E-book
17.64
drukowana A5
69.15
Ludzie i pistolety

Bezpłatny fragment - Ludzie i pistolety


4.2
Objętość:
497 str.
ISBN:
978-83-8273-736-3
E-book
za 17.64
drukowana A5
za 69.15

Pamięci Piotrka (1992—2016)

Rozdział 1

Droga była daleka. Sekundę, minutę, a może godzinę temu wyszedł zza rogu prostopadłej ulicy, wkraczając w ostatni etap wędrówki. Nie jest pewien. Ale podąża — jak maratończyk wbiegający na stadion — gdzieś w oddali majaczy mu cel, który zdaje się nie zbliżać; gdzieś, tam, jacyś ludzie czekają na niego, lecz on nie poznaje ich twarzy, nie widzi, kim są, przed jego oczami zlewają się w jedną, niewyraźną maź o obcych kształtach; w głowie tysiące myśli; zmęczenie odbiera umiejętność postrzegania, świadomej percepcji świata. Zdaje sobie sprawę: jest tak blisko. Ale wie także: najtrudniej będzie pokonać właśnie te ostatnie metry.

I jeszcze jedno — tym razem coś, co odróżnia go od walczącego o dotarcie do mety — on wcale nie chce tam być. Wie to doskonale, jest tego pewien jak niczego innego. Bo myślami dawno pokonał te kilkaset metrów dzielące wylot ulicy i cmentarną bramę. Dotarł w swoich myślach do tamtego grobu. Widzi tych wszystkich ludzi, którzy gromadzą się schyleni nad mogiłą, czuje na sobie ich spojrzenia, pełne wyrzutów i niemej pogardy, niehamowanej, błogiej nienawiści.

On tego nie chce. Dlatego droga sprawia wrażenie coraz dłuższej. Skręca się i pętli, choć była przecież prosta, wije się, nachyla pod nieosiągalnym dla człowieka kątem, stawia barykady, niewidzialne zasieki. Odstrasza. Każe zwolnić kroku, zastanowić się nad następnym stąpnięciem, które uchodzi w jego głowie za ostatnie.

Marsz jest rytuałem. A on dopieszcza każdy element procesu, w którym tkwi, któremu uległ, w którym się zatraca. Chce zapamiętać każdy szczegół, najmniejszy fragment krajobrazu. Rozgląda się bacznie, na niczym nie mogąc skupić uwagi. Patrzy, ale nie widzi. Myśli błądzą i nie są mu posłuszne. Już nie. Nie tutaj. Nie podczas zmierzania na tę uroczystość, która w dzieciństwie zupełnie nie istniała, w młodości nie dotyczyła jego bliskich, a w dorosłości miała życzeniowo ich ominąć. Zapragnął nagle znów być dzieckiem i pozwolić sobie na słodką nieświadomość w dziedzinie umierania. Wiedział, że to bez sensu, że jest tym, kim jest, że musi stanąć twarzą w twarz z prześladującymi demonami, z największą tragedią jego życia. Z samym sobą.

Kroczy powoli. Już nie potrafi oszukiwać zmysłów — dobrze wie — jest coraz bliżej celu. Brama to oschła granica, która wyznacza linię dawnego i nowego życia. Nowe nie oznacza tu lepszego, zatem ociąga się z każdym krokiem. Naiwnie wyobraża sobie, że do momentu przekroczenia granicy może zawrócić, uchwycić się resztek dawnego bytowania, wskoczyć do odjeżdżającego pociągu lat minionych. Potem będzie za późno. Nie otrzyma szansy dezercji. Kości zostaną rzucone.

Mija przypadkowych ludzi. Starsze kobiety patrzą z politowaniem na jego nieogoloną twarz, nieuporządkowane włosy, niestarannie dobrane ubranie. Jego nieobecny wzrok skupia na sobie uwagę przechodniów. Wielu z nich, mimo towarzyszącego im pośpiechu, wodzi za nim spojrzeniem, wskazuje sobie nawzajem i komentuje szeptem tak, by nie słyszał, nie zorientował się, że to o nim. Nie ma o to obawy. Jest zupełnie wyobcowany, pozbawiony jakichkolwiek związków z tym, co na zewnątrz niego, ze światem, w którym żyją podobni mu, lecz jakże inni ludzie. Co oni wiedzą o życiu? Co wiedzą o śmierci?

On wie wszystko. Jest samozwańczym ekspertem od spraw doczesnych i wiecznych. Czy ktoś lepiej od niego znał jego matkę? Czy jest ktoś, kto bardziej przeżył jej śmierć? Dawno już nauczył się samemu radzić sobie ze smutkiem, co poskutkowało jawną pogardą dla wszystkich tych, którzy nie siedzieli w jego głowie i nie mogli w żaden sposób współprzeżywać jego emocji. Którzy byli tak blisko, a jednak tak daleko.

Tymczasem idzie. Toczy ze sobą walkę. Bije się z myślami. Nasłuchuje wewnętrznego głosu i próbuje uciszyć go, zgasić, rzucić się na niego z pięściami. Zawsze koniec jest ten sam — głos umyka niemal w ostatniej chwili, z prędkością światła oddala się i z tej oddali wyśmiewa go szyderczym śmiechem, pełnym gorzkiego poczucia wyższości. Głos nakazuje mu ucieczkę. Obiecuje wolność i szczęście za bezgraniczne, ślepe posłuszeństwo. Rozważ — powiedział — rozważ tę ofertę. A on skupiony na drodze jak na ostrzu, co lśni wśród nocy zbliżane do gardła. Jego dłoń ściska rękojeść, jest bliska, a pierwsza krew tryska powoli, coraz szybciej. Czyżby przestraszył się myśli, którą stworzył? Czyż nie boimy się tego, co ukryte? Co niewidoczne dla oczu i rozumu? Co pozbawione przestrzeni do działania, lecz wiecznie zachłanne nowego terytorium? Czy się nie bał?

— Spóźnisz się.

— Nie spóźnię — powiedział.

— Spóźnisz. Spóźnisz. Spóźnisz!

Słyszy głos. A przecież nikt do niego nie mówi.

Gdy ma wreszcie furtę cmentarną na dotknięcie, gdy krok dzieli go od progu świata zmarłych — tej namacalnej dla żywych tajemnicy — kiedy niepostrzeżenie dla siebie tam się znalazł, jego oczy zaczynają błyszczeć od łez, które nieśmiało napływają, nawet nie ze środka — zewsząd.

Chwyta za przęsło. Obok, otwartą furtką przechodzą obojętni ludzie, mający go za pijaka lub szaleńca, a jedno i drugie skutecznie ich odstrasza, zniechęca do jakichkolwiek prób kontaktu. Ma zawroty głowy. Opiera czoło o cmentarną bramę i próbuje głęboko zaczerpnąć powietrza. Wie, że cokolwiek targa teraz jego emocjami, cokolwiek dzieje się z nadwątlającą ciało psychiką, musi zostawić to właśnie po tej stronie płotu, na zewnątrz cmentarza, za linią przełomową. Jeżeli tego nie zrobi, nie da rady wytrzymać spojrzeń rodziny, sąsiadów i przyjaciół domu zgromadzonych w obrębie ciepłego jeszcze grobu, dołu z ciałem jego matki. Pod wpływem ich oczu nie byłby w stanie zapanować nad sobą, nie mógłby powstrzymać drgawek, płaczu, całej tej niedającej się kontrolować mieszaniny furii i żałości, które wydają się nie mieć końca. Nie może, nie chce być widziany w takim stanie, dlatego musi wygrać te zapasy, to siłowanie na rękę z samym sobą, nierówną, beznadziejną walkę. Jeśli wejdzie tam wyprostowany, pewny, z martwą twarzą (martwą!), jest szansa, że wszystko to będzie dla niego do przeżycia. Ale musi spełnić ten jeden warunek — pozbierać się.

Głowa, do tej pory na granicy gorączki, nagle staje się niemal zimna od prętów tworzących konstrukcję wrót. Budzi się z marazmu, odkleja od bramy, próbuje skupić myśli. Te ciągle gnają w nieznanych kierunkach, gubiąc wszelkie sensy, całą racjonalność. Niewiele pomogły gwałtowne potrząsania, koliste ruchy masujące okolice pulsu, zaciskanie i rozluźnianie powiek. Problem tkwi głęboko i wypływa na powierzchnię, dlatego wyplenienie go lub bodaj zamaskowanie nie może okazać się tak łatwe. Nie tu, teraz. Nie — po prostu.

Czas mija obok, bezlitośnie tyka, a on, nie wiedząc zupełnie jak i kiedy, rzuca się w nagłym impulsie, w bólu mięśni, wkracza do środka, pogwałca granicę. Po drugiej stronie czuje się silniejszy. Niespodziewanie. To zagadka. Walka jego staje się wyrównana, a uderzenia pięści bijących w wewnętrzny głos — wreszcie celne i skuteczne. Ma siłę. Jest w stanie odpierać ataki i z powodzeniem natrzeć, przelewać krew. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki — zapomniał o bólu i strachu. Spokój, niewzruszenie, opanowanie — jak mantrę powtarza zasłyszaną gdzieś formułę, mającą przynieść mu sukces, dać zwycięstwo.

Zegar skonał. Nie wiedział, jak długo zmierzał przez kilkaset metrów ostatniej prostej. Wydawało się, że lata temu rozpoczynał swoją żmudną, złą wędrówkę, a jednocześnie miał wrażenie, że trasę tę przemierzył błyskawicznie, zbyt prędko, by zebrać myśli, zastanowić się, co robić dalej. Czuje, coś mówi mu — to podświadomość — że każdy krok będzie dla niego naturalny. Niczym kolejne stąpnięcie na pedał podczas jazdy rowerem, jak manewr wiosłem, gdy płynie się kajakiem, jak naprzemienne ruchy ramion i nóg w czasie pływania. O tym się nie myśli, to przychodzi samo.

Stało się. Jest już po drugiej stronie bramy, tego portalu do innego świata. Wierzył, że świat ten nigdy nie zdoła go dogonić, nigdy nie będzie go dotyczył — nigdy. Tymczasem wszystko zadziało się tak szybko, dosięgło go, nie dając chwili do namysłu i odbierając wybór, szansę weta. Nie będzie drugiej okazji. Raz tylko mógł kochać swoją matkę, być z nią, po prostu ją mieć, jak miewa się talizman. Taka świadomość przychodzi zbyt późno, zawsze niespodziewana, niechciana i podła. To boli. Jest tym bardziej bolesne, gdy sobie uprzytomnić, że nastąpiło akurat w konkretnym momencie. Momencie, który zawsze najmniej nam odpowiada.

Przypomniał sobie teraz dzień, kiedy dowiedział się, co się stało, gdy dotarła do jego uszu ta bolesna, najgorsza wiadomość. Zamknął wtedy oczy i próbował wyobrazić sobie, że to tylko sen, że nic wokół niego nie dzieje się naprawdę, że w końcu obudzi się i kiedy otworzy powieki, wszystko będzie jak dawniej, dobre, znane. Wiedział, że gdyby tylko dostał drugą szansę, wykorzystałby ją najlepiej i najpełniej. Umiałby zgoła inaczej przeżyć swoje życie, zupełnie inne miejsce znaleźć w nim dla matki. Zamykał i otwierał oczy wielokrotnie, z uporem maniaka próbował wybudzić się z nieistniejącego snu, wyrwać z rąk przeznaczenia, lecz nic nie uległo zmianie, wszystko nadal tkwiło w tym samym złym punkcie. Podobnie teraz, przypomniawszy sobie tamte chwile, zmrużył powieki, odczekał moment i toczył w umyśle rozpaczliwą bitwę. Kiedy je otworzył, świat był na swoim miejscu, a z nim to wszystko, co już się wydarzyło, co było niechciane i straszne, lecz prawdziwe.

— Nie zdążysz.

— Zdążę — powiedział.

— Przecież mówię, że…

— Zdążę. Zdążę. Zdążę!

— Nie!

Zaciska pięści, bierze mocny oddech i rusza przed siebie, wystawiając twarz na działanie wysuszającego wilgotność oczu wiatru. Próbuje nie myśleć. Wyobraża sobie jedynie, że wszystkie myśli zostawił po drugiej stronie bramy. Wmawia sobie lekkość kroku i trzeźwość spojrzenia. Rozgląda się. Bacznie obserwuje otoczenie, każdy niuans, starając się wychwycić wzrokiem coś, co da mu znak, że miejsce, do którego zmierza, znajduje się właśnie tutaj, nigdzie indziej. Nie wie zupełnie, co może być tym znakiem. Zdaje sobie sprawę ze zwłoki (zwłoki, zwłoki…), spóźnienia, które stało się faktem tak bolesnym. Nie ma pojęcia, czy uroczystość mogła się zakończyć, czy trwa, a może z racji nieznanych mu powodów rozpocznie się dopiero ze sporym opóźnieniem. Niczego nie jest pewien. Wbrew początkowym założeniom zebrał myśli, lecz skupił je tylko na konkretnym akcie — rozwikłaniu zagadki, jak dotrzeć do celu.

Mija niezliczone rzesze pomników i grobowców, mniejszych i większych krzyży, emblematów: kwiatów, zniczy, stosownych dekoracji, co łączą niejako świat zmarłych i ich bliskich. Cmentarz jest ogromny i rodzi wielką pustkę, tę w środku, tę pnącą się stale do gardła, coraz silniej. Jest samotny. Tak, uzmysławia sobie banalną kruchość egzystencji, fakt, że jego też to kiedyś spotka, ten los, który nie ominął wszystkich tych inskrypcji: nazwisk i imion, dat, a w końcu ludzi. Spoczywające pod ziemią ślady życia. Wierne losowi, poddane cudzej woli.

Nie boi się przyznać do tego, czego pragnie: móc jak najszybciej spotkać się z nieznanym, z tym przeznaczeniem, co znaczy ludzkie drogi i każe kroczyć wąwozem ku otchłani. Móc odpowiedzieć na wezwanie głosu, skrytego jeszcze, lecz wkrótce znanego, który nie może nic dać prócz starej śmierci, poczciwej pani ciemności, dobrej mary. Tak, ma świadomość, że odejście matki to jak zburzenie znacznej części świata, co się wydaje nie do zbudowania, wyrwa zostanie po wieki, trwała rana. Kroczy przed siebie, przez labirynt mogił, aż wzrok opada na skupisko ludzi. Widzi z daleka postacie, czarne zjawy, linie, krzywizny, złamane sylwetki. Podchodzi bliżej i chwyta głos księdza, który przemawia przez głośnik, szepce modły. Czyżby nie spóźnił się jednak? Czyżby zdążył? Ostatnia prosta nie trwała aż tak długo? Nie potrzebował więcej znaków, podpowiedzi. Znalazł, co szukał, stał się uczestnikiem. Z niedającą się wytłumaczyć pewnością założył, że w trumnie, nad którą chylą się cienie zgromadzonych, spoczywa ciało jego zmarłej matki. Świętej pamięci matki. Świętej matki. Kluczy pomiędzy grobami, krok przyspiesza, a potem zwalnia w ostatnim momencie, kiedy już może rozpoznać szare twarze, ściągnięte żałobą i pełnią rozpaczy. Wujkowie, ciotki, sąsiedzi, znajomi, wszyscy tak zwani przyjaciele domu, matki z małymi płaczącymi dziećmi i przypadkowi starzy ludzie, by popatrzeć. Siostra bliźniacza nieboszczki. Jakże one są podobne. Jakże były. I ksiądz z organistą. A zatem niemal wszyscy.

Wciąż ma nadzieję, że uda się niepostrzeżenie stanąć z tyłu, w odległości, aby w skupieniu móc pożegnać matkę, towarzyszyć jej w ostatniej ziemskiej drodze. Lecz był już zbyt blisko i miał wrażenie, że nagle wszyscy odwracają głowy, patrzą na niego oczami krytyków, jakby wyczuli niepokój obecności, zapach jego wstydu, odór skrępowania. Jak gdyby każdy od razu to wiedział: stanął przed nimi on, syn marnotrawny.

Kiedy przechodził przez bramę, zdecydował. Teraz nie było odwrotu. Nie mógł uciec. Nie było sensu zaprzeczać jasnym faktom. Zbliżył się jeszcze kilka chwiejnych kroków. Stanowi teraz ostatni rząd, krąg ludzi, dusz odgrywających wyłącznie role gapiów, niepotrafiących już niczego zmienić. Milczą. On stara się nie patrzeć w niczyje oczy. Próbuje skupić się na analizie: ksiądz wciąż przemawia, trzeba poznać moment, w którym znajduje się ów obrzęd, zorientować się w czasie. Wtedy wyłania się ktoś z tłumu i podchodzi. Siwy i krępy, ubrany jak niemal każdy w tym miejscu — w czarny garnitur opięty ciemnym płaszczem. Ich twarze równają się ze sobą, tępo patrzą. Tamten oddycha powoli, zamyka grupę żałobników niby okno.

— Dobrze, że jesteś, Michał — powiedział.

Raczej szepnął.

— Twoja matka chciałaby, byś tu był.

On nie podnosi wzroku. Kieruje całą uwagę na to, by nie płakać. Zmusza się do tego. Przeklina sam siebie: wytrzymaj, ty pierdolona męska kurwo.

— Nie widziałem cię w kościele.

— Nie byłem w kościele.

Źrenice ich stają się wąskie jak u zwierząt, jak gdyby prawdziwa natura zakwitła na ich twarzach. Starszy z nich chciał coś powiedzieć, ale zmilczał, bo młodszy nabierał właśnie sił, by mówić dalej.

— Nie byłem… Nie chciałem, nie mogłem. Tutaj też miało mnie nie być. Do ostatniej chwili…

— Nie przejmuj się tym. Ważne, że jesteś. Twój ojciec na pewno się ucieszy.

Ojciec. Jego ojciec. Dopiero teraz przypomniał sobie o nim. Tak. Jego matka zmarła przecież trzy dni temu, ale ojciec żył, choć dla niego umarł już na długo przed nią.

— Nie obchodzi mnie mój ojciec.

— Teraz nie to jest najważniejsze. Módlmy się, by twoją matkę czekało lepsze życie niż to tutaj.

Gestem zagarnia przestrzeń wokół, stary cmentarz, ludzi patrzących ukradkiem znad grobu nieco dalej. Nic nie zostało im oprócz zadumy, która złączona z wzajemnym wsparciem, z obecnością, dała gotowość do zgody na najgorsze, pewne, nieuniknione i ważne, choć tak bardzo straszne. Byli silniejsi po chwili, łzy zostały w środku, jak czasem w ukryciu zostaje ból, nienawiść, jak nieraz się dzieje z miłością i cierpieniem.

— Jacy oni wszyscy są młodzi — powiedział Michał.

Wuj w pierwszej chwili nie zrozumiał.

— Kto?

— Ci wszyscy ludzie.

— Ci?

Ruchem głowy wskazuje na wypełnioną grobami przestrzeń, na cmentarz, na czekające w bliskości doły w ziemi.

— Tak.

— Chyba: byli.

— Chcę myśleć, że nadal są.

Wujem coś wstrząsnęło.

— Potrzebujesz odpoczynku… — powiedział.

Kładzie dłoń na ramieniu siostrzeńca, a ten przeczącym gestem odsuwa od siebie wsparcie, stawia ścianę.

— Zobacz — powiedział. — Czterdzieści pięć, sześćdziesiąt jeden, pięćdziesiąt siedem lat.

Patrzył na daty nagrobne z dziwnym błyskiem w oczach.

— Widzę. Nic na to nie poradzisz.

— Mama też żyła tak krótko. To nie jest wiek na umieranie.

— Nie jest…

Wuj osusza łzę na szorstkim policzku, która niechciana spłynęła spod powieki. Jego siostrzeniec wciąż patrzy pustym wzrokiem, jak gdyby odchodził, jakby był daleko. Budzi strach. Patrząc, pruje przestrzeń jak stary materiał, nikomu niepotrzebny.

— Nie ten wiek, nie ten czas — powiedział. — Co może być gorsze od śmierci jesienią?

— Czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Pora roku?

— Ogromne.

