Podziękowania
Chciałbym serdecznie podziękować tym wszystkim osobom, które swoją pomocą przyczyniły się do powstania niniejszej książki.
Joannie Baran — Sabik składam serdeczne podziękowania za rzetelną pracę i jej wkład przy korekcie książki.
Asiu, Twoja pomoc i uwagi były nieocenione.
Panu Wiesławowi — darczyńcy — za wsparcie w realizacji wydania książki.
Słowa podziękowania kieruję także do badaczy „nieznanego” i popularyzatorów zjawiska UFO w osobach: Piotra Cielebiasia, Damiana Treli, Przemysława Więcławskiego, Krzysztofa Dreczkowskiego, Marka Sęka z Radia Paranormalium, Alberta Rosalase’a z USA oraz dra Simona Yunga z Fairy Investigation Society, Wiktora Haiduczyka z www.ufo-com.net oraz Łukasza Klesyka za udostępnienie wielu interesujących materiałów książkowych.
Szczególne podziękowania należą się artyście, grafikowi Sebastianowi Woszczykowi, za projekt i wykonanie okładki oraz pani Katarzynie Łąpieś za rysunki ilustrujące niektóre zdarzenia.
Słowo: „Dziękuję” kieruję też do wszystkich osób, które przeżyły spotkanie z nieznanym, dokładając swoją cegiełkę do powstania niniejszej książki.
Przedmowa
Żyjemy w świecie niezwykłych przemian, w którym współczesny człowiek niewątpliwie osiągnął ogromny stopień wiedzy. Jednakże nadal wzdrygamy się na kwestie, które są wysoce dziwne i niepojęte dla świata naukowego. Współcześni ludzie XXI wieku paradoksalnie niewiele różnią się od ludzi z okresu średniowiecza. Wtedy to oświecone osoby lub alchemicy w podobny sposób uzasadniali wszystko w znanych im punktach odniesienia, a wypierano wszystko to, co nie pasowało do ówczesnego stanu wiedzy, bądź interpretacji religijnych.
Dziś jest podobnie.
Dawne zjawiska w mrokach naszej historii były w większości wyjaśniane i interpretowane pod kątem religijnym, który głęboko zakorzenił się w archetypicznej świadomości.
Od zarania ludzkości rodzaj ludzki żył pomiędzy dwoma światami: duchowym i fizycznym, w którym duchowy niewątpliwie oddziaływał w szerokim aspekcie i poniekąd poprzez wiarę kontrolował i inicjował światopogląd ludzi. Współczesna cywilizacja osiągnęła fantastyczny rubikon, ogromny skok — począwszy od atomowego, a skończywszy na kosmicznych i kwantowych odkryciach, które popchnęły ludzkość niczym kula — w kierunku nowego nurtu rozwoju na bardzo wysokim poziomie. Nie zapominajmy jednak, że nie jesteśmy koroną stworzenia na Ziemi, którą obecnie w szybkim tempie niszczy rodzaj ludzki, częstokroć bardziej martwiąc się o kurs ropy naftowej, niż o to — jak za kilkadziesiąt lat będzie wyglądała Ziemia. Człowiek w swojej pysze ignoruje, w imię przyjętych systemów, wszystko to, co nie pasuje w ocenie i paradygmatach ortodoksyjnych naukowców, którzy w świetle swojej poprawności nie traktują należycie zagadnień związanych ze zjawiskiem UFO i innych pokrewnych dziedzin. Tak jak niegdyś, tak i dziś, ludzkość szuka odpowiedzi na pytania: Dlaczego i po co żyjemy? Jaki jest nasz cel istnienia?
Te filozoficzne pytania najprawdopodobniej mogą nigdy nie doczekać się odpowiedzi, tak samo jak w kwestii, kto ukrywa się za zjawiskiem UFO: niezrozumiałe naturalne zjawiska, istoty z innych planet, a może supernowoczesne tajne projekty wojskowe?
Gdzie szukać odpowiedzi na te trudne pytania?
Od 20 lat staram się analizować zdarzenia związane z UFO, ale także uchylić rąbka tajemnicy: Kto ukrywa się za iluzoryczną, ale jakże cienką zasłoną UFO?
W ostatniej mojej książce pt. „UFO nad Podkarpaciem” /Wyd. Poligraf 2015/ opisałem szereg zdarzeń związanych z obserwacjami, których dokonano na terenie Podkarpacia na przestrzeni lat 1892—2015. Zajmując się aspektem UFO, na początku byłem chyba, jak każdy, wręcz zafascynowany wyjaśnieniem stricte ufologicznym, które lansowało teorię, iż UFO to pozaziemscy goście z innych planet, badający rozwój ludzkości. Ten stan rzeczy trwał do momentu, kiedy relacje świadków zaczynały wykluczać wylansowaną teorię, a nasunęły zupełnie inne, jeszcze bardziej nietypowe i często kontrowersyjne próby odpowiedzi na temat tego, wręcz absurdalnego zjawiska, które cechuje się często wysokim współczynnikiem dziwności. Kategorię tę wprowadził w ufologii znakomity badacz francuskiego pochodzenia, pisarz doktor Jacques Valleé, który przyjrzał się dokładnie obserwacjom UFO, a które niewątpliwie nie były tymi, o które ubiegali się badacze poszukujący kosmitów. Powyższy termin oznacza nie tylko zdarzenia związane z UFO, ale także spotkania z różnymi postaciami i innymi kreaturami, które wnikają w naszą rzeczywistość, a które cechują się atrybutami ergo niekosmicznymi, ale parafizycznymi, takimi jak: zmiana rzeczywistości, zmiennokształtność, anomalie czasowe, manipulowanie świadomością i psychiką świadków poprzez iluzoryczne cuda i inne dziwactwa. Wielu ufoentuzjastów, w tym badacze nieznanego, uporczywie doszukuje się w tym ingerencji innych cywilizacji, które poprzez swoją technikę mogą spowodować wszystkie wymienione niezwykłości.
Czy jednak teoria nakrętki i śrubki jest właściwa i wyjaśnia wszystko?
W czasie mojej pracy nad zjawiskiem UFO natrafiłem na zdarzenia, które były tak szalenie absurdalne, iż tak naprawdę obnażały kosmiczny wymiar UFO. W ciągu 20 lat miałem do czynienia z setkami świadków, z wieloma spotkałem się osobiście. Większość z nich była osobami zupełnie wiarygodnymi, szczerymi a jednak ich rzeczywistość została zachwiana przez coś, co dla niektórych było wcześniej zwykłą bzdurą. Zderzenie obu rzeczywistości prowadzi do procesów, w których świadomość człowieka ulega pewnym zmianom lub nawet metamorfozom. Już po publikacji mojej książki, w której wspomniałem o niekosmicznym pochodzeniu UFO, otrzymałem wiele pytań typu: „No jak to, zajmuje się pan UFO, a nie wierzy w kosmitów?”. Niektórzy nie dopuszczali do siebie myśli, iż UFO niekoniecznie musi być naszymi kosmicznymi braćmi. Książka, którą czytasz, Czytelniku, nie będzie łatwa, być może zmieni Twoje postrzeganie aspektu zjawiska UFO, które tak naprawdę jest z nami od zarania ludzkości, a nie wyłącznie po II wojnie światowej — jak usiłują nam to wmówić przeróżnej maści materialistyczni naukowcy i demaskatorzy problemu UFO.
W Polsce problem ten jest stosunkowo nowy i mało zrozumiany przez społeczeństwo, które jest zainteresowane kwestiami „nieznanego”. O aspektach niekosmicznych UFO wielokrotnie wspominali tacy badacze i popularyzatorzy tego problemu jak: Piotr Cielebiaś, Damian Trela oraz autor niniejszej książki. Poprzez ponad 60 lat ufologii nasi poprzednicy poszukiwań „nieznanego” — z całym szacunkiem — raczej unikali wszystkiego, co nie pasowało do z góry przyjętej koncepcji ETH. Czytelnicy, czytając książkę, sami zauważą, jak problematyka o niekosmicznym UFO jest zamiatana pod dywan przez niektóre pisma o tematyce nieznanego w Polsce, tylko dlatego, że porusza takie aspekty jak: okultyzm, demonologia. Nie możemy zamykać się tylko i wyłącznie na jedną koncepcję, nie możemy poprawnym okiem uznawać tylko te przypadki, które pasują nam do z góry założonej tezy, bez względu na to, czy jest to teoria pozaziemskich odwiedzin, czy inna, często budząca kontrowersje. Poszukiwanie prawdy jest najważniejsze bez względu na to, jaka ona jest i muszą o tym nie tylko pamiętać Czytelnicy, ale również osoby, które tym tematem się zajmują. Książka przeniesie nas — jak wehikuł w czasie — w minione wieki, w mroki średniowiecza, w środek magii i mistycyzmu, ukaże nam analogiczne kreacje tego samego zjawiska, które dziś manifestuje się niczym ekshibicjonista pod szyldem kosmitów, latających spodków. Książka wskazuje charakter zjawiska UFO, które tak naprawdę nie tylko łączy się z aspektem latających spodków — nie są one najważniejszym problemem tego zjawiska — lecz posiada głębszy wymiar parapsychiczny, oddziaływujący na ludzkość bardziej niż powszechnie przypuszczano. Opisy literatury okultystycznej, ludowych przekazów związanych z dawnym folklorem, to konglomerat zbieżny ze współczesnymi świadectwami UFO i zachowaniami ich pasażerów — siły, która od wieków wchodzi z nami w interakcję, nie tylko na poziomie fizycznym, ale głównie duchowym, często mistycznym.
Czym ona jest? Jaki jest jej cel?
Pośród wielu opisów, które przytoczyłem w książce, być może Czytelnikom uda się zajrzeć pod maskę tej przedziwnej siły i dostrzec jej prawdziwe oblicze?
Część I
Echa przeszłości
Współczesna era latających spodków zaczęła się od pewnego zdarzenia w USA, do jakiego doszło w dniu 24 czerwca 1947 roku. K. Arnold przelatując swoją cesną, zauważył kilka dziwnych obiektów, które potem zostały nazwane ‘latającymi spodkami’. Wielu sceptyków uważa, że był to pierwszy termin na określenie obiektów, jakie faktycznie w późniejszych latach pojawiały się i miały kształt m.in. spodka. Jednakże pierwsze użycie słów ‘latający spodek’ pojawiło się znacznie wcześniej. Pewien teksański farmer w dniu 24 czerwca 1878 roku, John Martin, zauważył w okolicy Denison dziwny ciemny obiekt w klasycznej formie, który z dużą prędkością przemieszczał się przez niebo. Dopiero w 1947 roku podobna obserwacja Arnolda miała zdominować pogląd na gości z kosmosu. Uderzający w obu przypadkach jest fakt obserwacji, przypadający na dzień 24 czerwca. Tak naprawdę opisy UFO możemy spotkać w każdej kulturze, na każdym kontynencie, a sięgają one tysięcy lat wstecz. Opisy podniebnych zjawisk zostały utrwalone w formie wiedzy, jaką wówczas człowiek posiadał. Często znajdowały swoje odzwierciedlenie w kontekstach religijnych. Tak było w całej Europie w okresie średniowiecza. Jacques Valleé i Chris Aubeck w znakomitej książce pt. „Wonders in the Sky” opisali — w oparciu o fakty źródłowe — 500 wybranych obserwacji z różnych okresów średniowiecza aż do 1880 roku, dotyczących wielu krajów, głównie z Europy. Oprócz zwykłych obserwacji można tam znaleźć materiały, które opisują zdarzenia z udziałem tajemniczych istot, pochodzących z innych światów. Niestety, pewnym minusem ich pracy jest kompletny brak informacji o zjawiskach pochodzących z terenu Polski.
W swoich badaniach starałem się odszukać wszelkie zapisane informacje, dotyczące dziwnych zjawisk czy obiektów, które pochodzą z zamierzchłych lat. Najwięcej tajemniczych opisów powietrznych obiektów i innych zjawisk pochodzi z Anglii, Francji i Niemiec, jednakże niewiele wiemy o tym, czy w Polsce występowały podobne obserwacje oraz jak próbowano je interpretować? To, co przedstawię poniżej, jest jedynie zasygnalizowaniem tematu, ponieważ poszukiwanie i badania zdarzeń zaistniałych przed 1945 rokiem — i znacznie wcześniejszych — jest bardzo trudne, czasochłonne i być może kiedyś ktoś pokusi się o kompleksowe przeszukanie literatury, w tym kronik i zapisków mieszczańskich. Jest to olbrzymie wyzwanie. W XXI wieku poszukiwania są znacznie łatwiejsze dzięki cyfrowym bibliotekom, które wystawiają do pobrania starodruki, książki i pisma z różnych epok, często pochodzących z okresu średniowiecza, w których możemy natrafić na interesujące relacje z terenu Polski, a które poniżej chciałbym Czytelnikom przedstawić.
Kule, komety, świetlne krzyże i promienie, czyli znaki na niebie w średniowieczu
„Przed tym spotkaniem się widzieliśmy na niebie o siódmej z rana, w śliczną bardzo i jasną pogodę, tęczę niby małą, w miesiąc właśnie zrobioną, tak jako zwykł bywać kilka dni po nowiu; rzecz to cale niezwyczajna. Myśmy szli niby na zachód, a to się pokazało za nimi, obróciwszy się ku wschodu, w lewą od słońca; potem z tego miesiąca poczęło się czynić jak na kształt iks, tj. takim kształtem: u. Trwało to około pół godziny (…)”
Król Jan III Sobieski, Heiligenbron 31.08.1863r. List do Marysieńki.
Wiele przytoczonych relacji, które mogłem odnaleźć w materiałach źródłowych, składa się z dość krótkich, często lakonicznych opisów, dlatego ciężko jednoznacznie ocenić, czym były zjawiska opisane przez licznych kronikarzy, żyjących w odległym średniowieczu. W „Kronice” Kagnimira możemy przeczytać kilka interesujących relacji, dotyczących niezwykłych znaków, które pojawiły się na niebie:
Rok 970
„Roku. P. 970 zdziwiło i potrwożyło wielu zjawisko ogniste na Niebie, które Polacy mniemali być cudem nadzwyczajnym”.
Ten sam autor kroniki opisuje charakterystyczne dla średniowiecznych opisów tzw. płonące pochodnie, które występują także w opisach kronik z innych krajów Europy:
Rok 1000
„Roku Pańskiego 1000 wiele dziwów zjawiało się w Polsce tego roku: trzęsienia ziemi; kometa weszła dnia 19 stycznia, która jakoby pochodnia gorejąca rozniecająca szeroko łonę na Niebie, wielkim strachem wszystkich przeraziła, ludzie znajdujący się w polu czy domach jakoby piorunem uderzeni zostali”.
W dwóch powyższych przypadkach nie można wykluczyć typowo astronomicznych zjawisk, jak spadku np. bolidu, ale jako ciekawostkę warto taki fakt odnotować. W „Kronice Polskiej” Stanisława Chwalczewskiego /tom 1/, napisanej w 1549 roku, możemy natknąć się na bardzo interesujący opis z dnia 13 maja 1079 roku. Historia dotyczyła św. Stanisława w Skałce koło Krakowa. Przyjrzyjmy się fragmentowi, który niewątpliwie jest niezwykle interesujący.
„Zły Król nie przestając na tym haniebnym uczynku rozkazał jeszcze te sztuki i członki po polu rozrzucić, ażeby ie zwierzęta i ptactwo pożarło i żeby iego pamięć wygładził z ziemi. Lecz Bóg miły cudowny w swych świętych następney nocy spuścił z nieba promienie, iakoby pochodnie nad każdą sztuczką iaśniejące i cztery ogromne orły od czterech stron świata, dla straży w dzień i w nocy, które oblatując, wszelkie zwierzęta i ptactwo odpędzały”.
Czy ten opis nie przypomina nam współczesnych relacji o UFO, które emitują różnego rodzaju promienie świetlne? Ten fakt jest łudząco podobny, ale zapisany językiem, który w ówczesnym czasie obowiązywał i którym można było opisać zaobserwowane zjawisko, które potem wyjaśniono w odniesieniu religijnym. W perspektywie chrześcijańskiej wielokrotnie padają opisy dotyczące świateł lub promieni. Wiele takich konotacji zostało ukazanych w sztuce sakralnej. Ciężko sobie wyobrazić, aby był to jedynie wytwór artysty, choć dla sceptyków, a nawet niektórych duchownych, nie ma to żadnego związku z UFO.
Czyżby wszelkie ufologiczne zjawiska, utrwalone na obrazach, były jedynie przejawem fantazji artystów oraz nadinterpretacji współczesnych badaczy?
Nie mogę się z tym stanowiskiem zgodzić, ponieważ wiele świadectw możemy znaleźć w starych księgach, muzeach, a nawet kościołach, m.in. w takich krajach, jak: Indie, Chiny, Japonia. Aerta de Geldera, holenderski malarz, (ur. 26 października 1645 r., zm. 27 sierpnia 1727 r.) w szczególnie wymownym obrazie pt. „Chrzest Jezusa”, namalowanym około 1670 roku, ukazuje okrągły dyskoidalny obiekt, który emituje cztery jasne promienie światła na Jezusa oraz Jana Chrzciciela. Zapis w Biblii zdaje się wskazywać, iż doszło wówczas do osobliwego zdarzenia, a obraz holenderskiego malarza zdaje się tą prawdopodobną scenę ukazać:
„A gdy Jezus został ochrzczony, natychmiast wyszedł z wody. A oto otworzyły Mu się niebiosa i ujrzał Ducha Bożego zstępującego jako gołębicę i przychodzącego do niego”. (Mt. 3,16)
Robert Monroe, medium znane z podróży poza ciałem, zetknął się z promieniem padającym z nieba, który wywarł na nim ogromne wrażenie, które zmieniło jego wyobrażenie o tym, co określamy mianem ‘Boga’. Promień był pewną formą komunikatu, który Monroe odczuł jako bezosobową, nieczułą i chłodną siłę, która wcale nie troszczy się o ludzi, co w Monroe wywołało głęboką rozpacz i doprowadziło go do płaczu:
„Wtedy nieodwołalnie poznałem, nie mając żadnej nadziei na przyszłą zmianę, że Bóg z mego dzieciństwa, z kościołów, z religii całego świata, nie jest takim, jakim Go czcimy”.
Jacques Valleé porównał promień Monroe do promieni ze sztuki sakralnej, które przynoszą objawienia od Boga.
Z takim mistycznym zdarzeniem, w którym głównym bohaterem jest padający promień światła, spotkałem się w miejscowości Radgoszcz w woj. małopolskim. Dnia 28 maja 2016 roku pan Krzysztof, przebywając w swoim pokoju, zauważył o godzinie 22:00 z okna tegoż pokoju dziwnie zachowujące się zjawisko nad pobliskim, około 5 — metrowym świerkiem, który oddalony był ponad 10 metrów od domu. Zaintrygowany obserwował tajemnicze zjawisko, które miało formę świetlistej litery C, krążącej wokoło drzewa tuż na wysokości wierzchołka. Była to świetlna smuga jasnej barwy, która cały czas okrążała drzewo. Zdumiony, chcąc sprawdzić, że nie ma halucynacji, poszedł po pewnym czasie do żony, która była w sąsiednim pokoju. Jak się okazało, jego żona także widziała to zjawisko, ale po kilku minutach powróciła do łóżka. Świadek nie dał za wygraną, wziął latarkę i wyszedł na balkon, co jakiś czas oświetlając zjawisko snopem światła z latarki, co powodowało, że zjawisko nie było wówczas widoczne. Po chwili pan Krzysztof zauważył coś wprost nieprawdopodobnego: nad wierzchołkiem drzewa pojawił się pionowy snop jasnego światła, który miał około 20 cm szerokości. Smuga wyraźnie dobiegała z niekończącego się ciemnego nieba, nie miała swojego końca. Zjawisko świetlne w tym momencie zaczęło szybciej krążyć, aż w jego centrum pojawiła się jakby mgła — ‘obłoczki’, które zdaniem świadka transformowały się w jakiś bliżej nieokreślony kształt. Zjawisko w tej chwili zaczęło przybliżać się w stronę świadka, który wpadł w panikę i postanowił ze strachu jak najszybciej wrócić do domu. Niestety, nie wiadomo co się stało i jak znikło zjawisko, ponieważ pan Krzysztof bał się podejść do okna. W rozmowie dowiedziałem się, że jest on miłośnikiem dawnej kultury słowiańskiej, posiada rozległą wiedzę, a samo zjawisko, jak sądzi, mogło być związane z jego zainteresowaniem i mogło mieć znaczenie mistyczne. Kolejnej nocy pan Krzysztof znowu zauważył pionową smugę, tylko bardzo słabo zauważalną, która znikła następnej nocy.
Czym było zjawisko obserwowane przez dwie osoby? Transcendentalnym mistycznym przeżyciem, które jeszcze bardziej pogłębiło świadomość o kulturze słowiańskiej? Pewną energią, nośnikiem parapsychicznej informacji?
Czyżby z podobnymi mistycznymi promieniami spotykali się prorocy oraz różni artyści, uwieczniając na obrazach niebiańskie promienie, które trafiały ludzi?
Włoski malarz Carlo Crivelli na obrazie z 1486 roku pt. „Zwiastowanie” przedstawił Marię w czasie zwiastowania Archanioła Gabriela w wymowny sposób. Z nieba, a dokładnie z czegoś w formie koła, pada złocisty długi promień, a nad głową Marii widnieje Duch Święty w postaci gołębicy.
Polski kronikarz Jan Długosz, którego nie muszę reklamować, pozostawił po sobie niezwykłe świadectwa naszej polskiej kultury. Dzięki jego kronikom możemy poznać nie tylko życie i obyczaje mieszkańców, ale także zjawiska, które miały miejsce nad Polską. Niezwykle wymowny opis ognistego zjawiska przy pewnej dozie fantazji można potraktować jako pozytywny atut, wspomagający wojska polskie w czasie bitwy z Tatarami w 1241 roku. Jan Długosz tak opisuje oblężenie Wrocławia przez nawały tatarskie:
„Tatarzy zaś, zastawszy miasto spalone i ogołocone zarówno z ludzi, jak z jakiegokolwiek majątku, oblegają zamek wrocławski. Lecz gdy przez kilka dni przeciągali oblężenie, nie usiłując zdobyć [zamku], brat Czesław z zakonu kaznodziejskiego, z pochodzenia Polak, pierwszy przeor klasztoru św. Wojciecha we Wrocławiu (…), modlitwą ze łzami wzniesioną do Boga odparł oblężenie. Kiedy bowiem trwał w modlitwie, ognisty słup zstąpił z nieba nad jego głowę i oświetlił niewypowiedzianie oślepiającym blaskiem całą okolicę i teren miasta Wrocławia. Pod wpływem tego niezwykłego zjawiska serca Tatarów ogarnął strach i osłupienie do tego stopnia, że zaniechawszy oblężenia uciekli raczej niż odeszli”.
Brytyjski historyk Norman Davies wyjaśnienie tego zjawiska przypisuje efektom użycia prochu ze strony Tatarów. Skoro tak — dlaczego sami przeciwnicy przestraszyli się własnej broni i uciekli w popłochu? Przyznam, że jest to wątpliwe wyjaśnienie.
Czy nie przypomina to Państwu innej podobnej historii?
W 776 roku Karol Wielki toczył wojnę przeciw pogańskim Sasom. Jak czytamy z zapisów kronik, w czasie oblężenia zamku Sigiburga doszło do odwrócenia biegu wojny dzięki dwóm tarczom, jakie pojawiły się na niebie. W „Annales Regnorum Francorum” z 1871 roku możemy przeczytać:
„Karol Wielki pociągnąwszy przeciw Sasom, zdobył Hoghensyburg. W roku następnym Sasi próbowali gród odbić, według relacji frankońskiego kronikarza wszakże znak widoczny nad kościołem tak bardzo ich wystraszył, iż rzucili się do ucieczki”.
Dalej czytamy:
„Boża siła zaprawdę sprawiedliwie ich pokonała. W dniu, gdy szykowali się do walki z oblężonymi chrześcijanami, nad dachem zamkowego kościoła ukazała się wyraźnie wspaniałość boska, którą ujrzało wiele osób. Widziano dwie okrągłe, czerwono płonące tarcze, które poruszały się nad kościołem. Wśród pogan powstało wielkie zamieszanie i zaczęli uciekać do swego obozu w wielkim przerażeniu”.
Czyżby w czasie oblężenia obu zamków tajemnicze obiekty spowodowały panikę w szeregach nacierających wojsk? A może było to inne, całkiem naturalne wyjaśnienie? J. Valleé dopatrywał się tutaj jednak ingerencji militarnej w postaci ognia i prochu, ale budzi to moje wątpliwości, podobnie jak zdarzenie z Wrocławia. Nie jest to odosobnione zdarzenie, w którym w czasie bitwy pojawia się coś, co budzi lęk walczących stron. W czasie oblegania Krosna w woj. podkarpackim doszło do nadzwyczajnego zjawiska, które także odmieniło przebieg bitwy, a może i nawet historii? 16 marca 1657 roku armia księcia Jerzego II Rakoczego, która była sprzymierzeńcem Szwedów, szykowała się do zdobycia Krosna. Miasto stanęło w obliczu widma zagłady.
W tym czasie wielu mieszczan zgromadziło się w kościele franciszkańskim, modląc się przed obrazem Matki Bożej na Murku o ocalenie. Jak donosi ówczesny jezuita Michał Krasuski, nad miastem miało się pojawić niezwykłe zjawisko — omen w postaci czerwonej włóczni, która wywołała wielki popłoch w obozie przeciwnika, który odstąpił do odwrotu. Oczywiście nie wiemy, czym w rzeczywistości było obserwowane zjawisko: błędną oceny komety, innym fenomenem? Barwa i kształt jest mocno zastanawiający, tym bardziej iż w swoim archiwum posiadam pewne zdarzenie z okolic Przybyszówki k. Rzeszowa, kiedy to w połowie lat 80 — tych XX wieku, kilka osób miało widzieć nad pobliskimi polami zjawisko w postaci pomarańczowej ‘strzały’. Nie od dziś wiadomo, że zjawiska, które dziś określamy mianem UFO, z jakiś przyczyn lubią pojawiać się przed, lub w czasie wielkich bitew, nie tylko w odległych czasach, ale także w okresie II wojny światowej. Znamy kilka relacji z terenu Polski, m.in. z okresu walk w getcie, podczas powstania warszawskiego.
Dziwnym zwyczajem UFO lubi pojawiać się nad kościołami nie tylko w minionych stuleciach, ale również we współczesnych nam czasach.
Do takiego zdarzenia doszło m.in. w lipcu 2000 roku w Węgliskach k. Rzeszowa. Trzy dziewczyny, wracające o 3.00 w nocy z zabawy, zauważyły z przerażeniem wiszący nad kościołem pomarańczowy owal z dziwnymi jasnymi punktami na całej swojej powierzchni.
W czasie obserwacji zdumione obserwatorki nie mogły się poruszać, a w okolicy ustały nagle wszystkie odgłosy przyrody, co jest charakterystyczne dla tzw. czynnika Oz.
UFO nad kościołem, namalowane na fresku, odkryte w klasztorze Biserica Manastirii w mieście Sighisoara w Rumunii, datuje się na około 1523 rok. Widoczny nad klasztorem obiekt przypomina wyglądem typowy spodek z ognistą smugą. Czyżby i w tym przypadku była to tylko i wyłącznie fantazja artysty?
Dnia 8 kwietnia 1665 roku nad Bałtykiem w okolicy Stralsundu doszło do iluzorycznej podniebnej bitwy oraz obserwacji czegoś, co można nazwać UFO. Świadkami było sześciu rybaków, a opis z przebiegu zdarzenia opublikowano w dniu 10 kwietnia 1665 roku w „Berliner Ordinari — Und Postzeitungen” wraz z rysunkiem, który ukazywał nie tylko projekcję bitwy, ale i spodkowaty obiekt tkwiący nad kościołem.
Johannes Fiebag tak to opisał w swojej książce na podstawie autentycznego opisu:
„Jest około drugiej po południu. Sześciu rybaków widzi, że na bezchmurne niebo nadciąga z północy, a zaraz potem z południa jakby wielki obłok, albo ‘ogromna chmara szpaków’. Z bliska ‘szpaki’ okazują się wizerunkami wielkich okrętów, które rozpoczynają straszliwą bitwę. Rybacy widzą nad sobą parę i dym, strzaskane wiosła i podarte żagle, łamiące się maszty, wybuchy armat. Marynarze i żołnierze w czarnych mundurach biegają po pokładach okrętów, do uszu rybaków docierają ich krzyki, huk armat, dobiega odgłos trzaskającego drewna. Flotylla przybyła z północy wycofuje się dopiero pod wieczór. Na południe od Stralsundu odpływa tylko kilka ocalałych świadków. Koło szóstej zaś godziny flotylla północna zniknęła nagle, południowa wszakże nadal była obecna. Nad którą przez małą chwilkę ze środka nieba płaski okrągły kształt niczem talerz i lub też kapelusz wielkiego człowieka zjawił się im przed oczyma o barwie niby Księżyc przyćmiony, unosząc się objawił nad kościołem św. Mikołaja, gdzie też pozostał tako aże do wieczora”.
Świadkowie, co należy podkreślić, nie mogli ulec jakiejś halucynacji, ponieważ po obserwacji odczuwali szereg fizjologicznych następstw: drżenie, bóle głowy i kończyn.
Okres średniowiecza był niezwykle wylewny w różnorodne opisy dziwnych zjawisk, jakie określano głównie nazwą ‘komet, księżyców, słońc na niebie, płonących słupów, krwawych mieczy’. Wiele z tych obserwacji dotyczyło niewątpliwie naturalnych zjawisk astronomicznych, przyrodniczych lub nawet atmosferycznych. W wielu przypadkach niektóre znaki traktowano jako zły omen. Słowo ‘meteor’ bardzo często pojawia się w różnych opisach z tego okresu, ale niekoniecznie oznaczało wyłącznie zjawiska astronomiczne, na co wskazuje praca pt. „Nowe Ateny” ks. Benedykta Chmielowskiego z lat 1745—1746, która była pierwszą polską „Encyklopedią Naukową”, w której opisano relacje dotyczące ludzi, zwierząt, królów, cudów, zjawisk astronomicznych, itp. ‘Meteor’, jak się okazuje, nie miał czysto astronomicznej wymowy, określano tym znaczeniem wiele innych zjawisk, które wrzucano do jednego worka:
„Te meteora z czterech elementów powstałe, są cztery: ogniste, wodne, powietrzne i ziemskie. Ignea — ogniste, z ognistej materii, jako to Ignis Fattus za idącym lecący, przed goniącym uciekający; jest „plias” subtelna, tłusta, klejowata wydzielina, która tu i ówdzie lata ponad ziemią, dlatego ogniem szalonym nazywany; prości ludzie latawcami albo diabłami nazywają”.
Czyli niegdyś mianem tym określano spadające gwiazdy, błędne ognie, deszcze pokarmu, zwierzęta z niebios oraz inne świetlne zjawiska. Można rzec — wrzucono wszelkie astronomiczne, atmosferyczne oraz inne zjawiska do jednego worka pod nazwą ‘meteor’, które dziś trzeba przepuszczać przez gęste sito.
Z poniższego opisu w „Kronice” Jana Długosza kometa w roku 1315 zachowuje się nadzwyczaj dziwnie:
„Około Świąt Narodzenia Pańskiego ukazała się na niebie kometa i odbywając swój bieg w nocy około bieguna, długi swój ogon zwracała raz na zachód, raz na wschód, niekiedy na południe i północ, i trwała aż do końca miesiąca lutego. Wkrótce potem zjawiła się druga kometa w stronie wschodniej, mniejsza od pierwszej przestrzenią i długością trwania. Nadto ukazały się na niebie trzy razem księżyce”.
