Poezję trzeba sobie dawkować. Szczególnie, jeśli czytamy ją naprawdę. Nawet, jeśli pochłoniemy tomik wierszy od razu, zwykle nie jest to lektura na jeden raz. Poezja to smakowanie słowa. Wydestylowanego z myśli i przeżyć. Niedoskonałego, bo słowa potrafią mieć tysiące odcieni. Nie tylko w intencji piszącego, ale też w interpretacji odbiorcy. Poeta wierszami komunikuje się ze światem. Przekazuje coś. Zwraca na coś uwagę. Taka jest poezja ciepliczanina Ryszarda Grzywacza. W wierszach Grzywacza mieszają się wizje i strzępy wspomnień z fragmentami współczesności. Podmiot zauważa brud życia, absurd istnienia z całym złem, które niesie za sobą człowiek. Wobec realnych działań ludzi, którzy niszczą rzeczywistość, wydaje się, że żaden duch nie jest w stanie jej odnowić. Ten duch daje wręcz przyzwolenie na wszelkiej maści patologie, które trudno sobie nawet wyobrazić. To świat pogrążony w chaosie, który zdecydowanie rozczarowuje. Dla jednostki mała rzecz potrafi czasem urosnąć nagle do rangi przełomu, olśnienia lub stać się nagle bodźcem do głębszej refleksji. W wierszach Grzywacza czuje się deprecjonowanie jednostki i tego, co jest z nią związane – jakby w gruncie rzeczy nic nie było ważne, a przede wszystkim (paradoksalnie) na pewno nie słowa. Refleksja podmiotu lirycznego jest taka, że niezależnie od tego co robimy, czas i tak minie. Świadome istnienie boli. Przeminiemy. Tylko nieliczni dowiedzą się co było w myślniku między datą urodzenia a datą śmierci. Będą to choćby czytelnicy, których ta poezja zatrzyma na dłużej.