Podnosi głowę i widzi szarość nieba. Pozwala wiatrowi dotykać swojej twarzy. Głęboko oddycha i uzmysławia sobie, że będąc tak blisko ciała zmarłej matki, jest spokojniejszy niż byłby kiedykolwiek.

— Choćby te liście — powiedział. — Chłód, zapach powietrza…

— Nie myśl o tym.

— Nie mogę.

— Musisz. Musisz być silny.

— Wszystko to jest tak… przytłaczające. Za chwilę listopad. Wszystkich Świętych. Ten grób jeszcze nie ostygnie… Będzie ciepły…

Pochyla się, mięśnie ma drętwe, myśli bolą. Czuje na swoich plecach silne ramię.

— Przejdziemy przez to wszystko razem. Jesteśmy rodziną.

— Kochałem ją, wiesz?

Łzy, jedna, druga, spadają niechciane, a twarz jego kryje się w dłoniach, drżących, zwiędłych.

— Wiem. Wiem o wszystkim.

— Naprawdę ją kochałem. Wiesz, tak jak kocha się…

— Wiem.

— Kochałem…

Wiedział.

Tymczasem procesja zaczyna się rozpraszać i uroczystość znajduje swój epilog. Wszystko się dzieje tak niepostrzeżenie, jak gdyby gdzieś obok, daleko, nieprawdziwe. On to przeżywa, tkwiąc na marginesie, doświadcza tego na swój własny sposób, a ramię wuja jest suchą gałęzią, na której zawiesił już linę, teraz czeka. Nawet na moment nie skupił się na modłach. Wszelki rytuał nic dla niego nie znaczył. To tylko gesty — myśli. Nie umie znaleźć w nich sensu, gubi się w wymowie, która nie współgra ze stanem jego uczuć, jest całkiem inna od tego, co miał w głowie, co sam chciał przekazać, lecz nie mógł, lecz nie umiał.

Na przemian drży z zimna i oblewa się potem. Stoi jak wryty, jak część falochronu, co daje się toczyć przez morze — morze spojrzeń. Może je poczuć z każdej strony ciała, na każdym centymetrze skóry, w każdej chwili. Rodzina, znajomi, jacyś obcy ludzie, wszyscy mijają go bez cienia słowa i przemierzają labirynt pomników, jakby to była wycieczka lub zabawa. Niektórzy kiwają niepewnie głowami, co uznać można za znak solidarności — albo inaczej: symbol rozpoznania, fakt, że ujrzeli w tym młodym człowieku, kimkolwiek się jawił, jakkolwiek się zmienił, kogoś, kto kiedyś był im znany, kogo poznali, jak robi się to podczas spotkań na ulicy, tych przypadkowych kontaktów, nagłych zetknięć, gdy widząc znajomą twarz, czynimy ukłon, niezgrabny manewr bez woli, poza nami.

Wszystkie te oczy go nie dotyczyły. Są natarczywe, lustrują go, śledzą, on je odczuwa, lecz jakby z oddali, choć krążą wokoło, nie umie ich uznać. Nie po to przebył tak trudną marszrutę, by teraz przejmować się cudzym spojrzeniem. Nawet nie poczuł gestu pożegnania, gdy wuj uścisnął jego ramię przed odejściem. Krótkie, acz szczere wyznanie jedności, co uszło uwagi, co stało się mitem. Widzi jedynie ostatnie sylwetki, jakie zostały nad świeżą mogiłą. Pełno kwiatów. Cisza. Te dwie postacie jak duchy cierpiętników. Nie bez wahania robi krok do przodu i raptem czuje nieznaną dotąd siłę, która napawa odwagą, motywacją, by nie poprzestać na tym, by iść dalej. Rusza pomiędzy grobami, lasem krzyży, aby zatrzymać się tuż obok, na ruch ręki, stanąć przy ojcu i siostrze, nad tym ciałem, co miało trwać wiecznie, co miało zawsze kochać.

— Michał…

Kobieta wciąż młoda, starsza dwa, trzy lata, na wpół zadziwiona, na wpół pełna szczęścia, bo wrócił, bo przyszedł, bo brat jej jest blisko.

— Justyna…

Nie potrzebują już niczego więcej. Padają wzajemnie w ramiona, szklą się oczy, a dłonie szukają oparcia, skrawka ciepła. On tuli jej głowę do swojego barku, próbując nie wzruszyć się, choć jest za późno. Spogląda na ojca, co właśnie się wynurza, jak gdyby Hedora zza kruczoczarnych włosów, tych, których dotyka na głowie swojej siostry, tych, z których chciał zrobić kurtynę i tarczę, wszystko naraz. Ten jednak wydaje się na nic nie zważać. Nie widzi syna, patrzy na wiązanki, na kopiec rzucony pospiesznie i bezładnie, a pod nim jest przecież jej ciało — ciało żony. Jest zamyślony i milczy, twarz to kamień, który współtworzy z cmentarzem jeden układ. Wokół pomniki i pustka, wiatr zawiewa, a niebo zszarzało do granic, do ostatka.

— Tato — powiedziała Justyna.

Ociera cieknące po policzkach krople i wciąż jeszcze trzyma w ramionach brata.

— Michał tu jest. Tato…

Ojciec przechyla głowę. Patrzy ślepo. Mierzy sylwetkę od góry do dołu. Na widok wytartych dżinsów, skórzanej kurtki motocyklowej, mocno znoszonych butów, przetłuszczonych włosów, niegolonego kilka dni zarostu, nie potrafi ukryć odrazy i niechęci.

— Mógłbyś wyglądać jak człowiek na pogrzebie własnej matki.

Zerka tępo. Syn patrzy z góry na niego, na tę postać, co schudła, zsiwiała, zmarniała przez trzy doby, a raczej od czasu, gdy widział ją ostatnio, lecz kiedy to było, nie pomniał, nie chciał wiedzieć. Stoi z rękoma wzdłuż ciała, jakby chciał powiedzieć: nie spodziewałem się ciepłych powitań, ale liczyłem chociażby na uścisk, na dłoń wzniesioną w moją stronę, chociaż tyle. Milczenie jego głośniejsze jest niż mowa, a milcząc, przyjmuje ton głosu celebransa.

— Wyglądasz jak siedem nieszczęść — powiedział ojciec.

Wciąż ten surowy wyraz jego twarzy, wciąż pretensja.

— Przestańcie już. To nie jest miejsce ani pora na wasze kłótnie.

„Wy” — myśli Michał. „Wy” przestańcie.

— Dawno się nie odzywałeś.

Ni zignorował apel córki, ni go spełnił.

— Miałem swoje sprawy.

— Swoje sprawy? Dlaczego nie stałeś za trumną matki?

— Tato… — powiedziała Justyna.

Daremna interwencja.

— Co tato? Co tato? Nie był na pogrzebie swojej matki, rozumiesz to?

— Stoi teraz nad jej grobem.

— I co z tego? Zobacz, jak wygląda.

— Tato…

— Dajcie spokój. Co to zmieni?

Słowa Michała trafiły w czułe punkty. Wszyscy wpatrują się w siebie, rozumiejąc, że żadna obecność czy brak obecności, żaden odświętny strój, żaden konwenans — nic nie jest w stanie odwrócić złego losu, tego, co już się stało, zmienić biegu zdarzeń, przywrócić im mamę i żonę, ukochaną, dobrą. Nic już nie miało znaczenia. Mogli jedynie żyć wspólną przeszłością, we własnych myślach pogrążyć się w pełni i kontemplować życie tej osoby, tak bardzo bliskiej, a już nieosiągalnej.

W chwili zadumy chylą swoje głowy, aby przypomnieć sobie słowa modlitw, stosownych zaklęć albo jakichkolwiek, byleby tylko coś zrobić, mieć oparcie, w słowie, w czynności, w spełnieniu obowiązku, który był obcym językiem, dziwnym głosem, który nie spełniał ich potrzeb, ich wymagań, ale… Za spokój jej duszy, za łaskę, zbawienie… Wargi spierzchnięte drżą mową tych sierot, słowa rozwiewa powietrze, lekki zefir. Moment refleksji coś im uprzytamnia: tak, życie jest kruche, podobne szkłu, marne. Jest krótkie, choćby trwało sto lat albo więcej. Przed ich oczyma jawią się obrazy, a każdy z nich przedstawia żonę, matkę — zmarłą, co leży u ich stóp, w zwilgłym dole, a która w ich głowach jest jak gwiazda kina, zaraz przemienia się, zakłada maskę, i jest już tą znaną im wszystkim, ciepłą sobą.

W widzeniu męża przechodzi z nim przez życie, ponownie kroczy przez stadia znajomości: jest koleżanką ze szkoły, przyjaciółką, dziewczyną, kochanką, żoną, dobrym duchem. Widzi ją w chwilach dla nich najważniejszych: pierwsze wakacje, poczęcie Justyny, niedzielne spacery, wszystko w szybkim tempie, aż nie mógł uchwycić całości, zapamiętać: te chwile tak różne, niechronologiczne, pozornie ze sobą niezwiązane wcale, a jednak zapadły mu w pamięć, z jakichś przyczyn ważne, i zapragnęły wychynąć właśnie teraz. Wszystkie momenty były tylko dobre. Tych złych się wyzbył, choć przecież ich nie brakło. Zasłona milczenia ukryła je głęboko.

Podobnie Justyna. Też swoją matkę widzi w jasnym świetle. Stanęła przed nią troskliwa piastunka, co otaczała ją zawsze opieką. Nie były ważne ich dawne relacje. Może nie były najlepsze, może były trudne. Bo przecież zazdrościła Michałowi z nią kontaktu, tej ich bliskości — że był oczkiem w głowie. Towarzyszyło jej silne uczucie, że jest przegrana, wciąż na drugim miejscu, znów mniej kochana, mniej chciana, mniej potrzebna. Nienawidziła brata w pewnych chwilach, gdy upór młodzieńczy zagrzewał do buntu. Życzyła mu śmierci. Tak, aż się wzdrygnęła. Dzisiaj żałuje tych myśli, ich więź jest trwała, silna, wbrew wszelkim podziałom, pretensjom i trudom. Mogła być wdzięczna ojcu — spełnił ważną funkcję. O ile Michał był synkiem mamusi, Justyna była córeczką tatusia. To on ją rozpieszczał i dawał gros miłości. Wypełniał pustkę jej relacji z matką. W tej jednej chwili nareszcie zrozumiała, dlaczego była sama, bez męża i bez dzieci. Dlaczego wciąż nie założyła rodziny.

W głowie Michała też ma miejsce pokaz — myśli z przeszłości widziane niby slajdy. Matka to idol, przekazał jej witalność, wyrzekł się dla niej własnej autonomi, w końcu utracił indywidualność. Długi czas nic nie zrobił bez jej wsparcia, bez aktywnego jej udziału w swoim życiu. Przecież to ona wiązała mu sznurówki, gdy inne dzieci robiły to już same. Ona robiła do szkoły kanapki i prasowała koszule. Była obok. Liczył się zawsze z jej zdaniem. Miał wrażenie, że sam nie potrafiłby podjąć decyzji. To wszystko było dla niego wygodą, ten brak samodzielnych poczynań, brak trudności. Bo pomoc matki była argumentem, by się nie starać i nie czuć się winnym. Wiedział, że każdy jego błąd napotka wsparcie, matka rozgrzeszy go z grzechu, uniewinni. Nie musiał martwić się o nic, bo była przy nim ona. Lecz wszystko do czasu. Lecz wszystko to na chwilę.

Nie chodzi nawet o jej śmierć. Wcale nie chodzi. Choć był to cios, największy cios z możliwych, gotował się na to przez cały czas choroby. Mógł z tym się oswoić, choć to, co czujemy, gdy bliska osoba odchodzi raz na zawsze, jest każdorazowo dla nas zaskoczeniem; choć nieuniknione, wydaje się straszne. Choćbyśmy znali lata wcześniej godzinę i datę, nic nie przygotuje nas na najgorsze. Czuł — każdy dzień, od początku do końca, od dnia diagnozy do śmierci, także teraz, zostawiał w psychice ślad nieodwracalny i burzył jego świat, i tak już nadwątlony. Wyrywał mu fragment „ja” i zmieniał bezpowrotnie, skracając zapewne jego własne życie. Miał przeświadczenie — umiera codziennie, a potem na powrót rodzi się, by konać, móc zginąć z imieniem matki na spękanych ustach, jak cichy bohater jej życia, jak męczennik.

Na długo przed nadejściem nieodwracalnego żyli daleko od siebie, złe ostatnie lata. To ten fakt sprawił, że nieco przywyknął, choć trochę, na tyle, na ile było to możliwe, do tych okrutnych wydarzeń, do wyroku losu. Rozłąka była niechciana, a tym samym trudna. Nikt dziś nie zliczy łez matki, nie pojmie tęsknoty, oczekiwania w drzwiach przybycia syna. Ten syn z kolei, w odseparowaniu, na nowo stawiał w życiu pierwsze kroki, sam musiał przetrwać w złym świecie, bez jej dłoni, bez baldachimu z jej matczynych ramion. Stał się mężczyzną, wreszcie, w krótkim czasie, choć wiecznie chciał pozostać chłopcem, synkiem mamy, ssącym jej piersi, te jedyne wówczas, te najwspanialsze, najbardziej sycące. Choć szukał ich odbicia w piersiach innych kobiet, tych, które spotkał na prostych i zakrętach, były dla niego tylko namiastkami, nieudanymi kopiami, karykaturami, żałośnie odmienne od tego prawzoru, od ideału wrytego w pamięć, od tego, czego zawsze oczekiwał, szukał, od jednej jedynej kobiety jego życia.

Uczucie to zdeterminowało jego dalsze losy. Nie umiał stworzyć żadnej bliskiej więzi, żadna kobieta nie mogła dać mu szczęścia. W każdej chciał widzieć tę jedną, tę najlepszą, tę, która dała mu życie, z której łona wyszedł i która umiała kochać bezinteresownie. Chciał, ale nigdy tego nie doświadczył. Za każdym razem potencjalny obiekt, kobieta młoda i miła, całkiem ładna, nie dorastała do pięt ideałowi, którego obraz miał w głowie, bezustannie. Te konfrontacje zawsze były jasne: matka rozbiła wszystkie kandydatki, nie dała im szans, nie miała litości. Lecz jakże mogło być inaczej? Skoro od dawna serce miał zajęte. Skoro uczucia jak w banku ulokował. Skoro obnosił się z tym jak z trofeum. Ranił te wszystkie kobiety, użytkował, bezwzględnie je wykorzystywał, szukał ukojenia, lecz ulga nie przyszła, popędy nie odeszły, przeciwnie — wciąż rosły w nim nieczyste siły, nieprawa moc, co zaślepiała go niepowstrzymaną żądzą, aż dusił się, zanosił płaczem, niemym, suchym, i furia wzrastała jak wzrasta złe nasienie, co niszczy uprawę, upadla dobre plony. Relacja uciskała i pobudzała naraz. Matka patrzyła na syna, dziwny spokój, jej chora radość, niemoralne szczęście, podziękowanie opatrzności za to, że jest poza walką i nie ma konkurencji, że żadna kobieta nie zdoła go usidlić, nie może zabrać jej chłopca, maleńkiego syna. Wciąż nasycała się, widząc te zmagania, ten zmysł chorobliwej miłości dawał znaki. Gdy matka nie godzi się z tym, że syn dorasta, że musi opuścić jej dom, założyć własny, że z inną ma dzielić łoże, inną kochać, to rodzaj przemocy, psychicznej agresji, to gorsze niż wolne, stopniowe okrucieństwo. A ona maczała w tym palce, ona chciała. A ona kusiła, jej było z tym dobrze. A ona była jak on: jedna krew i myśli. A ona judziła. A ona… A ona… Ona…

— Goście czekają.

Słowa Justyny niczym głos z zaświatów.

— Goście?

Szept Michała. To trudny powrót do kręgu żyjących. Pociera wierzchem dłoni policzek, mechanicznie, lecz ku zdziwieniu własnemu nic tam nie ma, żadnego śladu po łzie, po wspomnieniach.

— Ciotki przygotowały mały poczęstunek. No wiesz…

Wiedział. Słowo na „s”. Jakże potocznie to brzmiało, jak brutalnie. I to w kontekście osoby mu tak bliskiej, ważnej. W matczynym kontekście. Oddala to od siebie.

— Chyba nie schowasz się jak tchórz — powiedział ojciec.

— Przyjdź — powiedziała Justyna. — Chodź od razu z nami.

Chwyta za rękaw, patrzy w oczy, prosi.

A on dostrzega tę prośbę i nadzieję. Wie, że nie może odmówić, nie jej i nie teraz. Nie będzie w stanie. Spojrzenie rozczula. Jak dawno nie widział się z siostrą? Jak daleko zaszedł? Choć myśl o spotkaniu żałobników pobolewa, znowu te twarze, ten wzrok pełen zarzutu, choć jest mu ciężarem i wzmaga świadomość, że przecież najgorsze dopiero pewnie przed nim, przeprawa z wrogimi ustami, co wciąż szepcą, choć czuje ból w głowie, w ramionach, wszystkich mięśniach, to jednak przytakuje, bo ona poprosiła. Też krew z jego matki. Też ciało z jej ciała. A zatem wdech-wydech.

— Przyjdę. Idę z wami.

Rozdział 2

Adapter odgrywał ostatnie partie pieśni, gdy patrząc na ciebie, starałem się odgadnąć, skąd w tobie taka radość, tyle myśli, milknących powoli blasków, nagłych przeczuć. Skąd ten wznoszący się wraz z dymem papierosa, wraz z wonią perfum i kwiatów zawsze świeżych, delikatnych, wraz z zatrzymaną tamtą chwilą w biegu, twój dziwny urok śmiałej primadonny lub fordanserki powabny atrybut. Byłaś syreną, przedstawieniem Wenus, jedną z tych kobiet na obrazach mistrzów, kiedy wystarczy spojrzeć tylko w stronę płótna, a już dostrzega się ten rodzaj piękna, tę pewność niemalże zaraz absolutną, że nigdzie indziej nie można go spotkać, że nie osiągnie się go w żaden sposób. Sedno. Jak wtedy, gdy słońce zakrada się przez mały świetlik, w jednym momencie dnia, a potem znika. Jak dźwięk melodii, przy której odpoczęłaś, ze szklanką ciemnego kordiału w jednej dłoni i z tym gasnącym papierosem w drugiej, tym, co jak zawsze dodawał ci urody, jak zdarza się to tylko wielkim damom.

Stałem oparty o ścianę blisko okna, sądząc, że to najlepsze miejsce, by mieć spokój, kiedy rozbrzmiewał salon salwą głosów, chórem oddechów, brzękiem szklanek. To był zakątek obrany nie przypadkiem, lecz tkwił w tym bezczelny cel: nie ma mnie tutaj, nic do mnie nie mówcie, nie patrzcie na mnie, bo dla was wyszedłem. Tak. Albo umarłem. Albo: jeszcze przed świętem nie wróciłem z wojska. Wybierzcie sobie. Nieważne. Byłem cieniem. Uchem przytkniętym do ściany z drugiej strony. Światło latarni — musiało być ciemno — wpadało poprzez żaluzję, coraz śmielej. A ja wetknięty: pomiędzy kwiat w rogu a skraj jednej z kanap, pomiędzy nich a ciebie, pomiędzy dwie wskazówki, co szły za szybko na tarczy zegara, co zabierały mi naocznie całą radość. Bo jak tu się cieszyć, gdy ciebie tak mało? Gdy więcej i więcej na drodze leży przeszkód. Gdy z każdym spojrzeniem na zimny cyferblat, jasne stawało się, że ciebie tracę.