Z krótkiego opisu jasno wynika iż kometa zmieniała kierunki lotu, co już samo w sobie jest niezwykłe, zastanawiające są również osobliwe trzy księżyce obserwowane nocą. Dziś zapewne zostałyby nazwane współczesnym określeniem UFO lub ‘Bol of Lights’. Jan Długosz wymienił jeszcze kilka innych niebieskich zjawisk, m.in. 29 września 1378 roku opisał w swoim dziele:
„Dnia dwudziestego miesiąca września ukazała się na niebie między Baranem i Bykiem gwiazda ogoniasta kometą zwana, która od zachodu ku wschodowi w okolicę Niedźwiedzicy Większej biegła i miotłę zwracając, szybko się posuwała. Trwała tylko przez pięć nocy, przepowiednia przyszłego rozerwania w Kościele i odmian tak w świecie duchowym jak i rządach, które w tym roku nastąpiły”.
Wielokrotnie przeloty komet lub innych ciał niebieskich były interpretowane jako coś złowróżbnego, przynoszącego nieszczęścia dla ludzi, bądź kary pochodzące od Boga. Przeszukując stare kroniki i inne pisma, możemy natrafić — oprócz świetlnych zjawisk — na opisy z widmowymi scenami, a nawet postaciami, które odnotowali różni kronikarze. Niewątpliwie do jednego z ciekawszych zdarzeń na terenie Polski, wedle przekazów samych świadków, miało dojść w czasie bitwy pod Grunwaldem w 1410 roku. Jan Długosz tak opisał historyczną bitwę z wątkiem wysokiej dziwności w swojej „Kronice”:
„W poniedziałek nazajutrz po św. Małgorzacie, 14 lipca, chociaż król polski postanowił przesunąć obóz wojska, pozostał jednak przez ten dzień na tym samym postoju z tego jedynie względu, żeby zebrać resztki rzeczy i żywności ukryte w piwnicach i podziemnych schowkach miasta Dąbrówna i wydać decyzje co do jeńców wziętych do niewoli w Dąbrównie. Zatrzymawszy zatem mnichów krzyżackich oraz miejscową szlachtę i ludność, wypuścił z niewoli wszystkich mieszkańców miasta, lud i chłopów, również wszystkie kobiety i dziewczęta, i wszystkie niewiasty wszelkiego stanu. Zapewnia im nadto starannie bezpieczeństwo, aby ktoś z jego wojska nie wyrządził krzywdy uwolnionym mężczyznom i kobietom, by ich nie zbezcześcił lub na nich nie napadł. Gdy dzień się miał już ku zachodowi, rozkazał zapowiedzieć pochód w dniu następnym, udać się do namiotów i wzmocnić ciała, aby jutro przed świtem były zręczniejsze do wykonania tego, co król polecił ogłosić. A następna noc upłynęła w obozie królewskim spokojnie. Zupełnie inaczej wyglądała ona w wojsku krzyżackim. Silny bowiem wiatr bijąc we wszystkie namioty powywracał je i Krzyżacy spędzili noc częściowo bezsennie. Opowiadano zaś, że tej nocy Księżyc, który wówczas był w pełni, przedstawiał niezwykły widok i przepowiadał królowi zwycięstwo, co potwierdziły w pełni wydarzenia dnia następnego. Pewni ludzie bowiem, którzy czuwali w nocy, widzieli na tarczy księżycowej ostrą niekiedy walkę między królem z jednej strony, a mnichem z drugiej. W końcu jednak mnich, pokonany przez króla i zrzucony z tarczy księżycowej, spadł szybko w dół. To dziwne zjawisko, o którym raz po raz mówiono następnego dnia, potwierdziło świadectwo kapelana królewskiego Bartłomieja z Kłobucka, który twierdził, że własnymi oczyma oglądał to widzenie. Nie mamy pewności, czy ten obraz był wytworem umysłu przepowiadającego zwycięstwo, czy wyobrażeniem jakichś nadziemskich zjawisk, czy też jakimś innym pochodzącym z ukrytych przyczyn widzeniem. Nadto krążyło opowiadanie pewnych żołnierzy z wojska krzyżackiego powtarzane z namysłem i nie zaczerpnięte z plotek, ale całkowicie pewne, że nazajutrz przez cały czas trwania bitwy widzieli nad wojskiem polskim czcigodną postać ubraną w szaty biskupie, która udzielała walczącym Polakom błogosławieństwa, ustawicznie dodawała im sił i obiecywała im pewne zwycięstwo. Ogłoszono to za wróżbę, która zapowiadała niewątpliwe przyszłe zwycięstwo króla”.
Król Władysław II Jagiełło uznał, że zwycięstwo w bitwie pod Grunwaldem przypisuje się wstawiennictwu św. Stanisława. Wybitny polski malarz Jan Matejko namalował słynny obraz pt. „Bitwa pod Grunwaldem” w latach 1875–1878, umieszczając na nim scenę znaną z „Kronik” Jana Długosza. Nad walczącymi wojskami widać unoszącą się na niebie postać, która została wówczas zinterpretowana jako św. Stanisław, który jest patronem Polski. W 2010 roku Platige Image S.A wykonała w technologii 3D obraz bitwy pod Grunwaldem, jednakże najwyraźniej z nieznanego powodu nie dodała postaci św. Stanisława, która widnieje na oryginalnym obrazie Matejki. Obraz 3D obiegł cały świat jako sensacja, ale bez św. Stanisława. Muzeum Narodowe w Warszawie zamieściło pokrętne tłumaczenia na swoim profilu facebookowym. Czy usuwanie tak istotnych detali wpływa korzystnie na przekaz historyczny? Zapewne nie i nie rozumiem tak jawnego naginania faktów historycznych, zarówno w opisie Jana Długosza oraz samego Matejki. Czyżby zadziałała tutaj jakaś nadgorliwa poprawność?
Jerzy Podralski w artykule pt. „UFO w średniowieczu” /„Głos Szczeciński” 1979.09.07/ podaje, iż w roku 1502: „W wielu miejscowościach widziano na niebie liczne krzyże we wszystkich kolorach. Były one jak gdyby na ubraniach tak mężczyzn, jak kobiet”. Zjawiska w kształcie krzyży były obserwowane w XVI wieku w wielu krajach, nie tylko w Polsce. Podobne fenomeny zostały zauważone m.in. przed II wojną światową, a nawet w latach 60 i 70 — tych XX w., tylko ich natury nie określano mianem ‘znaku Bożego’, a manifestacją UFO.
Jak podaje Podralski, świetlne krzyże widziano 8 stycznia 1572 roku, 1588 roku, 3 sierpnia 1624 roku zauważono je nad Sławnem, a 6 stycznia 1636 roku w Szczecinie.
Tamtejsze zapiski nie tylko przekazują nam informacje o zjawiskach widywanych na niebie, ale także o typowo paranormalnych historiach, jakie dziś powszechnie są znane w społeczeństwie. Niegdyś tego typu niebiańskie cuda, były określane mianem diabłów, aniołów czy czarownic — jak w relacji Teodora Jewłaszewskiego, który zapisał historię, jaka przydarzyła mu się w podróży z Wilna do Kowna w 1566 roku we wsi Dogorowie:
„Nocując w Dogorowie w stodole zobaczyłem o samym świtaniu ognistego człowieka w izbie, do którego skorom się porwał, on też występował ku mnie i szedł w pośrodku izby. Porwałem zza pasa nóż i uderzyłem w niego, a on zniknąwszy, znów się w tym kącie ukazał i szedł do mnie”.
Kolejny opis Jerzego Podralskiego może przywoływać na myśl znane nam Bliskie Spotkanie III Stopnia, do jakiego doszło w Szczecinie 8 lipca 1618 roku:
„Pasterz, niejaki Klaus Neuman spod Szczecina, zobaczył na niebie wieczorem wokół siebie dziwne światło. Po chwili na ziemię zleciało coś podobnego do gołębia. Gołąb ten przekształcił się chłopca w wielu 4 lat w białej koszuli, który z nim rozmawiał. Po kilku minutach chłopiec ten zniknął, a ów pasterz zobaczył unoszący się i poruszający się nad nim obiekt podobny do gwiazdy, mimo że niebo było cały dzień i noc pokryte chmurami i innych gwiazd nie było widać”.
Krzysztof Piechota w cyklu artykułów „Wybrzeże pełne UFO”, opublikowanych w kwietniu 1996 roku w gazecie „Kurier Morski” wspomina o kilku obserwacjach, do których doszło w okresie średniowiecza na obszarach północnej Polski, a które w roku 1979 zebrał pan Jerzy Podralski. Wiele z tych zdarzeń uderzająco przypomina nam współczesne obserwacje, które dziś kwalifikujemy jako UFO:
„W 1620 r. sekretarz książęcy i dwaj inni urzędnicy wracając późnym wieczorem z dworu książęcego w Szczecinie ujrzeli na niebie w pobliżu świecącego Księżyca kształt wielkiego lwa, w swych naturalnych kolorach. Obraz ten był zupełnie naturalny, a lew jak żywy, który po pewnym czasie obrócił się paszczą na zachód ku Księżycowi, a potem ku zdziwieniu patrzących „poszybował” na północ i w tym samym czasie wszedł nowy, drugi księżyc, świecąc jak prawdziwy Księżyc w pełni. Nazajutrz o godzinie 4 rano widziano dwie tęcze, które od strony Księżyca nałożyły się na siebie.”
„18 lutego 1630 r. widziano w Szczecinie wielki krąg świetlny wokół Księżyca i wiele innych dziwnych zjawisk, między innymi tarczę księżycową, która zmieniła się w świetliste promienie, przesuwające się z północy na wschód”. „6 czerwca 1636 r. w Pyrzycach wielu ludzi widziało i obserwowało, jak Księżyc wszedł czarny jak węgiel. Po pewnym jednak czasie w środku Księżyca dała się zauważyć jasna gwiazda, a pod nadal czarnym Księżycem rozciągał się czerwony łuk — jak gdyby tęcza. Po pewnym czasie Księżyc stał się czerwono-ognisty, a łuk ten przesunął się wyżej ku Księżycowi i swymi dwoma końcami dotknął Księżyca, tworząc dwa obrazy. Jeden z obrazów przedstawiał lwa, drugi człowieka, którzy na siebie nacierali i od siebie odskakiwali. W końcu człowiek padł martwy, a miedzy lwem a Księżycem ukazał się obraz małego człowieka, który rózgą groził Księżycowi i potem padł martwy u stóp lwa. Wtedy lew zamienił się jakby w turecką głowę i obraz zginął. Księżyc pozostawał nadal czarny. Po chwili ukazał się świecący krzyż z czarnymi krążkami w czterech jego końcach. Gdy krzyż zginął, pokazała się ognista czerwień na kształt płomieni, w tym samym czasie pokazał się też wokół Księżyca tłum ludzi wymachujących rękoma. W końcu obrazy zginęły, a Księżyc przybrał swój naturalny wygląd i kolor”. „23 grudnia 1618 r. nad Stargardem widziano na bezchmurnym niebie aż trzy krążące po nim Słońca. Towarzyszyły temu jeszcze inne zjawiska”. „W sierpniu 1629 r. w Koszalinie widziano jak o godz. 4:00 rano słońce wzeszło tak czarne jak węgiel. Po pewnej chwili stało się czerwone jak krew i takie było aż do godziny 7 rano. W tym samym prawie czasie widziano w Prenzlau, w Pyrzycach i wielu jeszcze miejscowościach Pomorza Zachodniego trzy słońca oraz wiele dziwnych tęczy, które stopniowo stały się czerwone jak krew”. „W kwietniu 1637 r. w Szczecinie można było zobaczyć Słońce bez promieni. Po chwili zupełnie zginęło i znowu pokazało się bez promieni, na koniec zakryła je chmura. Następnie pokazała się czarna kula poruszająca się po niebie. Kula ta potem stała się czerwona jak krew. Trwało to od godziny 2 do 4 popołudniu. W tym samym miesiącu widziano w Szczecinie, jak Słońce stało się żółte, a potem w pobliżu Słońca zauważono popielato –szarą ‘plamę’, tak dużą jak Słońce. ‘Plama’ ta zaczęła walczyć ze Słońcem. W trakcie tej walki Słońce wydało z siebie blask i zaczęła się lać jak gdyby czerwona farba. ‘Plama’ natomiast wydawała z siebie czerwone pręgi i smugi. I tak na przemian aż osiem razy. Potem Słońce stało się żółte jak atłas”. „W styczniu 1633 r. widziano w Szczecinie w biały dzień dwie jaśniejące gwiazdy na niebie. W tym samym czasie w Wołogorzny zauważono na niebie meteor podobny do płonącego krzaka, który po pewnym czasie rozpłynął się i zginął”. „W marcu 1637 r. w Szczecinie zauważono o godz. 3:00 rano jakąś białą plamę, świecącą bardzo jasno. W środku tej plamy powstała jakby bryła ognia, która to bryła urosła do wielkości domu. Była ona u dołu czerwona, a u góry biała. Wyrzucała z siebie na wszystkie strony wielkie ogniste płomienie, smugi jak gdyby ognia i czerwone pręgi. Bryła ta nie stała w miejscu, lecz poruszała się po niebie. Raz opadała nad młyn, to znowu zatrzymała się nad wałem, potem nad wartownią, z której wybiegło wielu żołnierzy, ażeby obejrzeć to niezwykłe zjawisko. Od światła tej bryły było tak jasno, że można było znaleźć igłę. Ludzie w Grabowie, którzy to przypadkowo widzieli, twierdzili, że była to jakaś ognista materia spadająca na ziemię. Trwało to ponad godzinę”.
W pamiętnikach Albrechta Stanisława Radziwiłła „Pamiętniki o dziejach w Polsce” (1636—1646 r.) możemy przeczytać o pewnym zjawisku, które współcześnie zostałoby zapewne inaczej zdefiniowane:
„(…) królowi doniesiono o pewnym naszym jeńcu, który zapewniał, iż widział dwa Księżyce ścierające się ze sobą w przestrzeni, jeden półpełny, drugi pełny”.
Podniebną bitwę zauważono na Pomorzu w 1636 roku:
„W roku 1636 widziano na Pomorzu ognistego człowieka i czerwonego lwa na niebie, jakby jeden chciał się rzucić na drugiego”.
Wilam Bramley w książce pt. „Bogowie Edenu” dotarł do zapisów kronikarzy, którzy w okresie poprzedzającym wielki mór w Europie opisywali przedziwne zjawiska, jakie miały pojawiać się przed wystąpieniem tysięcy zachorowań przez ludzi. Zdaniem Bramley’a odpowiedzialne miały być niezidentyfikowane obiekty, które widywali mieszkańcy Europy, a które miały rzekomo rozsyłać czarną śmierć. Teorii tej oczywiści nie możemy potwierdzić, jednak nie ulega wątpliwości, że w tym czasie obserwowano faktycznie różne nieznane obiekty i zjawiska na niebie, które były zawsze traktowane jako zły omen. Do podobnych manifestacji doszło m.in. w Polsce, co prawda relacje z tego okresu nigdy nie były zbierane i analizowane, dlatego poruszamy się tutaj jedynie po omacku. W książce Witolda Fuska pt. „Biecz i dawna ziemia biecka na tle swych legend, bajek, przesądów i zwyczajów”, autor podaje wzmianki o zarazie morowej, które wspominają kroniki w latach 1662, 1707, 1709, a która zdaniem niektórych, miała przyjść z nieba:
„Nawet księża w Bieczu wymarli. Wtedy przyjechał i obsługiwał kościół ksiądz z Rozembarku. On to raz przyjechawszy do Biecza widział, jak z nieba spada na Biecz chorągiew pół biała pół czarna. W czasie tego jego nabożeństwa ludzi wiele wymarło — a jemu nic się nie stało”.
Pomiędzy Starym Sączem, a Nowym Targiem — tuż przed wystąpieniem śmiercionośnej zarazy — miano obserwować niezwykłe zjawiska w postaci czarnych krzyży, trumien czy mioteł na niebie, a latającą banię na niebie obwiniano o zarażanie ludzi morową zarazą:
„Szła w powietrzu w postaci dużej bani, co miała na sobie czerwone, zielone, żółte, niebieskie i czarne paski, a gdzie się obniżyła, tam ludzie umierali. ‘Jak się obniżyła dużo, to wszyscy wymarli, a jak szła wyżej, to niewiele’. A na niebie wieczorną porą, jakby przednia straż cholery, pokazywały się czarne krzyże, trumny i miotły, co oznaczało, że ‘kolera’ będzie mieść”.
W manuskrypcie pt. „Dawna Zielona Góra”, która była spisem kronikarskich wydarzeń z lat 1623 — 1795, możemy przeczytać o zdarzeniu: „Dnia czwartego lutego widać było na niebie wielkie cudowne znaki”, kolejne doniesienie z 1632 roku mówi o ognistej kuli, która spadała z nieba. Czy chodziło o zjawisko atmosferyczne lub spadek meteorytu? Tego, niestety, nie wiadomo.
Na zakończenie wybranych relacji z okresu średniowiecza chciałbym jeszcze wspomnieć o pewnym podniebnym zdarzeniu, które zostało zaobserwowane 9 czerwca 1654 roku i zostało nazwane: „Widzenie nowe na obłokach”. Opis obserwacji znajduje się w Centralnej Bibliotece Druków Ulotnych, które dostępne są w Internecie w postaci około dwóch tysięcy dokumentów, pochodzących z terenu Polski. Drzeworyt ukazuje opis oraz wygląd zaistniałego zjawiska:
„Widzenie nowe na obłokach dnia 9 czerwca 1654 roku. Napierwey pokazał się krzyż na nosie twarzy słonecznej/z tego krzyża przemieniło się serce/ z przebijającym mieczem/i stanęło pod okiem lewym. Potym pod prawym okiem pokazała się ręka jabłko trzymając/które jabłko wyniosło się (…) prze oko prawe/nad czołem stanąwszy/na czworo się rozdzieliło/i na wierzch wzniosło się to jest nad obraz słońca/w miotłę się obróciło. Działo się to roku wyżej wymienionego i dnia przy zachodzie słońca”.
Radowanie się Słońca
Jak Czytelniku zauważyłeś, przytoczone powyżej relacje dotyczą w większości okresu średniowiecza, w których dominowały przeróżne i przedziwne zjawiska, niektóre z nich o czystej wymowie astronomicznej lub przyrodniczej. Były one wyjaśniane jako coś niezrozumiałego, co wiązano niejednokrotnie z czymś nadprzyrodzonym.
W podobnym punkcie odniesienia wyjaśniano naturalne zjawiska, zanim w Europie nastało chrześcijaństwo. Wiele ludów słowiańskich oddawało się różnym obrzędom, które łączyły się z magią, naturą i duchowością. Odnosiło się to do wierzeń w pogańskie bóstwa. Jednym z takich interesujących wierzeń, które może mieć coś wspólnego z tym, co dziś nazywamy UFO, było tzw. ‘radowanie się Słońca’.
Czym ono jest? Kazimierz Moszyński w znakomitej książce pt. „Kultura ludowa Słowian cz.2 Kultura duchowa” (Kraków 1934) opisuje wierzenia Słowian, m.in. w Polsce przez Małorusinów w tańczące Słońce, które wg ludu tak miało wyglądać podczas wschodu w okresie wielkanocnym:
„Słońce ma jego zdaniem podskakiwać do góry i opuszczać się na dół, chować się i znów pokazywać, zwiększać i pomniejszać, kołysać, trząść się, wywracać koziołki, obracać, rozsypywać się na części i łączyć w jedno, dwoić się w oczach, migać, i mienić rozmaitemi kolorami, na przykład: zielonym i czerwonym, niebieskim i czerwony, etc.”.
Identyczny zapis o odskakującym na boki Słońcu, błękitnieniu i czerwienieniu, zmniejszaniu i powiększaniu pochodzi także z Kaukazu. Dodatkową ciekawostką jest fakt, iż: „Jest tak dobre i wesołe, iż oczom widza nie sprawa żadnego bólu”.
Etnografowie w czasie swoich badaniach stwierdzili, że wiara w tańczące Słońce przetrwała przez lata i na własne oczy widzieli, jak gromadził się lud o wschodzie Słońca w celu oglądania zjawiska.
Kazimierz Moszyński w oparciu o wyjaśnienia D.O.Svatskija przyjął, iż pozorne ruchy Słońca, powiększanie się oraz zmiany barw, są spowodowane skutkiem załamywania słonecznego światła w ziemskiej atmosferze, która może powodować zmiany kształtu lub rozszczepienie się światła, co skutkowało wielobarwnością Słońca. O ile można przyjąć ww. uwagi za wyjaśniające, to jednak obydwaj autorzy przemilczeli sprawę rozsypywania się na części i łączenia Słońca oraz fakt, iż nie sprawiało bólu, kiedy się na nie patrzyło. Opis przywodzi nam na myśl znane objawienie Matki Bożej w Fatimie w 1917 roku — tam także lud — tym razem chrześcijański — opisywał rzekome Słońce jako tańczące i fikające przeróżne fikołki na niebie, a które nie sprawiało bólu przy obserwacji wzrokowej. Opis tańczącego Słońca przez lud słowiański bardzo przypomina współczesne ewolucje niektórych UFO, które potrafią się dzielić, rozsypywać, łączyć i wykonywać różnorakie skomplikowane ewolucje, co niejednokrotne zostało zarejestrowane na video. Być może przed wiekami Słowianie — nieświadomi faktu — byli świadkami manifestacji UFO w postaci kuli świetlnej, którą z braku dostatecznej wiedzy zweryfikowali jako Słońce, któremu w następstwie oddawano cześć i odprawiano odpowiednie rytuały. Takiej interpretacji nie można wykluczyć.
Podniebne bitwy i zjawy
W poprzednim rozdziale zapoznaliśmy się z przypadkami niezwykłych znaków na niebie, które miały bardzo wyraźny wpływ na światopogląd ówczesnych ludzi, którzy tego typu znaki, nawet o czystym charakterze astronomicznym lub przyrodniczym, odczytywali wyłącznie jako przejaw ingerencji boskiej. Chciałbym Czytelników zapoznać z jeszcze większym wachlarzem dziwności, których doświadczali niegdyś nasi przodkowie. Podobnie jak dawniej, tak i współcześnie, mamy olbrzymi mętlik w głowie, spekulując, jaka siła ukrywa się za zjawiskiem UFO, która tak naprawdę manifestuje się w każdy możliwy sposób, dopasowując się do realiów każdej z epok. Niegdyś siła ta generowała się w inny sposób, jeszcze bardziej dziwny, dopasowując się swoim obrazem w formę metalogiki, wpływając na naszą świadomość, tworząc w niej archetypiczne wzorce w postrzeganiu systemów wierzeń i postrzeganiu świata. Jacques Valleé nazywał to ‘kształtowaniem naszego rozwoju’, pewnym ‘systemem kontroli’.
W czasie bitwy pod Grunwaldem w 1410 roku walczące wojska miały zauważyć fantomową zjawę, którą opisano w kronice. Co prawda, w naszym kraju takie zdarzenia należą do rzadkości, jednakże przeszukując inne podania i kroniki, możemy odnaleźć wiele analogicznych zdarzeń, które zdominowały teksty ówczesnych kronikarzy, którzy dzięki swojej pracy przekazali nam to, co niegdyś dla naszych przodów było wysoką dziwnością. Podniebne zjawy i bitwy obserwowane były przez dziesiątki świadków… Ci skromni ludzie doświadczali takich samych zdarzeń jak współczesny człowiek, jedynie zmienił się punkt odniesienia. Antropolog dr Maksymilian Perty w swojej książce pt. „Dowody Istnienia Duchowego, do którego wstępujemy po śmierci” /wyd. Więcej Światła, Kraków 1900/ podaje niezwykłe świadectwa iluzorycznych bitew na niebie i innych niezwykłych zjawisk o podłożu paranormalnym, które tłumaczono ‘duchami’.
W 1686 roku w okolicy miejscowości Crossfeld w Anglii miano widzieć w powietrzu wojska duchów. W innej miejscowości, jak wspomina autor, doszło do powietrznej bitwy duchów, co przypomina słynne sceny z filmu pt. „Władca Pierścieni”, w którym z okrętu wyskakuje widmowa armia:
„Sławny jenerał francuski i minister Henryka Czwartego książę Sully opisuje w swoich „Pamiętnikach”, że tej samej nocy, w której obsadził swojem wojskiem miejscowość Passy, widział dokładnie dwie armie duchów, walczące w powietrzu. To samo potwierdza historyk Davila, który brał udział w tejże wojnie i opisuje straszliwą burzę owej nocy. Gdy burza nieco uspokoiła się, widział Devila dwie armie w powietrzu, jak kilkakrotnie na siebie nacierały, aż w końcu zakryła je gęsta mgła”.
Janusz Thor w książce pt. „Latające talerze” wymienia opis pewnego zdarzenia, do jakiego doszło w Londynie w 1645 roku i zostało opisane rok później pt. „Dziwne znaki z niebios”:
„Po południu dnia 21 maja 1645 roku, zauważono w wielu miejscach hrabstwa Cambridge ognistą kulę, toczącą się po niebie; kula ta nagle opadła na ziemię, toczyła się po niej, po czym uniosła się ku górze i znikła w powietrzu. Tymczasem w innych miejscowościach tego hrabstwa zauważono całą flotyllę latających statków, z powiewającymi w powietrzu flagami. W obu tych miejscach wkrótce potem zaczął padać ulewny deszcz i grad niezwykłej wielkości (…) Podobne zjawiska obserwowano tegoż dnia w Holandii. Widziano więc walczącego smoka i lwa oraz zastępy wojska pieszego i na koniach; na ostatku ukazała się w powietrzu flotylla statków z ludźmi, których było widać tylko do połowy, po czym wszystko to zasłoniła chmura, która nagle powstała jakby z niczego”.
Thor, konkludując, doszedł w moim przekonaniu do błędnych wniosków, w których stwierdził, że owe znaki były mieszaniną zjawisk astronomiczno — przyrodniczych i możliwych interpretacji religijnych, zebranych razem w całość, m.in. zorzy polarnej, halo, a kulą miał być piorun kulisty. Jednakże opis mówi o czymś zupełnie innym. Thor nie był w 1961 roku w stanie przyjąć do wiadomości faktu, iż tego typu zjawiska o wysokiej dziwności mogły być jednak autentyczne. Tak samo wtedy nie były do zaakceptowania, jak w 1961 roku przez Thora. 20 września 1835 roku w okolicy Bristolu w Anglii wielu mieszańców miało obserwować dziwnych jeźdźców, unoszących się na niebie.
Idąc dalej za opisami Maksymiliana Perty możemy w jego książce przeczytać o wielu podobnych zjawiskach w innych krajach Europy.
26 października 1615 r. widziano w powietrzu w okolicy Paryża uzbrojonych ludzi, którzy ze sobą walczyli. Do przedziwnej — wręcz demonicznej — bitwy doszło koło zamku w Lusignan 22 lipca 1620 roku we Francji:
„Między zamkiem a parkiem w Lusignan ukazało się dwóch wielkich uzbrojonych ludzi w szatach ognistych, z ognistymi mieczami i pikami. Walka między oboma trwała długo, wreszcie jeden z nich został zraniony i wydał z siebie tak straszliwy głos, że ludzie ze snu się zbudzili. Następnie ukazał się długi pas ognisty, który przerzucił się przez rzekę do parku zamkowego. Wojsko w Lusignan zbudzone straszliwym krzykiem ujrzało za murami miasta chmarę białych i czarnych ptaków, które okropnie krakały. Po niejakim czasie zjawisko znikło, ale ludzie długo nie mogli się uspokoić”.
Zjawiska takie były znane w XVII wieku, ale także znacznie wcześniej. Czy były tylko pobożną fantazją ludzi, którzy nie umieli odróżniać nieznanych im zjawisk od astronomiczno — przyrodniczych? Możemy zgodzić się z tym w kwestii niektórych zjawisk oraz pojedynczych osób, ale tutaj jest mowa o wielu osobach. Czy one także wszystkie uległy zbiorowej halucynacji? Dla ortodoksyjnych naukowców zapewne tak, ale co zrobić, jeśli owi świadkowie cierpią później po takich zdarzeniach na różnego rodzaju dolegliwości, a nawet umierają?
„W nocy 20 lipca 1571 r, mieszkańcy Pragi widzieli wielki pochód wojska, które się zjawiło naraz po okropnej burzy. Zjawisko to znikło następnie w jednej chwili. Wielu mieszkańców, którzy to widzieli, popadło w chorobę, a niektórzy nawet umarli”.
Czy nie przypomina nam to współczesnych obserwacji UFO, w których ludzie także doznają różnego rodzaju oddziaływań ze strony UFO w postaci oparzeń, różnego rodzaju chorób, alergii, osłabienia, a nawet śmierci? Widmowe podniebne projekcje, obiekty UFO, objawienia Maryjne, mają dziwną tendencję interakcji na zdrowie świadków. Widmowe bataliony były jeszcze obserwowane w czasie pierwszej wojny światowej, zarówno ze strony niemieckiej jak i angielskiej, a przeciwnicy podejrzewali, że przeciwnik specjalnym projektorem wyświetla iluzoryczne sceny, mrożące krew w żyłach. O takim świadectwie pisał jeden ze szkockich żołnierzy spod Arras, walczących w 1917 roku. Zarówno w XVII wieku oraz w XX wieku ludzkość zastanawiała się, kto jest reżyserem iluzorycznych, podniebnych projekcji, które wprawiały i nadal wprawiają w osłupienie ludzkość. Podniebne zjawiska pojawiały się w okresie, kiedy ludzkość w Europie prowadziła liczne wojny, a to potęgowało zbiorową świadomość. Zgodnie z teorią badacza i dziennikarza Johna Keela, określano owe zjawiska ‘żywiołem’ pochodzącym od tzw. „superspectrum”, egzotycznej energii o naturze elektromagnetycznej, która dopasowuje się do sposobów postrzegania ludzkości w danym czasie. Wyobrażenia ludzkości materializowały się — niczym odbicie lustrzane — na niebie i tworzyły cały konglomerat cudów, niebiańskich bitew, a katalizatorem wyobrażeń w świadomości ludzkiej były wówczas krwawe wojny. Obecnie marzymy, snujemy plany związane z kosmosem, cywilizacjami, nie myślimy o wojnach, nie widujemy niebiańskich bitew, ale widujemy futurystyczne obiekty, związane z naszym postrzeganiem współczesnego świata i wyobrażeń o nim.
Pewna forma fantastyki zmaterializowała się na naszych oczach.
Tajemnica wałbrzyskiego fresku
Zjawisko UFO wielokrotnie zostało utrwalone przez różnych artystów głównie na obrazach, rycinach — począwszy od średniowiecza — które ukazują różnego rodzaju kule, dyski, krzyże, a także płaskie obiekty, strzelające promieniami światła. Większość tego typu świadectw pochodzących z Europy jest dla sceptyków jedynie nadinterpretacją. Jak dotychczas nie słyszałem, aby w Polsce odkryto na obrazie lub innym malowidle coś, co może przypominać UFO bądź inne zjawiska. W kwietniu 2016 roku pan Andrzej Sędziak zainteresował mnie historią kościoła pod wezwaniem Najświętszego Serca Pana Jezusa, który znajduje się w Wałbrzychu w dzielnicy Poniatowa.
Co w tym takiego jest niezwykłego?
Tą niezwykłością jest pewny stary fresk na murze kościoła, który ukazuje nam znany motyw z obserwacji UFO.
Ale teraz trochę historii: Gdy w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku przeprowadzano remont, usuwając stare farby, okazało się, że pod spodem znajdują się dziwne malowidła. Konserwator z Wrocławia określił, że freski pochodzą z drugiej połowy XVII wieku, po wojnie trzydziestoletniej — około 1652 roku. Kościół został przekazany katolikom. Była to wyłącznie jedna rodzina katolików, którzy postanowili przemalować wnętrze kościoła na kolor oranżowy i błękitny. Zdjęcia odkrytych fresków znajdują się we Wrocławiu u konserwatora, ale dzięki życzliwości pana Andrzeja możemy obejrzeć fresk, który nas szczególnie interesuje. Co na nim widać? Wprawne oko osoby zajmującej się UFO dość szybko wychwyci klasyczny obraz, znany ze współczesnych nam relacji o UFO. W dolnym lewym rogu fresku widoczny jest obiekt w kształcie kapelusza, z wyraźną, zaokrągloną kopułą. Znamienną rzeczą są widoczne i odchodzące od strony obiektu wyraźne linie, które mogą sugerować jakieś promienie, formujące na ziemi widoczny krąg świetlny lub krasnalski.
