojechałam do Korolówki na konsultacje. Zmarły miał 47 lat. Zostawił troje dzieci- syn Janek jest na szkole oficerskiej, córka Marysia kończy w tym roku dwuletnie pomaturalne studium pielęgniarskie, córka Krysia zdała do trzeciej licealnej(…). Podobnie wyglądał każdy list pisany przez Danusię do rodziców, do sióstr, braci, kuzynostwa… Jej siostra — Gienia wspomina, że zawsze z niecierpliwością oczekiwała na kolejne wieści z Wólki Petryłowskiej, a potem z Włodawy, gdzie Danusia z rodziną przeprowadziła się w 1967 r. Kupili wówczas ½ domu na ul. Spokojnej z dużym ogrodem — to było idealne miejsce dla ich rodziny. Przeprowadzka wiązała się również ze zmianą pracy. Przez rok pracowała w Wydziale Oświaty i Wychowania we Włodawie, ale bardzo chciała wrócić do pracy z dziećmi. Upragnioną posadę nauczyciela objęła w Szkole Podstawowej w pobliskim Orchówku.
Na stronie internetowej szkoły, opisującą ówczesną jej historię można dziś przeczytać: „(…) W 1972 r. pan Kunz odszedł na emeryturę, a kierownictwo po nim objęła pani Danuta Pastuszak. (…).
Z czasem, gdy dzieci Danusi były starsze, a także gdy i one miały swoje potomstwo ciocia mogła więcej czasu poświęcić na rodzinne podróże po kraju. Składała wizyty u krewnych bliższych i dalszych, począwszy od Śląska, przez Polskę centralną, zachodnią po pobliskie tereny, czyli okolice Chełma i Lublina. Zazwyczaj na wyjazdy wybierała okres wakacyjny, gdyż mogła ze sobą zabierać dzieci (własne, a potem wnuki).
W taki sposób łączyła pokolenia, sprawiała, że nawiązywały się kolejne więzi. Umiała to robić doskonale. Moja mama pamięta, że jako dziecko otrzymała od cioci Danusi pocztówkę z pozdrowieniami z jednego z takich wyjazdów. Poczuła się wówczas wyjątkowo, gdyż po raz pierwszy ktoś do niej właśnie zaadresował kartkę. Wspomina też trudniejsze sytuacje, kiedy mój dziadek i jego brat Antoni byli zwaśnieni, a właśnie przyjechała w odwiedziny Danusia. Każdego z nich wysłuchała osobno, a potem ze stoickim spokojem załagodziła konflikt.
W 1994 r. tak pisze do swojej kuzynki Julii: „Wróciłam właśnie z Chrapowa i Barlinka, byłam tam 2 tygodnie. Pojechali ze mną: Marek z córeczką i Malwinka –córka Jarka — ta czarnulka. Mama bardzo ucieszyła się naszym przyjazdem. Przekazałam wszystkim pozdrowienia od Was. Prosili mnie, abym pisząc do Was przekazała zwrotnie pozdrowienia i życzenia nieustającego zdrowia. (…) Janusz — mąż Gieni zapisał swoją rodzinę i nas na wycieczkę do Międzyzdrojów. 23. lipca pojechaliśmy więc nad morze, z czego najbardziej cieszyły się dzieci Gieni i moje wnuczki. Cały dzień kąpały się w morzu i wygrzewały w piasku na plaży. (…)”
W 2002 r. podczas wakacji wraz z rodzicami i siostrą odwiedziliśmy ciocię Danusię i jej rodzinę we Włodawie. To była daleka wyprawa, bo przecież dzieli nas prawie 800 kilometrów. Ciocia przyjęła nas bardzo serdecznie i natychmiast zaplanowała z kim nas zapozna. Trudno było zobaczyć całą wschodnią rodzinę zaledwie w kilka dni, ale ciocia Danusia jak zawsze dobrze potrafiła to zorganizować.