A ty? Zupełnie jakbyś nie znała biegu czasu, jak gdyby to wszystko zdarzało się nad tobą — albo inaczej: to ty byłaś nad tym, u stóp twoich kłębił się zegar niczym szatan. Palce zdusiły apetyty węża, pięta przedarła na pół kreaturę. Odniosłaś tryumf. Widziałem, z jaką rozkoszą włączyłaś nową płytę. Igła podniosłą się jak twoje ramię, by potem opaść jak twoje powieki. Adapter zwlekał z wydaniem na świat głosu, lecz tylko wzmogła się w nas chęć słuchania, a gdy nareszcie dźwięk zabrzmiał jak wystrzał, stanęłaś obok — jak stałaś — tańcząc w miejscu. Tańcząc! To ja wiedziałem, nikt inny, że to taniec. Po ruchach bioder można było poznać, że coś się dzieje w pobliżu drzwi na wpół przymkniętych, tuż przy komodzie, gdzie tkwiły czarne płyty i gdzie na moment też znalazł się twój kordiał (koniak? whisky?), aby powrócić do dłoni jak do portu. Ramiona drżały. Włosy rozpuściłaś. Nogi — dwie wieże — rwały się do tańca. Ale to nie był taneczny wieczorek, to tylko miłe spotkanie w znanym gronie. Jakiś alkohol, muzyka, żarty ojca. Kobiety w sukniach, mężczyźni w krawatach. A gdzieś w tym kręgu ja sam — twój syn, mamo, niepasujący jak trzeci do tanga.

Płyn wdarł się w gardło, połechtał od środka, a twoje usta uległy rozbiciu. Zwęził się szlak płytkich zmarszczek wokół oczu, i na tę jedną sekundę byłaś sobą — taką, jak mogłem cię widzieć w naszych chwilach, kiedy nie było w pobliżu nikogo, całej tej masy profanów, wojerystów, patrzących na ciebie inaczej niż trzeba: nie jak na cudo, jak na znalezisko, nie jak ostatni na świecie oryginał. Szybko zniknęła ta maska z twojej twarzy — albo inaczej: przybrałaś wtedy maskę, a tamto oblicze zdradziło samą prawdę. Jedno mrugnięcie powiek, potem koniec, tyle zdążyło dojrzeć moje oko, w czasie zbyt krótkim dla osób postronnych, a dla mnie dość długim, bo ja cię przecież znałem.

Nowy papieros pojawił się w dłoni — tak, ojciec mawiał: czerwone sukinsyny — i dym rozpostarł nad tobą swoją władzę, a może gotów był ci służyć, iść w śmierć z tobą — „w śmierć”, jakże teraz do brzmi i jak boli… Ale pamiętam: beżowa jasność sukni, odkryta dla oczu patrzących gładkość ramion, i włosy, co tchnęły w twoją twarz zupełnie nowe życie, zmęczone i smutne, przygasłe, ale ważne. Bo ile miałaś problemów, wiedziałem. Ile rozterek, niewygód i zmartwień. A wtedy, w salonie, jaśniałaś niby gwiazda, jak gdyby to wszystko się działo gdzieś obok, jak gdyby nie dotknął cię ostry ząb czasu, a wszystko, co było tak przykre, nagle znikło. Zrobiłaś dwa kroki w kierunku jednej z kanap. Tak jakby powietrze cię niosło w tamtą stronę, a twoja sukienka i buty na obcasie, z tamtą klamerką w kolorze karmazynu — całość podniosła się wolno razem z tobą, i znowu jedynie ja sam to mogłem widzieć. Wróciłaś do gości. Patrzyłem, jak siadasz. Patrzyłem, lecz nie tak jak patrzy się na matkę, a raczej jak można podziwiać dzieło sztuki, jak czasem kochanek zerka na kochankę, acz o tym nie mówmy, bo serce mi pęka, tu, teraz nawet, gdy o tym wspominam. Wstyd mi poza tym, że tak cię kochałem. Tak, czyli bardziej i mocniej niż można. Niż nakazuje natura, prawo, zwyczaj, niż chciałby tego twój mąż, a mój ojciec. On także zerkał na ciebie raz za razem, mówiąc do osób siedzących naprzeciwko. Oko zsuwało się w prawo, tam, gdzie stałaś, a kiedy usiadłaś na powrót — chłodny dystans — z niego jak gdyby uciekło napięcie, jakby chciał zawsze cię mieć blisko siebie, bojąc się tego, że mógłby cię stracić. I czy mnie mogło to dziwić? Mnie? Nie, nigdy. Nie być zazdrosnym o ciebie, to jak nie żyć. Jak wstrzymać oddech i umrzeć siłą woli. To nieodłączny element. To aksjomat. To coś, co musi zaistnieć: dać lub zabrać, nagrodzić lub skarać, spłodzić albo zabić.

Dosięgłaś raptownym ciosem spojrzenia moje oczy, a nogi pode mną ugięły się jak trzciny. Nic nie mówiłaś, a jednak wiedziałem, że prosisz z uśmiechem na ustach, abym usiadł. Ten gest, to wejrzenie jak gdyby przypadkowe, bo nawet rozmowy nie musiałaś przerwać, i ten, który w ciebie się wsłuchał, kogo ty słuchałaś, nie spostrzegł się nawet w tej grze pomiędzy nami. W tej prostej relacji na linii syn — matka. W tym tylko nam znanym języku. W tym misterium. Gdzie sięgnę pamięcią, tam widzę tylko ciebie. Od chwili poczęcia złączeni w jedno ciało. I marzę, by tak zostało już na zawsze, a łono twoje niech będzie moim grobem.

Nie jestem twoim dzieckiem, lecz zakładnikiem, mamo. Od ciebie zależał mój los, przeszłość i przyszłość. Czy czynił ktoś cuda większe niż ty sama? Czy akt macierzyństwa to nie jest cud największy, nie stawia cię w gronie nadludzi i półbogów? To dzieje się przecież wciąż na naszych oczach, gdy dzielna kobieta wydaje światu novum. To człowiek, istota stworzona i rozumna. Tak wdzięczna i wierna do końca. Tak prawdziwa.

Myślałem o tobie na przekór tam obecnym, a utwór ponownie już zmierzał ku końcowi, wzbierając nad stołem wraz z dymem, wonią perfum, mieszanką waszych głosów, światłem lamp ulicznych, gdy znów nakazałaś, bym usiadł, tak spokojnie, że mogłem odebrać to niemal jak pieszczotę. Te oczy, na moment jedynie w bok patrzące, przebiły się przez salon i gnały w moją stronę, jak sztychy przykuły do ściany spięte ciało i wdarły się prosto do wnętrza, tak, najgłębiej.

Tymczasem ojciec spróbował cię dotknąć. Ten niby przypadkiem wykonany manewr. Gdy mówił, zataczał rękoma wkoło kręgi, a jeden z nich trafił na opór — twoje ciało — i zamiast powstrzymać się, kajać, wycofać — sięgnął po więcej, ten krótki gest czułości, a może ironii małżeńskiej, coś na pokaz, a może po prostu to rodzaj tej przemocy, gdy każde muśnięcie oznacza atak. Nie wiedziałem. Szumiało mi w uszach od ludzi, którzy pili, od tych, co się śmiali, mówili, brali udział. Od tego wszystkiego, co mnie od nich różniło, jak różnią się zawsze bliźniacy, choć podobni. Na pierwszy rzut oka bez większych sprzeczności, a jednak oddzielne w nich toczy się życie, a jednak osobno im przyjdzie z nim zawalczyć. Tak było też wtedy, gdy gest ojca wybrzmiał, gdy dłoń powiedziała mi więcej niż usta, i kiedy sięgałem po sztucer tam na ścianie, lecz tylko spojrzeniem, lecz tylko na razie. Dom zapłonął. Światło latarni skrzesało pierwszą iskrę. A może zapalnik był we mnie, w niej, w kim innym? A może nie było w tym niczyjej winy, jak wtedy, gdy los decyduje o wszystkim i odchodzi. Czekałem, aż ręka się cofnie, gdzieś zapadnie, aż ojciec spostrzeże ten nietakt, gwałt, zbrodnię, aż wreszcie zakończy się scena mojej klęski. I wtedy się stało: cofnął dłoń, przybrał maskę, a trwało to wszystko sekundę, może ponad. Mrugnąłem i znikło. Potem tylko: ta jego twarz. Ten pozór uśmiechu w otoku pomieszania. Ta z trudem skrywana odraza wobec siebie. Ta wściekłość każąca mu schować oczy, palce. To wszystko, co stało się fiaskiem, jednym z wielu. A potem twoja twarz, ten powrót do porządku, to krótkie, nieznaczne: już dobrze, już po wszystkim. Jak gdyby dotknięcie małżonka było grzechem. Jak gdyby ta scena była taka dziwna.

A we mnie coś pękło, coś wstało, coś krzyknęło, jak zawsze, gdy ktoś próbował mi cię zabrać. I światła pogasły za oknem — tak myślałem — i płyta zacięła się nagle w pół utworu. Wśród dymu, oddechów i spojrzeń, pośród głosów, zostałem złapany za rękę na zazdrości, a ludzie w salonie jak głusi albo ślepi, zdawali się nie mieć powodu do reakcji. Ich myśli być może nie było między nami, a w tobie widzieli znajomą, siostrę, kogoś, lecz nigdy kobietę, lecz nie obraz piękna. Oczami błądzili po ścianach, innych twarzach, a kiedy spotkali się z tobą, grom nie zabrzmiał. Niebieski chór nie zaśpiewał. Ziemia trwała. Zegar odmierzał minutę za minutą. I tylko ja jeden utknąłem pośród burzy, wśród głosów anielskich i stojąc nad przepaścią. A wszystkie zegary umilkły jak na rozkaz, wskazówki rzucały się jak w epilepsji. Zostań — myślałem wtedy — zostań ze mną zawsze, na wzór blizn lub wspomnień o pierwszym zakochaniu. Jak czasem zostaje z człowiekiem strach z dzieciństwa, jak często się zdarza pamiętać dawne krzywdy. Jak drzewa zapuśćmy korzenie, wiecznie wierni. Bo reszta jest tylko iluzją, nic nie znaczy. Bo wszędzie się czają wrogowie nasi, obcy. Bo światło na zewnątrz straciło w moich oczach, jak tracił cyferblat dziewiczość swojej tarczy.

I ciągle myślałem: co jest takiego w tobie, że dym ci nadawał powabu, uśmiech siły, a chmurka wonności na szyi i nadgarstkach dawała ci tarczę chroniącą przed złem świata. Skąd w tobie ta władza niechciana, mimowolna? Skąd w każdym spojrzeniu moc wiatru na morzu? Skąd, powiedz? Za późno. Nie dowiem się tego, jak działy się we mnie procesy, przemiany, dążące do swego rodzaju mną rządzenia, a jednak dające mi wolność, której chciałem. Dające coś więcej, co trudno wypowiedzieć, co zwykle ukrywa się w sobie, co jest wstydem, lecz z dumą się nosi przed sobą, patrząc w lustro, jak mały tatuaż na piersi, bunt młodości. Co zawsze odgrywa dla uczuć główną rolę i ginie na deskach tej sceny albo nigdy. Co wzbiera we wnętrzu, by w końcu wybuchnąć. Co wciąż czuwa. Ostrożność nam każe nie mówić o tym, milczeć, jak gdyby to było karalne — może było — a ludzkie spojrzenia, języki, brudne myśli, kazały udawać nam kogoś, kim nikt nie był, a wszystko dlatego, by spełnił się obyczaj, ważniejszy dla ludzi niż prawda o nich samych, spragnionych cudzej krwi i łez też nie swoich. Ludzie wilki. A my pośród tejże watahy niczym zbiedzy.

Tak stojąc, dochodząc do prawdy o nas samych, o spisku powziętym na przekór przeciwnikom, o tym, że tylko siebie przecież mamy, a życie dokoła jest niczym, nie istnieje, wracała ta pewność, że wszystko się ułoży, że będzie jak w latach dziecięcych, nasza bliskość, jak wtedy, gdy świat nas rozumiał, patrzył rzewnie, a czułość niekryta dawała szczęście, spokój. I gdybym przeczuwał, że wkrótce to przepadnie, że skończy się eon naszego współistnienia, że tryumf odniosą zły język oraz oko, że nic już nie będzie jak dawniej, jak tu, teraz, że los nam przeszkodzi w połowie naszej drogi, co trwać przecież mogła bez końca albo niemal — gdybym wiedział — to uwierz, powstrzymałbym zegary, wyrwane wskazówki wbijając w nasze serca, by śmierć mogła złączyć nas razem i od razu, choć brzmi to jak mowa szaleńca albo błazna. Mówię prawdę. Bo każda minuta samotna jest jak tysiąc, a każdy dzień zmienia się w lata, noc w dekady. I gdyby to można było powstrzymać, cofnąć. I gdyby raz jeszcze mieć szansę, choćby jedną. Gdyby wszystkiego nie przykrył płaszcz żałoby, żal, co z rozpaczą milczącą ciągle wzrastał, ból, który czynił z człowieka strzęp ostatni, coś wyzbytego cech ludzkich, żywotności. Gdyby pozostał na tronie Bóg nieodwrócony, dobry. Może to wszystko trwać by mogło jeszcze chwilę dłużej, jak trwają czasami momenty zapomnienia, wizje, jak dzieje się nieraz ze snami, z satysfakcją, jak zdarza się odczuć to ludziom pewnym siebie. Może i tak nie mogła mieć znaczenia taka chwila, lecz tylko „może”, lecz tliła się nadzieja.

Czekałem na jeszcze jeden sygnał, twój ruch, słowo, acz nic już nie stało się faktem, kontakt zniknął, zerwała się lina łącząca nasze światy, a światła świeciły niczym latarnie morskie, dające nam znaki i szanse na ratunek. Mgła dymu wezbrała wokoło skał wybrzeża — kanapy, stół, szafa, straciły kontury, a głos był syreną okrętu, każdy inną, aż w końcu złączyły się w jedną, pełna zgodność, jak gdyby szukały właściwej wysokości dźwięku, a gdy ją znalazły, znalazły też siebie. Muzyka mglistej nocy. Za nią cisza. Bo pieśń czarnej płyty zdawała się milknąć, jak robi to ptactwo spłoszone, wzbite w przestwór, strachliwe i płoche, tłukące się w okna. A ja? Wciąż samotny na skraju przepaści, ostatni rozbitek i pierwszy sprawiedliwy. Za późno, by wzywać pomocy. Krzyk pobłądził, a ślady na piasku zatarły się po burzy. Nadciągał kataklizm, gotował się do ciosu, ukryty w ciemnościach ciemięzca ciągle czekał. Omeny jawiły się proste, coraz bardziej pewne, i tylko śledziło się kornie rozwój zdarzeń, jak gdyby ktoś z góry rozpisał wszystkie sceny, podzielił na partie i natchnął do działania. Opisy, dialogi, postacie, wszystko grało. Patrzyło się na to jak w obraz, jak na ekran. Logiczna sekwencja stawała się dogmatem, stawała się jasna i znana, ostateczna. Być świadkiem tych zjawisk to jak być ich twórcą, i jeśli coś mogło zaskoczyć mnie w tym czasie, to tylko mój własny rezonans wobec tego, ja sam byłem bardziej zagadką niż to wszystko, choć przecież poznałem sam siebie jak nikt inny — niech odda to wagę tych krótkotrwałych przeżyć, a może przeciwnie: trwających całą wieczność. Niech będzie świadectwem o prawdzie, o uczuciu, o wszystkim, co ważne, a co tak łatwo stracić. Czy ktoś uwierzy, gdy powiem, że wierzyłem? Czy jest ktoś taki, kto zdoła mi zaufać? Bo ja już nie ufam nikomu, wciąż uciekam, a moja ucieczka zaczęła się od chwili, gdy pierwszy raz nagle poczułem, że cię tracę, gdy z rąk mi zaczęła wypadać dawna siła, gdy coś poczynało rozpadać się na części, choć wciąż nie wiedziałem, czym było, jak powstało, gdy przepaść zdawała się wołać moje imię, rosnąć, a światła pogasły, choć dzień był daleko.

Gdzie miał początek ten bieg, ta gorączka? Czy w tamten wieczór, gdy salon tętnił życiem, gdy szkło się stykało ze sobą w toastach, gdy kłęby spalonej bibuły były wszędzie, a płyta skrzypiała pod igłą śpiewne tony? Wtedy? Czy wtedy pojąłem dopiero, że to koniec? Początek końca wciąż jeszcze niewyraźny, blady, a dla mnie jawiący się niemal namacalnie, tak pewny jak księżyc srebrzący się po nocy, gdy chłodne powietrze rozprasza w górze chmury. Ja wiedziałem. Lecz odkąd? Od czasu, gdy stałaś tam ze szklanką, szukając wybrednie wśród stosu płyt tej jednej, tej ważnej, tej naszej — wiedziałem: była nasza — tej ostatniej? Czy wcześniej? Czy dużo wcześniej, gdy jeszcze byłem dzieckiem, a ty mnie tuliłaś do piersi — lub inaczej: to ja do tej piersi tak lgnąłem, tak jej chciałem, jak chcieć można tylko spokoju albo zdrowia. Może później? Gdy do mnie mówiłaś: mój mały dżentelmenie, a ja już swobodnie mogłem stawiać kroki, choć nigdy (pamiętasz?) nie chciałem być daleko, i tylko krążyłem przy tobie jak elektron. Ten maminsynek — mówili. Ten spod klosza. Ten uczepiony maminej spódnicy. A ja trzymałem się kurczowo, jakbym tonął, jak gdyby ktoś ciągnął mnie prosto do bram piekieł. Czy to wtedy? Czy później, gdy miałem na twarzy pierwszy zarost (tak, ojciec wyśmiewał mnie, że wolno rośnie), i kiedy skrywałem uczucia, tłumiąc falę, co zalewała mnie mocniej i mocniej z każdym rokiem, choć wiem, że u innych ta fala opadała. Czułem się wtedy jak nagi, jak ci z raju, gdy karę wymierzał surowy actus purus. Doznałem skrzywdzenia i wstydu, dziwnych odczuć, nie znając zupełnie genezy ich i treści. A jednak musiałem zasłonić krocze liściem, musiałem odsunąć od ciebie swoje ręce, oczy, musiałem dla świata być tym, kim być nie chciałem: dorosłym człowiekiem i synem, tylko synem. A może to wszystko się działo dużo później, gdy szedłem po drodze wiodącej do cmentarza, gdy stałem nad grobem, nie wierząc w to, gdzie jestem, nie wierząc wciąż faktom mówiącym mi o tobie, gdy cię niezdarnie żegnałem, po swojemu, gdy w kuchni spotkałem się z ojcem, z żalem, z nożem.

Wiedziałem, nie wiedząc, że wiem, nie pojmując wcale, jak można cię stracić, pozwolić na tę stratę, nie strwonić w tej walce o ciebie życia, zdrowia, nie oddać w obronie wszystkich sił, nie zwyciężyć.

A salon tymczasem utonął w woni, dźwięku, i po raz kolejny zdołałaś ukryć przestrach, co tkwił w tobie zawsze, od kiedy pamiętałem, nieśmiałe napięcie, gdy ojciec chciał się zbliżyć, gdy dłonie szukały niepewnie twoich dłoni, ciała, gdy tylko nieliczni wiedzieli — ty, ja, ojciec — że była to próba kontaktu i rozejmu. Twój opór, a jego walkower, moja duma — ta całość zagrała w salonie jak adapter, co znowu odgrywał ostatnie partie pieśni, jak gdyby to trwało bez końca, bez początku. I nawet nie patrząc już na mnie, znak mi dałaś, że tylko ja jeden mam prawo, pozwolenie, że tylko ja jestem dziedzicem twoich włości. Byłem…

Papieros dogasał, kończyła się melodia, a w oczach obecnych uwaga przebrzmiewała. Te blaski zza okna nie dały nam w sen zapaść, lecz bledły, chowały się wolno, niosąc spokój. Kołysząc szarawe postacie i ich cienie. Władając scenerią i akcją, rozkazując. I kiedy powieki przymknąłem na ułamek chwili, to wszystko zniknęło: ci ludzie, pełne szklanki, ten dym, co unosił się wokół na wzór sieci, najmniejszy ślad czyjejś stłumionej obecności. I tylko adapter odgrywał pieśń ostatnią, współgrając z przyszłością i prawdą, która przyjdzie. Kat ostrzył narzędzie, sznur wiązał, broń ładował, a wszystko wśród taktów melodii, nut finalnych, co cichły, znikały, aż w końcu ich nie było. Zostało milczenie. Pozostał ból tajemny, co jeszcze nie zdołał ukazać się w zenicie. Ta cisza, ta pustka milcząca, ta zapowiedź burzy. Końcowy krzyk kogoś, kto kona, kto kruszeje. I głos czarnej płyty uparty i naiwny, przebrzmiały już nieco, daleki, coraz cichszy, tak słaby, lękliwy, złamany już w połowie, tak nagle stępiony, tak nagle, nagle… Ucichł.