Z informacji, jakie uzyskał pan Sędziak, wynika, że autor fresków mieszkał za murami kościoła koło domu o nazwie „Fr. Dominium. Schloss”. Czyżby autor fresku zauważył 300 lat temu UFO, które oświetlało teren promieniem? W okolicy tego kościoła inna mieszkanka w latach 80 — tych XX wieku miała zauważyć w nocy UFO, które także oświetlało promieniem okolicę. Przypadek? Rysunek na fresku jest tym samym przykładem, z którym spotykali się inni artyści, którzy przez swoje prace próbowali przekazać to, co sami zauważyli lub usłyszeli z opowiadań innych osób.
Niech Państwo samo wyciągną wnioski — czy jest to jedynie bujna wyobraźnia artysty?
Ogniste słupy
Ogniste słupy, krwawe miecze lub ciemne krzyże były szczególnie często obserwowane w średniowiecznej Europie. Wiele z tych zdarzeń, jak mogliśmy się wcześniej dowiedzieć, znalazło swoje zainteresowanie wśród ówczesnych kronikarzy, którzy takie zdarzenia skrupulatnie spisywali, wyjaśniając je najczęściej przez pryzmat religijny, wielkich przemian, a także nieszczęść.
Świadomość ludzka niewiele uległa zmianie kilka wieków później. W latach 1938—1939 na terenie Polski w różnych miejscach miano zauważyć krwawe krzyże, świetle słupy, które miały zwiastować nadchodzącą wojnę. W kwietniu 1938 roku w okolicy Góry Ropczyckiej na Podkarpaciu dwie wracające z kościoła dziewczynki zauważyły w stronę Zagorzyc osobliwe zjawisko. W kierunku zachodnim na błękitnym niebie widniał drewniany krzyż z wiszącą na nim białą szatą, a obok krzyża znajdowały się dwa pionowe słupy w kolorach tęczy. Dziewczynki, oszołomione niezwykłym widokiem, obserwowały zjawisko aż do momentu, kiedy zaczęło powoli zanikać. O podobnym zjawisku mówiono także w Ropczycach i okolicy. Miał to być omen zbliżającej się wojny. W lecie 1939 roku mieszkańcy Kłobucka k. Częstochowy byli świadkami niezwykłego spektaklu ognistych słupów, które miały pojawić się w nocy. To unikatowe świadectwo przekazała mi w kwietniu 2016 roku 85 — letnia pani Maria (nazwisko zastrzeżone), która w 1939 roku tuż przed wybuchem wojny była świadkiem ze swoimi rodzicami oraz innymi mieszkańcami niezwykłego zdarzenia. Ludzie wzajemnie się nawoływali, aby podziwiać coś, co manifestowało się nad ich głowami /w tekście, będącym w oryginale nagraniem rozmowy ze świadkiem, zachowano oryginalną pisownię i interpunkcję/:
„Nie wiem, ile ich było na zachodzie. Miałam wówczas osiem lat — pamiętam to dokładnie, pamiętam — sąsiedzi to oglądali, nie tylko moja rodzina oglądała te słupy. Jak zniknął słup na zachodzie, to się zapalał drugi taki słup na wschodzie i to szło z zachodu na wschód. To był 1939 rok, latem — na pewno — bo ja wówczas już skończyłam pierwszą klasę. To był Kłobuck, od Częstochowy w kierunku Poznania. To było naprawdę widowisko, duże, bo te słupy były dosyć duże, czerwone słupy wysoko nad horyzontem, były ponad dachami. Jak patrzyłam, to były dużo wyżej nad dachami. To później zniknęło, bo poszło dalej. Słupów było sporo, na pewno około siedmiu — dziesięciu. Być może, że tyle, ja tego nie liczyłam, bo po prostu się bałam, byłam dzieckiem i bałam się. Ludzie to sobie komentowali, stałam obok rodziców, komentowali sobie: ‘To będzie wojna, to się dzieje na wojnę’”.
Ogniste słupy były także obserwowane w sierpniu 1939 roku z okolic Krakowa w kierunku południowym nad pasmem gór. Relację tą opisała pani Helena Husarska w „Nieznanym Świecie” /nr 12 z 1993 roku/. W tekście, będącym w oryginale nagraniem rozmowy ze świadkiem, zachowano oryginalną pisownię i interpunkcję:
„Mieszkam na przedmieściu Krakowa, w Przegorzałach, w domu rodzinnym usytuowanym na wzniesieniu pod Lasem Wolskim. Roztacza się stąd rozległy widok na Wisłę i Karpaty. W sierpniu 1939 roku, mając siedemnaście lat, tuż przed wybuchem wojny, o zmroku, zobaczyłam w kierunku południowym, ponad pasmem gór, trzy ogniste słupy, oddalone od siebie w równych odstępach. Nie pamiętam już, czy ktoś jeszcze z domowników widział także to zjawisko, ale pamiętam dyskusję w domu na ten temat. Tak bardzo byłam tym wydarzeniem wstrząśnięta, że nie potrafiłam określić czasu jego trwania. Zaskoczenie i fascynacja odbierają poczucie czasu”.
Jak donosi „Goniec Częstochowski” /nr 94 z 4 kwietnia 1908 roku/ w Mławie i jej okolicach zaobserwowano 26 marca 1908 roku dwa zjawiska, które współcześnie wpisują się w kanony literatury ufologicznej. Zapoznajmy się z historycznym zapisem:
„W czwartek d.26 z.m. po godzinie 8 — ej wieczorem mieszkańcy miejscowości nadgranicznych pow. mławskiego obserwowali niezwykłe zjawisko. Oto — jak opowiada korespondent „Hasła” — na północnej stronie widnokręgu ukazała się wspaniała świetlista kula. Z kuli tej stopniowo wyłaniały się słupy ogniste oślepiającej jasności o kolorach tęczy, posuwając się w kierunku południowo — zachodnim w stronę Marsa (tak zw. Jutrzenki). Z początku ukazały się dwa słupy, poczem stopniowo liczba ich wzrastała aż do 7-miu. Kiedy 7 słupów stanęło równolegle obok siebie, pionowo do ziemi pod Marsem, zaczęły się zlewać i w końcu utworzyły jedną świetlistą kulę, która powróciła na miejsce, z którego wyszły słupy. Światło, od kuli pochodzące, otoczone jakby wspaniałą łuną, świeciło do późnej nocy, tak, że w Mławie i okolicy w promieniu paromilowym przypuszczano, że to jest łuna olbrzymiego pożaru. Słupy ogniste formowały się około 15 minut, siejąc np. w okolicy Wieczni i Kuklina oślepiające światło tak, iż przejezdni musieli zatrzymywać się w polu, gdyż konie stawały dęba i nie chciały iść dalej”.
Powyższy opis stopniowego wyłaniania się słupów ognistych z jasnej kuli do złudzenia przypomina klasyczne zdarzenia z UFO, które emitują tzw. ‘solid lights’. Są to różnego rodzaju promienie świetlne, jednak różniące się od zwykłego promienia, ponieważ zachowują się zupełnie irracjonalnie. UFO potrafi dowolnie je zakrzywiać, odchylać, nawet powodować wnikanie do zamkniętego pomieszczenia przez ścianę, nagle ucinać w powietrzu. Zdarzały się przypadki, w których UFO odbijało strumień światła od swojej powierzchni, powodując jego odchylenie. Jeden z takich przypadków miał miejsce 12 sierpnia 1972 roku we francuskim miasteczku Taize.
Obserwowany był cygarokształtny obiekt, który emitował wiele promieni świetlnych i — jak sądzili świadkowie — podchodził do lądowania. Przy pomocy latarki obserwatorzy zaczęli przeszukiwać pobliską okolicę w celu jego lokalizacji. Obiekt tkwił za wysokim żywopłotem, maskując UFO od postronnych osób. Świadkowie zaczęli oświetlać latarką obiekt i okazało się, że promień z latarki uległ odchyleniu jakieś 5 metrów przed powierzchnią UFO i został skierowany w górę. Świadkowie ponowili próbę, uzyskując ten sam efekt. Zdarzenie z okolic Mławy, z wysuwającymi się z kuli promieniami, przypomina mi inne zdarzenie — oddalone o kilkanaście kilometrów od Mławy — w Żurominie. Tam świetlista kula także emitowała tęczowe smugi, które stopniowo się z niej wysuwały i chowały na przemian. Do zdarzenia doszło w lecie 2013 roku. Poniżej relacja, jaka została mi przekazana przez świadka:
„Mam 49 lat, chciałbym Panu opowiedzieć pewną historię, która mi się przytrafiła, gdyż po Pańskiej stronie internetowej wnioskuję, że jest Pan właściwą osobą, z którą mogę się podzielić moim doświadczeniem, o którym nikomu wcześniej nie mówiłem. Ok. 2 lata temu, chyba w czerwcu, przed domem ciąłem drewno na opał. Sporo tego było. Ok. godziny 16:00 (bezchmurne niebo, słońce jeszcze dość wysoko, piękna pogoda, czyste powietrze, cisza i spokój), czując nieco zmęczenie, położyłem się na chwilę odpoczynku na hamaku, zawieszonym tuż obok ciętego drewna. Nie minęły 2 minuty, gdy po mojej prawej stronie zauważyłem bezszelestnie poruszającą się kulę światła. Poruszała się na tle bezchmurnego nieba, pod kątem ok. 45 — 50 stopni, z kierunku wschodniego na zachód. Poruszała się płynnym, powolnym ruchem lecz niejednostajnym. Czasami trochę skręciła, później w drugą stronę, po czym wracała na swój ‘tor’ lotu. Czasami trochę przyspieszyła, później zwolniła. Wstałem z hamaka i wszedłem na schody przed domem (wysoki fundament piwniczny), aby lepiej widzieć to zjawisko. Kula świeciła niezwykle potężnym białym blaskiem. Jednak to światło wcale mnie nie oślepiało; wręcz przeciwnie — było bardzo miłe moim oczom. Nigdy przed tym, ani później, nie widziałem tak silnego światła. Słońce przy tym świetle to po prostu ‘robi wysiadkę’. Dookoła tej kuli wychodziły promienie świateł. Z tym, że te promienie były różnokolorowe. Tzn. każdy poszczególny promień miał różne kolory na całej swojej długości. Przy brzegu kuli biały, a później — idąc w kierunku końca promienia — barwy zmieniały się w żółtą, pomarańczową, zielonkawą i na końcu czerwoną. Jednak te promienie nie były stałe. Na przemian — jedne wyłaniały się z kuli, a drugie ‘chowały się’ do jej wnętrza. Każdy promień był tej samej długości, aczkolwiek ich chowanie się do kuli i wyłanianie było bezładne, nie po kolei, w różnej kolejności”.
Wracając jeszcze do relacji z roku 1908 — możemy przeczytać, iż zjawisko wywarło oddziaływanie (strach) na zwierzęta, w tym wypadku konie, które jak wspomina opis, nie chciał iść i stawały dęba. Ogniste słupy zauważono także 70 km od Kłobucka. W styczniu 1957 roku miało miejsce podobne zjawisko, które zostało opisane w „Kronice gromady ‘Rodaki’” Juliana Zielińskiego:
„W nocy 22/23 stycznia 1957 r., pomiędzy godzinami 22:05 a 1:25, ukazało się przeraźliwe zjawisko na niebie. 6 słupów ognistych pionowo od ziemi do góry przeszły z zachodu na wschód. 3 słupy wróciły z powrotem ze wschodu na zachód. Zjawisko oglądało masę ludzi”.
Czy było to naturalne atmosferyczne zjawisko? Możliwe, ale jest pewne „ale”. Jest ono wynikiem niskiej temperatury i powstawania w powietrzu kryształków lodu, na których załamuje się wiązka światła. Aby zaistniał taki efekt, potrzeba silnego źródła światła lub nisko położonego Słońca. Nie sądzę, aby w 1957 roku we wsi Rodaki efekt ten powstał za sprawą latarni ulicznych, ponieważ najprawdopodobniej wówczas wieś nie miała jeszcze prądu. Jak wyjaśnić ogniste słupy latem 1939 roku, kiedy nauka wyraźnie twierdzi, że mogą pojawiać się jedynie zimową porą, przy odpowiednich jeszcze warunkach?
Tajemnica ognistych słupów z lata 1939 roku pozostaje wciąż nierozwiązaną zagadką.
Część II
Średniowieczne uprowadzenia i spotkania z magicznymi istotami
„Wydaje się jakby zawsze jedna, możliwie, że zawsze ta sama paranormalna, nadprzyrodzona siła pod różną formą i postacią dokonuje od czasu do czasu wycieczek w otaczający nas świat, który uznajemy za naturalny”
Janusz Thor
Agobard, mecenas porwanych
Kim był Agobard? Urodził się około 779 roku w okolicy miejscowości Narbonnem we Francji. W wieku dwudziestu lat został wyświęcony na księdza, a w 804 zastąpił urząd po arcybiskupie. Arcybiskup Lyonu — Agobard — zasłynął jako krytyk żydowskich praktyk religijnych, mocno angażował się w politykę. Pozostawił po sobie wiele książek. Był inteligentnym człowiekiem. Szczególnie jedna z jego książek okazała się być niezwykła, ponieważ w dość anegdotyczny sposób opisuje pewne zdarzenie, które dało asumpt do napisania książki pt. „Paszport do Magonii” przez J. Valleégo, a była w niej mowa o dziwnych ludziach, latających na chmurach. Książka nosi tytuł „O Gradzie i Grzmocie”. Książkę przetłumaczono z języka łacińskiego w roku 1837 i do dziś znajduje się w Bibliotece Publicznej w Lyonie. Genezą książki jest obalanie fałszywych mitów, zabobonów związanych z pogodą. Interesująca nas treść, która mówi o magicznej krainie, została opisana w książce J. Valleégo pt. „Dimensions. A casebook of alien contact”:
„Zobaczyliśmy i widzieliśmy wielu ludzi wystarczająco szalonych i wystarczająco obłąkanych, żeby wierzyć oraz żeby stwierdzić, że istnieje tutaj pewien region nazwany MAGONIA, z którego przybywają statki i żeglują na chmurach; te statki (oni powiedzieli to) przewożą do tego samego regionu owoce, które mają spadać z powodu gradu oraz mają być niszczone przez burzę, po czym równowartość pszenicy i innych owoców ma być zapłacona ‘żywiołowym’ przez nawigatorów, którzy otrzymali je. Widzieliśmy nawet kilka z tych szalonych osób, które dając wiarę w rzeczywistość takich absurdalnych rzeczy, przedstawiły przez zgromadzonym tłumem czterech ludzi w kajdanach, troje mężczyzn i kobietę, twierdząc, że opadły z tych statków. Oni trzymali ich skrępowanych przez kilka dni. Potem oni przyprowadzili ich przede mnie, mając za sobą tłum, w celu ukamienowania ich. Po długiej dyskusji zwyciężyła w końcu prawda. Ci, którzy pokazali ich ludziom, sami znaleźli się, jak powiedział prorok, w takim samym stanie zakłopotania jak rabuś, który został schwytany”.
Dla ówczesnych ludzi ktoś, kto wysiada ze statków, które poruszały się na chmurach z tajemniczej krainy, musiał być oczywiście czarnoksiężnikiem lub związany z demonami, a tym samym ukamienowany. Dzięki Abogardowi ci ludzie zostali uratowani, a on sam, jak napisał J. Valleé, może śmiało kandydować na ‘świętego mecenasa porwanych’. Uprowadzenia w średniowieczu i współcześnie cechują się tymi samymi analogiami. Dziś główny nurt naukowy bagatelizuje takie historie i traktuje je po macoszemu. Podobnie było w średniowieczu, tylko tam uprowadzony nie mógł głośno o tym mówić, aby nie zostać skazanym za czary, co kończyło się publicznym spaleniem na stosie. Ile tysięcy osób straciło życie, będąc spalonymi na stosie lub zamęczonymi, tylko dlatego, iż nieznane byty wtargnęły w ich życie, powodując mętlik i chaos, a potem pozostawiając ludzi na pastwę losu inkwizytorów? Dzisiaj nikt nie pali takich osób na stosie, ale społeczeństwo nie traktuje ich poważnie i publicznie wyśmiewa, zamiast udzielić im właściwego wsparcia i pomocy.
Podobny punkt odniesienia posiadali w demonologii ludowej płanetnicy, zwani ‘obłocznikami’, ‘chmurnikami’, którzy zawsze byli związani z chmurami i pogodą, jako demoniczne lub w połowie demoniczne istoty. Istoty te miały dar nagłego znikania lub wciągania w chmurę:
„Płanetnicy (…)w czasie burzy lub na krótko przed nią znikają z ziemi w sposób dla innych niedostrzegalny, bądź też zostają na oczach świadków wciągnięci w chmurę (lub wyjątkowo — tęczę). Dźwigają chmury na miejsce przeznaczenia (…), czasem spadają na ziemię i żyją wśród wieśniaków. Niekiedy chmura zabrawszy płanetnika, po burzy odprowadza go”.
Uprowadzenie Travisa Waltona zelektryzowało społeczność w USA i ponownie zaczęto debatować na temat istot pozaziemskich i uprowadzeń.
5 listopada 1975 roku w stanie Arizona doszło do przedziwnego zdarzenia, z najbardziej znanych w branży ufologicznej uprowadzeń, które jest jednym z niepodważalnych do dnia dzisiejszego. Siedmiu pracowników, pracujących w lesie, wracało wieczorem po długiej i ciężkiej pracy. W pewnej chwili wszyscy zauważyli nad lasem osobliwą poświatę, która na tyle ich zainteresowała, iż postanowili sprawdzić, co ją powoduje. Nad polną drogą w Parku Narodowym Apache — Sitgreaves tkwił duży klasyczny obiekt UFO. Jeden z obserwatorów — Travis Walton — wysiadł z auta i próbował zbliżyć się w stronę UFO. Wówczas został uderzony czymś w rodzaju jasnoniebieskiego promienia, który spowodował jego upadek na ziemię. Pozostałych pracowników ogarnął taki strach, iż oddalili się z miejsca, pozostawiając Travisa samego. Po krótkiej chwili postanowili po niego wrócić, ale po Waltonie nie było śladu. Dopiero po 5 dniach Walton pojawił się z powrotem, zupełnie oszołomiony i wycieńczony. Z czasem zaczęły powracać wspomnienia związane z obecnością w UFO istot i badaniem. Testy na wariografie potwierdziły jego prawdomówność, podobnie jego kolegów, którzy też byli sprawdzani. Zdarzenie z uprowadzeniem Travisa Waltona jest takim, które ciężko podważyć znanymi nam wyjaśnieniami, ale podobne przypadki, w których ludzie byli uprowadzani do magicznej krainy są znane z wielu zapisów czy opowiadań, w których paradoksalnie nie brali udziału kosmici, lecz postacie o szerokim aspekcie paranormalnym.
Szwajcarski aptekarz i kronikarz Renward Cysat spisał podobne tajemnicze zaginięcie pewnego człowieka w 1572 roku.
Mężczyzna o imieniu Hans Buchmann wybrał się, aby oddać swój dług w postaci szesnastu guldenów. Jednakże, gdy długi czas nie powracał, jego synowie postanowili odszukać ojca. W lesie odnaleźli po nim jedynie kapelusz, płaszcz, rękawice, karabin i gilzy. Podejrzewano morderstwo, ale szybko okazało się, że domniemany sprawca nie ma z tym nic wspólnego.
Po upływie kilku miesięcy zaginiony Buchmann powrócił, ale jego wygląd był przerażający, niepodobny do tego wcześniejszego. Nie posiadał na głowie włosów, brody, brwi, skóra była nabrzmiała i popękana — wyglądał jak schorowany starzec. Co się przytrafiło Buchmanowi? Jego opowieść wprawia w zdumienie. Jak się okazało, zaginiony wcześniej spożył — co potwierdził — niewielką ilość alkoholu, ale nie na tyle, aby się upił, co potwierdza kronikarz. Idąc przez las usłyszał dobiegające dziwne odgłosy:
„Postanowiwszy wszakże do domu wracać, a przez las idąc w zapadającym zmierzchu i doszedłszy do wzmiankowanego miejsca, rozbrzmiały mu odgłosy dziwnych jakby uderzeń i szum. Początkowo przypominało to brzęczenie ula albo roju pszczół, ale potem po włosach przeszło mu coś, jakby kto szarpał struny rozmaite, co zdjęło go grozą i napełniło lękiem, tak iż nie wiedział, gdzie jest, albo co z nim się dzieje. Zdobył się wszakże na odwagę, chwycił strzelbę i począł grzmocić na wsze strony. Wonczas mu rozum odjęło, pozbawiony był potem strzelby, płaszcza, kapelusza i rękawic, a jeszcze potem coś go poniosło przestworzem ku obcej, nieznanej mu krainie, w której nigdy nie był. Nie wiedział, gdzie jest, ale ból odczuwał w spuchniętej twarzy, w spuchniętej głowie i w miejscu, gdzie kiedyś miał włosy na głowie, brodzie”.
Coś, co poniosło Buchmanna, pozostawiło go w Mediolanie we Włoszech, a on sam po wielu problemach powrócił 2 lutego 1573 roku do własnego kraju. Tak jak Travis został odnaleziony po 5 dniach i w zupełnie innym miejscu, tak i Hans Buchmann został potraktowany podobnie, tyle że pozostawiony jeszcze dalej od miejsca porwania, w opłakanym stanie zdrowotnym i psychicznym. Czy kosmici są na tyle głupi, aby nie wiedzieć skąd i gdzie porwano człowieka? Kronikarz, dokumentując owo zdarzenie, stwierdził, iż Buchmann został uprowadzony przez nocnego skrzata. W podaniach i folklorze wielokrotnie występują skrzaty, jako istoty mające związki z magią i innymi światami.
Porozmawiamy o nich dokładnie w innej części książki.
Istnieje również w Polsce bardzo interesująca historia, która ociera się o coś, co współcześnie możemy zinterpretować jako missing time. Cofnijmy się do 1620 roku, kiedy to w bitwie pod Cecorą brał udział rycerz Stefan Skarbek Żółtowski, herbu Ogończyk, który otoczony przez wojska turecko — tatarskie, znalazł się ze swoimi kompanami w beznadziejnej sytuacji. Miał zauważył wówczas coś niebywałego. W obłokach ujrzał krzyż i usłyszał słowa: „Szukaj mnie w Polsce”. Po pewnym czasie ocknął się w zupełnie innym miejscu, nie pamiętał, co działo się potem i jakim cudem znalazł się z dala od pola bitwy. Skarbek Żółtowski swoje cudowne ocalenie związał z Boską interwencją. Od tego czasu zaczął poszukiwać krzyża, zauważonego w czasie bitwy. W ciągu tego czasu ponownie miało dojść do niewytłumaczalnego zdarzenia. Według przekazów, kiedy rozszalała się burza, niefortunnie jedna z błyskawic miała trafić Skarbka, paląc całą uprząż. Spadający rycerz miał znów zobaczyć znajomy krzyż na niebie i w niewiadomy sposób znalazł się w swoich rodzinnych stronach, nie potrafiąc wyjaśnić, jaka siła go przeniosła. Jak wskazuje dalsza historia rycerz odnalazł swój krzyż w miejscowości Mogiła (dzielnica Krakowa) i zamieszkał w swojej pustelni obok klasztoru cystersów do końca życia, to jest do 1653 roku,
Analogiczna sytuacja, jak w przypadku Buchmanna, zdarzyła się w Polsce w roku 1577. 22 lipca miała zostać wzięta pewna panna w czasie burzy i powrócić po kilku dniach. Tak opisuje to zdarzenie „Kronika mieszczanina krakowskiego” z lat 1575—1595:
„W roku 1577 dnia 22 miesiąca czerwca, w wigilię św. Piotra z Pawłem, panna wzięta w deszczu, łyskaniu, z ciałem i duszą, córka czarnego Pawła z Olkusza, która była u pani Mączyńskiej aptekarki na wychowaniu. Tak zginęła, jako w czym chodziła. Dnia ostatniego zasię ją przywróciło tę pannę, także w łyskaniu, trzaskaniu, w deszczu barzo wielkim, w tym wszystkim, jak ją wzięło, tak ją zasię nazad przywróciło. O czym była barzo wielka inkwizycya przez ludzie zacne, przy czym był Jego Mć ksiądz biskup kamieniecki Białobrzeski Stanisław, prałatów kilkanaście i doktorów kilka, ludzi nauczonych. Gdzie potym na ratusz przyjechał pan podstarości krakowski Palczowski, pilną inkwizycyą uczynił, tak od gospodarza, jak od onej panny pod przysięgą to zeznać musiała, jako to nie było żadne zmyślenie. Ale tak jako na pierwszy wzięciu, jako i na wtórym, żeby wszystko zeznała, cobysiekolwiek z nią działo i cokolwiek tam w tym wzięciu widziała, jakoż to i w druk potem ukazano”.
Niestety, nie znamy niniejszego druku i zawartych tam zeznań owej panny, której przytrafiło się to coś niezwykłego. Miejmy nadzieję, że niewinnej kobiecie inkwizycja nie zgotowała tragicznej w skutkach spowiedzi.
Podobną historię z wzięciem w biały dzień poznałem w 2016 roku w Wiśniowej (powiat ropczycko — sędziszowski).
Zdarzenie miało najprawdopodobniej miejsce po II wojnie światowej. Pewna kobieta wracając w dzień od swojej sąsiadki, miała zostać przeniesiona ze wzniesienia w dół doliny przez ‘coś’, czego nie umiała zrozumieć. Historia była o tyle niezwykła, iż jej mąż, który szedł wcześniej przed swoją żoną, nie zauważył zniknięcia kobiety:
„Szli od Wacwołka [sąsiada — przyp. autora] i mówiła, że coś ją miało nieść, że nie dotykała drogi i nie wie, skąd wzięła się w innym miejscu, opamiętała się tam na samym dole, a pamięć na chwilę jej odeszła, postała chwilę i zorientowała się, gdzie jest, pamięta tylko to, że nie dotykała ziemi, tylko coś ją niosło. Nie mogła się nadziwić, co się stało”.
Z relacji mojej ponad 75—letniej rozmówczyni, która słyszała osobiście relację od swojej krewnej, wynika, iż kobietę coś przeniosło około 1,5 km dalej. Zdezorientowana kobieta nie rozumiała, co się stało, nie mogła logicznie tego wyjaśnić, ale miała to szczęście, iż żyła w zupełnie innych czasach i nie podzieliła losu kobiet opętanych przed diabła, które torturowane były przez inkwizytorów oraz palone na stosach. UFO ma dziwne upodobania pozostawiania porwanych osób w różnych miejscach, tak jak Argentyńczyka Carlo Antonio Diaza pozostawiło 800 km od miejsca, w którym został uprowadzony. 4 stycznia 1975 roku Carlo Antonio Diaza na przedmieściach Bahia Blanca kończy swoją pracę o godzinie 3:30 nad ranem, po drodze idzie kupić gazetę. Poza błyskami na nocnym niebie, które sygnalizowały nadchodzącą burzę, niczego innego nie dostrzega. O 8:30 rano Diaza znajdują na skraju autostrady całkowicie zdezorientowanego, w ubraniu roboczym i gazetą w ręku. Diaz trafia do szpitala — jak się okazało znalazł się 800 km dalej, a zegarek na jego ręce zatrzymał się na godzinie 3:50. Po dziewięciu godzinach przyjeżdża do szpitala jego żona. Diaz nosi podobne symptomy utraty włosów jak Bugmann, cierpi na różne dolegliwości. Jak się okazało Diaz miał ujrzeć błyskawicę, która go sparaliżowała, a coś uniosło go w górę, po czym stracił przytomność. Diaz przypomniał sobie kuliste pomieszczenie, dziwne istoty i inne typowe szczegóły dla ufo abdukcji. To samo potrafiły czynić z ludźmi wróżki i elfy, które w magicznym tańcu przenosiły ludzi w inne miejsca. Wiele takich opisów znajdziemy w opowieściach o wróżkach, w irlandzkich baśniach, w których niektóre osoby, zabrane przez obcych jeźdźców, potrafiły się nagle znaleźć w Nowym Jorku, innym miejscu, a nawet być uprowadzonymi wprost z gospody, jak w poniższym przypadku z Irlandii, który miał miejsce w 1678 roku:
„Niejaki dr Moore podróżował w towarzystwie trzech przyjaciół po kraju. Pewnego wieczora zatrzymali się w gospodzie w Dromgreagh (Wickldow). Rozmowa przy stole zeszła wkrótce na dziwny temat: powtarzające się porwania przez wróżki, jakich dr Moore doznał, będąc dzieckiem. Gdy dr Moore opowiada swoją historię, następuje kolejny akt dramatu; drzwiami wpada ‘oddział’ małych ludzi, którzy otaczają i wynoszą na dwór przerażonego mężczyznę. Jego trzej przyjaciele i pozostali gości doznają szoku: widzą jak dr Moore oddala się nagle, unoszony przez niewidzialną siłę i znika. Próbują go zatrzymać, ale coś ich odpycha. Dr Moore znika w ciemnościach. Pojawia się nazajutrz rano, głody i spragniony. To na prośbę oberżysty pewna czarownica ‘zobaczyła’, że porwany jest w towarzystwie wróżek i za sprawą magii spowodowała, że dr Moore nic nie jadł, ani nie pił. Gdyby to uczynił, nie byłoby dlań ratunku”.
Relacja została potwierdzona podpisami trzech świadków, a egzemplarz niniejszego zdarzenia znajduje się w bibliotece londyńskiego British Museum. Tak jak przed wiekami mali ludzie uprowadzili Moore’a, tak i dziś można spotkać małych ludzi, próbujących uprowadzić ludzi z miejsca, które zdaje się być dla nas oazą bezpieczeństwa, naszych domów i mieszkań, które pozostają otworem dla nieproszonych gości. Fairy Investigation Society Newsletter 3, New Series, Jan. 2016 podaje uderzająco podobną historię uprowadzenia kobiety z łóżka w sypialni przez małe istoty w Australii:
„Piszę do ciebie, ponieważ raz czy dwa wspominałeś o ludziach wierzących w gnomy czy wróżki. Odniosłam wrażenie, że chciałeś przez to powiedzieć: „Patrzcie, w co ludzie są w stanie uwierzyć!” Przez większość mojego życia pewnie bym się z tobą zgodziła. (…) Zmieniłeś zdanie o Yowie, jak wspominałeś, może więc ja sprawię, że zaczniesz uznawać spotkania z małymi ludźmi za coś godnego uwagi (choć rzadkiego). Mam prawie 70 lat. Doświadczenie, o którym chcę powiedzieć, miało miejsce na południu Złotego Wybrzeża w stanie Queensland w 1984 r. Nasz dom miał mniej niż 10 lat, podobnie jak inne w okolicy. W tamtym czasie byłam już po rozwodzie i mieszkałam z dwojgiem młodszych dzieci. Nigdy nie piłam, nie używałam narkotyków. Nie interesowałam się wróżkami, goblinami, gnomami, elfami, itp. — nie oglądałam nic na ich temat w TV. Na pytanie: „Czy wierzysz w małe ludki?” — odpowiedziałabym wtedy: „Nie”
W 1984 r. brałam udział w seminarium na Nowej Zelandii razem z kilkoma Australijczykami. Wystąpił u mnie strach przed lataniem, ale dawniej lubiłam to. Znajomy aptekarz dał mi 3—4 tabletki, które miałam wziąć przed lotem, by się uspokoić. Wzięłam jedną przed wylotem z Nowej Zelandii i przespałam czas lotu do Sydney, gdzie przesiadaliśmy się na lot do Brisbane, a potem spałam w samolocie lecącym z Brisbane na Gold Coas (Złote Wybrzeże). Już na miejscu osoba, która kierowała, mój kolega, wniósł mi bagaże do domu. Sprawdził dom przed odjazdem. Moje dzieci były u sąsiadów i miałam odebrać je następnego ranka [Kobieta nie była zmęczona, kiedy doszło do tego wydarzenia. Do domu wróciła ok. 8 — 8.30 wieczorem — przyp. Malcolm.] Rzadko kiedy było tak, że byłam sama na noc. Byłam wypoczęta i zrelaksowana, więc postanowiłam nieco pooglądać TV albo poczytać. Najpierw zrobiłam sobie herbatę. Telewizor był włączony. Drzwi frontowe były otwarte, ale był włączony alarm bezpieczeństwa. Piłam herbatę i postanowiłam, że się rozpakuję. Miałam mnóstwo ciuchów, które odwiesiłam do szafy. Zobaczyłam wtedy, że niespodziewanie światło w pokoju zrobiło się bardzo jasne. Coś dziwnego wisiało w powietrzu. Nie miałam czasu, by o tym myśleć, bo nagle ogarnęło mnie takie zmęczenie, że zachwiałam się i opadłam na łóżko. Leżałam twarzą na posłaniu. Bałam się, że butami pobrudzę prześcieradło, więc odwróciłam się, by zobaczyć, gdzie mam stopy. I było po wszystkim. Prawdopodobnie straciłam świadomość. Kolejna rzecz to głosy, kilka głosów, które słyszałam. Była rozmowa, jakby jeden drugiego poganiał. Zdołałam podnieść głowę i spojrzałam, skąd one dobiegają. Okazało się, że są tam mali ludzie. Próbowali mnie wyciągnąć z łóżka i włożyć do szafy, zaczynając od stóp. Szafa stała jakieś pół metra dalej, a jej lewe drzwi były otwarte (szafa miała dwoje przesuwnych drzwi). Mali ludzie próbowali włożyć mnie do szafy po lewej stronie, więc musieli odsunąć drzwi, które wcześniej zostawiłam w odwrotnej pozycji. Muszę powiedzieć, że w czasie tego doświadczenia czułam się jak kamera wideo, tzn. mogłam tylko słuchać i patrzeć, co potem zachowało się w mojej pamięci. Muszę powiedzieć jednak, że mój proces myślowy był zaburzony. (…)
Nie doświadczyłam szoku ani zdenerwowania. Powiedziałam sobie, że muszę spać i wydawało mi się, że jestem dla nich za duża i ciężka, żeby mnie przenieśli. Teraz myślę, że tamte myśli nie pochodziły ode mnie, tylko zostało mi to zasugerowane. Potem musiałam znowu stracić świadomość, bo za chwilę ocknęłam się znowu, widząc wokół siebie kilka osób. Nie mówiły nic. Leżałam z głową w nogach łóżka. Potem znowu doświadczyłam efektu kamery i jasno zdawałam sobie sprawę, co się dzieje. Dokładnie pamiętam, jak te postaci się pojawiły. Były to kobiety i mężczyźni. Jeden, mężczyzna, był większy niż reszta i wyglądał na przywódcę. Cała grupa składała się z ok. 6 osób, ale dokładnie nie jestem w stanie powiedzieć. Ten duży stał najbliżej mnie. Najpierw patrzył się mi prosto w oczy. Potem skupił się na jednym oku. Coś się potem stało, ale już nie pamiętam co.