Z kolei w 2003 r. opowiada w liście do kuzynki Julii o rodzinnym spotkaniu podczas odwiedzin jej młodszej siostry: (…) Pojechałam z Zosią, Zbyszkiem i Mariuszem do Chełma. Najpierw odwiedziliśmy Ryśka. (…) Potem pojechaliśmy do Mirki i tu niespodzianka, bo przybyła Ela z Gosią i Joasia z mężem i ich synkiem Piotrusiem. Były także dzieci Mirki ze swymi rodzinami. Posiedzieliśmy przy grillu-taka duża rodzina. Było bardzo przyjemnie, dużo żartów, śmiechu. (…)”
Wizyty Danusi i jej listy do kuzynki ciepło wspomina też córka Julii — Małgosia. Ona również poczuła, że jest to wyjątkowa osoba, która tak jak nikt dotąd, scala naszą rodzinę i wie o niej najwięcej. Właściwie nie było krewnych, którym nie była znana i nikt nie powiedział o niej złego słowa. Gdy w 2008 r. rozeszła się smutna wiadomość o jej śmierci, z każdego domu na pogrzeb udał się choć jeden reprezentant rodziny. Każdy czuł wewnętrzny obowiązek towarzyszyć jej w ostatniej drodze mając w pamięci jej serdeczność, ciepło i zrozumienie, jakimi wszystkich obdarzała za życia. Mój dziadek był bardzo wzruszony widząc ile osób przybyło na pogrzeb, powiedział: „Na taki pogrzeb trzeba sobie zasłużyć”.
Dziś, gdy moja mama dopytuje dziadka czy inne ciocie o koligacje rodzinne zazwyczaj otrzymuje odpowiedź: „Gdyby Danusia żyła …Ona by wiedziała…”.
Wydawałoby się, że po śmierci cioci Danusi więzy rodzinne osłabną. Nic bardziej mylnego. Gdy rok później pojechałam razem z rodzicami i siostrą odwiedzić rodzinę we Włodawie — ciocia Teresa (córka Danusi) pokazała mojej mamie, co znalazła podczas segregowania rzeczy po Danusi. Był to zwykły szary zeszyt. Jednak jego zawartość była nadzwyczajna. Do chwili odnalezienia zeszytu nikt nie widział o jego istnieniu. Początek był następujący: „Rodzina Gaładyków. W drugiej połowie XIX w. matka mojego dziadka będąc wdową przyjechała ze swoją rodzoną siostrą i szwagrem Stosiem z woj. warszawskiego na Chobut, gm Hołoby, pow. Kowel. (…)”.
Okazało się, że ciocia podczas swych wizyt wypytywała najstarszych w rodzinie o ich przodków i opisywała potem te koligacje i inne rodzinne historie w swym zeszycie. Opisane były losy rodziny „po mieczu” jak i „po kądzieli”. Już wtedy wiedziała, że trzeba to zrobić dla potomnych. Moja mama pomyślała wówczas, że można te informacje wykorzystać w budowie rodzinnego drzewa genealogicznego. I powstało drzewo, które moja mama „zarażona” przez ciocię genealogią zaczęła już samodzielnie rozwijać. Drzewo liczy dziś blisko 1400 osób, a niektóre gałęzie sięgają nawet do szóstego pokolenia wstecz.
W dniu 1. lipca 2016 r. w Chełmie odbył się pierwszy zjazd rodzinny, na który przybyło 80 osób. Zorganizowała go moja mama, Teresa (córka Danusi) i Renia (córka kuzynki Danusi). Wszyscy uczestnicy byli zachwyceni pomysłem, formą spotkania i gratulowali organizatorkom przedsięwzięcia licząc na kontynuację. Zabrakło tylko tej najważniejszej osoby, która była prawdziwym inicjatorem… Danusi. Byłaby przeszczęśliwa, gdyby mogła być tam z nami…
DWORZEC — jedno z tysięcy kresowych miasteczek
Wielu z nas swoje korzenie ma właśnie na Kresach, myślę więc, że warto przypominać także historie miejsc, z których wywodzili się nasi przodkowie. Miejsc często zapomnianych, których nazwy zacierają się powoli w świadomości kolejnych pokoleń.