Rozdział 3

Dom znajduje się na obrzeżach miasta. Jest jednopiętrowy, a piętro to w gruncie rzeczy poddasze, z dwóch stron okraszone spadami czerwonej falistej blachy. Jasnoróżowa elewacja nadaje całości sielankowego wyglądu, wyjętego żywcem z kolorowej bajki, gdzie nikt nigdy nie umiera, a wszyscy żyją długo i szczęśliwie. Podobnie drzewa w kwadracie małego podwórza — one również nastrajają wyłącznie pozytywnie, zwłaszcza w porach kwitnienia, kiedy jabłonie i wiśnie obsypują się kwieciem, strojne w biel szaty, symbol bezgrzeszności. Teraz są szare i smutne, jak gdyby sprowadzone po to tylko, by opłakiwać zmarłą, wtopić się w scenerię żałoby.

On przestępuje próg domu, zaraz czuje, jakby przekroczył kolejną granicę. Trafia do innego świata, w którym obecność matki jest tylko wspomnieniem. W tym korytarzu unosił się zawsze nieodłączny zapach smacznych dań. Matka lubiła dla niego gotować. Czuje woń potraw, jednak jakże inną, nijak mającą się do aromatów, które przypominał mu obraz dzieciństwa, ten zawarty we wspomnieniu, ten najlepszy, albo chociażby ostatnia tu bytność — kiedy to było? Nie wiedział, nie pamiętał. Nowe zapachy są zupełnie inne, tak bardzo różnią się od tych pamiętnych. Dom już nie pachnie matczynym staraniem, jej krzątaniną, wonnością wszystkich kątów. Jest samotny, pusty. Zapach to gorzka, dusząca mieszanka, odpychająca, budząca odrazę. Wraz z matką odeszła bezpowrotnie tamta aura — on wie to dobrze — atmosfera domu, który tworzyła za życia, którym była, który był częścią jej samej, który pachniał. To, co dziś zastał, jest brudne, niegodne, nieprzystające do jego oczekiwań. Gorsze.

Na lewo mieści się kuchnia, a po prawej stronie, tuż obok schodów wiodących na piętro, umiejscowiona została łazienka, na wprost drzwi pokój — ten sąsiad ulicy — dość duży, jedyny na parterze pokój, co niegdyś odgrywał dwie role: sypialni (tak, tej małżeńskiej, gdzie lubił nocować), a także salonu, co teraz jest przeszłością, bo dziś pełni funkcję (w ten jeden dzień) jadalni, to straszne słowo na „s” może się tu odbyć. Ten pokój jest przestronny, widny i ciepły, jak gdyby w nim ciągle się wznosił duch matki, jak gdyby tam była wśród żywych, pośród swoich, jak gdyby wciąż oddech jej pieścił powietrze. Dorośli, dzieci, zaproszeni goście, wszyscy stłoczeni pośrodku, wokół stołu. Pokój jest gwarny od głosów, jednak pusty, bo bez niej nie może być mowy o pełni, o żywości. Nienaturalne to przemeblowanie — myśli. Tak beznadziejnie niepotrzebne sprzęty. Kto zajmie miejsce pod kołdrą, spocznie na poduszce? Kto w zamian wejdzie w jej rolę? Kto ma czelność?

Rodzeństwo wchodzi do pokoju, a rozmowy cichną. Sygnał batuty niemego dyrygenta. Wszyscy tam stoją, nikt nie siadł przy stole, dzieci krzątają się nadpobudliwie. Każde spojrzenie dochodzi do celu, prześwietla tych dwoje — za nimi stoi ojciec — skupiając się głównie na młodym mężczyźnie, co kogoś im przypomniał, kogoś wskrzesił. On z twarzą zaciętą przecina spojrzenia i z butą odsyła je do właścicieli. Macie. Zanim to wszystko zburzyło się, upadło, zanim się stało niezręczne już do reszty, z tyłu przecisnął się ojciec, dwie szwagierki, a każda z nich niesie wazę z pierwszym daniem.

— Siadajcie, kochani — powiedział gospodarz.

Popycha Michała. Boi się, że ucieknie.

— Chodź — powiedziała Justyna. — Usiądziemy z ojcem.

Udają się razem na skraj wielkiego stołu. Ten wręcz ugina się siłą zastawy — talerzy, sztućców, kieliszków oraz szklanek. Kieliszków — myśli. Przystawki wniesiono już wcześniej, napoje także, a wazy z gorącym posiłkiem też na miejscu, niepostrzeżenie wtopione w dekoracje stołu.

Siedzi tuż obok Justyny, obserwuje gości, znajome twarze rodziny i przyjaciół. Wiele z nich ciągle spogląda w jego stronę, na poły z wyrzutem, na poły z ciekawością. Owe spojrzenia — ukradkowe, jawne — znikają stopniowo, zachłanna jadowitość, co ustępuje na rzecz konsumowania. Potrawy zdają się smaczne, zachęcają — myślą tak wszyscy z wyjątkiem Michała.

— Rosół czy flaki? — zapytała Justyna.

Sięga po talerz i przechyla głowę.

— Flaki? — zapytał.

Ten niesmak, to zgorszenie. Wymawia to słowo, choć brzmi niczym bluźnierstwo. Jak można w obliczu jej śmierci jeść cokolwiek? W tej wazie są flaki, rozumiesz? Tam są flaki.

— No, flaki, flaki. Flaki albo rosół.

Najgorsze są te przyziemne czynności po ciosie. Gdy trzeba coś przełknąć, wziąć prysznic, skorzystać z toalety… I po co to wszystko? Po co?

— Chyba nie będę jadł. Nie jestem głodny.

— Musisz coś zjeść, choć trochę. Jesteś bardzo blady.

— Dziękuję. Nie przełknę niczego. Nie dam rady.

— Zjedz chociaż łyżkę bulionu.

— Nie. Rozumiesz?

Jego uwagę przykuwa widok ojca, co siedzi pomiędzy córką a szwagrem, bratem zmarłej. Nagle podnosi się, nim rozdzielono danie, i zaczyna polewać wódkę. Wódkę — myśli Michał. Oczy Justyny wędrują za spojrzeniem brata — już zapomniała, że podniósł głos, był przykry — i aż wzdrygnęła się na widok tego, jak przejrzysty płyn utrafia w kieliszki.

— Tato, nie za wcześnie?

— Trzeba się rozgrzać, dopiero co wróciliśmy z cmentarza.

— No właśnie…

— Co no właśnie?

— W tej sytuacji alkohol? Jest tu niepotrzebny. Już ci mówiłam. W ogóle niepotrzebny.

— Och, nie przesadzaj.

— Ja wcale nie…

— No właśnie.

Ojciec nie zważa na uwagi córki, ściąga na siebie spojrzenia wszystkich gości, w tym dzieci siedzących przy ławie w jednym z kątów, dopełnia dzieła i wlewa do kieliszków, a dłoń trzymająca flaszkę zachęca innych do pójścia w jego ślady, do otworzenia kolejnych butelek, które nie wiadomo skąd pojawiły się na stole, na pozycjach.

— Panowie i panie…

Ojciec zaczyna bardzo uroczyście, donośny głos tłucze się w uszach, wszyscy milkną.

— Wznieśmy toast za tę, której tu nie ma, a która… która… która…

Ambitny początek rozpływa się w niepamięć, a ojciec — wstrząśnięty i drżący, zmieniony zupełnie — wydaje się zaraz rozpłakać, zbiec stąd, przegrać.

— Na zdrowie — powiedział.

Nie kończy myśli, zalewa gardło, do twarzy wraca życie.

Jego śladem stopniowo, nieśmiało idą inni, najpierw niechętnie, badając reakcje, mężczyźni szukając spojrzeń żon, kobiety mężów, wszyscy pozornie zgorszeni, lecz czujący jednak — inaczej nie dadzą rady, inaczej się nie da, to popołudnie tak przytłaczające, szare, musi się skończyć, im szybciej, tym lepiej.

Osierocone przez matkę rodzeństwo z niesmakiem patrzy na ojca. Ten nie czeka — kolejny kieliszek jest pełny, już szuka szkła gości, by im też dogodzić, by pomóc im w żalu.

— Michał, co z tobą? — zapytał.

Kieliszek jest nietknięty.

— Napij się. Zrób miejsce następnej kolejce. Ojciec stawia.

— Tato…

To Justyna.

— No co?

Ten coraz lepszy nastrój, jak gdyby było to wesele córki, a nie poczęstunek żałobny (słowo na „s”), wspomnienie własnej żony.

— Uspokój się, tato, zupa stygnie.

— Zupa nie zając.

Zwraca się do gości i śmieje jak po żarcie, jak gdyby przed chwilą opowiedział dowcip.

Dziwna niezręczność zapada pośród gości, a siostry zmarłej wstają, by rozlać resztę dania. Wzięły na siebie ciężar przygotowań, a teraz milczą jak groby (jak groby…), chylą głowy, i chcą być daleko, najdalej od stołu.

Michał powstaje, siostra go wstrzymuje, stanowczym tonem zachęca do posiłku. On patrzy biernie przed siebie, żuje klątwy, a żyły na skroniach pełzają jak robactwo. Lecz siada, choć składa przed sobą obietnicę, że szybko, najszybciej jak można, stąd odejdzie, opuści to miejsce, gdzie nie czuł się gościem, kimś mile widzianym, gdzie wcale nie pasuje, nie umie się odnaleźć, zupełnie złe i obce, jak grób, jak jej mogiła.

Tymczasem przy stole gorzeje ucztowanie. Rozmowy z szeptów przechodzą w gwar dysputy, rozwija się scena zatraty, niepamięci, choć miała poświadczać przecież wieczną pamięć. Goście wciąż jedzą i piją, wszystko naraz, zaciera się powód spotkania, imię zmarłej, szacunek dla śmierci, żałoby, samych siebie. Wódka się leje jak strumień. Ktoś wybucha śmiechem, co chwilę kto inny, ze wstydem spuszcza oczy, zakrywa dłonią usta, by potem, po minucie, po pięciu, po kwadransie, już wcale nie mając uprzedzeń, już otwarcie, nie widząc powodu do wstrzemięźliwości, przestać, już nie kryć się ręką, powieką, milczeniem, już więcej nie trzymać emocji na uwięzi.

Ojciec gra rolę wodzireja, ciągle zerka, by żaden z przyjaciół nie wyszedł stąd spragniony. Niejedno wesele zawstydziłby tempem, jakie narzucił libacji. A wszyscy — mężczyźni (wśród nich brat zmarłej także, ten wuj, co dał wsparcie, podał dłoń i szczerze płakał), kobiety wraz z nimi, jak jeden mąż, wspólnie — nurzają się w wirze tępego zapomnienia, nie bacząc na środki wiodące do celu. Krewni, sąsiedzi, znajomi, wszyscy czują, że tak po ludzku, zwyczajnie, należy się im pomoc, by pokonać smutek, by radzić sobie z bólem, by w końcu zagłuszyć zgryzotę, jej ryk z piekieł. Pomoc z butelki, jak dżin, bez toniku. Tym tłumaczyli przed sobą szereg postaw, które zasiały zgorszenie w jednej twarzy — w tym wspólnym obliczu Michała i Justyny, patrzącym na wszystko jak w śnie lub jak w ciemności. Goście po prostu zechcieli zrzucić maski, zluzować krawaty, wyburzyć piedestały, na których powstały niegdyś pomniki ich postaci, ich natur tak jasnych i nieskazitelnych, wypuścić na światło dnia prawdziwe twarze, te ciemne, zwierzęce, te mordy, gęby, pyski.

Michał nie może znieść tłumionych śmiechów, niepewnych toastów, co stały się jawne. Nieskrępowana zabawa rośnie w siłę, a ojciec wciąż sypie żartami jak stand-uper. Stoi na chwiejnych, łamliwych nogach, jakby wiało, wybucha śmiechem raz po raz, głośno, wstrętnie. Inni słuchają wywodów i wtórują, wznoszą kieliszki, by pić ich zawartość. Ich gardła czerwone i spuchłe chcą wciąż więcej, ich oczy szukają oparcia niby zemsty.

— A pamiętacie, kochani, jak Michał, wystrojony w sukienkę Justyny, wymalowany, wypachniony…

Gospodarz raczy kolejną anegdotą.

— Jak Michał…

— Tato.

— Tak, synu?

— Możemy porozmawiać?

— Porozmawiać?

— W cztery oczy.

Ojciec omiata spojrzeniem zgromadzonych, ci nagle milką, wpatrzeni w centrum sceny, czekają na rozwój wydarzeń, wartkość akcji. Wszyscy skupieni na ojcu, jego synu, na dwóch bohaterach tragedii bądź komedii. To miało jeszcze się rozstrzygnąć, i to wkrótce, tymczasem epizod zagrany przez Michała, ta rola, co uszła uwagi, zapomniana, kiepska, jest nagle tak ważna, stoi na środku desek, a ręce zrywają się do bicia braw jak ptaki. Jeszcze nie teraz. Jeszcze… Już niedługo. I stanie się jasny epilog, grom uderzy, a teatr rozpadnie się, zwali im na głowy, a ten, kto wymyślił tę scenę, zatryumfuje.

— Ależ oczywiście — powiedział ojciec.

Przesadna dystynkcja, na twarzy nowa maska. Kiwa w kierunku gości, mruga, daje znaki, jak gdyby chciał powiedzieć: patrzcie, co za urwis. Chwyta syna za bark, prowadzi w stronę wyjścia, a dzieci plątają się u stóp niczym pisklęta.

— Pójdę z wami.

Justyna się podnosi, lecz siada od razu, wstrzymana wzrokiem brata i słowem z progu sceny.

— Zostań. Zaraz wrócimy.

Wchodzą do kuchni, lecz ciągle nie są sami, bo krząta się wokół kuchenki siostra matki. Ta do niej podobna niczym do kropli kropla, bliźniaczka — on myśli przez moment, że może to nieboszczka, a potem otrząsa się z tego, wstydząc się pomyłki.

— Czy mogłabyś, ciociu, zostawić nas na chwilę?

Bez zbędnych wyjaśnień, bez tiku nerwowości.

Ciotka w milczeniu odłącza dopływ gazu, nie pyta, nie dziwi się, po prostu sobie idzie.

— Co ty wyprawiasz?

— Jak to?

Ojciec w szoku. Mocno pijany, próbuje zebrać myśli.

— Dopiero co pochowaliśmy mamę.

Twarz gospodarza przykurcza się w skupieniu.

— Mamę?

— Tak, mamę.

— Od kiedy ty…? Nieważne.

A Michał rozumie. Od kiedy? Tak: od kiedy? O kiedy mówi do niej „mamo”?

— To ja pochowałem twoją matkę — powiedział ojciec.

Unosi palec, a syn nieomal traci oko. Dłoń się trzęsie. Korpus pochyla się do przodu, oddech słabnie.

— Ja. Rozumiesz? Ja.

Jego twarz staje się nagle poważna. Pijacki uśmieszek przepada gdzieś, znika.

— Ty byłeś gdzie indziej — powiedział. — Nie było cię tam.

— Wiesz, że tam byłem.

— Nie.

W jednej chwili ojciec zupełnie trzeźwieje.

— Nie było cię. Rozumiesz?

— Byłem na jej pogrzebie.

Chce być stanowczy, jakby próbował przekonać do czegoś małe dziecko.

— Spóźniłeś się. Nie byłeś w kościele. Nie byłeś przy niej, kiedy najbardziej cię potrzebowała.

— Jak śmiesz?

Głos pełen jadu, syczący przez zęby.

— Przecież to ty oddzieliłeś mnie od niej. Ty zabrałeś nam siebie…

— Myślisz, że dlaczego to zrobiłem? Dlaczego wysłałem cię do tej cholernej szkoły wojskowej? Co?

Chwilę milczą.

— Słucham. Dlaczego?

— Jeszcze pytasz?

Ich twarze zbliżają się jak dwa bufory.

— Powiedz mi. Dlaczego zniszczyłeś moje życie?

— To ty zniszczyłeś moje.

Ojciec przybiera mimikę mistyka, przemawia przez niego niepojęta siła.

Michał przez moment nie dowierza, patrzy, pozwala ojcu przemawiać, czeka reszty, jak gdyby ciąg dalszy miał rozrzedzić mgłę, jak gdyby tłumione pretensje miały wybrzmieć.

— Od kiedy się urodziłeś… Nawet wcześniej, od kiedy tylko dowiedzieliśmy się, że przyjdziesz na świat, matka… Matka kompletnie zwariowała.

Patrzy wprost w oczy, rozszerza tym źrenice, jakby zamiast twarzy miał w sobie reflektor.

— Rozumiesz to? Zmieniła się. Straciła rozum.

— Byłem jej dzieckiem, to normalne, że…

— To nie było normalne.

Zaczyna chodzić dokoła.

— Ona kochała cię, lecz nie jak swoje dziecko. Kochała cię jak…

Szuka wyrazu lub chce się tylko zmusić, by w końcu rozbrzmiała ta prawda, znana wszystkim.

— Jak…

— Jak kogo?

— Jak mężczyznę.

— Co?…

Chwilowy szok. A układanka zaczyna się układać. Te tezy, które znalazły ujście, padły na głos, już układają się w całość, jeden obraz, który jak order przypięty miał do serca, o którym wiedział jak inni, ten talizman, co chciał go od siebie odpędzić, do straty tchu, wierząc, że zdoła zapomnieć, zmazać całość i wyprzeć się wreszcie wszystkiego w chwili próby. Jest samotny. I czuje to bardziej niż dotąd, niż mógł przemóc.

— Nie udawaj zdziwionego. Wiedziałeś o tym. Zawsze potrafiłeś to wykorzystywać. Zabrałeś mi ją. Nagle przestała nas kochać, mnie i Justynę. Ona zawsze chciała mieć tylko ciebie. Tylko. Tylko syn był potrzebny do szczęścia tej kobiecie. Chłopiec.

Wyrzuca kolejne pretensje, mówiąc obok, gdzieś nad Michałem lub pod nim, nie do niego.

— Od twoich narodzin nie chciała być ze mną… Wiesz, o czym mówię. Blisko…

Michał słucha.

— Musiałem… Zmuszałem ją, żeby to ze mną robiła. Znienawidziła mnie. Czuła do mnie wstręt. Bała się. A całą siebie oddała jeszcze bardziej tobie.

Mowa tężeje. Głos ojca jest wszędzie, jak gdyby dokoła nie było nic prócz ciszy. Jak gdyby to echo odbiło się od ściany, oddało cios dźwięku, jak napastnik. Sens słowa przytłacza, reakcja nie nadchodzi, a ludzie za ścianą wydają się martwi. A może słuchają skupieni tuż za drzwiami, jak duchy rodowe, co kłębią się na strychu. Obecność ich skryta we wnętrzu tego domu, samotna i cicha, przecięta sceną w kuchni, jak ostrze przecina materiał, ludzką skórę, jak czasem na niebie zjawiają się pioruny. Ojciec kroczy. I mówi, tak jakby to był finał, jak gdyby już po tym nie miało być niczego.

— Wasza relacja stawała się coraz bardziej chora. Matka jak opętana śledziła każdy twój krok, nie pozwalała ci rozwijać się z rówieśnikami, bojąc się panicznie, że spotka cię coś złego. Otoczyła cię mackami nadopiekuńczości, a gdyby nie ja… Gdyby…

Rzuca się na syna. Szarpie ubranie pod szyją, zwiera zęby.

— Posłuchaj mnie — powiedział.

A syn nic nie mówi. Nie mruga, tylko stoi, już nawet oddechu nie bierze, nic. On słucha.