Istoty wyglądały jak typowe gnomy z książek z bajkami. Sądząc po wymiarach łóżka, oceniam ich wzrost na ok 60—75 cm. Miały ubrania dostosowane do zimniejszego klimatu, niż u nas panuje. Zapamiętałam je doskonale, ponieważ dużo wtedy dziergałam na drutach. Co do istot, wyglądały na Europejczyków. Ich skóra była smagła, jakby dużo przebywali na dworze i miała gliniasty odcień. Mieli dobrze zarysowane kości twarzy — szerokie policzki, szerokie szczęki, mocno zarysowane podbródki i nosy. Ich oczy i usta były podłużne, ale bardzo cienkie. Najlepiej opisać ich twarze jako ‘spłaszczone’, tzn. wyglądające tak, jakby na ich głowach umieszczono ciężar, który zsunął skórę w dół. Ich ciała były krępe, mieli szerokie klatki piersiowe i talie, silne ramiona. Spodniej części ciała nie widziałam dobrze. (Kobieta dodaje, że istoty męskie nie miały zarostu, a kobiety miały szyje przewiązane apaszkami.)
Potem najprawdopodobniej znowu straciłam świadomość, a gdy ją odzyskałam, znowu byłam w tej samej pozycji, ale oni byli już pośrodku pokoju i patrzyli na mnie. Ja spojrzałam na nich, ale nie czułam strachu ani podenerwowania. (…) Teraz wydawało mi się, że jest ich więcej i że są tam jakieś młode osobniki, które wydawały się nerwowe albo speszone. (…) Moje wspomnienia zarejestrowały ich wygląd jako przepracowanych, pozbawionych radości niezbyt inteligentnych. Wyglądało to tak, jakby to, co robili, było dla nich pracą. (…)
Potem znowu usłyszałam głosy. Stali jeden nad drugim i przekonywali się do czegoś, jakby próbowali się ponaglać. Zdołałam podnieść głowę i ku swojemu zaskoczeniu zobaczyłam, że zdołali ściągnąć moje nogi z łóżka. (…) Moje nogi były w pobliżu szafy. Musiałam, padając na łóżko, ułożyć się tak, że moje nogi zaczęły się zsuwać. Grawitacja zrobiła swoje, a oni musieli je tam tylko ‘nakierować’. Wtedy podniosła mi się adrenalina. Krzyknęłam i wierzgnęłam. Skoczyłam z łóżka na środek pokoju, który wydawał się jaśniej oświetlony niż zazwyczaj. Pamiętam, że stałam i się na nich darłam. Nie bałam się, tylko wkurzali mnie. Potem istoty coś mamrotały między sobą. Wyglądały na zrezygnowane. Potem zaczęły wchodzić do szafy, tak jakby w środku znajdowało się jakieś ukryte przejście prowadzące w dół.
Stałam i patrzyłam na nich przez kilka sekund. Pokój nadal był jaśniejszy niż zwykle. Potem wyszłam z pokoju. Nasz dom był mały, przedpokój miał 3—4 m. Przeszłam następnie do salonu. Przez tych kilka chwil nic się nie działo, ale potem opanowało mnie ogromne przerażenie, które z każdą sekundą się nasilało. Nigdy się tak nie bałam, chociaż nie było powodu. Podejrzewam, że gdy istoty odeszły, przestał działać na mnie ich uspokajający wpływ.
(…) Kilka tygodni później odpowiedziała mi grupa badawcza z Queensland, twierdząc, że jakaś kobieta z Melbourne, dzień przed moim doświadczeniem, wpadła w histerię, mówiąc, że jej dom nawiedziły istoty przypominające gnomy. W domu była jej córka, bo kobieta bała się być sama. (…). Potem dowiedziałam się o tzw. syndromie Charlesa Bonneta. Ci, którzy nań cierpią, mówią o obserwacjach wróżek, elfów, impów. Wszyscy z nich mają w jakimś stopniu uszkodzony wzrok. Czytałam o szpitalu w Manchesterze, który badał to zjawisko. (…) Naukowcy twierdzili, że osoby cierpiące na syndrom były zdrowe, świadome i nie cierpiały na demencję. Wielu z nich zajmowało wysokie stanowiska. Byli wśród nich nauczyciele, lekarze, etc. (…) Dobrze, że się z tym zaznajomiłam, bo potem, szukając informacji, dowiedziałam się, że wielu lekarzy patrzy na ten syndrom z przymrużeniem oka, a relacje świadków traktuje bardzo sceptycznie, stawiając osoby, które widzą gnomy w negatywnym świetle. (…)
Miny i głosy tych istot nie były przyjazne. Nie sądzę, że szanują one rodzaj ludzki. Traktuję przygodę z nimi jako rodzaj najścia, napastowania. Sposób, w jaki mnie potraktowali wskazuje, że mogą one w ten sposób traktować małe dzieci, nie przerażając ich i w pewnym sensie usypiając ich świadomość”.
Wręcz uderzające podobieństwo nagłej utraty świadomości, senność, paraliż, są typowym syndromem przejmującym umysł człowieka w momencie uprowadzenia nie tylko przez załogi UFO, ale także przez dawne i współczesne gnomy, które mają dziwne tendencje związane z szafą. W innym rozdziale dotyczącym spotkania pewnej dziewczynki z małymi ludźmi, także przewija się motyw szafy, z której wychodziły gnomy.
Współczesne uprowadzenia do UFO wiązane są szczególnie z aspektem badań oraz pobieraniem płodów od kobiet, które zostały poddane sztucznemu zapłodnieniu, a mężczyznom pobierano nasienie. Zarówno kobiety jak i mężczyzn zmuszono do kontaktów płciowych z kosmitami. Czy nie o tym samym piszą średniowieczne kroniki, w których ludzie obcowali z demonicznymi inkubami i sukkubami? Nazwa ‘inkub’ oznacza dosłownie: ‘Ten, który leży na wierzchu’ i ma podobne znaczenie co słowo ‘incubation’, czyli wysiadywanie jaj przez ptaka, a w przełożeniu na język łaciński incubatio oznacza ‘zhańbić’. Dawniej, czego mieliśmy przykłady, wszelkie zjawiska wyjaśniano za pomocą skłonności do uciekania się w stronę religii, w tym do wszelkiego rodzaju diabłów i demonów, które w przypadku spotkań człowieka z nimi często kończyły się tragicznie, ponieważ tacy ludzie byli traktowani jak heretycy i niepoprawni wobec Kościoła. Wiele osób straciło życie, zdrowie za sprawą tortur stosowanych przez inkwizytorów, w tym osób rzekomo opętanych lub nachodzonych przez inkuby lub sukkuby, które miały obcować zarówno z kobietami jak i mężczyznami. I tym samym trafiamy znów na kolejny obszar niezwykłych relacji, które zostały spisane w dawnych wiekach, a które mówiły o kontaktach z innymi istotami, które często posiadały zmiennokształtny charakter. Współczesne teorie dotyczące uprowadzeń są mało przekonujące, nie ze względu na wiarygodność samych porwanych, bo z reguły są to uczciwe i szczere osoby, o czym mógł się przekonać znakomity psychiatra John Mack, który wielokrotnie badał i diagnozował osoby z syndromem tzw. ‘uprowadzenia’, nie znajdując u nich jakiś chorób umysłowych, bądź też innych, które mogłyby wywołać jakieś urojenia, halucynacje. Zarówno on jak i inny badacz UFO Budd Hopkins czy dr David M. Jacobs byli przekonani, że za sprawą uprowadzeń stoją wyłącznie istoty pozaziemskie, które współcześnie w XX wieku zaczęły dokonywać na nas w ukryciu jakichś genetycznych doświadczeń, a świadectwa, które opisywali porwani pod hipnozą miały być ich głównym argumentem na prawdziwość ich twierdzeń. Rzeczywiście, z ich wniosków wyraźnie wynika, iż jakieś istoty paraliżują nas, by później potraktować jak królika doświadczalnego. Jednakże głębsza analiza tego aspektu prowadzi nas do zupełnie innej refleksji.
Budd Hopkins czy David M. Jacobs zdecydowanie odrzucali niewygodne dla siebie fakty, które mogły wskazywać, iż tak naprawdę uprowadzenia nie mają swojego źródła wśród istot z kosmosu. Jacques Valleé dostrzegł w czasie swoich badań głęboki aspekt folklorystyczny, z którym wiązały się nie tylko typowe obserwacje UFO, ale też zdarzenia, które dziś możemy nazwać ‘uprowadzeniami’. J. Valleé w książce pt. „Paszport do Magonii” opisał świadectwa wielu dawnych spotkań z istotami, które w dzisiejszym przełożeniu można powiązać z UFO. Badania folkloru wskazują na wyraźne związki niebiańskich istot z rodzajem ludzkim. Każdy, kto poważnie wniknie w temat uprowadzeń przez istoty pozaziemskie, wcześniej czy później trafi do dawnego folkloru — bez tego analizowanie zjawiska uprowadzeń będzie drogą donikąd. Osoby zajmujące się abdukcjami przyjęły natychmiast wyjaśnienie, iż za uprowadzeniami musi stać wyłącznie hybrydyzacja istot pozaziemskich. Koncepcja ta mogłaby być możliwa — patrząc przez pryzmat współczesnych czasów, jak zakłada to dr Jacobs — ale nie zapominajmy, że tak naprawdę forma uprowadzeń przez nieziemskie istoty jest znana od tysięcy lat.
W 2017 roku badacz i popularyzator zjawiska UFO, Piotr Cielebiaś, przeprowadził wywiad z dr. Jacobsem na temat uprowadzeń. Z samego wywiadu wynika, iż dr Jacobs zjawisko UFO traktuje w odniesieniu do typowej teorii o nakrętce i śrubce, nie dostrzegając wyraźnych aspektów duchowych i paranormalnych, tłumacząc wszystko w kontekście brzytwy Ockhama, stając się najwyraźniej jej zakładnikiem. Jedno pytanie Piotra skierowane do dr. Jacobsa jest szczególnie interesujące w kontekście niniejszej książki:
„A co myśli pan o wnioskach dr. Valleégo, który twierdzi, że ślady porwań przez Obcych można znaleźć w mitologii i folklorze, gdzie pojawiają się relacje o różnego rodzaju demonach czy magicznych stworach, zabierających ludzi do swoich krain?”
„Takie podobieństwa rzeczywiście istnieją, ale opierają się na bardzo wątłych przesłankach”.
„To, co znalazł Valleé nie może równać się ze skalą abdukcji w dzisiejszych czasach.
Co więcej, wielu poważnych badaczy UFO wierzy, że to zjawisko towarzyszy nam od co najmniej tysięcy lat. Tak mogło być, jednak wydaje mi się, że abdukcje zaczęły się później. Może starożytni astronauci nie byli tą rasą, która uprowadza ludzi obecnie? (…) Teoria o końcu XIX w. wydaje się możliwa”.
Te wątłe przesłania na temat uprowadzeń można nie tylko odnaleźć w irlandzkich baśniach, które opisują ziemskie kobiety porywane przez elfy lub wróżki, aby karmiły dzieci wróżek, lub służyły im jako akuszerki. Niektóre uprowadzenia zostały także odnotowane bardziej skrupulatnie, jak w przypadku Jacoba Jacobsona zeznania zapisano w księdze parafialnej z 1759 roku, o której będzie mowa w dalszej części książki. Odrzucanie tak wymownych faktów przez badaczy ufo abdukcji, nie wpływa korzystnie na poznanie zjawiska uprowadzeń pod kątem historycznym. Johanes Fiebag w swojej książce wspominał o pewnej poprawności, jaką stosował dr Jacobs, uznając tylko tych obcych za prawdziwych, którzy w opisie świadków spełniali kryteria typowego kosmity: szary, z dużą głową i ciemnymi oczyma. Wszelkie inne relacje miały być oszustwami.
Podobne relacje można odszukać m.in. w Polsce, tylko tutaj zamiast wróżek lub elfów za uprowadzeniami stały inne istoty, które miały te same magiczne możliwości wobec ludzi. W polskim folklorze wielokrotnie przewijają się demoniczne istoty nazywane ‘mamunami’, ‘południcami’ lub ‘latawcami’, które podobnie — jak wróżki i elfy z Irlandii — podkradały kobietom dzieci lub wykorzystywały je w inny sposób. W Polsce wszelkie nadprzyrodzone istoty generalnie zawsze demonizowano, jako przejaw zwodniczych diabłów lub demonów. W podaniach ludowych i dawnym folklorze możemy natrafić na opisy wędrujących gwiazd, spadających komet czy latawców. ‘Latawcem’ nazywano w ludowym folklorze — szczególnie z terenu Mazowsza i Gór Świętokrzyskich — istotę, która miała porywać kobiety, a także wykorzystywać je seksualnie, co jest typowe dla średniowiecznych inkubów. W niezwykle interesującej książce pt. „Polska demonologia ludowa” Leonarda J. Pełki można zauważyć, że ‘latawiec’ był zawsze kojarzony jako ktoś, kto przebywał w chmurach, świecił i poruszał się w powietrzu, często atakując kobiety:
„Latawiec, gdy wypatrzył sobie najpiękniejszą niewiastę czy dziewoję wiejską, zrywał, ogniwo złote, którymi przykuty był do nieba i rzucał się z obłoków. W tym przelocie świecił jak gwiazda, ale im bliżej ziemi tracił swój blask niebiański, odpadały mu skrzydła, a przybierał postać najdorodniejszego młodzieńca”.
To niemal jak klasyczne Bliskie Spotkanie Trzeciego Stopnia. Z analizy zjawiska UFO wyłania się pewna reguła paraliżu świadków w momencie bliskiego kontaktu z UFO lub wizyty sypialnianych gości, którzy paraliżują i przeszywają na wskroś swoimi hipnotyzującymi oczyma swoje ofiary. Spojrzenie w oczy obcych zawsze wiązało się z przejęciem kontroli nad człowiekiem. Latawce najwyraźniej posiadały tą samą osobliwą moc działania, o czym świadczy poniższy fragment:
„Żadna kobieta nie była w stanie oprzeć się potędze jego spojrzenia. A dotknięcie ręki Latawca zmieniało ją prawie w kamień”.
Jak wcześniej mogliśmy zauważyć, dawne oraz współczesne porwania powodowały negatywne symptomy fizjologiczne. Te same objawy przypisuje się Latawcowi w słowiańskiej demonologii, o których możemy przeczytać w książce Leonarda Pełki:
„Kobieta, którą ukochał Latawiec, krótko żyje na bożym świecie, gwałtowne uczucie miłości prędko trawi w niej siły życiowe; tęsknota codzienna z wolna dobija, usycha jak wiór i umiera w samotności, bo w tej chwili opuszcza ją Latawiec”.
W książce pt. „Klechdy: starożytne podania i powieści ludu polskiego i Rusi” K.W. Wójcicki /1837 rok/ podaje analogiczne podobieństwo Latawca w postaci gwiazdy — tylko w wersji żeńskiej:
„W postaci lśniącej gwiazdy młoda dziewczyna widzi kochanka, ku niemu wzdycha i wyciąga dłonie, by go przyjąć w swe ramiona”.
W wierzeniach ludu ukraińskiego wersją polskiego Latawca miał być Przeleśnik, który zwabiał młode kobiety, kochał się z nimi w nocy, wysysając z nich energię życiową, o czym pisze pewna ukraińska poetka w wierszu:
„Do niej w nocy zjawiał się przeleśnik
Nie diabłem się jawił, nie marą,
Wpadał do chaty, lecąc zorzą,
A w chacie stawał się urodziwym młodzianem…
Rankiem, gdy śpiewały trzecie kury,
Znikał ten przeleśnik, a dziewczyna
Ukwiecona, przystrojona, zasypiała
Kamiennym snem. A potem cały dzień
Blada chodziła, jak jaka senna zjawa…”
Na terenie Słowacji krążą liczne podania ludowe, które mówią o tzw. ‘svetlanoc’ (światło nocne), odpowiedniku naszego Latawca. Miały to być światła, które porywały ludzi i pozostawiały ich w innych miejscach. Hanna Taborska — Popowska w swojej pracy pt. „Ślady dawnych wierzeń słowiańskich utrwalone w kaszubskiej leksyce” /1995 rok/ wymienia demona żeńskiego o nazwie ‘latvica’, który miał pojawiać się w postaci kuli z długim iskrzącym się ogonem. Inny demon słowiański opisywany w ludowym folklorze porywający ludzi to tzw. ‘południca’. Z literatury dawnego folkloru możemy dowiedzieć się, iż słowiański demon miał pojawiać się w upalne dni, najczęściej nad zbożem, w formie białych postaci. Pełka w książce wspomina, iż południce porywały dziewczęta wieczorem i często porzucały w odległych miejscach, co przypomina powyżej opisane przykłady z różnych okresów. W województwie krakowskim przed pierwszą wojną światową południcę opisywano w zupełnie inny sposób, który sugeruje obserwacje świetlistych zjawisk nad polami, a które dziś mają zupełnie odmienną interpretację:
„Taka baba, co pali ogień na polu, albo kajniebądź, ale ino rzkomo. Rzkomo się widzi, że się pali, a to się nie pali”.
Innym typem stworzeń opisywanych przez naszych przodów w słowiańskim folklorze są mamuny, nocnice czy boginki, które były nadzwyczaj brzydkie i podstępne, ponieważ miały skłonności do podkradania i zamieniania dzieci.
Josef Virgil Grohman (1831—1919) w książce pt. „Podania z Czech” opisuje przypadek porwania kobiety na oczach przerażonych kobiet przez południcę:
„W Pribami szła pewnego razu ‘sześcioniedzielka’ na pola z obiadem dla koszących, którzy tam wiązali snopy. Ci się wystraszyli, gdy ujrzeli ją idącą w ich kierunku. Ostrzegali ją i mówili, aby postarała się wrócić do domu przed południowym dzwonieniem. Ona jednak z ich obaw się śmiała, mówiąc że raczej poczeka na talerze i weźmie je ze sobą powrotem do wsi. Usiadła w pobliżu koszących od trawy i rozmawiała z nimi. Nagle się podniósł silny wiatr i ‘sześcioniedzielka’ zniknęła wystraszonym żeńcom z oczu. Do domu powróciła aż po roku i jednym dniu. Mówiło się później, że ją wzięła Południca…’’
Niezwykłe spotkanie z południcą, które miało miejsce na Białorusi, zostało przekazane po audycji w Radiu Paranormalium 5 czerwca 2016 roku, w której tematem przewodnim był żywy folklor i polskie potwory — temat niezbyt popularny, który poruszał wszystko to, co możecie znaleźć Państwo w mojej książce. Zdarzenie miało miejsce w roku 2001 nad rzeką Niemen:
„Piszę pod wpływem wysłuchania ostatniej superciekawej audycji na temat żywego folkloru. Gdy miałam 19 lat (teraz mam 34) mój ówczesny chłopak, w czasie wakacji, pojechał nad rzekę Niemen na terenie obecnej Białorusi, ponieważ żyła tam ciągle gałąź jego rodziny (byli to Polacy, którzy od dawna tam mieszali, ale po wojnie przesunięto granice). Mój chłopak trochę się tam nudził, ponieważ były to typowo rolnicze tereny, gdzie nic ciekawego się nie działo. Często więc sam spacerował, ponieważ inni członkowie rodziny byli rolnikami i od rana pracowali. To wszystko wydarzyło się nad Niemnem, w miejscu, gdzie było wielkie pole zboża. Mój chłopak, jak już mówiłam, był tam sam. Było około południa i był straszny upał. W pewnym momencie poczuł potworny strach. Zobaczył coś, co było wirem, ale też jakby kobietą i zbożem jednocześnie. To zbliżało się do niego, a on był przerażony i zrozumiał, że jak nie zacznie biec, to umrze. Kiedy wrócił, powiedział o tym tylko mnie i był przekonany, że była to Południca”.
Południce lub czarodziejski wiatr miał być powodem wielu porwań i zaginięć ludzi. Z takimi opisami stykamy się w wielu wątkach folkloru, za którymi miały stać magiczne postacie i inne osobliwe słowiańskie demony, o których m.in. wspomina Kazimierz Władysław Wójcicki w swojej książce z roku 1837 pt. „Klechdy: starożytne podania i powieści ludu polskiego i Rusi”. W książce pojawia się wymowny opis pod tytułem „Porwany Wichrem”, którego fragment chciałbym przytoczyć Czytelnikom:
„(…)Parobek poszedł na łąkę, by ułożyć siano w kopy; gdy się wicher nagle zrywa: porozrzucał kopy siana i porywa parobczaka. Daremnie chciał się opierać, próżni chwyta silną ręką to płotu, to gałęzi; jakaś siła niewiadoma pędzi go pomimo woli. Na skrzydłach wiatru niesiony, nietykający stopą ziemi, leci jakby gołąb dzik. Już słońce na zachodzie, a parobszczak wygłodniały patrzy na dymiące wiosek chaty; prawie nogą ich się tyka: lecz daremnie krzyczy, woła; próżno płacze i narzeka; nikt nie słyszy jego jęku, ani łez gorzkich nie widzi. Tak pędzony trzy miesiące, wygłodniały i spragniony, wysechł jak sosnowa szczapa; obleciał świata niemało, lecz najczęściej wiatr go nosił ponad wioską, kędy mieszkał. Spojrzy z łzami na swą chatę, gdzie miał dziewę ulubioną. Patrzy — aż ona wychodzi, niosąc obiad we dwojakach i wyciąga ku niej ręce (…) nie spojrzała nawet w górę. (…) Biegł co żywy do chaty i w progu spotyka sobie zaręczoną dziewę. Krzyknęła z podziwu widząc parobczaka zaginionego, co miał być jej mężem, co go już długo opłakiwała(…)”.
Interpretując powyższy opis na współczesny język można wskazać analogię do uprowadzeń, za jakimi mają stać pozaziemskie istoty porywające ludzi do UFO. Tajemnicza siła porywa człowieka, który powraca za sprawą pewnego czarnoksiężnika do domu po wielu miesiącach. Można rzec — klasyczne uprowadzenie — widziane oczyma ludzi z XIX wieku.
W opowiadaniach z terenu radomszczańskiego, zapisanych przez Wandę Drozdowską, natrafiamy na mamuny, które próbowały siłą zamienić niemowlę:
„W początkach bieżącego (XX) stulecia we wsi Ciężkowice, przy położnicy, aby chronić dziecko przed złymi mocami, spała jej młodsza siostra. l oto pewnej nocy obydwie niewiasty obudziły się i spostrzegły w izbie nieznaną kobietę, która próbowała wyrwać im z rąk dziecko. Przerażona matka i ciotka krzykiem próbowały wezwać pomoc. Mamuna jednak spowodowała, że wszyscy domownicy tak mocno spali, że nie słyszeli zupełnie ich wołania. A tymczasem mamuna bijąc i drapiąc obydwie niewiasty próbowała siłą porwać dziecko. Jednak zarówno matka, jak i ciotka, mocno trzymały niemowlę, a jednocześnie poczęły się modlić. Nie wiadomo, czy to energiczna obrona obudzonych kobiet, czy też słowa groźnej dla istot demonicznych modlitwy, spowodowały, że mamuna zrezygnowała ze swych zamiarów i znikła. A rodzice, obawiając się dalszych prób porwania, przyśpieszyli chrzest dziecka”.
Podobny punkt odniesienia w demonologii ludowej miały demony zwane ‘boginkami’, które zamieszkiwały lasy, rzeki, góry. Miały szkaradny wygląd: dużą głowę, krzywe nogi i obwisłe piersi, miały też podobną jak mamuny przypadłość: w nocy napadały na położnice i podmieniały dzieci. Witold Fusek (1885—1941) w książce pt. „Biecz i dawna ziemia biecka na tle swych legend, bajek, przesądów i zwyczajów” /wyd. 1939 r./ podaje historię porwania dziecka przez boginki:
„Boginki te starały się przede wszystkim zabrać dziecko i podrzucić swoje. Stąd też nazwa ‘odmieniec’. Tych odmieńców było pełno. Dzisiaj jeszcze stara Zajdlowa opowiada, że jej brata odmieniło, a Wojdylina mówiła to o swoim synie. Zajdlowa opowiadała tak: ‘Matka zaległa, ojciec poszedł spać na strych, my starsze dzieci miałyśmy łóżko za piecem. W nocy matka zrywa się z krzykiem. Ojciec zbiega z góry i widzi, że matka już ledwo dyszy, bo się z boginkami mocowała, które jej syna chciały porwać. Pełna izba była boginek, a także w oknach pełno. Choć ojciec przyszedł i tak syna odmieniły’”.
Liczne podania i legendy litewskie wielokrotnie wspominają o zwodniczej kani, która miała się poruszać w obłoku i porywać dzieci. Niegdyś jeszcze dla przestrogi straszono na wsi dzieci, wołając żartobliwie: „Dzieci! Kania leci”. Kolejna analogia do zjawisk, które są zbieżne z uprowadzeniami i UFO?
A tak pisał o kani znany etnograf Oskar Kolberg:
„Przybywa ona otoczona obłokiem od wsi do wsi pod wieczór i tam samotnie spotkane dzieci — różnymi sposobami i łakotkami stara się do siebie przywabić tak, iż lgną do niej jak do matki. Ująwszy je zaś, odziewa się gęstym obłokiem i uniesiona na nim ulatuje na dzikie lasy i stepy, skąd porwane dzieci nigdy już nie wracają”.
Przekaz o kani porywającej dzieci utrwalił się także na terenie Polski w kilku województwach, m.in. w woj. poznańskim i w woj. mazowieckim. W Strzelnie opowiadano o kani w postaci dziewczęcej, spadającej z obłoków i uprowadzającej dusze dzieci. Warto przypomnieć, iż Strzelno leży w pobliżu Wylatowa, które stało się sławne za sprawą piktogramów zbożowych i bardzo wielu obserwacji UFO. W Małopolsce kanię Henryk Biegeleisen (1855—1934) polski etnograf i historyk opisuje jako „widmo w postaci obłoku schodzi na ziemię i porywa drobne dzieci, bawiące się na wsi bez dozoru, unosząc je w niebiosa”.
Folklorystyczny obraz złowrogiej kani ukazuje K. W. Wójcicki w klechdach zebranych w XIX wieku. Kania pojawiała się w postaci dziewczynki z ‘zimnym wzrokiem’ i czarnym prętem, którym porażała i zabijała dzieci, unosząc je w ciemnej chmurze:
„W dzień świąteczny pod rozłożystą lipą igrało grono dziatek ze wsi pobliskiej. To rwały kwiatki, to skakały, to na drewnianych konikach harcowały, śmielsze pacholęta darły się na lipę, dojrzawszy wróble gniazda (…). Z jodłowego lasu, miedzą pomiędzy zbożami, wyszła mała dziewczyna w białej szacie. Twarz miała śniadą, jakby jej ojciec Tatar, oczy wyłupiaste, chłodne, urocze; na czarnych włosach wianek z maku polnego odbijał jak żar na czarnych węglach, warkocz obwijała krwawa chusta. Czarny pręt dzierżyła w ręku. Szła z wolna, ale gdzie stąpiła, kwiatki usychały, trawa paliła się jak tam, kędy jadowita żmija prześliźnie (…). Szła dalej z cmentarza przez wieś, ale sioło było puste, bo starsi bili czołem Bogu, a dziatwa igrała na trawniku pod lipą. Zaledwie dojrzała to grono niewiniątek, przysporzyła kroku, martwe ślepia wytrzeszczyła więcej i rumianą dziewczynkę, co najbliżej stała, dotknęła czarnym prętem. Dziecina wstrzęsła się, zadrżała i padła nieżywa; rumieniec znikł od razu, bo lice sczerniało jak węgiel. Zimno grobowe owiało grono dziatek, ustał gwar wesoły i śmiechy, krzyk trwogi rozległ się wokoło. Dziewczyna Cicha bije prętem, a dziatki jak pisklęta zduszone padają, czernieją. Starsze poczęły uciekać, strach dodał im siły, rozpierzchły się na różnej strony, daremnie chciała je dogonić dziewczyna Cicha (…) Wtedy razem nadpłynęła mglista chmura, w której dziewica Kania unosiła pozostałe grono dzieci, wydzierając je na zawsze z łona matek. Starzec jeden poznał, co się święci w tej chmurze, krzyknął zatrwożony: „Dzieci! Kania leci!” i przycisnął sczerniałe zwłoki wnuka do siebie. Próżna trwoga, już żadnej nie było dzieciny we wsi, jedne mór zabił, drugie chmura ciemna uniosła na zawsze, a matki sieroty zalewały się łzami, daremnie czekając powrotu zbłąkanych dzieciątek”.
Aż chce się powiedzieć, ile w tym opisie można odnaleźć zbieżności, które znane są ze współczesnych świadectw o ufo abdukcjach: spalona trawa, pręt, którym porażała dzieci, chmura do której uniosła dzieci, zmiana temperatury. Jacques Valleé zgłębiając relacje o nadprzyrodzonych istotach, natrafiał na analogie, które przez wielu ufologów były ignorowane. Jednakże już sam fakt, który opisuje tego typu istoty i ich zachowania wobec ludzi, powinien znaleźć się w kręgu zainteresowań wielu badaczy, nie tylko ufologów, ale historyków, etnografów, socjologów, ponieważ bez względu na kraj czy kontynent mówią o podobnych zachowaniach magicznych istot, które dziś okazują się czymś innym — niż tylko legendą. Absurdalne zachowania istot z dawnych wieków mają swoje odbicie lustrzane we współczesnych relacjach UFO i ich pasażerów. Nadprzyrodzone istoty niekiedy miały być opiekuńcze, pomagające człowiekowi, ale w większości płatały figle, były złośliwe i często przerażały ludzi, podobnie jak współcześni figlarze z UFO, którzy nawet okazują się być złodziejami.