Moi antenaci w linii prostej od roku 1790 zamieszkiwali w miasteczku o nazwie Dworzec koło Nowogródka. Ziemia Nowogródzka, to kraina pagórkowata z wijącymi się tu i ówdzie strumykami. Liczne kotliny i jary kumulują wilgoć, co ma wpływ na nagłe pojawianie się gęstej mgły przed czym przestrzegają kierowców napisy: Wnimanije tuman!/ Warning fog! Dworzec nieco odbiega od tego opisu ukształtowania terenu, gdyż jego główna i najdłuższa zarazem ulica przebiega na tym samym poziomie.
Miejscowość ma długą historię, notowana jest w wieku XVI jako własność znanego litewskiego rodu Kieżgajłów, którzy ufundowali pierwszą, zbudowaną na planie krzyża świątynię. Niestety uległa ona zniszczeniu podczas wojen polsko — szwedzkich. Nowy kościół wybudowano w 1668 roku, a konsekrowano w kilka lat później. Znajdował się w nim Cudowny Obraz Najświętszej Maryi Panny.
Obok kościoła znajdowała się plebania, która wraz z przyległościami, sięgającymi aż po granice okolicznych wsi — na których osiedliła się drobna szlachta, niezrzeszeni rzemieślnicy ( tzw. partacze), zagrodnicy i komornicy — oraz cmentarz z kaplicą, miała status jurydyki. Określenie: jurydyka / juryzdyka pojawia się w starych księgach parafialnych oraz w Rewizskiej Skazce z roku 1795.
Jako mieszkańców Juryzdyki w roku 1790 zapisano też i moich przodków w linii prostej: Matrimonium contractum inter: Joannem Jarmoła (1723) civis, viduum et Theresiam Kulczykówna (1750) -1.voto Dubikowa viduam.
W ostatnim dziesięcioleciu XVIII w. parafię, obejmującą miasteczko, okoliczne wsie oraz folwarki obsługiwało kilku duchownych w tym zasłużony ksiądz Wawrzyniec Glindzicz.
Pod koniec XVIII w. Dworzec zamieszkiwało 1.255 katolików, a w szkółce parafialnej naukę pobierało siedmioro dzieci. Niewiele! Byli to prawdopodobnie chłopcy, gdyż wówczas raczej nie zawracano sobie głowy kształceniem dziewcząt. Być może uczył się w niej pisania, czytania oraz rachunków mój 3x pradziadek Daniel, a może jego bracia?
W roku 1905 z inicjatywy księżnej Apolinarii Protassowicz oraz nakładem parafian i Radziwiłłów, wybudowano nową, murowaną już świątynię w stylu neobarokowym pod wezwaniem Bożego Ciała. Od 1910 roku czynna była także kaplica cmentarna, której część zachowała się do lat siedemdziesiątych XX wieku. Obecnie nie ma śladu nawet po jej fundamentach, co naocznie i z żalem stwierdziłam.
W roku 1950 kościół Rosjanie zamknęli i zamienili na...stajnię! Na nowo oddano go wiernym w 1992. Nie udało mi się wejść do środka, gdyż moja wizyta przypadła na dzień roboczy, msza zaś odprawiana jest tylko w niedzielę. Świątynię pod wezwaniem św. Antoniego z Padwy — usytuowaną w pobliżu rzeki o nazwie Mołczadka — otacza mur z polnego kamienia (tak jak przed wojną), na posesji znajduje się grób zasłużonego dla parafii księdza, bardzo lubianego przez mieszkańców, Jana Korwela — Karwelisa, zmarłego w 1933 roku.