— Posłuchaj mnie przez chwilę, bo chcę ci coś powiedzieć.

Jak gdyby syn walczył, a przecież jest bierny.

A ojciec się dusi niemalże, twarz pulsuje, a to, co wypowie, okaże się dogmatem.

— Gdyby nie ja… Do dzisiaj śliniłbyś się w zamkniętym przed światem pokoju. Ona zrobiłaby z ciebie kalekę. Ona… Bo ona…

Ten stoi ze wzrokiem utkwionym w jednym punkcie, co sytuuje się gdzieś na wprost niego. Oczy nieobecne, ślepe, szukają zmartwiałym spojrzeniem swojej klęski.

— Skrzywdziłeś nas — powiedział.

Tłumi łzy. Odzywa się w końcu niepewnie, niemal szeptem, a głos ma złamany w połowie jak zapałka.

Ojciec naciera, chce zrzucić z siebie ciężar.

— Moja decyzja zrobiła z ciebie człowieka, nie widzisz tego? Byłeś u-bez-włas-no-wol-nio-ny. Matka traktowała cię jak lalkę, jak bezmyślną roślinę.

— To nieprawda.

— Nie próbuj mi wmawiać, że nie mam racji.

— Edyta… ona…

Ojciec obraca się w miejscu jak rażony, wryty, przeszywa syna spojrzeniem pełnym wzgardy, tak nienawistnym, że zdaje się stać obok — nienawiść to postać na scenie, zły charakter.

— Jak śmiesz mówić w ten sposób o matce? Jak mogła pozwolić ci na to za życia?

— My… Kochaliśmy się, tego nam zazdrościsz?

Furia opada na ojca nagle jak kurtyna. Nóż leży na blacie, on za niego chwyta. Nim jeszcze zaświta w nim myśl jakakolwiek, rusza na syna z zamachem, ostrym pchnięciem. Ten w mgnieniu oka wykonuje unik, w ostatniej sekundzie wyrywa się z rąk śmierci, a ojca ratuje przed grzechem dzieciobójstwa, jak gdyby to było dla niego ważnym celem. Dyszy.

— Pieprzony matkojebco!

Nim słowa wybrzmiały, zdołał chwycić ojca, wykręca mu rękę, wytrąca z niej narzędzie. Przegub pulsuje krwią czarną od zemsty, od złości tłumionej latami, od zazdrości. Michał oddycha łapczywie, tak jak nigdy, i wie — wie to dobrze — był bliski kresu życia, co w tymże przypadku było ironią losu, bo przecież to uczta pośmiertna, słowo na „s”, a on padłby trupem, ot tak, dla oszczędności. Teraz dopada niedoszłego sprawcę, chwyta go i z całej siły trzyma, nie dając mu szansy już na nic, na żaden ruch.

— Puszczaj.

Ojciec nie daje za wygraną, szarpie.

— Uspokój się wreszcie. Już! Chciałeś mnie zabić?

Cedzi przez zęby i rozluźnia uścisk.

Ojciec oddycha, próbuje ochłonąć, dopiero po chwili jest w stanie coś powiedzieć, wyrzucić właściwie wypowiedź z siłą ciosu, dotknięcia niemalże, najlżejszej pieszczoty.

— Wynoś się z mojego domu. Słyszysz? Wynoś się stąd!

Stoi i patrzy na ojca, sam wśród ludzi, a ten czerwony z odrazy, zupełnie już trzeźwy, przeszywa go wzrokiem szaleńca i oprawcy.

— Wypierdalaj! No, już!

Ten go obrzuca ostatnim spojrzeniem, odwraca się w stronę, gdzie może się wydostać, bez słowa, wahania, bez jednej spornej myśli, opuszcza dom ojca — i ona w nim mieszkała, lecz nie był dziś pewien, czy było tak naprawdę — i nikt go nie widzi, i nikt za nim nie woła, on idzie przed siebie, nie mówiąc już o śmierci, już bez jakiejkolwiek nadziei na powrót.

A ojciec myśli o żonie i coś szepce — krótkie, urwane wyznanie miłości. Łez nie hamuje już wcale, już nie musi, ulega emocjom, poddaje się i klęka. Targają nim spazmy afektu, wolno zapomina, niemrawo osuwa się, szukając dłonią wsparcia. Już w nic nie wierzy. Nic nie jest realne. Odchodzi, wędruje w głąb siebie i na moment znika.

Mijają minuty, ojciec zbiera się na tyle, by móc się wyłonić z okutej w półmrok kuchni. Idzie tym krótkim fragmentem korytarza, którym tu dotarł (przed chwilą? przed godziną?), w kierunku światła, co pełznie po podłodze, ze szpary nad progiem pokoju, co ucieka, a żałobnicy są bierni, niemal martwi. Blask jego napełnia go nową nadzieją, nieznaną mu siłą, co daje dziwną pewność, że życie na nowo odnajdzie dobrą drogę, że będzie miał szansę na nowy początek. Przez jedną, krótką, absurdalną chwilę myśli, wierzy, czuje, że to prawda. Wolny od najmniejszej chęci, jakiejkolwiek, od troski i rany, co niezabliźniona, wciąż sunie po linii wiodącej go do łuny, co w jego dalekim, obcym przekonaniu, miała mu dać zbawienie, odpuszczenie grzechów.

Rozdział 4

— Mam pogrzeb w rodzinie — mówi.

Trząsł się cały. Zerkał na dłonie splecione na kolanach, a myśli uciekły gdzieś, nie wiedząc dokąd.

— Pogrzeb?

Szef patrzył na niego, jakby nie rozumiał.

On milczał.

— Pogrzeb?

— Tak — mówi.

A palce skakały mu jak na wybojach.

— Pogrzeb? Znowu pogrzeb?

Nie patrzył na szefa, by się nie rozpłakać.

Za oknem naprzeciw toczyło się życie. Jakieś istnienia zdawały się poruszać, rzucane na oślep przez tchnienia, przez muśnięcia, przez nieznaną siłę wprawiane w ruch, bezładne, jak rozsypane po stole cząstki soli. Gorzki żywot ludzi. Molekuły z kości. Tam trochę skóry, tam krew, tam mózgowie. Worek puchu. On się przyglądał biegowi tych wszechrzeczy, jak zerka się czasem pod słońce, które razi. Jak rzeka odbija twarz tego, który patrzy, zniekształca, obrzydza, spotwarza i zawodzi, tak jemu zrobiła tę krzywdę szyba okna, wtłaczała mu w głowę półprawdy, banialuki, jak gwoździe wbijane w żelazo, w ścianę spiżu. Usłyszał dźwięk dzwonu, co wzywał go na pogrzeb. Kolejny, bez końca, dopóki żyć mu przyjdzie, dopóki nie zgaśnie w nim żar klaśnięciem dłoni. Już godził się z faktem tej serii pełnej nieszczęść, konfliktów i chorób, małych apokalips. Już pisał scenariusz, na którym oprze sztukę — monodram człowieka z przedpiekla, sprzed szafotu. A jeśli te dzwony znaczyły co innego? Jeżeli wzywały na zwykłą mszę, w dzień powszedni? Jeżeli stało się coś godnego bicia dzwonu lub jeśli to była rocznica jakiejś daty? A co jeśli wojna wybuchła, teraz, nagle? Co jeśli mu przyjdzie przelać krew, zginąć (zginąć!) — cóż, znowu pogrzeb, jak gdyby był początkiem, jak gdyby był pierwszym obrzędem, pętla czasu: bo człowiek się rodzi, a potem umiera, a tu jest inaczej, gdyż śmierć też jest początkiem, z pochówku powstaje nowy twór, nowy bliźni, a grób jest jak łono matczyne (i pomyślał: mama nie żyje, nie żyje, ona przecież…). I spojrzał na zegar. Dwunasta. Punkt południe. Ten dzwon przy kościele ogłaszał Anioł Pański. A z niego taki katolik jak z eunucha amant, choć wiedział, pojął nagle, że jest taka modlitwa. Że był uratowany, że nie, to nie był pogrzeb, że nikt znowu nie umarł, choć lista była krótka. Została Justyna. A ona… Gdyby ona…

— Pogrzeb?

Dwie, trzy po dwunastej. Doprosił się audiencji. Sam chciał rozmawiać i był tam, siedział, trząsł się. Szef patrzył na niego jak w kogoś, kto pobłądził, jak w tego, kto szukał i znalazł tylko śmiechy, jak w karykaturę postaci, w mdłym napięciu. Przechylił głowę i słuchał, obserwował, a brwi jego zeszły się w jedną, tak je zmarszczył.

On wciąż wyglądał jak chory, jak pijany, a pokój — ta mała komórka właściwie, duszna przestrzeń — wydawał się statkiem, kajutą małej łodzi, gdy burza szaleje w najlepsze za bulajem, a jemu do gardła podchodzi naręcze trzewi. Biurko wciśnięte niemalże pod parapet, dwa krzesła, kalendarz na ścianie, długa szafka, a wszystko przyćmiewa osoba kapitana, a wszystko wibruje pod wpływem prądów z zewnątrz. Wychynąć — on myśli — wychynąć poprzez świetlik, jak idol z powieści spróbować się utopić, wypłynąć, gdy próba okaże się blamażem, raz jeszcze spróbować, do skutku, do dna, śmierci. Chciał wybiec, rozgłosić nowinę wszystkim wokół, bo przecież nie żyła dwa dni, a może miesiąc, minutę lub tydzień, nie wiedział, nie chciał wiedzieć, a daty mieszały się w nim jak zapachy. I gdyby to było już wszystko, przykry koniec, lecz jednak trzeba się pogodzić z każdym ciosem, i gdyby skończyła się na tym jego prosta droga, wiodąca na cmentarz arteria, jego dola, to może potrafiłby kiedyś ten los uznać, jak uznać wypada kartkę z kalendarza, i może potrafiłby kiedyś żyć jak dawniej, i może by umiał po latach znaleźć spokój. Lecz nie, lecz nie teraz, nie mogło być tak łatwo, bo przecież spotkała go żałość, jakiej nie chciał, i taka, co przyszła znienacka, jak przychodzi zwykle, i chociaż mówili przezorni, że chadza zawsze w parach, to nie chciał im wierzyć, to nie chciał ich posłuchać, jak gdyby to byli kuglarze, domokrążcy, jak gdyby siwizna ich skroni była blagą.

Nie chciał. A jednak to przyszło, spotkało go w drodze, jak staje przed ludźmi nieszczęście, w blasku słońca, bezwstydne i szpetne, śmiejące się w twarz. I znowu: wiadomość, co zwala z nóg, rani, odbiera świadomość i czucie, szarpie nerwy. Sztych w serce na moment pozbawia je napędu, krew krzepnie, a oczom się jawią ciemne plamy. Ból mięśni przebija przez skórę, chcemy usiąść, a dłoń cała mokra od potu szuka wsparcia. Uchwycić się głowy, w powieki wcisnąć palce, paznokieć wbić mocno w najbardziej czułe miejsce. Dowiedzieć się wreszcie, że to nie pomaga, że wszystko, co wiemy, jest prawdą, już się stało. To niedowierzanie, ten ucisk w wątłej piersi, co zdaje się najcięższym jarzmem, ostatecznym, a jest tylko jednym z tak wielu, jest kolejnym, a ile ich będzie do końca, nikt nie wiedział. Najpierw przychodzi jawna ignorancja, następnie uśmiech, dopiero potem walka, aż w końcu to fatum zwycięża, wdziewa laur, zostaje już tylko wspomnienie, wyraz twarzy, widziany przez senność błysk oczu, grymas nosa, te usta, co mówić umiały mądre, ciepłe słowa, co chciały całować i kochać, tak jak każdy. Przez mgliste widzenie przebija się postać, zatarta przez lata, daleka coraz bardziej, a jednak tak bliska jak nigdy, wryta w serce, medalion noszony w kieszeni z tamtym zdjęciem. Tajemne przesłanie pamięci, nakaz myśli, co wraca do chwili, gdy życie wciąż się tliło, by zabrać choć trochę ze sobą tamtej prawdy, tych wzruszeń, ostatnich pamiętnych tchów, ostatniej ciszy.

— Znowu pogrzeb?

Znowu pogrzeb. Te same zmagania ze sobą, z ludźmi, światem, te same kułaki od losu, spojrzeń, wiatru, te serie przemyśleń na temat życia, śmierci, ta pustka w nas samych i pustka wszędzie wokół. Ten patos kościoła — on nie był tam, lecz wiedział — ta przestrzeń stworzona dla Boga, to milczenie, a potem dźwięk dzwonów, organów, słowa księdza, co żegnał już tylu, że robi to bezwiednie, jak gdyby w fabryce naklejał etykiety — kolejna butelka, następna, jeszcze jedna. Tyle. Przemowa czytana wprost z kartki, mechanicznie, modlitwy pospiesznie mówione z wielkiej księgi, a myśl gdzieś daleko, nie z Bogiem, nie z rodziną, zbyt wielu odprawiał ze świata, by czuć więzi. A ludzie? Stłoczeni pod chórem, w bocznych nawach, na zewnątrz, choć wieje, choć deszcz zaczyna padać, choć trwa jakiś rodzaj agonii, końca świata, choć nikt ich nie będzie rozliczał z grzechów wewnątrz. Widzowie, co przyszli, by widzieć, nic poza tym. To cierpi kto inny, nie my, to oni, tamci. A póki to oni, jesteśmy bezpieczni, i tylko nas, Panie, nie doświadcz, tak jak innych, i tylko nam przebacz to wszystko, okaż łaskę. Tak rosła w nim gorycz, nienawiść do wszystkich, bo czuł się jedynym wybranym, godnym bólu, jedynym, co umiał oddawać cześć poległym. A dół samotnie czekał. Zbiera się w tej wizji zbiegowisko, ludzie schyleni nad grobem, pośród krzyży, a sami podobni są krzyżom — lub straceńcom, co wiszą na drzewie krzyżowym na wzór Boga. Wokół cichość. Ich czarne okrycia zlewają się z tłem sceny, ich łzy (krople deszczu?) zsuwają się po twarzach, drążą wgłębienia i penetrują zmarszczki, jak małe robaki dostają się do środka, przez wieko trumienne, przez skórę, przez nienawiść. Ciało w dole. Zsunięte, wdrożone w ten dół jak na miarę, piach na nim i płyta, i kwiat, mnóstwo kwiatów, na szarfach spisana rodzina, przyjaciele, bliscy, wśród nich imię, data i święty znak krzyża, na razie przejściowo, na małej tablicy, jak gdyby to jeszcze się dało odwrócić, jak gdyby wyrzucić tabliczkę znaczyło wskrzesić. Dopiero gdy marmur przykryje martwe ciało, a słowa inskrypcji wytoczy ktoś w metalu, to wtedy, dopiero wtedy, tylko wtedy, tylko, to będzie znaczyło, że wszystko już się stało, że klamka zapadła, że nie ma już odwrotu. Nie wstanie nikt z martwych, nie cofnie się wskazówka, a ziemia nie zadrży pod wpływem gniewu Boga. Gdzie był, kiedy tracił ten cud swój z dnia szóstego, człowieka — istotę na wzór swój stworzoną, podobną do siebie i tę, którą miał kochać, chociażby zbłądziła, zwątpiła, choćby sczezła? Gdzie był, że nie zagrzmiał? Nie widział, nic nie słyszał? Gdzie ludzie, co mogli powstrzymać bieg wydarzeń, zastąpić demiurga, pokonać śmierć, zwyciężyć? Lekarze i bliscy, policja, politycy. Gdzie byli, gdy konał ten człowiek, potem drugi? Cmentarze są pełne uchybień, błędów w sztuce. Nie wiedział już całkiem, co robić, kogo winić, a pogrzeb trwał nadal, nie kończył się, dzień zmierzchał, a on ciągle istniał, jak ból, permanentnie, nieczuły na leki, na igły, na używki, jak gdyby wrodzony i wieczny, nie chciał odejść. A kiedy ustąpił, co było niemal cudem, zdawało się ciemnieć dokoła jeszcze bardziej, deszcz wzmógł się, a burza odległa była blisko, jak bliska jest matka, jak blisko była zawsze.

Następnie to słowo na „s” nieszczęsne, trudne, co zawsze zdawało się brudnym, zbyt potocznym, którego nie użyłby nigdy w oficjalnym nurcie, na gruncie formalnym, aż dziw — nie było błędem, nie było gwarowym nalotem, wprost przeciwnie: wzięło się z łaciny, jak wiedział, jak to zgłębił, jak wszelkie słowniki kazały mu dowierzać. A gdyby mylili się znawcy, lingwiści, wszyscy naraz, a gdyby on jeden miał rację, miał dowód, argument? A jeśli coś odkrył, co dotąd pomijane mylnie, co dotąd niechciane, nieznane, nierozsądnie zbyte? Nie zrobi niczego, by przerwać serię błędów, trwającą latami nieścisłość, ignorancję. Nie zdoła nikogo przekonać, jeśli nie czuł, jeżeli nie umiał jak on sam tego pojąć. To było jak drzazga pod skórą, okruch w oku, jak szpilka wbijana w paznokieć — to mierziło. Jak można nie odczuć omyłki, dysonansu, fałszu? Jak można nie odkryć podstępu tego na „s” słowa? To jakby — on myśli — nie zdawać sobie sprawy, że nocą, prócz strony księżyca jasnej, pełnej, istnieje też druga — ta ciemna, równie szczera. To jakby nie wiedzieć, że wzrok umierającej (jej wzrok, o niej myślał) jest konsystencji mleka, przed śmiercią, gdy dni trzeba liczyć, godziny, minuty, to znak rozpoznawczy, to alarm, to sugestia. To jak nie pojmować, że zdrowie się poprawia, gdy pacjent na chwilę przed końcem jest już pewien, że spokój jest bliski, że wkrótce przyjdzie ulga, że zaraz usłyszy śpiew chóru, trzepot skrzydeł. Będzie dobrze. A słowo na „s” nie będzie cię dotyczyć, mamo, nie musisz przejmować się niczym, będą ciotki, posprząta mieszkanie szwagierka, przygotuje obiad, przywita serdecznie, stosownie, wszystkich gości, a potem do stanu pierwszego doprowadzi dom. Śpij dobrze. Zaśnij, nie myśląc o niczym. A zło już nie będzie cię, mamo, dotyczyć. Niech w którymś śnie przyjdzie wytchnienie, jak przychodzi piechur, przystaje przy drzewie i czyści z błota buty. Nagłe najście. Tak będzie. Zawierzaj się nocy, a ta ukołysze cię czule, w wiecznym chwycie, w bliskości jasności, co nadejść ma ze świtem, co wokół rozsiewa już iskry, daje znaki. Nie martw się więcej o życie — ono mija, jak kończy się najlepsza nawet sztuka, jak zmierzcha dzień co dzień, jak zrywa się umowa. Słowo na „s” będzie męczyło, lecz nie ciebie. Tak, uprzytomnił sobie trudność położenia. Te oczy, palce-włócznie, te wargi źle życzące, skrzywione w ironii, w postawie beznamiętnej, te gesty jak sople oziębłe i kłujące, mówiące mu więcej o ludziach niż ich usta. Zapach potraw. Bluźnierstwo przeciwko umarłym — uczta żywych. Do czasu, do chwili, aż skończy się wędrówka, aż skończy się jedna droga, zacznie druga. Dzień kiedyś odejdzie, a z nim niechciane słowo, rozpłynie się w kurzu ulicy, w gwarze kroków.

A potem ostatni już etap i najdłuższy. To życie po życiu — po śmierci tej osoby. Trwać może dzień, tydzień, a może lat dwadzieścia, a może pół wieku ta kara, ta tortura, ta zemsta gdzieś z góry przybyła, gdzieś z zaświatów, ta rozpacz, ta bieda, ta niechęć do wszystkiego.