1 listopada 1954 roku w Ceninie — sennej miejscowości niedaleko Bucine we włoskiej prowincji Arezzo — doszło do przedziwnego zdarzenia, które po dziś dzień zmusza do głębokiej refleksji. Rankiem czterdziestoletnia Rosa Lotti udała się do Cennina, aby odwiedzić kościół oraz cmentarz. Wzięła ze sobą wiązkę goździków. W drodze do kościoła, dochodząc do małej polany, w okolicy której porastały krzewy i drzewa, zauważyła w pobliżu sosny jakiś obiekt w kształcie wrzeciona, który wzbudził jej zainteresowanie. Obiekt miał ponad 2 metry wysokości i około 1 metra szerokości. Lotti miała wrażenie, że powierzchnia obiektu była wykonana z polerowanego metalu. Poniżej stożka miały znajdować się drzwi, które były otwarte, wykonane ze szkła. W środku dostrzegła dwa małe krzesła. Kobieta spostrzegła także dwie małe istoty, które miały około jednego metra wzrostu, ubrane w szare, jednoczęściowe ubrania. Posiadały jednoczęściowy rodzaj kostiumu, niczym z dawnych epok, z małymi guzikami i peleryną na plecach. Twarze zakrywały hełmy, które wyglądały niczym ze skóry, twarze były zbliżone wyglądem do ludzkiej. W pewnym momencie istoty wyrwały jej z ręki wiązkę goździków oraz pończochy, które trzymała w ręku, a które wcześniej ściągnęła, aby nie zniszczyć, wybierając się w podróż. Kobieta zdecydowanie zaprotestowała. Jedna z istot oddała jej część kwiatów, które zapakowała do pończochy, śmiejąc się, po czym wrzuciła do obiektu. Kobieta postanowiła uciekać, kiedy odwróciła się po 100 metrach za siebie, niczego już nie było. W późniejszym czasie karabinierzy w miejscu obiektu odkryli ślady w ziemi w postaci dziury. Zdarzenie w Ceninie, o wręcz kuriozalnym charakterze, obnaża kosmiczny charakter wizyt tych figlarnych istot, które bardziej pasują do naszego świata niż dalekiego kosmosu.
Zdarzenia związane z uprowadzeniami ludzi przez fairies z reguły pochodzą z Europy, głównie z Wysp Brytyjskich. Do rzadkości należą przypadki z drugiego końca kontynentu, Stanów Zjednoczonych, w których fairies rzadko pojawiają się w relacjach. Biuletyn „Fairy Investigation Society Newsletter 4” z lipca 2016 opisuje historię dziewczynki z Iowa, która została zabierana przez fairies do ich niewidzialnego świata. Autor artykułu Chris Woodyard podaje najbardziej znaną wersję tej fascynującej, a zarazem smutnej historii, która miała miejsce w 1886 roku:
„UKRADZIONA PRZEZ FAIRIES, Niezwykła historia, która pochodzi z Bounding West, Dubuque, Iowa, 28 marca. Andy Crowe jest znanym powszechnie i radzącym sobie dobrze rolnikiem mieszkającym w Center, w hr. Dubuque. Kilka lat temu mieszkał z córką — jedynym dzieckiem, które pozostało w domu. Dziewczyna, zbliżając się do dorosłości, zapadła nagle na dziwną chorobę, która zdumiewała lekarzy, którzy w końcu zabrali ją do o. Bernarda z klasztoru New Melleray, znanego ze skromności i ubóstwa, który zyskał sobie sławę jako uzdrowiciel ludzi dotkniętych zarówno chorobami ciała, jak i umysłu. Dobry zakonnik modlił się nad dziewczyną i przepisał dla niej leki. Podczas drogi do domu dziewczyna powiedziała ojcu, że o. Bernard nie pomógł jej i że od czasu do czasu będzie ona musiała znikać i żyć tymczasowo z ‘fairies’. Ojciec nie zwrócił na to uwagi, zapominając o tym do następnego roku, kiedy pewnego ranka obudził się, odkrywając, że jego córki nie ma. W jej pokoju płonęła świeca. Dziewczyna zostawiła wszystkie ubrania, za wyjątkiem jednej perkalowej sukni. Zgłaszając jej zaginięcie, opowiedział o tym, co od niej przed rokiem usłyszał. Sąsiedzi byli jednak bardzo podejrzliwi i uznali, że pozbył się jej. Przeszukano pobliski strumień w poszukiwaniu jej ciała i przeczesano las, ale nie znaleziono po niej śladu. Po roku od zaginięcia powróciła nagle do domu, opowiadając fantastyczną historię na temat swojej nieobecności. Powiedziała, że przebywała z fairies, wśród których żyła w wielkich wspaniałościach. Miały wszystko, czego dusza zapragnie. Większość czasu spędzały podróżując nierozpoznane po kraju. Dziewczyna miała podróżować z nimi, jeżdżąc powozami niewidocznymi dla ludzkich oczu. Kiedy fairies dowiedziały się o podejrzeniach rzucanych na jej ojca, nakazały jej powrót, by wszystko wyjaśnić. Po jej powrocie zorganizowano przyjęcie, na którym obecni byli wszyscy sąsiedzi, którym dziewczyna opowiedziała o swojej niesamowitej przygodzie. Dwa dni później udała się ona do Dubuque, by odwiedzić swą siostrę, która wyszła za Jamesa Hayesa — woźnicę mieszkającego na 13. ulicy. 3 dnia po przybyciu do Dubuque zeszła na dół i poinformowała panią Hayes, że musi iść, że przyszły po nią dwie fairies i czekają teraz na nią na górze. Pani Hayes poszła za nią na piętro, a tam, ku swojemu zdumieniu, zobaczyła dwie dziwnie wyglądające istoty, przypominające ludzi ubranych w starodawne, czarne kostiumy. W ich towarzystwie jej siostra opuściła dom. Pani Hayes odprowadziła ich do drzwi i patrzyła, gdzie idą. Nagle, po przejściu krótkiego dystansu, cała trójka rozpłynęła się w powietrzu i nikt nigdy już nie słyszał o zaginionej dziewczynie. Taką wersję historii, ze łzami w oczach, opowiadał Andy Crowe, a większość jego sąsiadów, z których wielu było dobrze zaznajomionych z irlandzkimi legendami o fairies, wierzyło w to. Plain Dealer [Cleveland, OH] 29 March 1886: p. 2”.
Czytając uważnie relację, nie sposób nie dostrzec typowych aspektów, które znane są z ufologii: niewidoczny dla ludzi pojazd, uderzające podobieństwo postaci do MiB i nagłe znikanie. Średniowieczni okultyści dzielili istoty na widzialne i niewidzialne, zaczynając od upadłych demonów, skrzatów, umarłych dusz, a kończąc na pierwiastkowych bytach. Podobny punkt odniesienia możemy odnaleźć w legendach i podaniach arabskich, w których istoty mogą zarówno stać się widzialne, jak i niewidzialne dla człowieka. Oprócz tego mają możliwość przybierania dowolnych zmiennokształtnych form: od zwierząt po człowieka.
W krajach muzułmańskich nazywano je dżinami, które czerpały wiele radości, wprowadzając w błąd człowieka lub przekazując mu fałszywe informacje, podobnie jak obecnie czynią to tzw. istoty pozaziemskie, które generalnie zawsze wprowadzają człowieka w błąd i nigdy nie mówią mu prawdy. Niestety, wielu tzw. ‘kontaktowców’ w swej infantylności traktuje wszelakie przekazy kosmitów jako coś absolutnie pewnego. Dżiny są tym samym co wróżki, elfy z legend skandynawskich, demony z folkloru polskiego, który jest niezwykle bogaty w opisy przeróżnych kreatur, które ingerowały w życie człowieka. W książce pt. „Arabské mýty, legendy a pohádky” (Arabskie mity, legendy i baśnie) autor Jiří Tomek pisze o dżinach:
„W odróżnieniu od ludzi (…) dżiny mają liczne nadprzyrodzone zdolności i dzięki nim mogą w postaci dymu przenikać ziemię i wnosić się aż do granic nieba, gdzie tajnie podsłuchują, co aniołowie mówią o przyszłych rzeczach. I są zdolni wykonywać ciężkie i wspaniałe prace, a także przemieniać się w fantastyczne postacie ludzkie i zwierzęce. Tym sposobem dżiny stają się wielbłądami, końmi bądź klaczami, osłami albo ptakami i kłamią, i wprowadzają w błąd ludzi. Ci najbardziej złośliwi przybierają postacie robaków, ropuch, nietoperzy, skorpionów, kozłów, a w szczególności węży (…). Niektóre dżiny całe życie przebywają w formie zwierzęcej, szczególnie ci, którzy wybrali siebie wygląd dzikich czarnych psów. Istnieją nawet dżiny, które są przejrzyści i latają w powietrzu albo ślizgają się na wietrze. Jeśli jednak chcą, mogą się pojawić widzialnie. Inni zaś choć są widzialni, są niematerialni, choć mogą także swój wygląd zmaterializować. Niektóre dżiny się w rzeczywistości wcale nie przemieniają. Mają zdolności indukowania człowiekowi takiego wyobrażenia o swoim wyglądzie, jakiego sobie dżin zapragnie. Są tak chytrzy i obrotni, że zawsze się im uda oszukać ludzkie dusze”.
Angielski badacz UFO Gordon Creighton odnalazł interesujące zbieżności pomiędzy współczesnymi ufonautami, a dawnymi arabskimi dżinami opisanymi w Koranie, które podobnie jak w Biblii dzielą na pozytywne oraz złe — demoniczne, szatańskie. Creighton w ciągu piętnastoletnich poszukiwań w muzułmańskich podaniach oraz ustnych przekazach wymienił kilka najbardziej istotnych cech dżinów, które możemy zauważyć w współczesnych ufo kontaktach z ludźmi.
„1. W normalnych warunkach są niewidziane dla człowieka.
2. Mają zdolność materializowania się i pojawiania w fizycznym świecie. Mogą też na przemian stawać się widzialne lub niewidziane.
3. Mogą zmieniać kształt i pojawiać się pod różnymi postaciami, dużymi lub małymi.
4. Mogą pojawiać się pod postacią zwierząt.
5. Są notorycznymi łgarzami i oszustami, którzy gustują w mąceniu w głowach i sprowadzaniu na manowce przy zastosowaniu wszelkiego rodzaju sztuczek (opisy ich aktywności można znaleźć w relacjach z seansów spirytystycznych, jak również w licznych przekazach z bliskich spotkań z ufonautami).
6. Mają bzika na punkcie zabierania lub porywania ludzi.
7. Rozkoszują się kuszeniem ludzi do odbywania z nimi stosunków seksualnych i romansowania. Literatura arabska obfituje w opisy tego rodzaju kontaktów ludzi, zarówno z ‘dobrymi’ jak i ‘złymi’ dżinami (…).
8. Dżinny często porywają i teleportują lub przenoszą ludzi w inne miejsce, a następnie odstawiają z powrotem na Ziemię — jeśli rzeczywiście w ogóle to robią — zwykle w bardzo odległych miejscach od tych, z których ich zabierają. Wszystko to dzieje się najczęściej w czasie nie przekraczającym ‘’mgnienia oka’’.
9. Arabskie przekazy mówią, że w całym okresie znanej nam historii było kilka szczególnych istot ludzkich, które za sprawą jakiegoś dziwnego przywileju ‘miały kontakt z dżinnami’ w takim zakresie, że dżiny wspomagały ich tym, co nazywamy ‘nadnaturalną mocą’, to znaczy umiejętnościami o charakterze paranormalnym. Ludzie ci przeszli do historii jako ‘cudotwórcy’, ‘wróżbici’, ‘magowie’ (w zakresie ‘białej magii’ lub ‘czarnej magii’ w zależności od tego, z jakimi mieli do czynienia dżinami).
Niewidy — niewidzialni obduktorzy znad Narwi
Niewidy stosunkowo rzadko pojawiają się w polskim folklorze ludowym. Nazywano nimi niewidzialne istoty anielskie, które miały pomagać strapionym dziewczętom, dręczonym przez Ducha Tęsknoty, który tak oddziaływał na psychikę dziewcząt /pochodzących z wiosek/, że traciły apetyt na życie, cierpiały na bezsenność i utratę wszelkich sił. Według dawnych przesądów ludowych to Bóg miał zsyłać niewidzialnego Ducha Tęsknoty. Ten niewidzialny duch szukał swoich ofiar najczęściej na cmentarzach, przy przydrożnych kapliczkach, polach i chatach. Dziewczęta naznaczone odwiedzinami Ducha Tęsknoty z reguły długo nie żyły, a ich jedynym ratunkiem miały być Trzy Niewidy, niosące pomoc z nieba.
Z województwa mazowieckiego pochodzi pewne ciekawe opowiadanie z XIX wieku — o niebiańskich odwiedzinach chorej Kasi, która mieszkała nad Narwią, a która została wzięta przez magiczne istoty do chmury, z której powróciła zdrowa i wesoła:
„Kasia, córka wdowy, należała do najpiękniejszych dziewoi nie tylko w tej wiosce, ale w całej okolicy. Wesoła, lubiła się bawić [tak] ochoczo, jak ochoczo biegła do pracy, ażeby matce dopomóc w gospodarce. Ale od kilku dni nagle się zmieniła, osowiała, zbladły jej lica, niemoc odjęła siłę w ręku, zaledwie powłóczyła nóżętami, a robocie żadnej podołać nie mogła. Biedna matka zapłakała sercowymi łzami, stary Bartosz, chrzestny ojciec Kasi, popatrzył smutnie i rzekł do wdowy: — To ją Tęsknota uścisnęła, nie uratuje jej nic, jeno Trzy Niewidy!
I na ucho rozpowiedział matce, jako te anioły ściągnąć można z nieba. Od tej chwili wdowa gorąco się modlić zaczęła, zapaliła gromnicę przed obrazem Bogarodzicy. Stary Bartosz często podchodził do chaty wdowy i patrzył w niebiosy, a był człowiek wybrany i czysty, co mógł widzieć niewidzialne dla innych duchy. Już była północ po pierwszym pianiu kogutów, kiedy nieszczęśliwa matka na klęczkach się modli, ujrzał, jak ponad wioską biała chmurka zawisła, płynęła z wolna i stanęła nad chatą, gdzie Kasia leżała blada i osłabiona przy otwartym oknie, bo to był czerwiec ciepły i pogodny.
Chmurka rozdzieliła się na dwie części, z pośrodka niej spłynęła jakby szeroka, niebieska wstęga do ziemi, jasna, przezroczysta, a po niej zsunęły się Trzy Niewidy. Dwóch z tych aniołów ukojenia Tęsknoty miało wieńce z róż czerwonych na głowach, trzeci z róż białych. Białe osłony, przejrzyste jak mgła letnia, okrywały ich wiotkie postacie, nóżki bose, białe wysuwały się spod tych lotnych sukienek. I ująwszy się za ręce, rozwinąwszy łabędzie skrzydła, zaczęły fruwać jak ptaszki i przez otwarte okno wleciały do chaty wdowy. Cudowna woń róż i fiołków napełniła izbę skromnej chatki. Matka, gdy Niewidy ukazały się w okienku, zasnęła i Kasia zaczęła po wielu nocach bezsennych drzemać. Niedługo świtać zaczęło i zaraz słonko wschodziło, jasne jego promienie oświeciły całą chatę, rosa, co jak perły rozsypane gęsto bieliła, teraz w mgle opadała. Niewidy dziewczę śpiące wyniosły na ręku okienkiem z chaty. Pierwsza, z wieńcem czerwonych róż, trzymając Kasię na łonie swoim, lekko unosiła się nad ziemią, druga, kielichem kwiatowym lilii wodnej wlewała w jej usta ożywczą wodę, trzecia, z białym wieńcem róż, fruwała przy niej i śpiewała jakieś piosenki, nie dosłyszane przez Bartosza, ale widać miłe, bo Kasia przez sen uśmiechała się radośnie.
Tak Niewidy kołysały się w powietrzu, a kiedy skowronek zaczął wybijać nad miedzę, równo z nim unosiły dziewczę, z nim razem spuściły się na ziemię. Wtedy Niewida piastująca ją, dobyła z torebki, pod skrzydłami ukrytej, kilka jagód czerwonych i włożyła w usta Kasi, która westchnęła, ale tak swobodnie, jakby jej kamień spadł z serca. Niewidy wniosły na powrót okienkiem do chaty dziewoję, która otworzywszy oczy poczuła się zdrowsza na swym posłaniu. Bartosz widział, jak Niewida z wieńcem białych róż ocierała białą rączką jej oczęta i coś szepcząc do ucha, prędko uśpiła. Słyszał, jak zaczęła śpiewać: nie przejął żadnego słowa z pieśni, ale melodia tak była śliczna, tak była rzewna, że starzec płakał jak bóbr rzewnymi łzami a pragnął, by to śpiewanie trwało najdłużej.
Odtąd co dzień, z porania, wynosiły chorą Kasię Niewidy ponad pola i do wysokości, nigdy wyżej, ulatującego skowronka wznosiły (…)
Po dniach kilku, kiedy zbliżały się Zielone Światki i Święty Jan razem się prawie jakoś zeszedł, zapalono wieczorem ognie sobótkowe (…)
Trzy Niewidy wyniosły Kasię na wzgórze, skąd ujrzała tę ochotę. Wtedy Bartosz (bo on tylko jeden wszystko dobrze widział), ujrzał, jak dwie Niewidy, napoiwszy ożywczą wodą i nakarmiwszy jagodami dziewczę, ujęły je pod ręce, a trzecia, z wieńcem róż białych, zaczęła śpiewać i pląsać radośnie. I Kasia poczuła zdrowie, bo niedługo matka i młódź zebrana ujrzeli z podziwem, jak dziewczę to, stanąwszy przy dudarzach, zaśpiewało pieśń obrzędową i przeskoczyło parę razy przez stos gorejący. Parobcy rzucili się tłumnie powitać cudownie uleczoną Kasię i zaczęli z nią tańcować. Matka z płaczem cicho się modliła, a Bartosz przez cały czas, jak gorzały ognie sobótkowe, widział nad nimi pląsające Trzy Niewidy. Kiedy mrok ciemny zapadł, taż sama biała chmurka nadpłynęła, którą widział starzec przy pierwszym pojawieniu się trzech aniołów; z niej, jak wstęga niebieska, stoczyła się mgła jasna, przezroczysta, do ziemi, a anioły — Niewidy, rozwinąwszy białe skrzydła, tą drogą uleciały do nieba, jakby trzy łabędzie”.
W opowiadaniu Kazimierza Władysława Wójcickiego (1807—1879) występuje uderzający aspekt, który znamy choćby z folkloru celtyckiego. Motyw mistyczny otrzymanego przez anioły pokarmu i wody doskonale koreluje z wieloma współczesnymi zdarzeniami z UFO oraz niektórymi objawieniami Maryjnymi. Tajemnicza poruszająca się chmura, która wypuszcza niebieski promień, z którego wyłaniają się i ponownie wchodzą trzej aniołowie, nagły sen — lub utrata świadomości — matki po zobaczeniu aniołów, sensytywna osoba w postaci Bartosza, który posiadał moc sprowadzenia anielskich istot, jest wręcz klasycznym przykładem, znanym nam z współczesnych raportów o UFO, którego w połowie XIX wieku nie miał prawa nikt znać, ale mógł zasłyszeć o podobnym zdarzeniu, które oczami ówczesnego człowieka opisał w znanych mu odniesieniach, łącząc Boga oraz istoty anielskie, które dziś nazwalibyśmy kosmitami z UFO. Opis bardzo przypomina jedno z najbardziej kontrowersyjnych uprowadzeń przez Obcych, chodzi o zdarzenie Andreassonów z South Ashburnham w USA, w 1976 roku, kiedy nad ich dom spłynęła dziwna ‘mgła’, z której wyłoniły się niewysokie postacie, weszły do środka i zabrały Betty Andreasson w ‘kosmiczną podróż’, usypiając jej bliskich.
Dawni badacze folkloru nawet nie zdawali sobie sprawy, jak wielką uczynili niespodziankę, spisując — jak Wójcicki — wszelkie tajemnicze opowiadania, które dla współczesnych badaczy stanowią olbrzymi materiał badawczy. Być może już w XVI wieku wiedział z czym mamy do czynienia, mówiąc o średniowiecznych wróżkach, elfach czy skrzatach, wybitny uczony epoki renesansu i lekarz w jednej osobie Paracelsus — Phillippus Aureolus Theophrastus Bombastus von Hohenheim, który napisał w niezwykle celny sposób:
„Choć niewielkiej są postury i niewielkiego ciała, mogą ukazywać się ludziom wedle własnej ochoty — małe, duże, piękne, albo bez postaci, w bogactwie, albo w nędzy. Nie brak im bowiem żadnej ze sztuk, które umożliwia światło przyrody”.
Inkuby, Sukkuby — „kosmiczni” uwodziciele
Seksualny aspekt wielokrotnie pojawia się nie tylko w dawnym folklorze, który mówi o porwaniach dzieci, mamkach, karmiących dzieci fairies. Seksualne kontakty z niebiańskimi istotami przewijają się przez całą naszą historię ludzkości — począwszy od Biblii. Współczesne kontakty z istotami z UFO nacechowane są aspektem związanym z seksualnością. Osoby uprowadzane wielokrotnie były zmuszane do odbycia aktu seksualnego z pięknymi kosmitkami lub przystojnymi młodzieńcami — tak jakby miało to pierwszorzędne znaczenie, ważniejsze niż wszystkie inne medyczne badania.
Nie sposób tutaj nie wspomnieć o kontrowersyjnym przypadku, związanym z 23 — letnim Antonio Villas Boasa, który został porwany 5 października 1957 roku w odludnym terenie Sao Francisco de Salles w Brazylii. Przez wielu badaczy uważany jest za pierwsze zdarzenie związane z ufo abdukcjami.
Antonio z bratem zauważyli przez okno okrągły, jasny obiekt, który pojawił się stosunkowo nisko nad ziemią, po czym znikł. Kilka dni później, 14 października około godziny 22:00, Antonio i Jose orali pole, należące do rodziny, kiedy ujrzeli ponownie jasny obiekt, rzucający jasne światło. Niepowodzeniem zakończyły się próby pościgu za obiektem. Krytycznego dnia 16 października Antonio około pierwszej w nocy pracował na swoim polu, kiedy zauważył czerwone światło, które miało kształt owalnego obiektu. Obiekt wylądował opodal, a silnik w traktorze, w którym był Antonio — odmówił posłuszeństwa. Z obiektu wyłoniły się cztery niewysokie istoty — przerażony Antonio postanowił uciec, ale w tym samym czasie istoty złapały przerażonego rolnika, trzymając go za ręce i nogi uprowadziły do UFO, gdzie siłą zdarto z niego ubranie, umyto przy użyciu czegoś w rodzaju gąbki. Istoty pobrały od Antonio krew, po czym pozostawiono go samego w pomieszczeniu, z którego ze ścian wydobywał się gaz, który spowodował u niego mdłości. Po chwili w pomieszczeniu pojawiła się zupełnie naga kobieta o niespotykanej urodzie, bladej cerze, skośnych niebieskich oczach, szerokich biodrach i prostych blond włosach.
U Antoniego nastąpiło nagłe seksualne podniecenie, które zakończyło się dwukrotnym stosunkiem seksualnym z kosmiczną kobietą, która wychodząc po akcie miłosnym, wskazała mu na swój brzuch i na niebo.
Podobnie zakończyła się historia uprowadzonych państwa Betty i Barney Hillów, którzy w 1961 roku zostali poddani eksperymentom medycznym, związanym m.in. z organami płciowymi. Antonio wiele dni po uprowadzeniu miewał koszmary, nudności, problemy ze snem, na nogach i rękach pojawiły się swędzące punkty, w wieku 58 lat zmarł na nowotwór. Przypadki we współczesnej ufologii, związane z abdukcjami, są szeroko znane i generalnie zawsze wiążą się z aspektem seksualnym. Jak wcześniej wspomniałem, kilku badaczy zaproponowało wyjaśnienie, z którego wynika, iż kosmiczne istoty nie tylko odbywają stosunki seksualne z człowiekiem, ale także zabierają płody. Czy to jest czysta fantazja? Najwyraźniej nie! Czy przypadkiem w mrokach naszej historii nie spotkaliśmy się już z czymś identycznym?
I znów musimy przenieść się w odmęt dawnej demonologii, która jest bardzo istotna w badaniu tego typu przypadków, o czym wspominał John Keel w książce pt. „Operation Trojan Horse”:
„Demonologia nie jest kolejną pseudonauką. To jest starożytna i akademicka nauka o potworach i demonach, które pozornie koegzystowały z człowiekiem przez historię. Na ten temat zostały napisane tysiące książek, wiele z nich zredagowanych przez wykształconych duchownych, naukowców i uczonych, a niezliczone ilości dobrze udokumentowanych wydarzeń demonicznych jest łatwo dostępnych dla każdego badacza. Manifestacje i zdarzenia opisane w tej imponującej literaturze są podobne, jeśli nie całkowicie identyczne do samego zjawiska UFO. Ofiary demonomanii (opętania) cierpią na te same medyczne i emocjonalne symptomy, co kontaktowcy UFO”.
Teolodzy — jako uczeni kościelni — są zaangażowani w poznanie działania średniowiecznych inkubów, sukkubów, które mają taki sam punkt odniesienia jak współczesne raporty związane z ufo abdukcjami, które spędzają sen z powiek wielu badaczom. Św. Augustyn w roku 420 n.e. w dość precyzyjny sposób wypowiadał się na temat istot, które spółkowały z ludźmi:
„Panuje też powszechna pogłoska, którą własnym doświadczeniem poparło wiele osób, bądź którą potwierdzają ludzie godni zaufania — usłyszawszy o przeżyciach innych — iż przypuszczali sylvanowie oraz fauny — zwani powszechnie ‘inkubami’ często grzeszne ataki na kobiety, zaspokajając na nich swą żądzę. Fakt, iż pewne diabły — zwane przez Galów ‘Duses’ — stale próbują i dokonują tej nieczystości, potwierdza się tak powszechnie, że zaprzeczenie tego byłoby zuchwalstwem”.
Te same seksualne byty znane są w literaturze wedyjskiej jako Mohini, która jest bardzo niebezpieczna i mściwa. Potrafi przyjąć osiemnaście form i oczekuje spełnienia seksualnego. W przeciwnym razie nieroztropny kochanek może przypłacić to życiem. Co jednak mają wspólnego inkuby i sukkuby z istotami z UFO? Przecież dzieliły je wieki, a ich punkt odniesienia oparty był na związkach i wierzeniach religijnych, które wiązano z demonami i diabłem. Zgodnie z literaturą okultystyczną diabeł oraz wszelkiej maści demony mogą pojawiać się pod różnymi postaciami, począwszy od aniołów, a skończywszy na ohydnych kreaturach. Demony występowały we wszystkich religiach na świecie i wszystkie bez względu na kontynent miały to samo działanie względem ludzi.
W wierzeniach starohebrajskich, babilońskich, perskich, stworzono całą sieć egzorcyzmów, która chroniła przed zwodniczymi demonami i uwalniała z ich mocy.
Według apokryficznej „Zapomnianej Księgi Raju” przetłumaczonej w XIX wieku ze starożytnego języka egipskiego, jest mowa, że Szatan i jego orszaki były upadłymi aniołami, które zaludniły ziemię przed Adamem, czyli były jej pierwotnymi mieszkańcami, mieszkańcami o charakterze parafizycznym, którzy w średniowieczu pojawiali się pod nazwą ‘inkubów’. W demonologii postać ta nazywana jest ‘demonem przyjmującym postać uwodzicielskich młodych mężczyzn’, którzy nocami kusili kobiety, zachęcając je do seksualnych inicjacji. Sukkuba miał podobną analogię — tylko był nim demon w postaci kobiecej, prześladujący mężczyzn. Na związki seksualnych inicjacji zwrócił uwagę wielebny Kirk w XVII wieku, który napisał: „W naszej Szkocji są liczne i piękne stworzenia z tej powietrznej rasy, które często wyznaczają spotkanie dla lubieżnych mężczyzn jako sukkuby, czy jako radosne panie i prostytutki, które nazywają się Leannian Sith, czy znajome duchy”.
Uważna analiza średniowiecznych demonów jest zbieżna ze współczesnymi raportami dotyczącymi kosmitów, którzy często kontrolują umysły swoich ofiar w celu inicjacji seksualnych. Jednakże pewną różnicą, na którą nie zwrócili uwagi badacze, jest różnica pomiędzy typowym aspektem średniowiecznych inkubów, sukkubów, a klasycznymi uprowadzeniami przez UFO. Obydwa aspekty współcześni badacze UFO zrównują do wyłącznie technologicznych przejawów ingerencji obcych cywilizacji, pomijając przy tym fakt, że relacje związane z nimi w dawnej literaturze demonologicznej zawsze rozgrywały się w pokoju czy komnacie ofiary napastowanej przez demoniczne byty, a nie we wnętrzu UFO, jak ma to miejsce często współcześnie. Średniowieczne inkuby i sukkuby w swojej syntezie przypominają współczesne świadectwa o ciemnych, zakapturzonych postaciach, które pojawiają się w naszych sypialniach. Tym tematem zajmiemy się również w innym rozdziale.
Badaczka z USA Karla Turner wspominała, jak uprowadzające ją istoty zmuszały ją do odbycia stosunku seksualnego, projektując iluzoryczne postacie np. zmarłych osób czy nawet Jezusa. Taki sam przymus i podstępność były domeną dawnych demonów, które częstokroć nie tylko podszywały się pod postać młodzieńców, ale też w zwodniczy sposób twierdziły, że są wysłannikami Boga, którzy odpuszczą ludziom ich uczynki, co dla osób silnie religijnych było niejako powodem do wejścia w kontakt z duchowym bytem, który świadomie kpił ze swojej ofiary.
Świetnym tego typu przykładem, który — niestety — skończył się tragicznie dla młodej Francoise Bos w 1606 roku — było wejście w kontakt z inkubem. W trakcie procesu zeznała:
„Obwiniona zaświadcza, że kilka dni przed Wszystkich Świętych 1605 roku, gdy nocą spała u boku swego męża, coś rzuciło się na łóżko, aż obudziła się ze strachem; innym razem to samo coś rzuciło się pod postacią kuli, a tym razem nie spała, spał natomiast jej mąż. Duch przemówił ludzkim głosem. Na pytanie: „Kto tu jest?” — usłyszała cichą odpowiedź, żeby się nie bała, że ten, kto ją nawiedza, jest rycerzem Ducha Świętego, że przysłano go tu, aby obcował z nią cieleśnie jak ślubny małżonek i że ona nie ma się czego obawiać, przyjmując go w łóżku. Chciała mu tego zabronić, duch wszakże skoczył na dzieżę, potem na ziemię, a wreszcie podszedł do niej, mówiąc: „Jakżeś okrutna, że bronisz mi tego, co sobie zamierzyłem”. Potem odkrył łoże, dotknął jednej z jej piersi i tak wzniósł ją nad łoże, i rzekł: „Teraz widzisz, że cię kocham, a przyrzekam ci, że będziesz nader szczęśliwa, obcując ze mną; ja bowiem jestem przybytkiem Boga, przysłanym tu dla pociechy biednych kobiet, jak ty”. Odparła, że nie chce mieć z tym nic wspólnego i że zadowala się z mężem. Duch odrzekł: „Wszak nader cię rozczarował; ja zaś jestem rycerzem Ducha Świętego, a przybyłem tu, aby cię pocieszyć i z tobą obcować, a zapewniam cię, że cieszę się największymi względami niewiast wszystkich; nie obcuję jeno z żonami kapłanów”. Potem spoczął w jej łóżku i rzekł: „Pokażę ci, jak to robią chłopcy z dziewczętami”. A potem zaczął ją obmacywać nieprzystojnie …i oddalił się, a ona nie wiedziała, co się stało, ani czy on swój zamiar w czyn wprowadził … mimo to obwiniona uważa, że był to duch dobry i święty, umiejąc postępować z kobietami. Dodaje nadto, iż w pierwszy dzień roku, gdy koło północka leżała przytomna obok śpiącego męża, ten sam duch przystąpiło jej łoża i poprosił, aby mu dozwoliła z nią się położyć, żeby mógł z nią obcować i uczynić ją szczęśliwą, ona wszakże odmówiła, on zaś zapytał, czy nie chce grzechów swoich odpuszczenia, ona zaś odparła, że tak. „To już się stało” — odrzekł, polecił jej wszakże, aby nie mówiła o tym ze swoim spowiednikiem. Gdy zaś ją spytano, czy nie spowiadała się ze spółkowania z duchem, odparła, iż nie wiedziała, że to grzech obcować cieleśnie z duchem, boć uważa go za dobrego i świętego i że duch ten przychodził do niej co noc, ona wszakże raz tylko dozwoliła mu ze sobą obcować. Kiedy odrzuciła jego starania, duch zeskakiwał z łoża na ziemię; ona nie wie nawet, co się z nim działo. Na osiem bądź dziewięć dni wprzód, nim wzięto ją do więzienia, duch przestał przychodzić, bo łoże pokropiła wodą święconą i uczyniła nad nim znak krzyża”.