Przed drugą wojną światową Dworzec miał status tzw. miasteczka rolniczego i gminy wiejskiej. Zamieszkiwało w nim 4.370 katolików, ale mieszkańców było więcej, gdyż mieszkali w nim także prawosławni i Żydzi. Do gminy przynależały okoliczne wsie: Iwieś, Krzemienica, Koćki, Nowojelnia, Połonka, Repki, Wasiewicze i Wiedrowicze.
Przez miejscowość przebiegała linia kolejowa na trasie Baranowicze — Lida. Na stacji zatrzymywały się pociągi osobowe i towarowe, a zawiadowcą stacji był Stefan Liszyk, którego dzieci i wnuki mieszkają obecnie w Kanadzie.
Sąd pokoju znajdował się w Słonimie, a sąd okręgowy w Grodnie.
Najdłuższą ulicą miasteczka była Kościelna (dziś Ogrodnicza), przy niej mieszkali moi dziadkowie. Jak klamrą, spinały ją dwa obiekty sakralne — z jednej strony cerkiew z drugiej kościół. Obok cerkwi — przed wojną- znajdował się plac, zabudowany piętrowymi i skanalizowanymi już kamieniczkami, na parterze których znajdowały się sklepy. Dziś na placu murowanych kamieniczek już nie ma.
W Dworcu była także synagoga, dwa urzędy gminy, siedmioklasowa szkoła podstawowa i salezjańska — zawodowa, mająca swe locum w dawnym pałacyku Radziwiłłów. Niestety obiekt się nie zachował.
Zakład Wychowawczy im. św. Józefa, powstały z inicjatywy księżnej Marii Radziwiłł wpisał się na stałe w tradycję miejscowego szkolnictwa zawodowego. W pałacu — podczas wojny — na parterze było więzienie (więźniowie pracowali przy budowie lotniska wojskowego), zaś na piętrze znajdowały się klasy białoruskiej podstawówki, do której polskie dzieci niechętnie chodziły i szukały pretekstu, aby lekcje opuszczać. Wcześniej, we wrześniu 1939 roku, gdy do miasteczka weszli Rosjanie, wyrzucili na bruk zakonników i wychowawców, a na dziedzińcu dokonano zniszczenia bogatej biblioteki, podręczników i szat liturgicznych oraz...archiwum (genealoga serce boli)! Cenne precjoza kościelne zabrano.
Salezjanie, poza działalnością pedagogiczną, zajmowali się także produkcją żywności, mieli duże gospodarstwo hodowlane a także stawy, w których hodowano karpie. Pomocą służyli im po lekcjach wychowankowie, mieszkający w internacie. Kształcono w różnych zawodach, choć wiodącym kierunkiem było stolarstwo, które upodobali sobie moi stryjowie.
W Dworcu oprócz wielu sklepów i warsztatów rzemieślniczych, znajdowały się: tartaki, młyny, elektrownia (o małej mocy), biblioteka, poczta, straż pożarna, funkcjonowała łaźnia, przez cały rok była otwarta kawiarnia i gospoda.
Bardzo dokładny spis branżowy miasteczka podaje Księga Adresowa Polski z roku 1929, wynika z niej, że Dworzec nie był zapadłą mieściną. To, co potrzebne, można było nabyć, to co się wyhodowało lub zebrało można było odstawić do punktu skupu. Zjeść było gdzie, napić także, a przyjezdni mieli gdzie przenocować. Służba zdrowia też miała swoich reprezentantów w osobach felczera i aptekarza. Miejscowe elegantki, po zakupieniu materiałów w sklepach bławatnych, udawały się do krawcowej, mężczyźni szli po nową czapkę, a fryzjer Salomon Mojżesz miał zapewne pełne ręce roboty…
Ważne miejsce w lokalnej społeczności zajmował dom ludowy, który spełniał rolę instytucji kulturalnej. Regularnie pojawiało się w nim kino objazdowe, działało kółko teatralne i taneczne, próby odbywały orkiestry wojskowa i strażacka, zbierali się na obrady przedstawiciele dwóch rad gminy. Po wojnie był w nim ośrodek zdrowia, obecnie jest to pustostan.