Zapomnisz — ktoś mówi. A on nie chciał zapomnieć. Chciał zawsze pamiętać, nie stracić nic z jej twarzy, z rysunku jej oczu, jej włosów, ust i dłoni, z jej myśli zaczerpnąć czerpakiem jak ze studni, najgłębsze pokłady żywości sięgnąć, wypić. Zanurzyć się w głębię wejrzenia w tamten obraz, co z chwili na chwilę utraci na ostrości, co roku rozpłynie się bardziej, aż zaniknie, zostawi wspomnienie niejasne, nierealne, że była gdzieś, kiedyś, że miała jakiś wygląd, że kogoś kochała, być może nawet jego.

Zapomnisz.

Idźcie precz, doradcy, dobrodzieje, wieszczki, nie znacie uczuć człowieka przegranego, co upadł i spada w nieszczęście raz za razem, jak w czeluść stworzoną, by chłonąć, by potępiać. Odejdźcie, zostawcie w spokoju błędną duszę, fałszywi prorocy i znawcy, złe języki, bo mówić umiecie jedynie pustosłowiem, jedynie o niczym, o tym, co nic niewarte.

Zapomnisz.

Przepadnij, zgiń, niech piekło cię pochłonie, niech ciebie też spotka to samo, niech… Ochłonął. Nie życzył nikomu, wrogowi czy mordercy, nikomu nie życzył przejść przez to, przez co przeszedł. Nie wolno. A jednak odczuwał do ludzi nieprzychylność, do słowa pociechy, do dłoni na ramieniu, bo wszystko traktował jak kłamstwo, jak obłudę, nie wierząc już nawet w najszczerszy wyraz żalu.

Nie zapomni. Nie może zapomnieć uśmiechu, gestów, głosu, nie może zaprzedać pamięci, wypuścić z rąk, nie godzi się przestać wyznawać, przestać głosić, nieść światu skrawek jej ducha, cień jej ciepła. Bo jeśli przestanie, kto zdoła go zastąpić? Kto zdoła to brzemię bezdrożem wieść jak obraz, jak świętą relikwię obwoźną, ślad po cudzie? Któż sprosta wyryciu w kamieniu jej przesłania, spisaniu w diariuszu jej wierzeń, jej poglądów? Nikt inny prócz niego. On został wybrańcem i choćby miał zginąć na służbie, musiał walczyć. O pamięć, o prawdę, o schedę zmarłej matki. Dopóki trwał on, dopóty trwała ona. Więc nie mógł się poddać, chociażby ból poniżał, chociażby nie było już siły, tchnienia w piersi. Chociażby go śmierć tak kusiła jak życie — musiał przeżyć. Bo nie miał już życia swojego — miał jej życie. I musiał je dzierżyć jak sztandar. Musiał — dla niej.

Minuty mijały właściwie jak sekundy, gdy spostrzegł, że ciągle niczego nie wyjaśnił, że siedział naprzeciw ram okna, zimnej twarzy szefa, że nie zmienił miejsca, w tej samej wciąż pozycji i nadal w tym samym pokoju, z jedną myślą: że ona nie żyje, a teraz jeszcze tamto… Spróbował uchwycić się czegoś, zmienić tor myślenia, lecz nic mu nie przyszło do głowy prócz tych śmierci, prócz kilku pogrzebów, słów na „s”, mszy świętych, prócz modłów szeptanych bez wiary, bez nadziei. Plama czerni. A potem inna, następna — dziesiątki, setki mroczków, co mu wtargnęły przed oczy, mącąc obraz. Zmęczone, przekrwione spojrzenie, pustka wzroku, puls skroni bijący na alarm, oszalały z bólu. Język jak z drewna drewniane tworzył słowa, a usta — spierzchnięte i suche — chciały wody. Ta była wszędzie — na dłoniach, na plecach — szczypała, drażniła, działała na nerwy. Te spięte, mierżące, podstępne, wyszły na wierzch. Wrażliwe na słowo, na dotyk, na westchnienie. Pokój zadrżał. To biurko, dwa krzesła, ta szafka, ten kalendarz, te inne nieznaczne szczegóły dekoracji — zadrżały, a z nimi on zadrżał. Lub inaczej: to on je w to drżenie wprowadził, on był centrum, on dawał siłę i rozkaz, on to zaczął, a reszta nagięła się do jego ruchów, wibrując jak gdyby to był statek (znowu ten statek) — i poczuł wnet mdłości, aż zakrył dłonią usta.

Szef patrzył niepewnie, choć ciągle niewzruszony, jak ktoś, kto użera się co dzień z symulanctwem, jak ktoś, kogo życie nauczyło sprawdzać i nigdy nie wierzyć na słowo, nawet sobie. Splatał palce, a potem rozplatał na powrót, i od nowa. Przyglądał się, wiercił spojrzeniem, nie ustawał. Jak gdyby obracał wciąż w głowie jakieś fakty, szukając właściwych i łącząc je ze sobą. Jakby wiedział. Lecz o czym? A tego nie był pewien, lecz czuł, że powinien coś wiedzieć, coś tu przeczuć, bo sprawa zdawała się dziwna, podejrzana niemal, a on musiał przecież być górą, on był szefem.

— Zacznij od nowa, bo nic nie rozumiem — mówi szef.

— Od nowa?

— Miałeś pogrzeb, tak?

Miał pogrzeb. Miał pogrzeb.

— Nie miałem — mówi.

— Nie?

— To znaczy…

Szef przechylił głowę w prawo, mętnie zerkał.

— To miałeś czy nie miałeś?

A on nie był pewien, nie wiedział. Miał czy nie miał?

— Miałem i będę miał.

— Jak każdy.

Szef odpuścił. Palce splótł mocno za głową, patrzył w biurko. Krzesło przechylił do tyłu niebezpiecznie.

— Tyle przyszedłeś mi powiedzieć? — mówi. — To, że umrzemy?

— Umrzemy?

— Dosyć tego.

Krzesło osiadło na ziemi, nieruchome, wryte.

— Mów, o co ci chodzi.

— O pogrzeb.

— Znów o pogrzeb?

— Ktoś umarł…

— Ktoś?

— Przyjaciel.

— Mówiłeś, że rodzina.

— Co proszę?

— Mówiłeś, że pogrzeb masz w rodzinie.

Zaciskał i zwalniał ręce, coraz mocniej.

— Mówiłem…

— Mówiłeś wiele rzeczy.

— On jest jak rodzina…

Jest.

— …on zawsze będzie…

— Posłuchaj.

Szef opuścił na biurko łokcie, złączył palce.

— Mówiłeś, że idziesz na pogrzeb. Dwa dni temu.

— Mówiłem. Tak było, bo…

— Bo zmarła twoja matka.

Zmarła?

— Tymczasem nie nosisz żałoby.

Nie nosił?

Szybko sprawdził.

— To nie jest dwudniowy zarost — mówi szef. — Kiedy ostatnio brałeś prysznic? Kiepsko pachniesz.

On nie mógł zrozumieć, nie poczuł grama wstydu, nie dotknął go sposób mówienia, wyraz twarzy. Nie zmienił go nastrój oskarżeń, cień wahania. Nie wpłynął na niego, bo nie mógł, wrogi fluid.

— Chcesz mi powiedzieć, że miałeś pogrzeb matki?

Miał pogrzeb? Miał pogrzeb?

— Chcesz mi powiedzieć, że byłeś na pogrzebie? W tym stanie. Widziałeś się w lustrze? To poważna firma. Jak chcesz pokazać się ludziom? Jak wyglądasz?

— Miałem pogrzeb — mówi.

— A teraz przychodzisz i mówisz o następnym? I kręcisz, sam nie wiesz, kto umarł, a kto przeżył.

— Kto przeżył?

— Tak, ktoś musiał. I coś podpowiada mi, że nawet wszyscy.

On umarł — myśli. Mówili mu: nie żyje.

— Więc możesz mi chyba powiedzieć, o co chodzi.

O co chodzi?

— Masz jakieś problemy? Masz długi? Coś z dziewczyną? Wplątałeś się w jakieś paskudztwo? Możesz mówić. Tylko mów prawdę, masz ostatnią szansę.

— Ja mówię całą prawdę.

— Dziewczyna, tak?

Dziewczyna, której nie miał.

— Tak, stawiam na dziewczynę — mówi szef. — Gdybyś miał długi, zająłbyś się pracą. A tak robisz wszystko, bym mógł cię stąd wyrzucić.

On przełknął głośno ślinę, jak czyni się z goryczą.

— A może chory jesteś?

— Nie.

— Na pewno?

— Chyba. Nie bardziej niż zwykle.

— A zwykle…

— Różnie bywa.

— Więc po co ci to wolne?

— Co proszę?

— Brałeś wolne.

Brał wolne. Dzień bez pracy, by zjawić się w kościele, by być blisko rodziny, by wspierać ojca, siostrę. Tymczasem nie było go z nimi, to tak, jakby oszukał: oszukał sam siebie i szefa, wszystkich wokół. A jednak pojawił się w końcu na cmentarzu miejskim i wkroczył na ostatnią prostą, wiecznie trwałą. Na finał jej życia — spóźniony i przegrany. Lecz dotarł na obrzęd pochówku, słowo na „s”, na noże ludzkich spojrzeń, na nóż kuchenny ojca. Był tam. Nie skłamał. On tego potrzebował. On musiał tam dotrzeć, chociażby na sam koniec, na słowa kapłana błogosławiące wiernych. Na pamięć szedł, błądził i znalazł, czego szukał. I po to brał wolne od szefa. Tylko po to.

— Brałem — mówi.

A ciało jego krzyczy, zaprzecza tym słowom, jakby kłamał, bo dłonie szukają wciąż siebie, wciąż się pocą, a palce nerwowo strzelają z głośnym trzaskiem. Oczy wszędzie — sufit, podłoga, biurko, lecz nie prosto, nie tam, gdzie twarz szefa, gdzie czujny wzrok śledczego. Drżał. Ciągle osuwał się z krzesła i podnosił, jak gdyby ktoś wysmarował je tłuszczem. Albo jego. Jak gdyby to wszystko przeciwko niemu było knute, szef chciał go odprawić, upodlić jeszcze bardziej, i zanim przekroczył próg — przegrał, nie mógł wygrać, bo nie da się ograć rywali w ustawionym meczu, choć zdrowie i życie zostałoby na macie. Trzeba cudu. A on już nie wierzył (czy wierzył kiedykolwiek?), nie wierzył w żadne cuda, nie po tym, co się stało. A jeśli ktoś powie, że to dla niego próba, że nic się nie dzieje przypadkiem, że to łaska — jeżeli ktoś będzie chciał przy nim to powiedzieć, od razu będzie bił, nauczał poprzez boleść. Od razu pokaże, co myśli o tych próbach, o łaskach niechcianych i łgarskich, o przypadkach, o wszystkim, co chcieli mu wmawiać obcy ludzie, bliscy, fałszywi prorocy niewiary, beznadziei. O złej woli świata. I ciągle mówiło do szefa jego ciało, mówiło mu: popatrz, on miota się, kugluje, on cały jest kłębkiem nerwowym, wielkim nerwem, wyglądał też przy tym nie lepiej niż włóczęga, bohater większości powieści o kloszardach. Tym się zdradził. Te gesty mówiły za niego, nie kłamały, wcale. Mimika wołała wokoło, słała prośby. I głos — gdy przemawiał, choć rzadko, w krótkich słowach, to robił to zawsze ochryple, z ciasnym gardłem, niepewnie jak nowy na scenie, jak debiutant aktor, jak ktoś, kto się boi, być może nawet prawdy.

— Brałeś — mówi szef. — To było…

Wzrok mu uciekł. Zerknął w kalendarz, udając, że wylicza. Minę miał przy tym ohydną, bo po prostu sztuczną, chcąc wywrzeć wrażenie, chcąc zagrać na rozmówcy. A ten był napięty jak struna, w głowie zamęt, a kontakt ze światem był niemal symboliczny. To tylko sprawiło, że nie okazał złości, nie wybuchł, jak czynić powinien ktoś wydrwiony, a furia rodziła się wolno, karłowata, słaba, nieznacznie ściskając mu zęby oraz pięści.

— …tak czas leci. Już całe dwa dni przeminęły, no, półtora. To już chyba można od nowa się urywać z pracy? To najlepsza pora na wolne. Tylko ja tak myślę?

— Szefie…

— O proszę, czyżbyś znał hierarchię? I czyżbyś rozeznał się wreszcie, gdzie jesteśmy? Właściwie: gdzie ty jesteś. Pracujesz tu, pamiętasz?

— Pracuję…

— Nie do końca. Bo teraz zawracasz mi głowę, rozmawiamy, w zasadzie nie wiem nawet o czym, co się dzieje. Po co tu do mnie przyszedłeś?

Po co przyszedł?

— Mam pogrzeb.

— Ja też miałem. Mój ojciec nie żyje. A twój?

— Żyje. Chyba.

Chyba.

— Widzisz. Jest jeden do jednego, bo żyje moja matka. No chyba że twoja naprawdę też żyje. Po co brałeś wolne?

Okrutne spojrzenie i ton, których nie dostrzegł, bo świat ciągle zwalniał, rozmywał się w szarościach, jak gdyby to było zdjęcie, a nie życie — stare, zblakłe zdjęcie, jak fotografia ze ślubu sprzed stulecia albo… Nie, nikt nie bierze na pogrzeb przecież aparatu, nikt nie robi zdjęć nad trumną czy nad grobem, nikt nie pozuje wśród kiru — a jeśli? Tak, co wtedy?

— Moja mama — mówi.

— Twoja.

— Mojej mamy nie ma.

Jak gdyby zrozumiał to wtedy po raz pierwszy. Wymówił zaklęcie i stworzył coś z niczego — to on ją zabijał tym zdaniem: mojej mamy nie ma. Bo ona wciąż żyła, daleka i tak bliska, bo ona mieszkała w nim samym, w sercu, w głowie, bo ona dawała się dotknąć poprzez wyobraźnię, przez pamięć o dawnym dawała mu pieszczotę. Jej ciepło odczuwał w powiewie zawieruchy, w piorunach dopatrzył się blasku jej spojrzenia. Została w przyrodzie i trwała, ptak i kamień, wszystko mówiło mu, że ona kocha. A teraz stwierdzał nagle, że jej nie ma. Czy aby na pewno? Czy tak właśnie myślał? Czy mylił się wielce, czy bliski był prawdy? Rzucił czar słowami, a te zamiast ją wskrzesić, wtrąciły jej ciało do dołu, przysypały piachem, jak gdyby to było ziarenko dające plon, jak gdyby czekano, aż wzrośnie, aż zakwitnie z wiosną. A jeśli naprawdę jej jednak nie było? Jeżeli zrozumiał to właśnie, jeśli wiedział? Jeżeli to życie bez niej rozpocznie się od chwili, gdy na głos powiedział to zdanie: mojej mamy nie ma.

— Jeżeli to prawda, nie chciałem być nachalny. Wiesz, niedelikatny czy… I tak dalej. A jednak to firma, na której mi zależy. Tu trzeba pracować i patrzeć ludziom w oczy. Na ręce, wiesz. A ty pracować nie chcesz.

— Chcę…

— Ale nie robisz tego. Dlaczego nie chcesz powiedzieć, co się dzieje?

— Nie mogę.

— Nie możesz powiedzieć?

— Nie mogę pracować.

Szef zmienił pozycję, znudzony, niecierpliwy. Popatrzył na ścianę, na sufit, na paznokcie, a kiedy wreszcie skupił wzrok na rozmówcy, ten skurczył się, zgarbił i osłabł jeszcze bardziej.

— Dlaczego?

— Bo muszę wyjechać.

— Wyjechać znaczy: uciec?

— Uciec?

— Tak, uciec.

— Czy przed tym można uciec?

— Przed tym?

— Przed tym.

— Co masz na myśli?

Coś miał, lecz nie był pewien.

— Nic — mówi.

— Przed czym nie można uciec?

— Przed sobą, pamięcią, przed śmiercią. Jest wiele problemów bez wyjścia. Dróg bez powrotu.

Szef zmarszczył brwi.

— A ty konkretnie uciekasz przed…

— Przed niczym.

— Pytam, jak pyta służbista, jako pracodawca. Mam prawo wiedzieć, co dzieje się w tej firmie.

— Nic się nie dzieje. Przed niczym nie uciekam. Chcę tylko pojechać na pogrzeb.

Pogrzeb. Pogrzeb.

— To jakieś nowe hobby?

— To znaczy?

— Nic. Nieważne.

Znów zmienił pozycję, szukając ciągle lepszej.

— Po co przyszedłeś? — mówi.

Nie zrozumiał.

— Po co? — pyta szef.

— Przyszedłem, by prosić…

— By prosić?

Szef się zaśmiał. A sztuczność uśmiechu rozbiła się o uszy.

— By prosić, to dobre. A o co chcesz mnie prosić? Domyślam się, lecz chcę to usłyszeć od ciebie. Tak jest śmieszniej.

Nie było w tym nic zabawnego, aż chciał krzyczeć, lecz był tylko wrakiem człowieka, półczłowiekiem, strzępem, i jego reakcje nie były adekwatne. Przeciwnie — spóźnione i słabe, jak na końcówce mocy, jak gdyby ktoś wyjął baterie z jego ciała, ducha. I tylko przyglądał się mętnie spoconym, lepkim dłoniom, jak gdyby dziwiło go życie w nich ukryte. Jakby konał. A przecież odczuwał wciąż rozpacz, tępą, szczerą, a przecież czuł ucisk na głowie i żołądku, a przecież pozbawiał go wiary ból, wszechstronny tyran. Był jak lalka. Roślina. Kaleka — mówił ojciec. „Ona zrobiłaby z ciebie kalekę”. „Do dzisiaj śliniłbyś się w zamkniętym przed światem pokoju”. „Matka traktowała cię jak lalkę, jak bezmyślną roślinę”. „Byłeś u-bez-włas-no-wol-nio-ny”. „Nie widzisz tego?”. Widział? Domyślał się? Wiedział? Czy chciał wiedzieć? Teraz dopiero odczuwał słowa ojca, gdy matki nie było wśród żywych, gdy istniała w myślach. I stąd je odczuwał, że właśnie jej nie było. Bo gdyby tam była, nie musiałby się męczyć, nie musiałby dusić się, próbując złapać oddech. Miał związane ręce, a oczy całkiem ślepe, lecz tylko dlatego, że ona była martwa. Nie z tego powodu, że źle go traktowała — „źle” znaczy „za dobrze” tym razem, to paradoks — acz właśnie dlatego, iż przestała to robić. I ojciec się mylił. Bo gdyby tutaj była, nie byłoby tego wszystkiego: jego, szefa, ciasnego pokoju i okna, dramatycznych kwestii. Nie byłoby w głowie słów jak serce dzwonu — obijających się mocarnie o przeszkodę mózgu. Bez niej znikał. Wbił się w siedzenie, opuścił jeszcze niżej, a ciało mu drżało chorobliwie, wstrętnie. A przecież nie doszedł do niego zupełnie uśmiech szefa, nie doszły okrutne zagrywki, ironiczne gierki. Odbierał to wszystko częściowo, tak, ktoś mówił, ktoś siedział naprzeciw i chciał mu coś przekazać, lecz o czym rozprawiał i po co — nie był pewien, tak samo jak nie znał do końca swoich odpowiedzi. To wszystko toczyło się obok, gdzieś pod wodą, za chmurą, za dymem, daleko, był bezpieczny, lecz czemu to coś w piersi biło — to coś: serce? — jak gdyby już było jedynie czymś z przeszłości, wiernym, a jednak słabnącym z sekundy na sekundę, dławiącym się krwią sprowadzaną poprzez żyły, raz po raz szarpiącym się w arytmicznym spazmie, dającym oznaki życiowe coraz skąpsze. Mowa. Rozmówca poruszał ustami, czas się skupić, czas kończyć ten nieszczęsny dialog, czas stąd odejść, czas wyrwać się szponom duchoty i ciasnoty, a świat — wielka pustka — już czekał tuż za progiem.

— Słucham — mówi szef. — O co przyszedłeś mnie prosić?