Biedną Francoise Bos inkwizycja skazała za obcowanie z diabłem na śmierć przez spalenie na stosie w dniu 14 lipca 1606 roku. Z takich związków jak powyżej miały rzekomo rodzić się dzieci. W Biblii jest mowa o synach Bożych, którzy z ziemskimi kobietami mieli potomstwo, które nazwano ‘gigantami’. W średniowieczu nie tylko zwykłe kobiety czy mężczyźni padali ofiarą demonów, wielokrotnie zdarzało się to także duchownym i zakonnicom.
Teolog egzorcysta, włoski ksiądz i franciszkanin Ludovico Maria Sinistrari (1622—1701) w książce pt. „De Daemonialitate et Incubis et Succubis” opisuje pewne zdarzenie z zakonnicą, która po kolacji zamykała się na klucz w swojej celi. Jedna z wścibskich zakonnic zainteresowała się tym i podsłuchiwała zakonnicę, przez oddzielone od siebie cienkie przepierzenie słyszała odgłosy rozmowy, skrzypienie łóżka, jęki oraz inne odgłosy, jakie można usłyszeć podczas inicjacji seksualnych. Zakonnica wykonała niewielki otwór w dzielącej ich ściance i „ujrzała urodziwego młodzieńca leżącego pospołu ze wspomnianą siostrą i zatroszczyła się o to, by wszyscy inni mogli nacieszyć się tym samym widokiem”. Zakonnicy grożono torturami za spółkowanie z inkubem, a ona przyznała się, że odwiedza ją przez wiele lat.
Bardzo wiele podobnych przypadków opętań zakonnic podaje Rossell Hope Robbins w książce pt. „Encyklopedia czarów i demonologii”, w których możemy przeczytać, iż kobiety, zakonnice, często w czasie ataków inkuba nie doznawały przyjemności, odczuwały natomiast zimno i ogromny ból. Malleus Maleficarum w książce pt. „Młot na czarownice” z 1487 roku wymienia te kobiety, które z własnej woli i praktyk okultystycznych ulegają wpływowi demonów, te — które czarownice zmusiły do spółkowania z inkubem oraz kobiety, których wpływ inkuba był wbrew ich woli. Ciekawe jest to, że współcześnie zauważamy podobne konotacje związane m.in. z czarną magią czy kontaktami channelingowymi, które otwierają osobę na kontakt z bytami z innej rzeczywistości. Kobiety, posądzone o stosunki płciowe i czary z inkubami, były tak długo poddawane torturom, aż przyznały się do spółkowania z demonami. W tamtym okresie było bardzo łatwo posądzić kogoś o czary, kontakty z diabłem — wystarczyło do tego znamię na skórze lub fałszywe oskarżenie sąsiada, by zostać spalonym na stosie. Zastanówmy się: skoro diabeł i demony są bytami parafizycznymi i nie mają fizycznego ciała, jak mogą wejść w kontakty seksualne z kobietami i mężczyznami? Czy z takich związków mogą rodzić się dzieci? Różnej maści teologowie i egzorcyści twierdzą, że diabeł pożycza zwłoki ludzkie kobiety lub mężczyzny, lub tworzy w inny sposób ciało. Św.Tomasz z Akwinu pisał:
„Ponieważ inkub potrafi skraść nasienie niewinnego młodzieńca, który doświadczył polucji i wprowadzić je do łona niewiasty, ta z kolei może, dzięki temu nasieniu, począć potomstwo, którego ojcem nie jest wszakże inkub, lecz mężczyzna, którego nasienie ją zapłodniło, moc bowiem onego nasienia bierze się od tego, kto je uronił. Wydaje się zatem, że mężczyzna (i to bez żadnego cudu) może być ojcem, nie utraciwszy zarazem swej niewinności”.
Z punktu widzenia medycznego powyższe stwierdzenie nie może być jednak prawdziwe, ponieważ skoro demony przejmują nasienie, muszą się także przemieszczać — na ten problem zwrócił uwagę w swojej rozprawie o inkubach J. Valleé, który napisał:
„Dlatego nie jest możliwe dla demona utrzymanie spermy, którą on otrzymał w dostatecznym stanie integralności, żeby wyprodukować następne pokolenie; ponieważ bez względu na to, w jakim naczyniu usiłowałby on ją trzymać, to naczynie musiałoby mieć temperaturę równą naturalnej temperaturze ludzkich organów rodnych, która nie jest znajdowana nigdzie indziej lecz tylko w tych samych organach. Zatem w naczyniu, w którym nie ma naturalnego ciepła, ale jest sztuczne, substancje rozkładają się i wytworzenie nowego pokolenia nie jest możliwe”.
John Keel w swoich rozważaniach twierdzi, że aniołowie, demony pochodzą ze świata bez płci: „Świata bez zorganizowanego społeczeństwa; świata w którym każda osoba jest zaledwie częścią w całości oraz jest całkowicie kontrolowana przez zbiorową inteligencję lub masę energii tej całości. Innymi słowy, te istoty nie mają żadnej wolnej woli. Są niewolnikami bardzo zepsutego porządku”.
Możliwe, że właśnie inkuby — sukkuby mają taką formę, którą dowolnie mogą manipulować.
Czy znacie Państwo książkę Franka De Felitty pt. „The Entity”? Jest tam opisana niesłychanie traumatyczna historia pewnej kobiety — Carlotty Moran — mieszkającej z rodziną w Kalifornii w USA. Ta młoda kobieta była dręczona i napastowana przez dziwną istotę, którą można śmiało nazwać inkubem. Zdarzenia miały miejsce w latach 70 — tych XX wieku i były badane przez psychiatrów. W przypadku Carlotty demoniczna istota była obserwowana nie tylko w nocy, ale co jest rzadkością — w ciągu dnia, przybierała zmiennokształtne formy: od karłowatych po wysoką i muskularną istotę o zielonej skórze. Czasami kobieta widziała, budząc się w nocy, duże światło w kształcie ludzkiego oka na tle sufitu, po czym poczuła ciężar na sobie, ale nie widziała żadnej postaci. Kiedy wszystko się skończyło, kobieta udała się do łazienki i zauważyła w lustrze, że jej usta są pełne krwi.
Znana w Polsce świecka egzorcystka Wanda Prątnicka spotkała się z przypadkiem czegoś w rodzaju dawnego inkuba, który dosłownie gwałcił 16 — letnią dziewczynę. Pewna dziewczyna marzyła o przystojnym mężczyźnie, którego spotykała na ulicy z różnymi kobietami, ale ten nigdy nie zwracał na nią uwagi aż do chwili, kiedy zmarł:
„Po jego śmierci często o nim myślała. Któregoś wieczoru leżała w łóżku, gdy nagle pojawił się on jak żywy w rogu pokoju. Uważała się za mało atrakcyjną osobę i gdy go zobaczyła, ucieszyła się na jego widok. W oka mgnieniu już na niej leżał i zaczął się z nią kochać. Przeraziła się, bo nigdy przedtem nie kochała się z mężczyzną. Bała się też, że rodzice usłyszą, co się dzieje i wpadną do jej pokoju. Tak się zaczęła ‘przygoda’ z duchem. Mężczyzna zaczął przychodzić do niej co noc, potem kilka razy w nocy, aż w końcu gwałcił ją, gdy tylko miał na to ochotę, nawet podczas lekcji w szkole, przy rodzicach w domu”.
Dopiero pomoc egzorcystki raz na zawsze uwolniła ją od duchowego pasożyta, który wykorzystywał ją seksualnie. Egzorcystka w swoich badaniach twierdziła, że intensywne rozmyślanie o zmarłym było przyczyną wejścia w kontakt ze złośliwym duchem owego mężczyzny. A może po prostu inne byty przyjęły iluzoryczny obraz zmarłego mężczyzny? Wanda Prątnicka wyjaśnia chyba nazbyt pewnie, że wszelkie opętania, ataki, nie mają związku z demonami i szatanem, którego zresztą neguje, ale ludzkimi duchami, które za życia robiły różne złe rzeczy i niejako po śmierci, pozostając tutaj uwięzione, nadal na ziemi zachowują się w podobny sposób. Oczywiście istnieje wiele dowodów na złośliwość duchów ludzkiego pochodzenia oraz duża liczba udokumentowanych świadectw, które ocierają się o duchy pozaludzkie — ‘demoniczne’, które tak nazywał znany w USA egzorcysta Ed Warren.
Aspektem inkubów i sukkubów zajmował się także Evanz Wentz, który usłyszał pewną historię o wróżce, która nawiedzała co noc młodego mężczyznę, a on z czasem zaczął odczuwać strach. Mężczyzna miał dość wścibskiej kochanki i postanowił uciec do Ameryki. Gdy zamieszkał w Nowej Szkocji, w liście wysłanym do przyjaciół napisał, że ta sama wróżka nęka go w Ameryce. Jak widać przestrzeń i czas nie są żadną przeszkodą dla parafizycznych istot. Ewanz Wentz analizując historię tego człowieka podsumował:
„Odkrycie opowieści tak rzadkiej i ciekawej jak ta… jest na pewno wysoce interesującym dla naszego całościowego materiału dowodowego. I oprócz jego wysokiej wartości literackiej, udowadnia ona rozstrzygająco, że kobiety wróżki, które uwodzą śmiertelników w celu miłości, w czasach współczesnych są prawie takie same, jeśli nie takie same, jak sukkuby ze średniowiecznych mistyków”.
Sinistrari, podobnie jak współcześni badacze, wydzielił pewne przypadki, które wiążą się z kobiecymi seksualnymi fantazjami. Te już wówczas oddzielono od właściwego tematu, który poruszamy. Jak słusznie zauważa Sinistrari, tego typu demony nie zawsze słuchają egzorcystów i nie mają lęku przed żadnymi świętymi relikwiami. Czy zatem możemy je nadal wiązać z diabelskimi demonami? Może chodzi tutaj o inne istoty? Jednakże w przypadku Francoise Bos pokropienie święconą wodą przepędziło seksualnego demona. Tego typu przykładów w literaturze okultystycznej jest całkiem sporo, a pewne konotacje są także zauważalne z ufo abdukcjami, które często zostają przerwane w momencie modlitwy — o czym wspomnę na końcu niniejszej książki.
Giganci (Genesis 6,4) zrodzeni z kontaktów pomiędzy synami Boga i córkami ludzkimi, byli wg Biblii głównym powodem gniewu Boskiego i potopu w celu unicestwienia zrodzonych gigantów. Sinistrari tak o tym pisał:
„Jeśli kontakty, o których mowa, urodziły istoty o monstrualnych proporcjach, to nie musimy dostrzegać tutaj zwykłych kontaktów seksualnych mężczyzn z kobietami, ale operacje inkubów, które, z powodu ich natury, mogą również dobrze nazywać się ‘synami Boga’. Ta opinia nie jest w sprzeczności z tą wyrażoną przez Tertuliana, według którego te inkuby mogłyby być aniołami, które pozwoliły sobie na popełnienie grzechu luksusu z kobietami”.
Coraz więcej badaczy na podstawie zebranych świadectw zaczyna otwarcie sądzić, że uprowadzenia przez UFO mają o wiele głębszy aspekt związany z wykorzystywaniem seksualnym niż badaniami medycznymi, które mogą być tylko celową próbą odwrócenia uwagi od właściwego celu. Zastanówmy się — czy zaawansowana cywilizacja pozaziemska musi w tak inwazyjny i prymitywy sposób pozyskiwać ludzkie nasienie i komórki jajowe? Przecież ludzkość posiada o wiele lepsze możliwości pobierania, zapładniania sztucznych komórek, a nawet klonowania — bez uciekania się do gwałtów i porwań.
Richard L. Thompson znalazł w tradycji indyjskiej istoty o niskich wibracjach, takie jak Mohini, które „wykorzystują ludzi, aby pobierać energię z ich emocji”. Nie jest to bynajmniej tylko jego sugestia — do podobnej doszła nieżyjąca już badaczka abdukcji Karla Turner, która twierdziła, iż niektóre istoty żywią się naszymi emocjami, takimi jak: ból, trauma, strach, przymusowe wykonywanie poleceń, inicjacje seksualne. Potwierdzeniem tej tezy może być hipnoza regresyjna przeprowadzona przez Włocha Calogero Grifasi, który za pomocą sensytywnej osoby próbował dowiedzieć się o fizycznych i psychicznych utrapieniach pewnego anonimowego człowieka o imieniu Pablo, który zwrócił się do nich z prośbą o pomoc. Sesja potwierdziła szokujące informacje, nie tylko o jego poprzednim wcieleniu, w którym to żył w Anglii w 1479 roku i w którym został torturami zamęczony na śmieć. Oprócz tego Pablo w współczesnej rzeczywistości nękany jest przez demoniczne stworzenie w postaci ‘człowieka nietoperza’, który widziany oczami sensytywnej osoby żywi się jego bólem, cierpieniem pochodzących z uprzedniego wcielenia. Osoba ta tak mówi:
„Szukają energii, która wychodzi z nas podczas naszych najgorszych doświadczeń życiowych. Widzę tę istotę na Pablu, która pożywia się noc w noc tymi wydarzeniami z jego wcieleń”.
Hipnoza obnażyła również najbardziej mroczne i okultystyczne praktyki związane z satanistycznymi rytuałami, w których rzekomo torturuje się i zabija dzieci. Przyznam, że do tej pory byłem bardzo sceptyczny, jeśli chodzi o takie spiskowe teorie, które wychodziły głównie spod pióra kontrowersyjnego pisarza Davida Icke’a, ale o tym samym, mówili publicznie: Mel Gibson, okultystka Katte Perry, Brad Pitt oraz inni celebryci w USA, narażając się tym samym na ośmieszenie. Jestem jednak zdania, że coś w tym musi być niepokojącego. Także Aurore w czasie hipnozy opowiada o szokujących rytuałach mordowania dzieci, których ból i cierpienia mają doładowywać nie tylko ludzi trudniących się tym chorym procederem, ale również demoniczne byty, z którymi zawarli pewne pakty. „Zawarli wiele paktów z istotami, które twierdzą, że pochodzą z piekła”.
Podróż do krainy fairies
Uprowadzenia i porwania przez ‘fairies’ — czarodziejskie istoty w angielskim, irlandzkim folklorze przez wróżki, to jedna z ich magicznych sztuczek wobec ludzi, ale bywało i tak, o czym przekonaliśmy się powyżej, iż niektóre osoby, które wpadną w ich dziwny magiczny krąg lub hipnotyzującą muzykę, znikają, po czym ponownie się pojawiają, ale jak się okazuje — w innym czasie. Takie historie są nadzwyczaj interesujące, ponieważ wskazują wyraźnie, iż czas w krainie fairies biegnie inaczej względem naszego czasu. Obecnie fizycy i naukowcy poważnie dyskutują o możliwościach podróży w czasie, równoległych rzeczywistościach, ale tego nie mogli wiedzieć ludzie żyjący w XVII czy XVIII wieku. Jednak w wielu legendach, baśniach często pojawia się wyraźny motyw podróży do innych, bajkowych, rzeczywistości.
Przyjrzyjmy się temu bliżej.
Nie od dziś wiadomo, że w czasie kontaktów z UFO miały miejsca wyraźne anomalie czasu, ludzie porwani byli odnajdowani setki, a nawet tysiące kilometrów od miejsca porwania. Osoby, które znalazły się w pobliżu UFO, odnotowały zaburzenia czasu. Ich zegarki zachowywały się tak, jakby czas był pod kontrolą zupełnie innej siły, w innej rzeczywistości. W wielu przypadkach po lądowaniach UFO stwierdzano w miejscu magicznego kręgu występowanie różnych anomalii — w tym czasowych.
W roku 1984 we wsi Szczedrino w byłym ZSRR jeden ze świadków, wracający do domu nocą, zauważył klasyczne UFO o średnicy około 20 metrów. Świadek stwierdził, że obiekt badał telepatycznie jego psychikę. Badanie miejsca lądowania, przeprowadzone przez grupę badawczą z Jarosławia, wykazało brak w próbkach gruntu nawet śladowej ilości potasu. Centrum strefy lądowania badano sondą ultradźwiękową i stwierdzono w niej obniżenie współczynnika przewodzenia ultradźwięków. Znalezione pudełko zapałek, które Piatkin rzucił w stronę obiektu — było całe, ale wszystkie zapałki wewnątrz były wypalone. Zegarek położony w centrum strefy wskazywał opóźnienie o 2 sekundy, natomiast zegarek Piatkina, który kilkakrotnie przenoszono przez granicę strefy, spóźniał się 27 sekund.
Dziwnego upływu czasu doświadczył jeden z chińskich żołnierzy:
„W roku 1975 dwóch żołnierzy chińskich zaobserwowało podczas warty czerwonopomarańczowe UFO, które poruszało się nad obszarem wojskowym. Jeden z żołnierzy poszedł zameldować o tej obserwacji swojemu przełożonemu. Gdy po chwili wrócili z posiłkami, kolega zniknął bez śladu. Dopiero po kilku godzinach czterech żołnierzy znalazło zaginionego kolegę, który leżał prawie bez przytomności obok bramy koszar. Dało się z nim wprawdzie rozmawiać, ale był kompletnie roztrzęsiony. Najciekawsze było to, że odnaleziony miał kilkudniowy zarost oraz dłuższe włosy na głowie. Oprócz tego zegarek uprowadzonego stanął i był — podobnie jak jego pistolet — namagnesowany”.
Identyczny przypadek miał miejsce w Ameryce Południowej 25 kwietnia 1977 roku:
„Kapral armii chilijskiej rozpłynął się w powietrzu na oczach sześciu śmiertelnie przerażonych kolegów. W jednej chwili przestał istnieć. Pojawił się mniej więcej po kwadransie. Ku zdumieniu wszystkich kalendarz zegarka Valdeza świadczył o tym, że od chwili zniknięcia upłynęło całe pięć dni. A na twarzy plenił mu się bujny zarost, jak gdyby kapral nie golił się od tygodnia”.
Niegdyś winą za tajemniczy upływ czasu obarczano nieziemskie istoty, które mieszkały w innej krainie, w której czas zachowywał się inaczej, a kiedy ktoś nieopatrznie wszedł w pierścień elfów lub fairies, był porywany przez wróżki lub inne małe istoty.
Jak podaje organizacja zajmująca się badaniem wróżek Fairy Investigation Society, dwóch kolegów miało zniknąć na jakiś czas po tym, jak znaleźli pierścień grzybów, który w podaniach i legendach kojarzony jest z fairies.
Historia rzeczywiście jest niebywała, ponieważ zdarzyła się współcześnie, a opis świadkowie przesłali do FIS. Dwóch chłopców, biorących udział w rodzinnym grillowaniu, postanowiło pójść do lasu tuż przed zachodem słońca. Po około trzech minutach znaleźli w lesie krąg grzybów. Wówczas przypomnieli sobie legendy, łączące tego typu pierścienie z wróżkami. Postanowili sprawdzić, ile w tym prawdy i zaczęli śpiewać i tańczyć przez kilka minut. Gdy się ocknęli spostrzegli, że niebo było zupełne czarne, a przecież przyszli, gdy było jasno!
Z oddali usłyszeli nawoływania — to rodzina poszukiwała, jak się okazało zaginionych, którzy przepadli bez śladu, nie na kilka chwil — lecz godzin! Ich rodziny nie były w stanie ich odnaleźć, mimo poszukiwań z psem. Czyżby niewinny żart sprowokował fairies, które wchłonęły chłopców do magicznej niewidzialnej krainy?
Wystarczył dzień w magicznej krainie, by na ziemi mijały całe lata.
W Biblii również odnajdziemy analogie w kwestii czasu.
„Bo tysiąc lat jest w Twoich oczach zaledwie jak dzień wczorajszy, który przeminął i jak straż w nocy”. (Ps 90:2, 4)
„Jeden dzień jest jak tysiąc lat, a tysiąc lat — jak jeden dzień”. (2Pt3:8)
Relacje dotyczące spotkań z egzotycznymi istotami i magicznym upływem czasu możemy także napotkać wśród zapisów kościelnych, ale są one rzadziej spotykane. Jedno z takich świadectw pochodzi z księgi parafialnej z Ramsberg, z której możemy się dowiedzieć historii o pewnym człowieku, który miał zostać porwany przez magiczne istoty na cztery dni.
Miało to miejsce 16 września 1759 roku w Lonmora w Szwecji:
„Wieczorem 16 września 1759 roku najstarszy syn gospodarza Jacoba Jacobsona, Jacob, lat 22, udał się na drugą stronę jeziora Vastra Kiolson do gospodarza Andersa Nilsona w Lonmora, by dostarczyć paczkę z żywnością dla niego i jego ojca, aby mieli na następny dzień pracy w lesie. Przecinając jezioro w drodze powrotnej, gdy odpłynął łodzią od brzegu, przydarzyło mu się coś dziwnego. Pojawiła się przed nim wielka i szeroka droga. Podążył nią i wkrótce dotarł do dużej czerwonej rezydencji, mówiąc jego słowami: „z budynkami większymi od Gamlebo”. Już wkrótce siedział na ławce u drzwi dużej komnaty. Zobaczył pucołowatego małego człowieka z czerwoną czapką na głowie, siedzącego przy końcu stołu, oraz tłumy małych ludzi, biegających tam i z powrotem. Pomijając niewielki wzrost pod wszystkimi względami wyglądali jak normalni ludzie. Nieco wyższa od nich była piękna kobieta, która przyniosła mu [świadkowi?] jedzenie i picie. Odpowiedział: „Nie, dziękuję”. Mali ludzie zapytali, czy nie zechciałby z nimi pozostać, on zaś odpowiedział: „Boże, pomóż mi wrócić do domu, do mojego ojca i matki”. Wtedy człowiek w czerwonej czapce powiedział: „Wyrzucić go, ma takie brzydkie usta”. Następnie znalazł się ponownie nad brzegiem jeziora, i stamtąd wrócił do domu. Rodzice powitali go z radością. Bardzo się martwili; poszukując go wraz z sąsiadami przeczesali las i jezioro. Przez cztery dni i noce nie było po nim śladu.
Gdy wreszcie wrócił do domu w czwartek wieczorem, to mimo tego, że nic nie jadł ani nie spał przez cztery dni, nie odczuwał potrzeby jedzenia ani picia. Wydawało mu się, że oddalił się jedynie na chwilę. Następnego dnia wszystko było normalne, poza tym, że odczuwał dziwne uczucie na ciele i umyśle. Jacob złożył to zeznanie przede mną w obecności swoich rodziców w święto Świętego Michała 1759 roku. Jest to chłopak o dość prostym, pobożnym, potulnym i łagodnym charakterze. Wszyscy go chwalą; przez całe życie jest znany z tego, że oddawał się przyjemności czytania i kontemplowania Słowa Bożego zawsze, gdy tylko ma wolny czas”.
Historia ta niewątpliwie jest zaskakująco podobna do obrazu współczesnych uprowadzeń przez istoty z UFO, dodatkowo poparta relacją świadka przed duchownym, który, co ciekawe, nie obarczył chłopca winą za praktyki demoniczne i pakty z diabłem, a jego spisana relacja jest bardzo cennym dowodem. W zdarzeniu widzimy szereg klasycznych szczegółów, związanych z dawnym folklorem: drogę do innego świata, w którym chłopiec wprost z jeziora przenika do zupełnie innej rzeczywistości, w której widzi nieznane mu budowle, małe istoty, piękną kobietę, która chce poczęstować chłopca jedzeniem i piciem — ten aspekt często występuje w czasie innych uprowadzeń lub kontaktów z istotami z UFO.
Jak widzimy chwila spędzona w innym świecie ma gigantyczne znaczenie związane z upływem czasu.
W Walii mały chłopiec zniknął na dwa lata po tym, jak zaczął tańczyć z małymi dziećmi, które przeniosły chłopca do innej rzeczywistości:
„W ciągu dwóch lat nic nie było o nim słychać; ale po tym okresie pewnego ranka, kiedy jego matka, która długo i gorzko lamentowała za nim jako zmarłym, otworzyła drzwi, w których powinna ona widzieć siedzenie w przedsionku, ale zamiast tego dostrzegła Gitto z paczką pod jego ręką. Był on ubrany i wyglądał dokładnie tak jak wtedy, kiedy ona widziała go po raz ostatni, ponieważ w ogóle nie urósł. „Gdzie ty byłeś przez ten czas?” — zapytała się jego matka. „Dlaczego, to było właśnie wczoraj, kiedy wyszedłem” — odpowiedział i otwierając paczkę pokazał jej ubranie „małych dzieci” jak je nazywał, które one mu dały po to, aby z nimi tańczyć. Ubranie to było z białego papieru bez szwu, z matczyną ostrożnością ona umieściła to w ogniu”.
Podania ludowe związane z folklorem wspominają o hipnotyzującej muzyce, która miała być powodem niejednego dziwnego zachowania wielu ludzi, którzy mieli tańczyć jakby w innym stanie świadomości.
Na taką relację natrafiłem w trakcie dokumentacji Bliskiego Spotkania Trzeciego Stopnia w Nockowej (Podkarpacie) w 1988 roku, w której zauważono osobliwy jasny ekran z istotami. Świadek tego zdarzenia opowiedział historię, którą znał z relacji ojca jeszcze sprzed II wojny światowej. Wtedy to pewien gospodarz, wracając nocą z mąką na wozie przez tzw. Stawiska do domu, usłyszał weselną muzykę. Według opowieści tańczył przez całą noc, aż do świtu, jakby w takt hipnotycznej, iluzorycznej muzyki. Może był pod kontrolą fairies?
Jacques Valleé opisuje niezwykle barwną historię, opartą o autentyczne przekazy z roku 1825 niejakiego Rhysa i Llewellyna, zarejestrowaną w miejscowości Vale of Neath (Walia):
„Rhys i Llewellyn byli służącymi u rolnika. Kiedy pewnej nocy szli do domu, Rhys powiedział jego przyjacielowi, żeby się zatrzymał i posłuchał muzyki. Llewellyn nie słyszał żadnej muzyki. Błagał on Llewellyna, żeby szedł przed siebie z końmi, mówiąc, że on go wkrótce wyprzedzi, ale Llewellyn przybył do domu samotnie. Następnego dnia został on podejrzany o zamordowanie Rhysa i trafił do więzienia. Ale rolnik, który był biegły w sprawie wróżek, domyślił się prawdy. Kilkoro mężczyzn zgromadziło się — wśród nich narrator historii — na skraju pierścienia /okręgu/, w którym jak rozmówca powiedział wcześniej, zniknął jego towarzysz. Nagle Llewellyn krzyknął: „Cicho, słyszę muzykę, słyszę urocze harfy”. Wszyscy słuchali, ale niczego nie słyszeli. Stopy Llewellyna były na zewnętrznej krawędzi czarodziejskiego pierścienia. Powiedział on narratorowi, żeby umieścił swoje stopy na jego stopach i wówczas narrator usłyszał dźwięk wielu harf oraz dostrzegł kilkoro Małych Ludzi tańczących w okręgu mającym średnicę dwudziestu stóp. Po nim Kady z towarzystwa zrobił to samo i zaobserwował tą samą rzecz. Wśród tańczących Małych Ludzi był Rhys. Llewellyn chwycił go za surdut, kiedy przechodził on blisko nich i wycofał się z okręgu. Rhys natychmiast zapytał się: „Gdzie są konie?” i poprosił ich [Llewellyna i narratora — przyp. autora], żeby pozwolili mu dokończyć taniec, który nie trwał więcej niż pięć minut. Rhys nigdy nie dał się przekonać, że minęło tak dużo czasu podczas jego tańczenia. Z czasem stał się przygnębiony, zachorował i niedługo potem zmarł”.
Czyżby w podobny taniec wpadł mieszkaniec Nockowej, który tańczył całą noc — aż do rana? Nie wiadomo, ale ludzie opowiadali, że na Stawiskach pośród pól wiele tamtejszych osób traciło orientację. Tak też było po II wojnie światowej w Wiśniowej, wiosce leżącej w pobliżu Nockowej. Z ust mojego informatora dowiedziałem się historii, w której wuj mojego rozmówcy miał zgubić się i chodzić przez dwa dni w lesie, zanim trafił do domu sąsiada, który go zresztą nie rozpoznał, a który przyprowadził go do jego własnego domu.
Z relacji świadka wynikało, że nie mógł on rozpoznać okolicy, w której mieszkał.
A może padł ofiarą ‘błędu’?
W sidłach „błędu”
‘Błędem’ nazywano i jeszcze dziś określa się nadal miejsca, w których ludzie gubili się i tracili orientację z niewyjaśnionych przyczyn w znanej im okolicy. Według starego folkloru zbłąkani ludzie mogli całymi godzinami błądzić, nie znajdując drogi powrotnej. Często w takiej sytuacji pomagało zrobienie znaku krzyża, modlitwa lub dźwięk dzwonów.
Kilka razy osobiście słyszałem podobne opowieści od osób, które zabłądziły w swoim niewielkim lesie, który znali jak własną kieszeń i nie potrafili wyjaśnić, dlaczego nie mogli z niego wyjść. Młynarz w okolicy Vimperku w Czechach zbłądził w niewielkim lasku i nie mógł odnaleźć drogi powrotnej. Nie mógł rozpoznać lasu i bez przerwy krążył wokoło, tracąc siły. Wszystko wróciło do normy, gdy na wierzy kościelnej w Vimperku zadzwoniły dzwony. Jak się okazało, przerażony młynarz był kilkaset metrów od swojego domu.
W wielu tego typu historiach przewija się motyw bicia dzwonów kościelnych. Tutaj warto wiedzieć, iż na długo przed pojawieniem się chrześcijaństwa dzwony w różnych świątyniach nie służyły do tego, aby wzywać wiernych na modlitwę, ale do tego, aby odpędzać złe duchy i demony. Tradycja ta przetrwała po dziś dzień, ale większość osób zapomniała o pierwotnym znaczeniu bicia w dzwony. Duchy i inne zjawy miały być bardzo uczulone na dźwięki o wysokiej częstotliwości, o czym wyraźnie wspomina literatura okultystyczna.
Jesienią 2006 roku w Horyńcu Zdroju — malowniczym miejscu na Podkarpaciu — dwoje grzybiarzy przeżyło niewiarygodną historię w lesie, w którym coś usilnie próbowało nieszczęsnych grzybiarzy wprowadzić w błąd.
Małżonkowie, spędzający dwutygodniowy urlop w tym miejscu, postanowili wybrać się do najbliższego lasu w celu poszukiwania borowików. Wybrali las w najbliżej znajdującej się miejscowości — Świdnicy [niedaleko Lubaczowa — przyp. autora] Gdy kosze były już prawie pełne, zorientowali się, że nie są sami w lesie!
„Cały czas dochodził do nas męski nieprzyjemny głos, który gderał, narzekał i marudził, a wszystko to pod naszym adresem. „To mój las, zbieracie moje grzyby, idźcie sobie”. Czar grzybowy prysł. Nie widzieliśmy osoby, a jedynie fragment sylwetki przesłoniętej drzewami. Był to ruchliwy, niewysoki mężczyzna w ciemnym garniturze. Grzybobranie i garnitur — ciekawy zestaw. Próby nawiązania rozmowy nie powiodły się. Miałem wrażenie, że nieznajomy nas nie słyszy. Ciągle wygłaszał swoją rację. Wkrótce mieliśmy dość niesympatycznego grzybiarza, a że koszyki były prawie pełne, postanowiliśmy wracać (…). Wkrótce jasny, oświetlony las przeszedł w gęste, miejscami nie do przebycia chaszcze.