Spotykano się również na poczcie, gdzie był lampowy odbiornik radiowy — przedwojenna nowość! Wysyłano listy, odbierano zaprenumerowane gazety i rozmawiano o tym, co dzieje się na świecie oraz w ich małym lokalnym światku.
Z przedwojennej drewnianej zabudowy nic nie zostało, gdyż Niemcy, wycofując się przed Armią Czerwoną w sierpniu 1944 roku, podpalili miasteczko. Przerażeni mieszkańcy ukryli się w wykopanych ziemiankach, ale dobytek strawił ogień. Tymczasowe schronienie znaleźli w ocalałym domu ludowym. Koczowanie w niesamowitym tłoku, a później i wśród insektów, trwało do wiosny 1945 roku, kiedy to zaczęła się repatriacja do Polski.
Dziś Dworzec jest wsią o drewnianej zabudowie, zadbaną i czystą. Na obrzeżach znajdują się dwa cmentarze — jeden stary i zarośnięty, na nim to spoczywają prochy moich przodków ojczystych od końca XVIII wieku. Obecnie nie można odczytać zatartych i omszałych napisów na nielicznych, ocalałych nagrobkach. Zadbane są trzy pomniki: starosty słonimskiego Protassowicza, jego syna i synowej. Ten ostatni zwieńczony jest pięknym, widocznym z daleka, marmurowym aniołem, z którym związana jest pewna legenda, dotycząca jego nieziemskiej mocy.
Otóż Rosjanie, po wkroczeniu na te tereny we wrześniu 1939 roku, zgodnie z założeniami ideologicznymi, dotyczącymi ateizacji życia, postanowili „rozprawić się” także z cmentarnym reliktem religijnym — zrzucili anioła z postumentu! Na drugi dzień posąg znajdował się znów na pomniku, a gdy sytuacja powtórzyła się raz jeszcze, zdecydowano schwytać na gorącym uczynku upartych Polaków — postawiono na cmentarzu wartowników, którzy znużeni pilnowaniem zasnęli. Jakież było ich zdziwienie i przerażenie, gdy o poranku zobaczyli, że anioł wrócił na swoje dawne miejsce. Dodać należy, że posąg jest duży i ciężki, postument zaś dość wysoki, jedna osoba nie poradziłaby sobie z jego ustawieniem, potrzeba by kilku silnych mężczyzn, no i nie odbyłoby się to bezszelestnie, dlatego zrozumiały był szok strażników. A mieszkańcy Dworca powtarzali z dumą, że to ich Anioł Stróż! Co ciekawe, czas nie naruszył jego urody, dalej stoi piękny i dumny, nie doznał żadnego uszczerbku, nie trzeba było dokonywać jego renowacji.
Na współczesnym cmentarzu nie ma już grobów wojennych — w tym moich rodzinnych. Niewielka część pomników inskrypcje zmarłych ma napisane alfabetem łacińskim — dominuje cyrylica, a dzieje się tak podobno dlatego, że okoliczni kamieniarze nie znają łacińskich liter.
Konstanty Ildefons Gałczyński napisał cykl „Pieśni”, z których każda kończy się przesłaniem ocalenia od zapomnienia, moje osobiste przesłanie jest swego rodzaju trawestacją — bowiem ja chciałbym OCALIĆ OD ZAPOMNIENIA pamięć o jednym z tysięcy kresowych miasteczek!
Historia Barbary Kośmickiej
Nazywam się Barbara Kośmicka z domu Kantorek i jestem córką ś.p. Zdzisława, pioniera farmacji na Ziemiach Zachodnich i ś.p. Henryki z Pendiasów. Urodziłam się w 1946 r. jako pierwszy noworodek szpitala (wówczas PCK) przy ul. Unii Lubelskiej w Szczecinie, w którym w tym czasie trwał remont, a ojciec mój organizował aptekę.