Świat go wzywał. Teraz, teraz — myśli. Odskoczyć, ruszyć, natrzeć. Za próg i korytarzem, a potem w dół schodami. Ulica, jedna, druga. Dzielnica, miasto, wioska. Przestrzenie, wielkie, wolne, gdzie nie ma nic prócz wspomnień. A te chciał mieć przy sobie, on nie chciał ich się wyzbyć, jak mówi się czasem: chcę uciec od przeszłości, chcę wszystko zapomnieć, chcę mieć to już za sobą. Przeciwnie: chciał zrobić tak, jak postanowił. Chciał zawsze pamiętać, chciał wyryć jej monogram — nieważne gdzie: w skale, na drzewie, może wszędzie, by został na wieki spojony z tym, co trwałe, z naturą i z czasem, ryć rylcem lub diamentem, zbudować jej ołtarz, gdzie składałby ofiary, gdzie wznosiłby modły, gdzie wielbiłby jej postać, postawić jej pomnik z serdecznym epitafium, umocnić, uczłowieczyć, na nowo wskrzesić z martwych. Chciał być blisko. Chciał zrobić coś dla niej, zarazem i dla siebie, by sens jej bytności na ziemi nie zaniknął, by mógł się przyczynić do chwały jej zwycięstwa, do przełamania śmierci, tym samym także życia. Wszystko to dla niej. Aby jej nie zawieść. Aby wiedziała, że jej syn jest coś warty, że godny jest matczynych uczuć, tego ciepła, co zawsze dzieliła na dwoje, tak rozrzutnie, że nic nie starczało dla innych prócz ich dwojga, prócz matki i syna, prócz dwójcy kochającej, jak kochać potrafią najwięksi, najszczęśliwsi, wierni. Jak zdarza się czasem wielbić w snach, bezgranicznie, ślepo, co nigdy nie zdarza się ludziom na jawie — niemal nigdy. Bo im się zdarzyło, bo oni tak kochali, choć trwało to wszystko sekundę, ruch powieki, a to, co tak piękne, zbyt często trwa zbyt krótko, i po tym właściwie poznaje się pomyślność — po czasie jej istnienia, po tym, co pozostawia: po żalu, po złości, po korpuskułach w brzuchu (motylach albo ptakach), po próżni, po chaosie, bezsensie, po martwocie, całości niechcianej, a ciągłej, wciąż lojalnej, do końca trwającej u boku jak sztych miecza. Słyszał głos. Wśród nich przebijał się ten jeden: zew przyrody. Wróć do mnie, mówiła, powracaj tutaj stale, bez przerwy na oddech — oddychać będziesz ze mną, moimi płucami, przez mój nos, moje usta, przez gładkość mojej piersi: chcesz dotknąć? chcesz ją pieścić? chcesz zamknąć w swojej dłoni, jak w klatce, jak pod kluczem, by była już twoja na wieczność, tylko twoja, twoja, nikogo innego, lecz musisz tu przyjść, wybiec. Nie czekaj, nie wahaj się dłużej, teraz, zrób to, a wszechświat dla ciebie otworzy swoje bramy. Ty będziesz tam ze mną, tak, ty i twoja matka, będziecie tam razem, za rogiem, ze przecznicą, za tamtym wzniesieniem, za wodą, za doliną, za wcześnie, by wskazać to miejsce precyzyjnie — wystarczy, że wstaniesz, że zrobisz krok i wyjdziesz, a będziesz tam wolny, miał skrzydła wszak twój patron, ty też możesz zostać oddanym posłannikiem, lecz wyjdź, zrób to teraz, no już, nie zwlekaj… Wstawaj!

— Co? — mówi szef.

— Nic.

— Nic?

— Ja muszę… muszę…

Powstał.

Szef aż podskoczył na krześle. Stanął wryty.

— Co z tobą? Źle się czujesz?

Pokiwał przecząco, a jednak źle wyglądał.

— Łazienka. Idź, szybko.

Zaprzeczył.

— Idź.

Nie chciał.

— W takim razie siadaj.

Ciągle stali. Patrzyli na siebie przez biurko jak przez okno. To tkwiło na ścianie, dawało wizję świata, co zdawać się zaczęła kłamliwą, kuriozalną. Gdzieś świeciło słońce, gdzieś szeleściły drzewa — jesienne i martwe gałęzie tknięte wiatrem. Gdzieś była przestrzeń ogromna, synonim wolnej myśli, tam dom, tam latarnia, w oddali jechał pociąg, tam człowiek z człowiekiem rozmawia — bliźni z bliźnim, jak dzieje się czasem daleko, w obcych krajach, co normą jest wszędzie właściwie, lecz nie tutaj. Nie dziś, nie w życiu mającym kres już blisko, jak chciał to wymarzyć, jak chciał ten sen spełnić. A jednak żył nadal, z tej gorszej strony okna, co zła była tylko dlatego, że tam sterczał. Bo gdyby stanął raz pod gołym niebem, znów by tęsknił, znów by odczuwał żal za tym, co odległe, za miejscem, gdzie czułby się lepiej, gdzie go nie ma, a gdzie wszystko prościej przychodzi i odchodzi łatwiej. Zatem został. I marzył do końca: o innym dniu, o innym sobie w nim zaklętym, o innym wymiarze cierpienia, które zastał. A okno na zawsze zostanie portalem: do lepszych kosmosów, do krain pełnych szczęścia, otwartych na oścież jak niegdyś jej ramiona. Jej. Tak, ona. On znów o niej myślał, gdziekolwiek zawiesił wzrok: na ścianie, na oknie, na twarzy oponenta. Ona — jego mama. I stracił ochotę na wszystko, na dalszą bezczynność, na rodzaj ucieczki, przed którym się bronił: „czy przed tym można uciec?” Czy można? Nie był pewien. Jak tego, czy żyje, czy myśli, czy oddycha. Jak tego, czy obraz za oknem jest tożsamy z prawdą. Czy człowiek za biurkiem, z badawczym wzrokiem wroga, istnieje, czy patrzy wprost w niego, czy mówi w jego stronę.

— Nie skończyliśmy. Siadaj.

Przełknął ślinę. Usiadł.

Szef opadł na krzesło, próbując przyjąć pozę, przez którą rozmówca mógł nabrać respektu, lecz mimo wysiłków, rezultat był mizerny.

— Nie będę dociekał, czy powiedziałeś prawdę — mówi. — Czy tamto było prawdą, kiedy ci uwierzyłem, i czy nie kłamiesz teraz, kiedy mam wątpliwości.

— Dziękuję.

— Nie masz za co. Nie będę tego drążył, po prostu nie dam ci wolnego. Nie obchodzi mnie, kto umarł, a kto przeżył. Nie możesz się zwalniać co drugi dzień i biegać po cmentarzach…

Nie mógł?

— ...czy za czymkolwiek biegasz… Brakuje rąk do pracy. Mam ludzi na zwolnieniach, zamówień coraz więcej, a firma musi działać. Dlatego już oficjalnie: dla dobra firmy odmawiam. Może w przyszłym miesiącu. Niech nikt w tym czasie lepiej nie umiera.

Zaśmiał się, licząc, że dowcip był trafiony. Nie znalazł odzewu. Nie speszył się, nie zmartwił.

— A jeśli umrze — mówi — to niech sobie radzi. Bez ciebie. Ktoś tam zawsze przyjdzie. I tak nie będziesz mógł mu przecież pomóc. Wierz mi. Za późno, rozumiesz? Za późno.

Machnął ręką.

A hasło „za późno” odbiło się od ściany, utkwiło w pamięci, wracało silnym echem.

— Nie wskrzesisz go.

Wskrzesi.

— Nie zmienisz nic.

A jeśli?

— Nie powiesz mu: wstawaj, weź łoże i tak dalej.

Powie.

— Nie zrobisz dla tego człowieka już niczego.

Zrobi.

Popatrzył na szefa, jak patrzy się w cel, w tarczę. Ten zmarszczył twarz, mówiąc do niego jak z katedry, z góry, jak ktoś z monopolem na rację, egocentryk.

— Żyjemy dla żywych, rozumiesz? Umarłych zostawmy. Oni tam sobie lepiej poradzą niż my tutaj.

A ten, który słuchał lub słuchać usiłował, żył właśnie dla zmarłych, żył tylko dzięki zmarłym, a żywych traktował jak duchy, błądził w cieniach. Żył po to, by pamięć przetrwała, by ten, kto umarł, przeżył, chociażby dla niego, chociażby nie dla świata. To ekwiwalent istnienia, imitacja życia, jedyny możliwy ratunek przed niebytem. Ostatnia to próba podania dłoni, brzytwy, co chwycić ją może tonący w wodach śmierci. Znak pokoju. Ostatni ze sprawiedliwych gestów, miłosiernych aktów. Ostatnie podrygi żywota. Koniec czasu — a to dodatkowa sekunda, moment szczęścia, przeżyta raz jeszcze chwila uniesienia, ten pierwszy miłosny splot ramion, harmonia ust, to dawno przegrane w grze życia widmo wiosny. Rezultat modlitwy wznoszonej w stronę Boga — o powrót do czasów młodości, piękna, ciszy, o daną kolejny raz szansę, przebaczenie winy. To on był przez chwilę tym bogiem, miał moc sprawczą, miał władzę ożywiać i strącać w czeluść piekieł. Jak młody bóg w wytartych dżinsach, w spranej kurtce, w tych butach zroszonych, zupełnie jakby spał dziś w trawie, z zarostem na twarzy kłującym dłonie, oczy. Z mętnym wzrokiem. A jednak jedyny na starcie, gotowy już do biegu, wyłączny stróż prawa w stróżówce, ten, co nie śpi, gdy inni posnęli, nie mogąc dłużej czuwać, jak zgraja uczniaków w czasie modlitwy mistrza. Musiał wytrwać. A twarz jego matki wyraźna coraz bardziej, powstała jak gdyby z zamglenia, z dymu, z wiatru, dawała mu wiarę w sens misji, sens zwycięstwa, dawała nadzieję, wpajała w niego miłość.

— Żyjemy — mówi szef. — A oni? Ich już nie ma. Czy była to matka, czy ten twój… z rodziny. Czy kim on tam był dla ciebie, nie wiem, nieistotne.

Kim był. Kim jest. Kim będzie.

On pamiętał: zadzwonił telefon dziś rano, dźwięk go zbudził. Słabo sypiał, wpadał w sen nad ranem i spał kilka godzin, snem lekkim i płochliwym. Gdy otworzył oczy, pomyślał: środek nocy, a był już poranek, po ósmej, przed dziewiątą, zbyt wcześnie, by dzwonić w zwyczajnie błahej sprawie, zbyt wcześniej w ogóle na sprawę jakąkolwiek, więc po co ktoś to robił, wyrywał go z pościeli, z jedynych ostałych uścisków oraz ciepła, z ostatnich w tym życiu symboli bezpieczeństwa? Mrużył oczy. Szczeliną w żaluzji wchodziło słabe światło, jesienny świt. Minęła chwila nim zdołał się rozeznać, że źródło hałasu jest obok, przy poduszce. Po co tam schował ten przeklęty przyrząd? Mógł go położyć na uchu, wyłby głośniej. Widać, tak zasnął, zmęczony już czuwaniem, zmożony snem nagłym i bacznym, dziwnie krótkim. Nie myślał o niczym, na pewno zaś nie o tym, by dzwonić gdziekolwiek, bo z kim miał porozmawiać? Być może z dozorcą, co boi się mu kłaniać, lecz skąd miał mieć numer dozorcy? Miał go straszyć? To był poczciwy stary człowiek z miotłą. To był zlękniony młodości drętwy starzec. Po prostu zostawił telefon tam, gdzie zasnął, i nie mógł inaczej wyjaśnić jego miejsca. Tymczasem dźwięczał przeciągle ten sygnał tuż przy twarzy, jak dźwięczy karetka lub straż, coś pilnego, groźnie, jak dźwięczy policja, co zbliża się do celu, gdzie tylko ofiara jest śladem po mordercy. O tym myślał. To przypominał mu chaos melodyjki. Jeszcze przelotne spojrzenie na wyświetlacz. Obcy numer. A jeśli to…? A jeśli?

Odebrał. Spodziewał się głosu z zaświatów, z tamtej strony, choć nie czuł się gotów, by tej rozmowie sprostać. Poczuł ból, tak ostry, że nie mógł ruszyć głową, więc został w pozycji leżącej, głośno dysząc. Wciąż milczał, czekając na pierwszy ruch rozmówcy, jak ktoś, kto obawia się tego, co ma nadejść. Jak ktoś winny. Usłyszał odbicie własnego „ja” po drugiej stronie, jak gdyby udawał go ktoś nieudolnie, bo dźwięk był za niski, za miękki, niezbyt szorstki, a było nim właśnie dyszenie, szybki oddech.

— Dzień dobry… Nie wiem, czy poznajesz. Tu Elżbieta S…

Nie poznał. Jak nazwisko? Dlaczego zamyślił się znowu, przestał słuchać? I wtedy właśnie pojął. Dlaczego… Nie, nie wierzył.

— Myślę, że powinieneś o tym wiedzieć…

Urwała tak rychło, jak rwie się myśl wisielca. Jak gdyby musiała złapać dech, jakby mdlała.

A on wiedział.

— Powinieneś… Grzegorz nie żyje. To stało się tak nagle… Wieczorem, dwa dni temu, zabrała go karetka…

Zaczęła płakać.

Skoczył. Ból przeszył mu głowę, kręgosłup, dopadł kostek, aż w końcu powalił na ziemię, ściął dosłownie.

— Michał?

Łkała ciągle. Musiała usłyszeć w słuchawce tamten hałas.

— Tak. Ja nie wierzę — mówi on. — Nie żyje? Co to znaczy?

Podnosił się wolno, miał oczy jak pateny, a zimno przejęło mu ciało, wszystkie kości.

— Chorował na serce, wiesz przecież.

Pociągała nosem.

— Przewrócił się nagle i już nie wstał.

— Jak to nie wstał?

— Nie skarżył się na nic. Widziałam, jak się zbudził. Widziałam, jak poszedł do pracy, potem wrócił. Widziałam, jak wychodził z domu, do kolegów poszedł. A potem zadzwonił telefon. Potem… Potem…

Tłumione szlochanie wybuchło z nagłą siłą. On słuchał, wciąż patrząc przed siebie martwym wzrokiem, nie wierząc zupełnie w te słowa, w żadną z liter, głosek. Przecież to musiało się stać w dzień pogrzebu mamy. Przecież ta ziemia na grobie ciągle była świeża. Przecież łzy jego nie wyschły wciąż na wietrze, a nóż tkwił mu w plecach najgłębiej, razem z rękojeścią. Przecież… Przecież…

— Ktoś go próbował ratować, robił masaż serca, ale karetka jechała tam za długo. Czterdzieści pięć minut podobno. Te dwa, trzy kilometry. Bo nie więcej przecież. Trzy kwadranse. Jeszcze oddychał w karetce. I w niej umarł.

— To niemożliwe. Co to znaczy: umarł?

A ona płakała, ta matka opuszczona, ta wieść najsmutniejsza, gdy dziecko z niej zrodzone, w jej łonie chronione tak długo, syte piersią, ginie, spadła tak na nią, jak spadać nie powinna, jak spada czasami deszcz z nieba, raczej z piekła: trujący i czarny jak noc najbardziej mroczna, niosąca zniszczenie i pomór. Kto mógł tego żądać? Tak chciała natura? To matka ma płakać nad grobem swego syna? To ona oddałaby wszystko, by być pierwsza, by móc odejść przed nim, jak każe kolej rzeczy. Lecz nie, lecz nie tutaj, nie jej to będzie dane, choć chciała nie wierzyć w możliwość, która przyszła. Matka boleściwa. Łez nie starczy w oczach, by godnie opłakać tę stratę, by temu się poddać. Nie starczy dni życia, by z tym się pogodzić. Nie będzie szans na tryumf niepamięci, na drugi policzek, na zgodę z tym wyrokiem. Nic nie będzie potem. Bo odkąd go nie ma, rozciąga się pustkowie, wciąż rośnie urwisko dokoła, wszędzie cichość, a pętla zaciska się bardziej, coraz mocniej: na nogach, wzbraniając iść naprzód, iść gdziekolwiek, na rękach, hamując wszelaki gest, na szyi. Ten dzień stanowi granicę: odtąd dotąd. Dwie ery, przed i po, jak gdyby był Chrystusem. Jak gdyby nie umarł, lecz wtedy się narodził, a świat czcił tę datę corocznie jako święto. Święto Zmarłych. Dzień Wszystkich Świętych, bo dla niej był on świętym. Bezgrzeszny — nie ważne, co mówił, co robił, co myślał. Jej synek. Jej dziecko. Zabrane jej istnienie. Nie było cierpienia większego niż ból matki, co głowę chyliła nad ciałem, trumną, grobem, co krew z krwi jej własnej żegnała na zawsze. Nie było na ziemi dotkliwszej kary, cięższego drzewa krzyża, gorszego doświadczenia. Ta matka łkająca w słuchawkę telefonu, dusząca się płaczem, widziana w wyobraźni — bo była daleko, po drugiej stronie łącza, tak jednak wyraźna, jak gdyby stała obok, jak gdyby ją tulił do piersi, chcąc wspomóc, pocieszyć, jak gdyby jego pot był śladem po jej płaczu, a drżenie jej drżeniem, on współodczuwał wszystko.

I tylko pomyślał: czy miał prawo rozpaczać? Czy miał prawo upaść tak nisko w swoim bólu, zaniedbać sam siebie i pracę, świat wokoło, pogrążyć się w lament, czekając własnej śmierci? Czy miał takie prawo w obliczu tej tragedii? Bo on stracił matkę, osobę mu najbliższą, istotę kochaną, co dała mu dar życia. Utracił przedwcześnie, choć zawsze jest zły moment, choćby sto lat żyła, to mogłaby sto jeden. On stracił piastunkę, oparcie, bratnią duszę. On stał się sierotą, nie półsierotą — pełnym, bo kiedy odeszła, zabrała znacznie więcej, on oddał jej siebie całego, nie pół, nie trzy czwarte, a ojciec w tej stawce niemal się nie liczył, jak marny maruder na mecie, jak przegrany z góry. Z jej stratą utracił nazwisko, imię, osobowość, siebie, już nie był tym samym, i miał pewność: nie będzie. A jednak ktoś powie: jest taka kolej rzeczy, tak to zostało stworzone, obmyślone dawno, że człowiek umiera, nie żyje nigdy wiecznie, przychodzi choroba lub starość, dopust losu, i żegna się z życiem, z rodziną, z pięknem świata — bo raptem wydaje się on cały piękny, bez cieni, bez mroków, bez zim i jesieni. Ktoś powie: normalne, że syn przeżywa matkę, że świeczkę zapala na grobie, stawia kwiaty, że modli się w ciszy, jak umie, jak pamięta, i dba o spokojny spoczynek rodzicielskiej duszy, bo taka jest jego powinność jako dziecka. Bo tak być powinno: to rodzic dba o dziecko, pozwala mu wzrastać i stara się wychować, a potem te role zmieniają się wzajemnie i syn albo córka jest nagle opiekunem. Tak, trzeba przywyknąć, ktoś powie, tak bywało zawsze. I szczęściem tak bywa zazwyczaj, ta kolejność działa, więc prędzej czy później nadejdzie dzień żałoby, jak czasem nadchodzi listownie wieść posępna, tak często znienacka, tak często w złej godzinie.