Z trudem przedzieraliśmy się w kierunku na Horyniec. Liczyłem, że najpóźniej za pół godziny będziemy na miejscu, tym bardziej, że z oddali dochodził do nas swojski szum przejeżdżających drogą nr 867 samochodów. Jednak gdy minęła pierwsza, potem kolejna godzina, a my nadal walczyliśmy z buszem, poczułem niepokój. Wyglądało na to, że zgubiliśmy się w lesie dwa kilometry od miasta i nie potrafiliśmy z niego wyjść. Nigdy nie przeżyłem takiej sytuacji. W końcu pogryzieni przez bąki i z resztą niezgubionych grzybów dotarliśmy do asfaltówki nr 867, czyli: w lewo Horyniec, a w prawo Lubaczów (i dalej Jarosław). Zmęczeni czekaliśmy na stopa. Pierwszy pojawił się wóz konny, zmierzający do Horyńca. Kierowca chętnie by nas zabrał, ale jak powiedział, jest to niemożliwe, bo udaje się akurat w kierunku przeciwnym, czyli na Lubaczów, po czym odjechał. Byłem pewny, że źle go zrozumiałem. Po chwili zatrzymaliśmy samochód osobowy, którego kierowca również potwierdził, że jedzie do Lubaczowa, choć według nas zdążał do Horyńca. Co u licha?
O co chodzi? Zacząłem rozglądać się, analizować nasze położenie i ze zdziwieniem stwierdziłem, że usiłujemy jechać do Horyńca, kierując się pod słońce, podczas gdy o tej porze (późne popołudnie) powinno nam ono świecić w plecy. Gdy zaś trzeci kierowca utwierdził nas w przekonaniu, że chcemy udać się dokładnie w przeciwnym kierunku, niż to deklarujemy, wytłumaczenie nasunęło się tylko jedno: nie przekraczając szosy, znaleźliśmy się po jej drugiej stronie. Topograficznie cała sytuacja obróciła się o 180 stopni. Przyznam, że tym razem poczułem się nieswojo. Klasyczna teleportacja. Coś, z czego zawsze się śmiałem, stało się naszym udziałem! Gdy po kilku dniach opowiedziałem o tej przygodzie teściowi, bez zdziwienia powiedział: „Czepił się was Błąd”.
Osobiście uważam, iż takie przypadki mogą zbierać śmiertelne żniwo, szczególnie w warunkach zimowych. Do takiego zdarzenia doszło w 2008 roku w rejonie Pięciu Stawów w Tatrach, kiedy to dwójka studentów zaginęła 22 listopada, a ich ciała znaleziono w maju 2009 roku około 400 metrów od najbliższego schroniskach. Powodem śmierci było wychłodzenie. Dlaczego będąc tak blisko schroniska, które w nocy jest oświetlone i zawsze pali się ogień w kominku, zgubili się i nic nie wzmogło czujności studentów, którzy najwyraźniej zbłądzili i zamarzli, gdy dosłownie na wyciagnięcie ręki była pomoc?
Błędy mogą być różnego rodzaju, nie tylko w lesie. Pewna kobieta opisała swoją historię z okolic Pułtuska, która na szczęście skończyła się pozytywnie z uwagi, iż do zdarzenia doszło w miejscu, w którym dochodzi do wielu śmiertelnych wypadków:
„Miejsce to na przestrzeni lat jest związane z wieloma śmiertelnymi wypadkami. Samo miejsce wydaje się zwyczajne, lecz miejscowi wiedzą, że zginęło tam sporo ludzi w różnych wypadkach samochodowych, motocyklowych i nawet na koniu zginął tam nasz znajomy leśniczy (przy drodze została postawiona pamiątkowa tablica ku pamięci leśniczego). Piszę o tym miejscu, gdyż jest to bezpośrednio związane z naszym zdarzeniem. Trudno będzie to dokładnie opisać, ale spróbuję. Dodam jeszcze, że jadąc tym odcinkiem drogi, zawsze zachowywaliśmy szczególną ostrożność. Było to ładnych kilka lat temu, wracaliśmy właśnie od mamy późnym wieczorem. Zbliżając się do opisanego mostka zdarzyło się coś dziwnego, czego do dziś nie potrafimy wytłumaczyć. W światłach samochodu widzieliśmy prosty odcinek drogi, za jakieś ok. 250 metrów miał być mostek. W tym momencie w światłach samochodu po prawej stronie drogi zobaczyliśmy świecący punkt, który wyglądał dokładnie jak świecące oczy jakiegoś zwierza leśnego. Wrażenie zwierzęcia powodowało to, że ten punkt przechodził jakby przez drogę z prawej strony na lewą. Zwolniliśmy, bo byliśmy pewni, że to jakaś sarna, a przez cały czas nie spuszczaliśmy z tego wzroku. Ale jakież było nasze zdziwienie, gdy dojeżdżając do wysokości tego punktu zobaczyliśmy, że jest to słupek drogowy z białym światełkiem odblaskowym i po prostu stał wkopany w ziemię. Najdziwniejsze jest to, że słupek przesuwał się względem szerokości drogi w miarę zbliżania się do niego, z prawej strony na lewą. Trzy osoby siedzące w aucie, czyli ja, mąż i córka, obserwowaliśmy przesuwanie się tego światełka w poprzek drogi. Wyglądało to tak, jakby obraz widzianej przez nas w światłach drogi nie pokrywał się z miejscem ustawienia słupka. Powinniśmy ten słupek widzieć cały czas z lewej strony drogi, ponieważ droga szła prosto. Do tej pory nie potrafimy zrozumieć, czemu obraz drogi nie pokrywał się z miejscem ustawienia słupka i skąd wrażenie rozbieżności, a może załamania obrazu. Tłumaczymy sobie, że to jakaś anomalia, która spowodowała zakrzywienie obrazu. Zdarzyło się to tylko raz, mimo że tą drogą jeździliśmy bardzo często. Jest to o tyle intrygujące, że właśnie na tym mostku i w jego okolicach doszło do wielu śmiertelnych wypadków. Podejrzewamy, że może mieć to związek z tą anomalią”.
Czyżby dziwna anomalia, która mogła wyrządzić więcej złego niż dobrego, była też m.in. przyczyną innych wypadków w tym miejscu? Tego nie wiadomo, ale powyższa historia nasuwa taką myśl.
Powróćmy jeszcze na Podkarpacie, a dokładnie w okolice Manasterza na południe od Rzeszowa — tam 13 sierpnia 2016 roku pewien młody mężczyzna został wyprowadzony głęboko do lasu przez cienistą postać, za którą ów człowiek podążał niczym w transie. Jego historię opisała partnerka świadka na forum Paranormale.pl oraz w prywatnej korespondencji ze mną, szukając zrozumienia, co wówczas przytrafiło się jej chłopakowi:
„Zacznę od tego, że jestem rolnikiem. Wiadomo, że na zimę, żeby ogrzać dom, potrzeba drewna. Mieszkam blisko lasu, pewnie jakieś 50—100 metrów od niego. Ostatniej soboty z braćmi byliśmy właśnie w lesie po drewno, oni mieli już wracać do domu, a ja akurat przypomniałem sobie, że zostawiłem w polu zaczep, więc oni pojechali do domu, a ja postanowiłem iść na skróty na owe pole. Szedłem przez las, chodziłem tamtędy nie raz, zresztą przy lesie jestem wychowany, więc znam różne skróty, ścieżki, itp. Las nigdy mnie nie przerażał, jeśli o to chodzi. Dodam jeszcze, że byłem trzeźwy, nie ćpam, nawet papierosów nie palę. Nie mam żadnych uzależnień, jeśli o to chodzi. Idąc w pewnym momencie zobaczyłem przed sobą (no jakieś 20 m dalej) coś na postać człowieka, z tym, że nie było to specjalnie wyraźne, najprościej opisać to słowem ‘cień’, ale nie taki, który coś rzuca na ziemię, tylko normalnie idący sobie po leśnych ścieżkach. Nie wiem, jaka głupota mną wtedy kierowała, ale postanowiłem za tym czymś iść. ‘To’ prowadziło mnie w głąb lasu. Może warto dodać, że w tym miejscu ludzi często łapał ‘błąd’ — tak się na to mówi u nas na wsi, nie wiem czy to oficjalna nazwa (błąd polegał na tym, że ludzie idąc tamtędy, w pewnym momencie tracili orientację, gdzie są, odbijali w jakieś losowe kierunki i potrafili wyjść w jakiś innych miejscowościach, oddalonych o parę kilometrów). Ale to, co ja widziałem, nie było ‘błędem’, bo dokładnie wiedziałem, gdzie idę, po prostu chciałem zobaczyć, gdzie ów cień mnie zaprowadzi. W zasadzie nie myślałem wtedy o niczym, poza tym jednym: iść za nim. Zawsze byłem punktualną osobą, nigdy nikt na mnie nie czekał, umówiłem się z dziewczyną, że przyjedzie do mnie o 18:30 i normalnie już bym o tej godzinie czekał na nią pod domem. W tamtym momencie jednak nie myślałem kompletnie o niczym. Dziewczyna zna mnie dobrze, dlatego od razu jak przyjechała, zaczęła mnie szukać.
Ja osobiście straciłem poczucie czasu, ale z tego co mi mówili, nie było mnie od godziny (coś po 18.00) do 23.00. Jakieś dwie godziny szedłem przez las za tym cieniem. Aż w pewnym momencie ten cień po prostu zniknął. Siedziałem w tym miejscu i czekałem, aż znowu się pojawi. Siedziałem długo i rozmyślałem, czym mogło to być i czego ode mnie chce. Później postanowiłem poszukać go na własną rękę, choć to trochę bez sensu, bo było już ciemno.
Po przejściu paru kroków mój telefon się rozdzwonił od sms-ów, nieodebranych połączeń, itp. Szukała mnie już wtedy cała rodzina plus dziewczyna. Nie chciałem wracać wtedy do domu w zasadzie to chciałem zostać w lesie na tą noc z nadzieją, że dowiem się czegoś więcej, ale dziewczyna namówiła mnie jakoś, żebym wrócił i przyszła szukać mnie w lesie. Dziwne jest dla mnie jeszcze to, że w tamtych miejscach, jak chodziłem wcześniej, zawsze był zasięg i to bezproblemowo dawało 4—5 kresek, bo wieża jest niedaleko. Ludzie z okolicy wcześniej omijali to miejsce, ze względu na wyżej wymieniony ‘błąd’, niektórzy mówili też, że tam straszy. Podobno dawniej (lata 80-te) facet wracał tamtą trasą z zabawy do domu, a że w lesie ciemno, to kiedy stanęła przed nim jakaś postać, po prostu pomyślał, że to człowiek, który idzie w przeciwnym kierunku. Po prostu ktoś zagrodził mu drogę. Próbował go minąć z prawej, ale ten się przesunął — jakby nie chciał go przepuścić, z lewej — to samo, więc gość mówi do niego: ‘No, weź mnie przepuść’. W tym momencie oczy tamtego zaświeciły. Facet nie tracił czasu na zbędne konwersacje, tylko zrobił kategoryczny odwrót na pięcie i zaczął uciekać”.
Niebywała doprawy historia, ale czytając ją uważnie, nasuwają się na myśl pewne paradoksy, które także wychwycili forumowicze, sugerując kłamstwo, halucynacje i inne, często absurdalne wyjaśnienia. Dlatego świadek i jego dziewczyna osobiście skontaktowali się ze mną, poszukując pomocy i zrozumienia.
Co prawda mamy tylko jednego świadka zdarzenia, ale sytuacja jest nieco zbliżona do tej z Horyńca Zdroju — tam również zauważono dziwną postać. Jak to możliwe, aby 30 — letni, silny mężczyzna nie próbował dogonić postaci, zrobić zdjęcia lub jak w innym przypadku — ze strachu uciec w drugą stronę? Jeśli dokładnie i szczegółowo przyjrzymy się opisowi świadka, zauważymy, że coś spowodowało, że mężczyzna był niemal jak w transie, pod całkowitą kontrolą, zupełnie obojętny. Jedno jest pewne, coś celowo wciągnęło człowieka do lasu prawie kilometr w głąb. W czasie korespondencji świadek zapytany, dlaczego nie próbował dobiec do postaci, odniósł się do tej kwestii w następujący sposób:
„Nie mogłem go dogonić, im szybciej szedłem, tym szybciej ono się oddalało. Nie dałbym rady tego dogonić. Jak był jakiś pagórek czy coś w tym stylu, to to w jednym tempie bardziej,,unosiło się” na szczyt. Nawet jakby szybciej”.
Postać miała około 1,80 m i była niezmienna przez całą drogę. Z relacji świadka wynika, że niektórych epizodów nie pamięta:
„Tu nawiążę jeszcze do początku: nie wiem czy nie błądziłem po tych krzakach z początku po minięciu tych buków, które widziałeś na zdjęciu, są tam chaszcze wszelakie: leszczyny, pokrzywy, jakieś małe drzewka, no nawet ciężko gdzieś nogę postawić, nie wiem dokładnie, ile tam spędziłem czasu, nie wiem nawet, czy nie kręciłem się w kółko… nie wiedziałem, gdzie jestem”.
Przez dwie godziny świadek poruszając się w lesie, nawet w powolnym tempie, powinien znacznie dalej przejść niż jeden kilometr — to zastanawiające: czy chodził w kółko, czy stracił poczucie czasu? Rodzina i dziewczyna szukając go udali się na pole, gdzie miał zabrać wspomniany wcześniej uchwyt, tam jednak go nie było:
„Szukałam go z początku sama, ale koło 21.00—22.00 przyjechali mi pomóc jego 2 bracia.
Ale ja nie szukałam go w lesie. Jak czytałeś na forum, miał iść z lasu na pole, na którym zgubił zaczep, żeby go znaleźć, zanim ktoś inny to zrobi, więc swoje poszukiwania zaczęłam od razu od tamtego pola. Wtedy wróciłam na pastwiska, koło których miał przechodzić. Dojechali jego bracia, a że było już ciemno, to kazali mi jechać do domu, a oni z latarkami poszli w te krzaki, gdzie widzieli go ostatnio. Jak zjechałam do domu, po rozsiodłaniu konia, jak przebierałam buty, przyszedł mi SMS: ‘Już jestem, nr…’, czyli że złapał zasięg. To było koło 22.15 — wtedy zadzwoniłam do niego i poszłam go szukać w tym lesie. Jeszcze w międzyczasie zadzwoniłam po jego braci, żeby podjechali tam po nas. Chodzili w tym miejscu, gdzie on był i jechali tą drogą, którą on przez chwilę szedł, ale nic szczególnego nie widzieli. Ja z resztą też: ani jakiejś szczególnej atmosfery, ani duszków biegających po lesie”.
Telefon chłopaka nie odpowiadał, zaczął dopiero odpowiadać, gdy postać znikła, a zdezorientowany chłopak czekał bezsensownie na nią. Wtedy nagle wrócił zasięg — o czym wspominał świadek. Jego dziewczyna wręcz prosiła go, aby wrócił do domu, ale ten zachowywał się zupełnie biernie, wręcz niezrozumiale:
„Nawet jak do niego zadzwoniłam, żeby wracał, to nie dość, że nie chciał mi wyjaśnić, co się stało, to jeszcze wmawiał mi, że on zostanie w tym lesie! No, ale ten pomysł mu jakoś wybiłam z głowy, mówiąc, że jestem w lesie i go szukam i chyba nie wiem, gdzie jestem (ach, te babskie sposoby). Jak już udało mi się go znaleźć, to był roztrzęsiony, ale nie potrafił powiedzieć dlaczego. W ogóle nie chciał mówić, co się stało… dopiero jak pojechaliśmy do domu, jego rodzina zostawiła nas samych sobie, to udało mi się z niego wyciągnąć, co się stało.
Ale wtedy nie wyglądał na takiego wyluzowanego, jak to deklaruje teraz. Był przerażony, zszokowany, ciężko się było z nim dogadać. No, wtedy jak go znalazłam w lesie, to telepało nim konkretnie”.
Także i mnie przytrafiła się nieprzyjemna historia w lesie w sierpniu 2016 roku. Co prawda nie widziałem nic nadzwyczajnego, ale nagle straciłem w jednej chwili całkowitą orientację, gdzie jestem, pomimo, że tzw. Las Gnojnicki jest nie wielki, a 200 merów dalej biegnie droga. W ten pochmurny poranny dzień wybrałem się w celu poszukiwania prawdziwków, szliśmy z ojcem i psem. Oddaliłem się od nich jakieś 50 metrów w górę lasu i spostrzegłem sporego podgrzybka. Gdy go zerwałem, poczułem się nieswojo, rozejrzałem się i nagle — co jest wręcz dla mnie niezrozumiałe — nie wiedziałem, gdzie jestem, nie mogłem przez chwilę rozpoznać terenu. Gdzie iść dalej? Paskudne uczucie, tym bardziej, że masz świadomość, iż droga jest gdzieś obok, ale nie wiesz gdzie. Zacząłem nawoływać głośno w stronę ojca i psa, bezskutecznie, zero odzewu, telefon pokazywał brak zasięgu. „Dziwne, przecież nie są daleko” — pomyślałem. Powoli wycofałem się z tego feralnego miejsca, idąc jak sądziłem, ku drodze. Dalsze nawoływanie doprowadziło mnie do ojca i psa, który cieszył się niezmiernie na mój widok. Czy była to sprawka ‘błędu’ — nie wiem — ale do dziś nie mogę sobie tego racjonalnie wyjaśnić — co spowodowało moją chwilową dezorientację, pomimo że nieraz byłem w tym miejscu na grzybach? Obecność ‘błędu’ to jednak nie tylko paradoksalnie lasy — może pojawiać się także w innych miejscach. Znam osobiście pewne zdarzenie, które opowiedziała mi sympatyczna kobieta w podeszłym wieku, która pracując w kopalni siarki w Tarnobrzegu w latach 70- tych, przeżyła niebywałą historię. Oddajmy jej głos:
„To było za Tarnobrzegiem, pracowałam tam dwa lata, była jesień wieczorem, ale jeszcze jasno było. Wyszłam na szosę, oświetlona była, a ja przeszłam przez tą szosę i szłam we wieś, drogą polną szłam. Doszłam do domu takiego małego — stała tam taka babcia, ja się pytam jak się ta wieś nazywa, a ona mi się pyta, co tu pani robi? Mówię, że ja tu pracuję, z kopalni idę i zbłądziłam. Ona mówi — jest szosa oświetlona i pani trafi. No to wyszłam, idę tą polną drogą. Wróciłam z powrotem i znów doszłam do tej babki i ta babka mówi mi: „Pani tu była przed chwilą z pół godziny temu, mówiłam pani, idź pani prosto jest szosa oświetlona”. Dochodziłam do szosy i wtedy zaczęłam się modlić i widzę — droga oświetlona, jak ja mogłam przez drogę przejść i światła nie widzieć i sobie myślę, powiedzieć kolegom, nie powiedzieć, ale powiedziałam. I taki Wiktor tak samo szedł jak i ja, nagle słyszał sforę psów i łańcuchów — tak żegotały, że zaczął uciekać, doszedł do szosy Nisko — Tarnobrzeg i żadnych psów nie było”.
W miejscu ‘błędu’ miały znajdować się rzekomo groby pomordowanych ludzi z czasów II wojny światowej. Analogiczny przykład opisał na blogu Damian Trela, który miał miejsce na Dolnym Śląsku w drodze powrotnej do Kłaczyna.
„Miałam wtedy 12 lat — opowiadała Marianna, lat 76 — mieszkaliśmy na Dolnym Śląsku. Byliśmy jedną z pierwszych rodzin przesiedleńczych w tej części powiatu. To było już dawno, mógł to być rok 1954, lato, godzina raczej wieczorna, ale nie było ciemno. Wracałam sama od koleżanek z pobliskiej miejscowości Jugowa. Szłam drogą asfaltową wzdłuż lasu. Nie bałam się chodzić tamtędy sama, znałam doskonale ten las i okolicę. Ale tamtego dnia wydarzyło się coś, co mnie po prostu ‘zmroziło’ do szpiku kości i nigdy tego nie zapomnę. Gdy po lewej stronie mijałam las i schodziłam z górki, poczułam narastający niepokój, taki we mnie, w środku. Dosłownie spłynęła na mnie taka ciemność i nie wiem, czy zasłabłam wtedy, czy po prostu zrobiło mi się ciemno przed oczami, ale nagle ocknęłam się 100 m dalej, po drugiej stronie lasu. Byłam w szoku, poczułam dreszcze na całym ciele, bo nie wiedziałam, jak to wytłumaczyć. Moja pierwsza myśl, że ktoś mnie pozbawił przytomności i porzucił po drugiej stronie lasu. Było cicho, znajdowałam się przy samej krawędzi lasu, czułam, że wszystko wokół było ciche, nie słyszałam żadnego śpiewu ptaków, cykania owadów, po prostu nic. Stanęłam na nogi i zaczęłam biec w stronę ulicy do miejsca, gdzie straciłam przytomność. To była jedyna droga, jaką mogłam wrócić do domu. I gdy dotarłam z powrotem w to samo miejsce, stała się niesłychana rzecz. Coś mnie przeniosło z powrotem na drugi koniec lasu. To był taki moment. Biegłam i nagle patrzę jestem z powrotem pod tym lasem. Usłyszałam w głowie taki rechot, śmiech zaciągający się. Zaczęłam się modlić i prosić Boga, żeby mnie wypuścił z tego. Stanęłam na nogi i biegłam z całych sił przez pola i łąki. Cała się przy tym pokaleczyłam, bo rosło tam sporo jeżyn. Ale wiedziałam, że nie mogę wracać tą samą drogą. Gdy dotarłam do domu, byłam całą poobdzierana i pokłuta. Ojciec przeraził się, gdy mnie zobaczył i strasznie na mnie nakrzyczał, bo było już późno. Wyszłam od koleżanki o 19.00, a była już godzina 22.00 Niemożliwe, że tak długo szłam. Kazał mi iść następnego dnia do kościoła do spowiedzi. Poszłam. I jeszcze przez wiele lat omijałam to miejsce szerokim łukiem. Co ciekawe, o podobnym zdarzeniu opowiedziała mi moja mama, że jak mieszkali wcześniej w Mykanowie koło Częstochowy, przed wojną też — mówiła — błądziła kiedyś po lesie i nie mogła znaleźć drogi do domu, bo ciągle ją coś ściągało w inne miejsce. A gdy wyszła na łąkę przed las, miała wizję stojącego na niej olbrzyma. Przeraziła się i uciekła w las. Wracała do domu naokoło przez drugą wioskę, tak się przeraziła”.
Z identyczną sytuacją spotkałem się w Gliniku, niewielkiej miejscowości na Podkarpaciu. Tam również nieznana siła „przeniosła” dwie osoby w środek lasu. Historia miała miejsce w lesie, przy którym działy się tajemnicze zdarzenia. Około 2000 roku młody mężczyzna wraz ze swoją dziewczyną wracali z ogniska na motorze, kiedy nagle stracili poczucie czasu. Oddajmy głos świadkowi:
„Jak wracałem z ogniska, jechałem motorem przez las, no i stanął, a byłem z dziewczyną, to zostawiłem motor z myślą, że pójdziemy na nogach. Akurat wtedy chciałem jechać przez las, nie tak jak zawsze jeździłem. Szliśmy przez las drogą, las znam, bo na grzyby chodzę, znam jak własną kieszeń. W pewnym momencie zauważyłem, że nie pamiętam pewnego wycinka czasu. Ona zauważyła to samo. Nie pamiętam jakiegoś momentu. Ile to mogło trwać? Znaleźliśmy się w takich pokrzywach, krzakach, oboje staliśmy w tych krzakach. Nie pamiętam, ile byliśmy tam od czasu, kiedy szliśmy drogą, a nie pamiętam abyśmy tam wchodzili, szli, NIC. W środku lasu się znaleźliśmy i tego nie mogliśmy sobie wytłumaczyć. Dlaczego pewnego odcinka drogi nie pamiętamy i nagle znaleźliśmy się tam? Złapałem ją za rękę i wyszliśmy z lasu”.
Analizując istotę błędu możemy stwierdzić, że może występować on pod różnymi postaciami: ognika, widmowej postaci, a nawet nadzwyczaj pięknych zwierząt. Taki motyw możemy m.in. zobaczyć w filmie o Harrym Poterze, w którym ognik przemienia się w pięknego jelenia, a on wprowadza wręcz zafascynowanego człowieka na zamarznięty staw w środku lasu. Zastanawiające jest, skąd reżyser czerpał inspirację?
W demonologii ludowej możemy znaleźć bardzo wiele opisów związanych z przemianami zwierząt w kule świetliste, diabły lub w inne formy. Oczywiście wielu historyków czy etnografów szczerze wątpi w prawdziwość takich relacji, ale pewne konotacje przemian zwierząt możemy znaleźć w niektórych ufo abdukcjach, w których świadek widzi np. transformację jelenia czy sowy. O tym wspominał np. Brad Steiger, doświadczający wielu spotkań z UFO i zjawiskami paranormalnymi. Pod koniec lat 90 — tych XX wieku kilkunastoletni syn jadący ze swoim ojcem w okolicy Elbląga zauważyli w nocy na drodze nieprawdopodobną scenę, żywcem wyjętą z dawnych opisów ludowych, związaną z transformacjami zwierząt.
„Urodziłem się w roku 1980 w Elblągu, a było to pod koniec lat 90 — tych, czyli miałem kilkanaście lat. Moi rodzice mieli działkę ponad 10 km od Elbląga, gdzie jeździliśmy w każdy weekend oraz spędzaliśmy tam wakacje — ale to była działka nie do wypoczynku, tylko do pracy, uprawy owoców i warzyw na sprzedaż. Mieliśmy psa i czasem go zostawialiśmy na tej działce przywiązanego na sznurku, na noc, żeby pilnował działki. Pewnego razu pies został na działce (co mi się nie podobało, bo uważałem, że to bez sensu go tam zostawiać, bo i tak niczego nie upilnuje), wróciliśmy do domu i wtedy matka stwierdziła, że pies to też członek rodziny i że mamy (ja i ojciec) po niego pojechać i zabrać go do domu. Był późny wieczór i było już ciemno. Jak z ojcem jeździłem, to mieliśmy taki zwyczaj, że nie rozmawialiśmy ze sobą, po prostu wsiadaliśmy do samochodu i jechaliśmy w ciszy z punktu A do punktu B, nawet radia nie mieliśmy. Jechaliśmy samochodem, ojciec jeździł ostrożne i nie za szybko. Gdzieś w okolicy wsi Jagodno i Rangóry jest dłuższy odcinek asfaltowej drogi i po obu stronach las. Jedziemy i nagle z lewej strony drogi, z ciemności, wyłania się jakby ludzka ręka, a palce dłoni są uformowane w taki sposób, jak ludzie bawią się z lampą i cieniem w domu, i próbują na ścianie stworzyć cień, który przypomina jakieś zwierzę — czyli kciuk i palec wskazujący połączone ze sobą i dwa palce przypominające uszy zwierzęcia. I ta ręka wysuwa się dalej w stronę drogi i zamienia się w lisa, a ten lis następnie w zająca.
W każdym razie pewne jest, że to zwierzę zamieniło się ostatecznie w jelenia z rogami. Jeleń średniej wielkości wszedł na drogę i zatrzymał się na niej. Ojciec zahamował przed nim. Jeleń spojrzał się na nas i następnie bez pośpiechu spokojne wszedł do lasu z prawej strony drogi. Wtedy spojrzeliśmy się na siebie z ojcem i się uśmiechnęliśmy. Ja tylko skomentowałem to: „Nawet się nas nie przestraszył”.
Ten sam punkt odniesienia zauważamy w innym podaniu o zwodniczym demonie, znanym z wierzeń słowiańskich ‘utopcu’, który miał rodzić się z duszy topielców i płodów. ‘Utopce’ podstępnie zwabiały i topiły ludzi, podobnie jak wodniki i rusałki wodne. To właśnie — zdaniem Henryka Nicponia w książce pt. „Tajemnice Soliny” — dwie Ukrainki miały niegdyś przed powstaniem zapory w Solinie pokłócić się o czarną kurę, która z jaja miała wydać tzw. ‘wychowańca ducha domowego’, który zapewniał dostatek i powodzenie. Michalina Datkowa w trakcie kłótni rzuciła klątwę na Zawiłykową, mówiąc: „Niech woda pochłonie twoją chyżę! Niech zamuli studnię, z której pijesz wodę! Niech zatopi całą wieś, wszystkie pola, drogi i przydrożne kapliczki, cmentarz i cerkiew. Niech Topilce, topielice i topielczyki po wsze czasy straszą na twojej ojcowiźnie”.
Obie twierdziły, że w miejscu Sanu, gdzie potem postawiono zaporę, widywano mamuny i boginki. Zdaniem czarownic szczególnie niebezpieczne miały być utopce. Nie wiadomo — może czarna magia, praktykowana przez kobiety, była powodem bardzo wielu samobójstw i utonięć w Solinie, ale statystyka jest zatrważająca i co roku zbiera śmiertelne żniwo. ‘Błędy’ czy ‘wodniki’ (pomimo innych nazw) miały tą samą moc, moc zniewolenia i kontroli umysłu, podobnie jak w przypadku bliskich spotkań z UFO.
Pewne tajemnicze zdarzenie, które można powiązać z ‘błędem’ i zmianą rzeczywistości, czyli czynnikiem Oz, opisał Andrej Chudoba w książce pt. „Sedemdesiatsedem povesti spod Slovenskiej brany”. Opis ten opowiada o dwóch drwalach na terenie Słowacji, którzy wybrali się do lasu po drzewo pod osłoną nocy z uwagi na fakt, iż był to nielegalny pozysk drewna, które było im potrzebne na uroczystość ‘stawanie maja’:
„Jednej nocy tam było wszystko jakby zaklęte. Ani gajowego, ani wietrzyka, a cała góra oświetlona przez Księżyc, wyglądała jakby srebrem ją zalano. Byliśmy we dwóch, z siekierami na plecach, szliśmy pewnym krokiem. Idziemy, idziemy, a tu w pewnej chwili kolega mówi:
— Słuchaj, Józku, przecież błądzimy.
— Nie pleć — mówię mu — przecież widać ścieżkę przed nami. Kolega się zatrzymał, obrócił się do tyłu i mówi
— Ścieżka, nie — ścieżka, no spójrz za siebie.
Obejrzałem się, a aż mnie drgnęło. Za nami nie było żadnej drogi, tak jakby ktoś stamtąd ją po prostu zmiótł. Ale przed nami był szlak taki jasny, jakby go ktoś przez górę wymalował.
A na jego końcu cały czas coś się świeciło, jak jakiś płomień. Kolega na mnie spojrzał i mówi:
— Czy wiesz, gdzie jesteśmy?
— No, nie wiem, a ty?
— Ani ja, to jest jakaś nieznana góra.
— Wydaje mi się, że nie jesteśmy w ‘breznickom’ (region) — mówię.
A on na to:
— Gdzie jesteśmy, tam jesteśmy, ale w dobrym nie jesteśmy. Nas, kolego, coś tu zwodzi.
W kieszeni miałem zegarek po ojcu, spojrzałem i widzę, że za parę minut będzie północ.
A tu nagle ten płomień/żar przed nami naraz rozjaśniał, a z niego naprzeciw nam wyszło ogromne jelenisko, a jego rogi jarzyły się jak złoto. Byliśmy z tego jak kołem uderzeni, bo on nie stał od nas dalej jak na dziesięć kroków. Patrzeliśmy na niego jak urzeczeni, a on kroczył naprzeciw nas, a oczy mu na niebiesko świeciły.
— Uciekajmy brachu — powiedział kolega i ciągnął mnie za rękaw.
Ale ja od ‘jagrov’ wiedziałem, że przed tym jeleniem człowiek nie może uciekać, bo inaczej go on rozerwie na strzępy — i że kto odłamie bukową gałązkę i trzykrotnie zrobi nią znak krzyża, dostatnie go do swojej mocy, a jeleń się odwróci i zaprowadzi człowieka do zakopanych skarbów. Odłamałem więc taka gałązkę, ale kolega stracił rozum. Rzucił w jelenia siekierą, a wtedy jeleń zniknął, a za nim i ta światłość. Spoglądamy obok siebie i widzimy, że jesteśmy niedaleko domu na Moczarach. Później już łatwo trafiliśmy na tą górę, gdzie chcieliśmy ściąć drzewa i szczęśliwie je wycięliśmy. Po uroczystości na wsi wróciliśmy na Moczary i szukaliśmy tam tej siekiery. Ale nie znaleźliśmy jej”.
‘Błąd’, zniekształcenie rzeczywistości, dziwna cisza — to przypomina czynnik Oz, znany m.in. z bliskich spotkań z UFO. Wysoki współczynnik dziwności, w którym mowa o zmianie rzeczywistości, znany był w innej historii z rejonu Podkarpackiego, w okolicy lasów Majdanu Sieniawskiego:
„Na granicy Majdanu Sieniawskiego, wśród pól, z kilometr od szosy, czepił się mnie ‘błąd’.
Na szczęście był tam pastuch, który mnie znał i pomógł mi w zorientowaniu się w drodze powrotnej. W lesie na Kamionce często ‘błąd’ się czepiał ludzi. Były tam na początku lasu dwie rozstajne drogi i był grób jakiejś ofiary wojny. Najczęściej ‘błąd’ się czepiał, gdy mijało się ten grób. Kiedyś, w dzieciństwie, zgubiłyśmy się w tym lesie, tośmy chodziły, szukały drogi, ale ten teren widziałyśmy inaczej, niż normalnie się widzi. My widziałyśmy: doliny, pagórki, obce, nieznajome, olbrzymie budowle — jakby człowiek w inny świat wkroczył (przyp. autora), a przecież nasz teren nie jest górzysty! Mówiono nam, że jak przechodzi się koło takich grobów, to należy się pomodlić, bo inaczej ‘błąd’ się czepia”.
A może w pewnych okolicznościach chodzi o zupełnie inne wyjaśnienie, które może leżeć w równoległych rzeczywistościach? W nauce ten termin wcale nie brzmi jak science fiction, lecz jest traktowany bardzo poważnie, pomimo iż nie ma na razie przepisu, aby naukowo spróbować zajrzeć do innego świata. Pomimo tego wielu ludzi twierdzi, że miało doświadczyć kontaktu z równoległą rzeczywistością. W powyższym opisie z Majdanu Sieniawskiego świadkami było dwoje dzieci, które jak twierdzą, znalazły się w innym świecie. To samo spotkało pewnego wrocławianina, który przekroczył granicę naszych światów, a raczej równoległej rzeczywistości w momencie, kiedy próbował ominąć odcinek ulicy, który był w remoncie, przechodząc przez dziurę w żywopłocie — najwyraźniej wprost do innej rzeczywistości!
„Było to wiele lat temu, Wrocław, czas przebudowy wielkiego skrzyżowania ulic Grabiszyńskiej i Hallera… Wysiadłem wówczas z tramwaju przy wylocie Hallera. Mżył deszcz, po lewej w Parku Grabiszyńskim terkotał silnik ciągnika zieleni miejskiej. Ponieważ nie chciałem w deszczu obchodzić całego placu budowy, przeszedłem przez wyrwę w żywopłocie i brodząc w błocie, udałem się w kierunku wylotu ulicy Ostrowskiego, której jednak… NIE BYŁO. Nie można zabłądzić w dzień na placu, gdzie bywało się wielokrotnie. Poczułem się nieswojo, tak jakbym wracając po pracy do domu, zobaczył na przykład, że dom sąsiada z lewej styka się z domem sąsiada z prawej, a mojego pośrodku nie ma. Zacząłem kręcić się wokół placu. Przeszedłem do Parku Grabiszyńskiego — i tu spotkało mnie miłe zaskoczenie. Leżące tam głazy narzutowe i wielkie kamienie były poukładane w formy rzeźb tworzących piękne estetyczne kompozycje. Pamiętam, że jedna z nich przypominała matkę z dzieckiem. Alejki wypielęgnowane, równe krawężniki z jasnego granitu, nawierzchnie wysypane kamiennym żwirkiem lśniły w deszczu. W oddali było widać okazały wielopiętrowy biurowiec Fabryki Aparatury Technicznej — mógłbym przysiąc, że takim widzę go po raz pierwszy”.
Z historią ‘błędu’ wiąże się także pewny niezwykły kamień, który znajduje się 20 km na południe od Rzeszowa — w miejscowości Kąkolówka. Z kamieniem wiążą się legendy o diable, który chciał nim zniszczyć zamek w Odrzykoniu, inne mówią, że jest ‘błędny’. Tajemnicę stanowi fakt, skąd ów kamień się tam pojawił? Starsi ludzi mówią, że spadł z nieba w dzień i miał żarzyć się przez dwa tygodnie, paląc fragment lasu. Opowieść ta pochodzi z lat 70- tych XIX wieku:
„W Wyrębach kamień znany jest też pod nazwą ‘błądny’, czyli błędny. O tajemniczych przymiotach skały, polegających na wodzeniu ludzi za nos, przekonali się niektórzy okoliczni mieszkańcy. Mimo, że urodzili się i wychowali w domach oddalonych o kilkaset metrów od kamienia i las znali jak własną kieszeń, to zdarzało im się pobłądzić”. — tak o tych legendach można wyczytać w „Kurierze Błażowskim”.
Kamień do dziś wystaje ponad metr nad ziemią i stopniowo zdaje się zapadać. Niegdyś miał być wyższy od rosnących drzew, a w czasie II wojny światowej Niemcy próbowali wysadzić kamień w powietrze w celu pozyskania kruszcu na pobliską drogę. Po wojnie starsi mieszkańcy pamiętają kamień, który wystawał nad ziemię na wysokości ponad 3 metrów. Dziś stanowi pomnik przyrody nieożywionej.
Przeskok w czasie o 250 lat
W trakcie zbierania materiałów do książki natknąłem się na niezwykle interesujące opisy z książek Państwa Anny i Tadeusza Pabisów, którzy odsłaniają mroczne tajemnice zapisane na ziemi gorlickiej. W książce pt. „Ziemia gorlicka na tle legend” odnalazłem dwa arcyciekawe opisy, które są związane z upływem czasu. Obydwa opisy pochodzą z małej wsi Dominikowice — pierwsze zaczerpnięte opowiadanie pochodzi z końca XVII wieku. Jest to opowiadanie o dwóch kolegach, którzy byli dla siebie oddanymi przyjaciółmi. Kiedy mieli po 20 lat ich drogi się rozeszły, a wkrótce jeden z nich — Mateusz — rozchorował się i wkrótce zmarł. Przed śmiercią poprosił kolegę, aby ten odwiedzał go na cmentarzu. Ten wkrótce idąc do ślubu i przechodząc koło cmentarza kobylańskiego [nazwa cmentarza w Dominikowicach — przy. autora] postanowił odwiedzić grób swojego przyjaciela. Panna młoda i weselnicy mieli zaczekać obok cmentarza na pana młodego, nie sądząc, że widzą go po raz ostatni:
„Na miejscu wiecznego spoczynku, na jednej z porośniętych mogił, czekał już na niego zmarły przyjaciel. Nieboszczyk uśmiechnął się dobrotliwie, ukazując gołe szczęki z przypsutymi zębami. ‘Wiedziałem, że dziś przyjdziesz’ — powiedział rozanielony … ‘Usiądź tu obok, na moim grobie — pogadamy chwilkę’…Ciało zmarłego przed dwoma laty przyjaciela było już w pełnym rozkładzie i cuchnęło. Mimo to pan młody nie zrobił mu wzgardy i usiadł.
Według ludzi rozmowa ich miała trwać piętnaście minut, gdyż młody żonkoś się spieszył. Pogadali na wyrywki o najważniejszych sprawach. Potem kolega wstał i pożegnał się na dobre z przyjacielem, oznajmiając, że po ślubie zamieszka u Zośki i już nie będzie mógł go często odwiedzać.
— Idź z Bogiem, mój wierny przyjacielu — pożegnał go pobożnie nieboszczyk i zaraz gdzieś zniknął. Młody podążył w stronę drogi, gdzie zostawił narzeczoną z orszakiem, ale nie mógł trafić. Wszystko było jakieś obce, pozmieniane, domy inne, droga porośnięta tarniną. Rozglądał się i rozmyślał, że tu przecież była droga, którą w niedzielę chodził do kościoła. Dotykał swojego ciała, gładził się po głowie, przecierał oczy i myślał, czy przypadkiem zmarły przyjaciel mu coś złego nie uczynił lub nie pomieszał mu w głowie. Chciał wyrwać się z tego okropnego miejsca. Chciał, by ten koszmar go opuścił. Szukał dalej drogi. Jeszcze chwilę chodził zmartwiony, przystawał, nasłuchiwał, rozglądał się. W końcu zobaczył wieże kościoła, poznał ten kościół, bo tylko on okazał się niezmieniony. Przedarł się przez zarośla i zaszedł na plebanię, gdzie zastał jakiegoś obcego duchownego z dużą brodą.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — powiedział …
— Na wieki — odparł kapłan.
Na widok zmartwionego młodzieńca zapytał:
— Czego sobie pobożna dusza życzy?
— Nie widział przypadkiem ksiądz mojej narzeczonej Zośki w ślubnej sukience i gości weselnych?
Duchowny zdziwiony tym pytaniem nie wiedział, co odpowiedzieć. Pomyślał, że przyszedł do niego jakiś pomylony, ale upewniwszy się, że to zagubiony parafianin, powiedział:
— Teraz w poście ślubów nie wolno brać.
Wtedy młodzieniec zaczął wyjaśniać księdzu, co wydarzyło się na cmentarzu. Dobrze, że miał przy sobie metrykę urodzenia potrzebną do ślubu. Ksiądz przewertował księgi metrykalne i dopiero w trzeciej, starej, zakurzonej, odnalazł datę mającego się odbyć ślubu. Okazało się, że chwila spędzona u zmarłego przyjaciela wyniosła dwieście pięćdziesiąt lat. Tyle samo czasu jego narzeczona Zośka spoczywała już w grobie jako panna, bo nie mogąc się doczekać powrotu pana młodego, zmarła ze zgryzoty”.
Podróżnik w czasie
Legenda z Dominikowic ma swoje analogiczne źródło, odległe o kilka tysięcy kilometrów na wschód, w miejscowości Miszawen, leżącej na Syberii. W trakcie przekopywania się przez gąszcz literatury natrafiłem na pewien opis, który mnie wprost zaskoczył, ponieważ dotyczył zniknięcia młodego mężczyzny tuż przed swoim ślubem, na cmentarzu, w momencie, kiedy miał rozmawiać ze swoim zmarłym przyjacielem. Opis tego świadectwa możemy przeczytać w książce pt. „Skok w sen, wieści z zaświatów” znanego popularyzatora, autora wielu książek o treści naukowo — technicznej, zajmującego się aspektami paranormalnymi, anomaliami czasu oraz zjawiskiem UFO, Ernesta Meckelburga. Zapewne nie przypuszczał on, że zdumiewająco podobny przypadek miał miejsce również w Polsce. Historia opisana przez Meckelburga pochodzi z 1933 roku i miała zostać została zapisana w kronikach cerkiewnych.
Późną nocą 1933 roku pop Litwinow w czasie modlitwy usłyszał gwałtowne pukanie do drzwi kościoła. W tym okresie nasilały się ataki ateistycznej młodzieży na kościoły i duchownych, dlatego pop z niechęcią udał się w kierunku drzwi, myśląc iż to kolejny wybryk młodzieży. Litwinow postanowił sprawdzić, kto tak uporczywie dobija się do drzwi. Przez okno w drzwiach ujrzał młodego, około dwudziestoletniego mężczyznę z przerażoną twarzą, którego ubiór był najmniej nie z tej epoki! Mężczyzna posiadał aksamitną kurtkę ze skórzanymi rzemieniami i spodnie kończące się pod kolanami. Litwinow zapytał go, kim jest. Usłyszał: ‘Jestem Dimitrij Girszkow, który miał mieć dziś ślub’. Zdaniem Litwinowa posługiwał się on językiem, który w Rosji w latach 30 — tych był nieznany. Litwinow oznajmił, że jest proboszczem od 15 lat i zauważył, iż młodego człowieka gnębi jakaś trauma. Dimitrij opowiedział historię popowi, która była wręcz przerażająca. Miał odbyć się ślub, jednakże Dimitrij postanowił odwiedzić tego dnia na cmentarzu swojego zmarłego przyjaciela Aleksieja. Obaj złożyli obietnicę, iż poślubią swoje żony tego samego dnia. W dniu ślubu pan młody zatrzymał powóz i udał się na grób Aleksieja:
„Kiedy zbliżał się do grobów, zauważył naraz, jak w dziwny sposób zmienił się krajobraz. Całe otoczenie nagle zajaśniało nienaturalnym światłem. Nagrobki zniknęły mu z oczu, a ponad płynącym w pobliżu strumieniem zaczęła kłębić się szara mgła. Ku swemu wielkiemu zdziwieniu Dimitrij na drugim brzegu ujrzał swego zmarłego przyjaciela Aleksieja, który dawał mu jakieś znaki. Wydawało się, że jego postać przenikały promienie słońca.
Z uśmiechem zawołał do Dimitrija: ‘Przyjdź tu do mnie, by porozmawiać o dawnych czasach!’ Przerażenie niemal sparaliżowało Dimitrija. Czy był to tylko piękny sen? Kiedy wreszcie się opanował, odparł swojemu przyjacielowi:
‘Aleksieju, przybyłem tu, żeby cię pożegnać. Dziś bowiem biorę ślub’. Jednakże Aleksiej prosił go usilnie, żeby przeszedł przez most i przyszedł do niego, ponieważ chce on życzyć mu szczęścia w dniu ślubu. Dimitrij zamilkł na chwilę i spojrzał na ojca Litwinowa, jakby szukał u niego pomocy. A potem ciągnął dalej: ‘Nie chciałem przejść przez most… Ale tam był mój przyjaciel Aleksiej, który żył znowu. A przecież widziałem na własne oczy, jak go chowałem przed rokiem. Teraz stałem na moście, Aleksiej zaś czekał po drugiej stronie, żeby wziąć mnie w ramiona. Musiałem walczyć ze sobą, żeby nie ulec dziwnemu przymusowi, którego był źródłem. W jakiś sposób czułem, że już nie wrócę, jeśli przejdę przez most. Powinienem uciec stamtąd jak najszybciej, żeby nie dać czekać na siebie mojej rodzinie, moim przyjaciołom i mojej narzeczonej. Nagle wszystko wokół mnie ogarnęła ciemność. Potem naraz znowu zobaczyłem drzewa i nagrobki. Pobiegłem z powrotem w tym samym kierunku, z którego przyszedłem, ale droga, prowadząca do kościoła, nie była już ta sama. A wieś? Cóż to za obco wyglądające budynki i gdzie podziały się drewniane chaty? Nawet cerkiew wygląda teraz inaczej. I gdzie jest ojciec Barniszew, który miał nam dać ślub, gdzie jest moja narzeczona?’ Dimitrij wyczuł, że kapłan mu nie ufa, że przypuszczalnie uważał go za chorego umysłowo. Ze słowami: ‘Muszę odnaleźć moją rodzinę, moich przyjaciół’, wybiegł z kościoła, nie czekając na odpowiedź i nie żegnając się z popem. Litwinow pospieszył za nim tak szybko, jak tylko mógł i zobaczył, że młody mężczyzna pobiegł w kierunku cmentarza. Już prawie doganiał uciekającego, kiedy nagle ujrzał nad cmentarzem owo niesamowite światło, o którym mówił młodzieniec. Znad strumienia ciągnęły się szare pasma mgły w kierunku cmentarza. Ogarnąwszy Dimitrija, zdawały się z nim stapiać. Kiedy rozproszyły się, młody mężczyzna zniknął, jakby zapadł się pod ziemię”.
Litwinowa dręczyła myśl, czy spotkanie z niezwykłym gościem było tylko jego halucynacją, dlatego napisał o całym zdarzeniu w liście do biskupa. Biskup doradził mu, aby w kronikach cerkiewnych poszukał jakiegoś śladu o Dimitriju. Był to właściwy trop, ponieważ Litwinow natrafił na relację o młodym człowieku, którego zauważył, a który był także zauważany w ciągu ostatnich 20 lat przez inne osoby, w tym kapłanów i nauczyciela. W jednej z kronik, pochodzącej z 1746 roku, figurował Dimitrij Girszkow, który miał zniknąć po tym, jak udał się na cmentarz do swojego przyjaciela w dniu ślubu. Zbieżność obu historii jest uderzająca, ale w obu relacjach zmarły przyjaciel płata psikusa koledze i czyni go nieopatrznie podróżnikiem w czasie.
Na ile tego typu historie oddają realną rzeczywistość — nie wiadomo, ale już sam fakt odnotowania zdarzenia w kronikach cerkiewnych zmusza do głębszej refleksji.
Magiczny taniec w Raju
Niezwykła historia opisana w książce A. i T. Pabisów pt. „Ziemia gorlicka na tle legend” dotyczy pobytu Jakuba Jemioły w dziwnej krainie, w której minęło 50 ziemskich lat. Opowiadanie najprawdopodobniej powstało pod koniec XVIII wieku, a jego historię opowiedział Józef Morańda (1819—1901). Zdarzenie miało miejsce w tej samej wsi Dominikowice, w której wcześniej przepadł na 250 lat przyszły pan młody.
Sierpniowego dnia powracał ze żniw starszy mieszkaniec, Jakub, zmęczony całodzienną pracą. Szedł polną ścieżką i rozmyślał o swojej żonie, która zmarła wiele lat temu. Tęsknota była tak duża, iż Jakub marzył, aby chociaż głos zmarłej usłyszeć. W tej samej chwili na polnej drodze usiadł kolorowy motyl, którego Jakub chciał złapać. Motyl cały czas drażnił się z Jakubem, aż ten w końcu powiedział stanowczo, aby sobie poleciał. Wówczas usłyszał głos swojej żony:
„Nie złość się Kubuś na mnie, bo ja przyleciałam, aby cię pocieszyć w tęsknocie, bo się ciągle żalisz i żalisz. Jakub, gdy usłyszał te słowa, biegł za motylem i wołał:
— Jak nie chcesz pozostać ze mną, to mnie zabierz ze sobą, bo już dłużej nie chcę żyć w samotności…
W jednej chwili stało się coś dziwnego. Jakub znalazł się w cudownej krainie. Wokół pola i łąki usłane barwnym kwieciem. W jasnej poświacie tej krainy czuł się kochany i szczęśliwy. Wszędzie ogromne rzesze ludzi odzianych w jasne szaty. Istoty te wzięły Jakuba delikatnie za ręce, ucieszone, roześmiane tańczyły, pląsały z nim na barwnej łące. Wśród tych istot rozpoznał Jakub swoją małżonkę, teściów, rodzeństwo, braci i siostry oraz sąsiadów, którzy byli bardzo przyjaźnie nastawieni, chociaż za życia pod tym względem różnie bywało. Jednak ta sielanka się wnet skończyła. Z powrotem Jakub znalazł się na drodze blisko chałupy. Pomyślał sobie, że już wieczór i tam z pewnością czekają na niego z kolacją. Ale po drodze wszystko wydawało mu się jakieś inne, jakby to była nie ta droga, co zawsze nią chodził.
Nie bardzo się tym jednak przejął, bo uważał, że to ze starości tak mu się w głowie przestawiło.
Wreszcie dotarł do chałupy. Otworzył drzwi i aż się oparł o futrynę. O mało nie upadł ze zdziwienia. Przy stole zobaczył obcych ludzi, którzy zajadali pikantną kolację, zamiast zwyczajnej zacierki na serwatce. Nikogo z domowników nie poznał. Oni też go nie znali. Jedynie jeden był bardzo podobny do najmłodszego syna Bartłomieja, który wstał od stołu i zapytał:
— A wy, dziadku, czego sobie życzycie?
— Ludzie kochani, toć ja jestem przecież gospodarzem tej chałupy, a wy mnie nie rozpoznajecie? A gdzie są moje dzieci?
— A powiedz, dziadku, jak się nazywacie? — zapytał ten najmłodszy.
— A ja się nazywam Jakub Jemioła — odparł dziadek…
— O to ja już wiem — krzyknął mężczyzna — to nasz ojciec często opowiadał, że bardzo dawno temu zaginął mu dziadek. Poszedł w pole do żniw i nigdy nie wrócił do domu. Od tamtej pory minęło już ponad 50 lat”.
Na stronie Fairy Investigation Society, na której znajduje się prawdziwa kopalnia wiedzy dotyczącej dawnego folkloru, a także współczesnych relacji o magicznych istotach, natrafiłem na wręcz uderzająco podobny opis, jak w przypadku wsi Dominikowice:
„Shon ap Shenkin jadąc latem rano usłyszał przepięknie śpiewającego ptaka i zwabiony przez melodię usiadł w pobliżu drzew, delektując się cudownym śpiewem. Gdy muzyka ucichła wstał i się rozejrzał. Jakie było jego zdziwienie, kiedy spostrzegł, że drzewo, pod którym siedział, a które było zielone, teraz jest martwe i bez liści. Przepełniony zdumieniem powrócił do gospodarstwa. W drzwiach stał stary człowiek, którego nigdy przedtem nie widział, a który zaczął go wyganiać. Shon zaczął wyjaśnić, że kilka godzin temu w tym domu pozostał jego ojciec i matka, podczas gdy on słuchał urokliwej muzyki pod drzewem.
— Pod drzewem! Muzyka! Jak masz na imię?
— Shon ap Shenkin
— Ach biedny Shon! — zawołał starzec — Ja często słyszałem od dziadka ojca twego o tobie, on długo opłakiwał twoją nieobecność.
Stara Catti Maddock, twierdziła, że jest on pod władzą wróżek i nie zostanie wypuszczony, aż ostatnia żywica tego drzewa nie wyschnie. Siostrzeniec i Shon postanowili się objąć, ale zanim do tego doszło, Shon ap Shenkin rozpadł się w pył”.
W dawnym celtyckim folklorze niektóre drzewa, krzewy, wzniesienia, a nawet głazy były ściśle przypisane do wróżek, elfów i innych nadprzyrodzonych istot, które miały zamieszkiwać w tychże właśnie miejscach. Do dziś tradycja ta jest niezwykle żywa i podróżując po Anglii, Islandii, możemy natknąć się na takie specyficzne miejsca, w których mają mieszkać wróżki i inne nadprzyrodzone istoty.
Jak głoszą podania i legendy, tych specyficznych miejsc nie wolno niszczyć pod żadnym pozorem, ponieważ wróżki zawsze się mszczą i może człowieka spotkać za to kara.
Z takim faktem zmierzyli się robotnicy drogowi w 1971 roku w czasie budowy drogi
w Reykjaviku. Na drodze znajdował się wielki kamień, który od lat owiany był legendami związanymi z ukrytym ludem. Kamień miał być zniszczony przez wysadzenie. W ciągu trzech tygodni przeróżne problemy na budowie sprawiały, że kamień nadal tkwił w miejscu. Non stop borykano się z usterkami maszyn i problemami pracowników. W końcu poproszono medium, które miało negocjować z ukrytym ludem. Uzyskano zgodę na przesunięcie kamienia o 15 metrów w bok, a na ten czas mieszkańcy głazu mieli opuścić go. Od tej pory wszelkie problemy znikły.
W Kopavagur w 1996 roku miało być zniszczone wzgórze — planowano lokalizację cmentarza — które według legend miało być zamieszkałe przez elfy. W czasie pracy dwa buldożery z nieznanych przyczyn zostały uszkodzone, to samo stało się z kamerami telewizyjnymi.
Jak jesteśmy w Reykjaviku, warto wspomnieć o pewnej niezwykłej i dość unikatowej szkole, szkole elfów, którą prowadzi historyk Magnús, zajmujący się tym tematem od 30 lat. Archiwum Magnusa liczy ponad 400 sprawozdań osób, które w rzeczywistości zetknęły się z istotami dawnego folkloru. Sam uczony doszedł po latach do przekonania, iż tzw. ukryty lud nie jest żadną fantazją:
„Najbardziej interesuje mnie kultura tego niewidzialnego ludu, ponieważ jest ona absolutnie ludzka. Dziś nie mam już krzty wątpliwości, że w jakiś sposób na Islandii żyją dwie nacje: ludzka i ta niewidoczna”.
Jeśli powyższe historie, które mają wyraźne konotacje związane z czasem, są jedynie wynikiem ludzkiej fantazji, to skąd czerpano inspiracje i wzorce o przeskokach czasowych do innych światów i upływu czasu w magicznej krainie? Dopiero w XX wieku za sprawą odkryć Alberta Einsteina dyskutowano o takich możliwościach. Ciężko to racjonalnie wyjaśnić, ale tego typu opowiadania, nawet baśnie, dają znakomity materiał badawczy i jeśli Czytelniku masz możliwość sprawdzenia podobnych legend czy opowiadań, warto przeszukać swoją miejscową bibliotekę.
Rajski ptak i podróż w czasie
Badacz i popularyzator nieznanego, Polak mieszkający na Słowacji — Krzysztof Dreczkowski — dotarł do niezwykłego opisu, który mówi o przeskoku w czasie o 300 lat. Jest to relacja kościelna, która opowiada o zakonniku, którego rajski ptak miał przenieść o 300 lat w czasie. Historia została opisana w starodruku pt. „Wielkie zwierciadło przykładów” wydanym w 1633 roku w Krakowie. Większa część dostępnych tam zapisków pochodzi z około 1480 roku.
„Niebieskiej Harmonii słodkości, przez jedno ptaszątko słuchając, Mnich jeden — przez trzysta lat w gaju przebywał”. Czytamy w księgach przykładów, iż był Zakonnik, który czytając Jutrznię z innymi braćmi „Tysiąc lat przed oczyma Twymi, jako dzień wczorajszy który przeminął”, dziwował się bardzo, jakoby to mogło być możliwe — był bowiem święty i nabożny bardzo.
Po jutrzni tedy został na chórze na swym nabożeństwie, jako miał we zwyczaju. Prosił Pana Boga, aby mu ten wiersz objawił i począł pojmować. Przyleciał tedy ptaszek bardzo piękny przed niego i odleciał — a on za nim bieżał, nie mogąc się na niego napatrzeć, aż wyleciał za kościół, wciąż zawsze blisko niego, aby go mógł widzieć… i tak blisko, iż go mógł złapać, aż go wyprowadził za klasztor i dalej, aż do gaju bardzo wielkiego i szerokiego, klasztornego i tam mnicha owego zatrzymał wdzięcznym śpiewaniem swoim przez trzysta lat; już odlatując, już też do niego przylatując — aż wszyscy mnisi klasztoru owego pomarli.
A przez słodkość śpiewania owego ani jeść, ani pić nie potrzebował. Potem ptaszek odleciał, mnicha zostawił. On tedy przyszedłszy do siebie, poszedł do swego klasztora, bo tudzież był, myśląc, że tejże nocy po Jutrzni odszedł. Żądał tedy, żeby go wpuszczono.
Pytał go Janitor — kimże jest? Odpowiedział:
„Jestem zakrystianinem tego miejsca, po Jutrzni na trochę stąd odszedłem”.
On wziął go za głupiego, jednak zapytał o imiona braci, opata, Priora i innych. Powiedział imiona ich, którzy byli za czasu jego i dziwował się, czemu go nie wpuszczają; prosił, żeby go do opata zaprowadził. Przyprowadzony — ani on opata, ani opat jego nie poznał. Pytał opata o Predecissora jego i tak naleziono, iż ten opat z innymi, których on wymienił, przed trzema setkami lat pomarli.
Powiedział tedy opatowi i wszystkim braciom, co Pan Bóg z nim uczynił, przez tak wiele lat na opuszczonym miejscu, przez jednego ptaszka i ten wiersz: „Tysiąc lat” i o radości rajskiej.
Tedy go między siebie przyjęli, który zaraz przyjąwszy Święte Sakramenty, słodko zasnął w Panu i na wesele życia wiecznego poszedł”.
Jak widzimy, relacje z upływem czasu nie tylko pochodzą z relacji świeckich, ale także kościelnych. Ta niezwykła historia nabiera zupełnie nowego oblicza w kwestii starych przekazów i dzisiejszej wiedzy, jaką posiadamy o fizyce, grawitacji, czasie. W dwóch przekazach mamy do czynienia z motylem lub ptakiem — ten ostatni zapis o ptaku jest bardzo interesujący, ponieważ w Biblii nieraz czytamy o ptaku — gołębicy zstępującej z nieba.
W czasie chrztu Jezusa Duch Święty zstąpił na niego pod postacią gołębicy:
„Jan świadczył też, mówiąc: Widziałem Ducha, zstępującego z nieba jakby gołębica; i spoczął na nim”. (Jan 1: 32)
W powyższych przypadkach możemy zauważyć ingerencję istot nadprzyrodzonych pod różnymi postaciami, które sprawiają przenikanie ludzi do magicznej krainy, w której czas biegnie zupełnie inaczej. Jest to typowe dla historii rodem z Rip Van Winkle. Istnieje także odrębna grupa przypadków, które mają podobną genezę nagłego znikania ludzi, którzy jednak, jak wskazują wiarygodne źródła, znikają już bezpowrotnie.
Kula światła i missing time
W dwóch powyższych przykładach omówiliśmy przeskoki w czasie za sprawą egzotycznych motyli lub rajskich ptaków, które miały w oku mgnienia przenieść w czasie człowieka. Podobne konotacje znane są ze współczesnych zdarzeń, które oscylują na pograniczu missing time.
Do takiego wymownego zdarzenia doszło w małej wsi leżącej koło Janowa Lubelskiego w 2014 roku. Historia, która została mi przekazana, zbliżona jest do wątków z dawnego folkloru, ale także do relacji o nocnych gościach, tyle, że w tym przypadku małżeństwo, które było świadkami nie spało, a oglądało program telewizyjny.
Przyjrzyjmy się tej niezwykłej historii.
Młode małżeństwo mieszkające w jednorodzinnym domu opodal lasu, późnym jesiennym popołudniem postanowiło obejrzeć program w TV. Dochodziła godzina 17:00, żona siedziała w swoim fotelu, opodal na łóżku leżał przykryty kocem jej mąż, także oglądający program w telewizji. W pokoju paliło się światło. Senna scena została nagle przerwana czymś, co zaniepokoiło żonę. Z jej relacji wynikało, że zauważyła nienaturalny ruch koca, ale pomyślała sobie, że mąż poruszył nogami. Tuż po chwili obydwoje dosłownie osłupieli ze zdziewania. Spod koca — jak gdyby nigdy nic — wyleciała niewielka czerwona kula światła, która emanowała wokół siebie delikatną poświatę. W tym samym czasie żona, siedząca na fotelu, została całkowicie sparaliżowana, nie mogła krzyczeć ani wykonać żadnego ruchu. Jednakże mogła obserwować zaistniałą sytuację, w której zauważyła, jak jej mąż zaczął przeraźliwe krzyczeć: „Boże, Boże, widzisz to”. Tak jak żona, mąż również został sparaliżowany. Kula — zdaniem żony — wielkości pomarańczy, miała w sobie coś, co jej przypominało dziecinny wiatrak, wzniosła się w górę, po czym znikła. Zdarzenie zdawało się trwać raptem kilkanaście sekund. Tak naprawdę trwało znacznie dłużej. Jak się okazało, kiedy małżonkowie odzyskali sprawność, stwierdzili, że w TV leci zupełny inny program niż ten, oglądany przez nich przed pojawieniem się kuli, a zegarek wskazywał godzinę 20:00 z minutami. Zupełnie zdezorientowani nie wiedzieli, jakim cudem stracili aż trzy godziny czasu. Nie mogli paść ofiarą halucynacji, ponieważ obydwoje zauważyli to samo, a przerażenie nie ustępowało przez pewien czas, jednakże nikomu o tym nie opowiadali, aby ktoś nie posądził ich o to, że zwariowali.