On myślał w momencie szlochania w telefonie: czy miał takie prawo? Czy mógł tak bardzo boleć? Bo przecież płakała tam matka, co straciła syna, nosiła go kiedyś pod sercem, teraz nie żył, cierpiała kobieta po stracie części siebie, jak gdyby zgubiła kobiecość w dzikim pędzie śmierci. Jakby sama zmarła. Czy mógł się zatracać? Czy musiał aż tak upaść? Bo co było gorsze: jej czy jego krzywda? Czy można to zmierzyć? Czy można to obliczyć? Śmierć matki, śmierć syna — położyć to na szali, niech jasny będzie wynik, niepewność się rozstrzygnie. Czy można porównać ze sobą te dwa bóle? Czy nie ma to związku z wieloma czynnikami? Jak choćby kim była osoba, która zmarła. Jakim człowiekiem: złym, dobrym, nijakim. Kim jest ten, co został, by pamięć jej opłakać. Kim byli dla siebie. Co mogło ich łączyć, bo sama relacja na linii matka — dziecko niczego nie mówi do końca, nic nie znaczy. Czyż matka nie mogła być wyrodna, dziecko niewdzięczne? Czyż mogli się ścierać codziennie, nienawidzić, zwalczać? Mogli. Czyż było tak teraz? Nie było, wprost przeciwnie: to były przykłady dwóch więzi, jakich mało, dwóch wzorów, dwóch cudów, tryumfów w oczach Boga. A jednak to przerwał, a jednak ich rozdzielił, brutalnie, tak szybko i tak niespodziewanie. Czy mogła ta miłość być grzechem, a nie tryumfem? Czy Bóg był zazdrosny, że zawsze jest tym drugim? Że syn kocha matkę, a matka kocha syna, i chcą tylko siebie najbardziej, siebie wielbią, to sobie nawzajem dziękują za pomyślność, to siebie wyznają, przed sobą chylą głowy. Czy mógł ich ukarać za pychę, za tę zdradę, że poczynili przeciwko niemu spisek? Czy był tak surowy, czy znał pojęcie „mściwość”? Czy nie byłby jednak kochanym, dobrym ojcem, jak chcieliby tego biskupi soborowi? Czy straszył sędziowską srogością wyroków, jak stało na kartach Starego Testamentu? Kim był Bóg właściwie? Gdzie był? Czy był Bogiem? To wszystko kłębiło się w myślach, bluźniło przeciw wierze, a jednak sumienie pozostawało czyste, jak gdyby Bóg istniał, lecz tylko na obrazach, na kartach świętej księgi, na ustach pokutników. Jak gdyby nie można było kochać za nic albo mimo czegoś. A Stwórca nie dawał powodów do miłości, choć miłość jest często na przekór, pod prąd. Tym razem nie ziścił się schemat uczucia, bogobojna sztampa, nie zaczął się proces odnowy wątłej wiary. Nie wrócił w nieszczęściu syn marny do ojca. Nie spłynął akt łaski na tego, co nie wierzył. Bóg to zmilczał. A życie toczyło się nadal swoim tempem, pomimo apeli o koniec, mimo wszystko.

I czy miał to prawo? Nie jemu było sądzić, nie on miał rozstrzygać o nierozstrzygalnym. Nie umiał powiedzieć stanowczo, co jest lepsze, gorsze, co można przeboleć, a co nie daje wytchnąć. To była wspólna męka. On wołał imię matki, a matka — ta w dali płacząca, pochylona, sama, gdzieś poza zasięgiem spojrzenia, głos w słuchawce tężał — ta matka wołała za synem: wróć, na chwilę, dzień, na zawsze, jakkolwiek powrócisz, powracaj, wciąż na nowo. Powracaj w momencie rozpaczy, w chwili próby, w sekundzie zwątpienia bądź przy mnie, daj się poczuć. Powracaj, jak wraca po burzy dawny spokój, jak wraca wędrowiec do swoich, w znane strony. Wracaj ciągle. Bez zapowiedzi, tłumaczeń, o pustych rękach wracaj. Drzwi będą dla ciebie otwarte dniem i nocą, a światło przed domem pokaże ci kierunek. Niech ciche szlochanie prowadzi cię do matki, niech odcień żałoby da pewność, że trafiłeś. Niech cię nie skuszą przymioty tamtej strony, ten świat, w którym jesteś teraz, jest z pewnością lepszy, lecz wracaj, lecz zostaw w swojej pamięci dom rodzinny, daj znak, że pamiętasz, że jesteś, że nas chronisz. A wieczność poczeka na ciebie, zatem nie pal mostów, nie zrywaj tej nici łączącej nas tak mocno. Odwróć się czasem, spójrz na to, co zostało, co tęskni za tobą, co opłakuje stratę. Spójrz na matkę. I zrób mi tam miejsce, koniecznie obok siebie, koniecznie przy tobie, gdziekolwiek teraz jesteś. Pozostań niezmienny. Dochowaj przysiąg. Wracaj.

On słuchał w tym szlochu po drugiej stronie łącza, z dalekiej krainy pochodzącej pustki, z innego wymiaru czającej się gdzieś śmierci, on słuchał w tym wszystkim odbicia swoich płaczów, tych własnych dramatów przeżytych, przeżywanych, zupełnie tak jakby był obok, mógł pocieszać, a ból tamtej matki odczuwał w swoich nerwach, czuł niemal żałobę, jej osobliwy zapach, mieszankę chryzantem i perfum pierwszych z brzegu, starych, w pośpiechu, w roztargnieniu wdzianych na nadgarstek, a potem na szyję, o, tyle, wystarczy, do tego kliniczny aromat nieprzespanej nocy, domieszka migdałów i cytryn (skąd to wszystko?), woń kaw oraz herbat wypitych z grupą płaczek. Swąd rozkładu. Bynajmniej nie ciała, lecz ducha, sprawdzian charakteru, któremu poddani zostali wszyscy bliscy, bo przecież nie człowiek, nad którym są schyleni, nad którym łzy kapią jak deszcze, symbole jesienne. Nie on, ale oni zostaną z tym problemem, ci żywi, a jakby za życia już straceni, ci smutni do końca, dopóki świat ich nosił, dopóki nie zdejmie z nich jarzma wyrok losu. A ten, który słuchał w słuchawce bicia serca, co na myśl przywiodło bębnienie gradu w blachę, rozważał na nowo sens cierpień, ważył straty, jednoczył się z żalem matczynym, wreszcie wiedział: to wszystko się łączy ze sobą w jedną krzywdę, ten werdykt spadł na nich tak samo przecież nagle, a wydał go sędzia ten sam, podobno prawy, podobno najbardziej łaskawy z wszystkich sędziów, podobno karzący za klątwy przeciw niemu — więc gdzie był obecnie? Dlaczego czekał z karą, jeżeli urągał mu człowiek, jeden z cudów, co nie akceptuje orzeczeń, protestuje, bluźni, co daje zły przykład dla innych, sieje zamęt, co głośno złorzeczy przeciwko władzy zwierzchniej? Ukarać go, zabić, pozbawić nogi, ręki, pozbawić rodziny, przyjaciół, zabrać spokój, cokolwiek — on czekał na osąd, na decyzję tego, co nigdy nie wahał się mieszać w życiorysach ludzi. Czekał, nie milcząc bynajmniej, czekał, krzycząc, ubliżał i palcem wygrażał w stronę nieba (Boga?), a przecież nie wierzył (na pewno?), przecież nie chciał wierzyć. A jednak zakładał (podświadomie? jawnie?), że ktoś mu zagraża, schowany gdzieś za chmurą, ktoś ciska pioruny wprost w niego, ktoś się śmieje, ktoś swój but podnosi, by zgnieść go jak robaka, ktoś wyrwał mu skrzydła, by patrzeć, jak się męczy. Palec-rakieta wystrzelił prosto w górę, a usta szemrały obelgi niestrudzenie, gniewnie, a jednak nie stało się nic, na co tak czekał. Wyglądał reakcji, odzewu na zaczepkę, jednego zagrzmienia, trzęsienia ziemi, gradu, krótkiego okrzyku lub gestu, wszystko na nic, bo niebo i ziemia nie drgnęły, czas wciąż płynął, a ból był tak samo realny, wiecznie czuty.

Tymczasem, gdy wiedział już jedno: nic nie jest przypadkiem, dwie śmierci złączyły się w jedną, by go dopaść, dobić, pogrzeby przerwane dniem, dwoma, jakby niczym, stopiły się w jedną podniosłość, w jedną krepę — gdy wiedział to wszystko, mógł działać, zebrać myśli, lecz szloch nagle ucichł, po chwili, może kilku, bo tyle mogła trwać ta przerwa, cichy oddech.

— Lubiliście się z Grzegorzem — mówi ona.

Mówiła zawsze „Grzegorz”, nigdy „Grzesio”, „Grzesiek”, zawsze był dla niej „Grzegorzem”, po śmierć od narodzin, od kiedy pamiętał mówiła tylko „Grzegorz”, traktując od dziecka Grzegorza jak mężczyznę, inaczej niż Michał traktowany był przez matkę — jak dziecko, nieważne, czy ślinił się, czy golił, czy miał lat dwanaście, czy przeszło już dwadzieścia, czy miałby sześćdziesiąt, choć tego nie dożyła. Dwie postawy. Dwa przeciwstawne wyznania miłości. Dwie różne wizje opieki, wychowania. Stłamszenie i wolność. Kontrola, zaufanie. Dwa światy tak bardzo odległe od siebie, tak odmienne. A życie toczyło się dalej, weryfikując racje, sprawiając, że szarość zmieniała się w jaskrawość, a ta znów w tę pierwszą, nie dając odpowiedzi.

— Lubiliście się. Pomyślałam: powinieneś wiedzieć.

I poczuł na barkach te lata wycofania, to swoje milczenie, gdy mógł podtrzymać kontakt, a jednak mijały tygodnie i miesiące, kalendarz pozbywał się kartek jak zawad — spadały na kwadrat podłogi niczym liście, zrzucane jak igły modrzewia tuż przed zimą. Nic nie zrobił. Nie umiał wstrzymać niszczącej siły czasu, nie zdecydował się, by pierwszy podać rękę. Dziś to wiedział: mógł zrobić inaczej. Więcej — powinien był to zrobić. Gdyby wiedział… Gdyby przeczuwał, że zdarzy się coś złego. Że umrze. Że więcej nie będzie mógł go spotkać, nie zdoła wyjaśnić przeszłości, wytłumaczyć postaw. Że nie porozmawia z nim, choćby ostatni raz. Że ich tajemnice przykryje warstwa ziemi. Tak, gdyby wiedział, że śmierć własnej matki tak wiele mu objaśni. Że ich dawne sprawy znów ujrzą dzienne światło, w dodatku zupełnie odmienne od pierwszego, bo teraz zaświeci najjaśniej, najdobitniej, a cienie wahania rozpierzchną się i zginą. Gdyby wiedział. Gdyby mógł przeczuć, że nie ma wiele czasu, dzień ledwie dzielący tę jedną śmierć od drugiej, ta krótka sposobność, by móc naprawić błędy. Tymczasem on umarł tuż po niej, młody, silny człowiek, którego od wewnątrz toczyło zwyrodnienie, coś w sercu nie chciało zadziałać, bić normalnie, jak biją miliardy serc ludzkich w każdym miejscu świata. To nie był przypadek. To cios po pierwszym ciosie, by zachwiał się, upadł, by nie wstał, by żałował. Być może ktoś rządzi jednakże losem ludzi, być może istnieje i bawi się w najlepsze, gdy ten łamie nogę, a tamten traci bliskich, gdy ktoś zawiązuje na szyi coraz ciaśniej pętlę. To wyglądało na przemyślaną akcję, na planowany od dawna podły podstęp. Bo nie zdążył. Bo nie mógł zdążyć naprawić czegokolwiek. Bo nie spodziewał się tego, co nadeszło. Bo rozłam pozostał rozłamem, jak rysa jest rysą, nieważne, jak bardzo staramy się jej pozbyć. Lecz jak to się stało właściwie? Jak do tego doszło, że największa przyjaźń skończyła się rozłąką? Powracał w pamięci do chwili, tamtej sceny, gdy zeszła lawina złych spojrzeń, zbytecznych słów, lecz myśli zderzały się wzajem, były w ciągłym ruchu, a głos, który zabrzmiał, odebrał mu skupienie.

— Bo nie miał wielu przyjaciół — mówi ona. — Tamci koledzy to tylko tacy z pracy, czasem wychodził gdzieś z nimi, ale rzadko, i pech chciał, że wtedy akurat wyszedł, kiedy… kiedy…

Przerwa. Urwała, by szlochać, lecz powrót był niezwłoczny.

— Nie odzywałeś się.

Policzek. Aż oddało. Jak gdyby odległość nie miała tam znaczenia. Jak gdyby telefon prócz głosu oddał ciosy.

Milczał.

— Mówił o tobie. Wspominał cię niedawno. Chciał nawet się spotkać z tobą, lecz nie zdążył… I dzwonię dlatego, bo wiem, że tak by wolał. Że chciałby, byś przyszedł. Byś choćby go pożegnał.

Urwała ponownie, by przełknąć łzy, by westchnąć.

On chciał to już przerwać, zmienić tor rozmowy, bo słyszał krzyczące sumienie, torturowane wściekle, palone, topione i bite, wszystko naraz, koszmar. Czuł w sobie te bóle wewnętrznego głosu i żal rozmówczyni — czuł każdy krzyż świata, jak gdyby na barkach niósł ciężar wszystkich cierpień, jak ktoś, kto narodził się po to, by to robić. Rosły nerwy. Krew się wzburzała, wprawiając w chaos żyły. A wybuch był bliski, najbliższy — wybuch płaczu, złości, wreszcie eksplozja mózgowia, wokół czerwień. Oddech.

— Niech pani powie mi, jak to możliwe — mówi. — Jak to możliwe, że…

— Ja nie wiem. Bóg wie. Pytaj Boga.

— Mówiła pani: na nic się nie skarżył.

— Znasz go. To znaczy… On był…

Słuchał szlochu.

— …on był zawsze skryty. On wolał mnie nie martwić. On sam wszystko znosił, a do mnie się uśmiechał. Mały Grzegorz…

— Nie walczył?

— Walczył zawsze. Chciał żyć. Wiem, bo powiedział mi to raz w szpitalu. Wiesz, mamo, mówi, tu wszyscy chcą żyć, wszyscy. Z kimkolwiek rozmawiam. I to jest miejsce dla mnie. Dobrze trafiłem, lekarze są najlepsi, ja szybko stąd wyjdę, zobaczysz, mówi, wyjdę. A było to wysokie piętro, chyba szóste. I mówi: wiesz, że tu leżał przez chwilę ze mną chłopak, co mi powiedział, że kiedyś by wyskoczył? A teraz nigdy, chciał żyć, bo śmierć zajrzała w oczy i mi powiedział, wiesz, mamo, że wyjdzie, ale tylko drzwiami. Że albo na nogach wyjdzie, albo go wyniosą. Że innej drogi nie widzi. Że zawalczy. Bo życie jest piękne, wiesz, mamo? Tak powiedział. I ja mu wierzyłam. A teraz… A teraz…

— Był w szpitalu?

— W trzech szpitalach.

— Nie mogłem tego wiedzieć.

— Nie mogłeś?

— To znaczy… Po prostu nie wiedziałem.

Spuścił głowę. Jak gdyby go mogła zobaczyć. Sam się skarcił.

— Rok temu operowali mu zastawkę serca. Za tydzień miał iść na kontrolę.

— Jezu…

— Nie zdążył.

— I czuł się dobrze?

— Nie wiem. Tak mówił, a jak było… Brał leki. Mierzył ciśnienie. Czasami bolała go głowa. Żył normalnie. Źle było z nim wtedy, gdy szedł na operację. To było konieczne, bo wdała się bakteria. A my modliliśmy się wszyscy. Ile łez wylałam… A potem, po wszystkim, powiedział mi: wiesz, mamo, ja teraz już wszystko znów mogę. Będę żył jak każdy. Na siostry weselu zatańczę, będę biegał, skakał. Ja teraz dopiero rozpocznę prawdziwe życie, wiesz? Dopiero teraz.

Obejma ścisnęła mu gardło, więc czekał, aż znów zacznie.

— I żył, nie oszczędzał się, pracował, uprawiał sport. Wiesz, jaki on zawsze był wysportowany. Jadł wszystko jak zdrowy. Uwierzył, że wyzdrowiał. I my wierzyliśmy w to wszyscy. Strach się skończył. A potem po prostu upadł…

Upadł.

I wtedy przypomniał sobie coś bardzo dziwnego. Jak gdyby to było jedynym znanym faktem, choć lata minęły, choć tyle się zdarzyło, on nagle pamiętał, że winien jest pieniądze. Tak, pożyczył je na krótko przed rozłąką, na chwilę przed kłótnią, co tak ich podzieliła, pożyczył i nigdy nie oddał, nie zdążył, nie miał szansy, a była to kwota nieznaczna, śmiesznie niska, nie warta upomnień i którą można ścierpieć. Dziesięć złotych. Ten mały banknot zaświtał mu w umyśle i miał przed oczami tę sumę, już nic więcej. Jak grzesznik na łożu śmiertelnym chce wymazać grzechy i nagle po latach sobie przypomina, że ciągnął za warkocz dziewczęta sześćdziesiąt lat temu, że nogę podstawił koledze, ukradł kredkę. A kapłan z łagodnym uśmiechem tylko kiwa głową i kreśli znak krzyża nad chorym, nad zbawionym wkrótce. Tak samo zapragnął zbawienia też dla siebie, lecz nie chciał być czysty przed Bogiem, ale przed nim — przed tym przyjacielem, którego kiedyś zawiódł, choć myślał, że sam był zdradzony, sam zwiedziony. Chciał odkupić winę i wreszcie być uczciwy. Nie było przypadkiem, że wspomniał ten banknot, symbol tej winy, przed którą tak się bronił. Bo przecież nie myślał już o tym przez ostatnie lata i sądził, że sprawa nie warta jest wysiłku. Lecz teraz, gdy ten, który pożyczył, był umarłym, spojrzenie na kwestię zmieniło się gwałtownie, bo dług wobec żywych jest całkiem innym długiem niż ten wobec zmarłych, niż ten w kontekście śmierci. Inaczej myślimy o ludziach, co odeszli. Na inne aspekty zwracamy już uwagę, gdy wiemy, że nie ma ich z nami i nie będzie, gdy zostajemy z tą powinnością sami, a każde oblicze przywodzi na myśl tamto, któremu należy się od nas choćby ten nominał. Choćby ziarno, pyłek. Choćby atom. I jest to niezwykłe, niewytłumaczalne, że naraz nie liczy się nic oprócz odpłaty, że sumę widzimy przed sobą jak cel drogi, jak gdyby źrenice zmieniły się w banknoty. Dla niego to było normalne, czuł gdzieś w sobie, że sprawa ma wielką wagę, kwestia życia, śmierci, że to jest poważne i szczere, najprawdziwsze w świecie, że musi, że odda, że nie wie, w jaki sposób, lecz tak być powinno i tak wypada zrobić. Dla niego. Dla siebie. Dla dawnej ich przyjaźni. Dla tego, co było i nigdy już nie będzie, choć chciał, by wróciło, zdarzyło się raz jeszcze, jak błaga się czasem o powrót do początku, o szansę kolejną na życie, miłość, zmianę, jak tęskni się nieraz za utraconym szczęściem, jak wzdycha do gwiazdy, co nigdy nie zabłyśnie. Stać go na to. Stać go, by stanąć z przeszłością oko w oko, aby ją zamknąć na zawsze, nareszcie, na sto spustów. Czy był już gotowy? Czy zdoła? Czy na pewno?

— Przyjedziesz?

Przyjedzie?

— Pożegnasz się z nim? Jutro pogrzeb.

Pogrzeb.

— Halo?

Nie słuchał.

— Halo, tu się mówi — mówi szef.

— Co proszę?

— Nie prosisz już o nic, mówiłem: nie ma zgody.

— Ja muszę.

— Jedyne, co musisz, to wziąć się za robotę.

— Muszę…

— Dlaczego właściwie nie jesteś jeszcze w pracy?

— Jestem.

— Jak to? Od kiedy pracujesz tutaj, w moim biurze? Przecież od rana już miałeś być w trasie. Czekałeś na mnie, licząc, że dam ci znowu wolne? To dezercja. Tymczasem klienci czekają, czas ucieka, a czas znaczy pieniądz, rozumiesz? I jeszcze ten wygląd… Będziesz straszył ludzi. Tak, powinienem kazać ci się ostrzyc. To jest poważna firma, rozumiesz?

— Paczki są w aucie.

— A auto? Gdzie jest auto, pytam? Dlaczego nie jest w trasie? Mam ci przyklasnąć, bo towar załadowany?

— Zaraz wyjadę, ale…

— Nie ma „ale”.

— …jutro mnie nie będzie.

— Co?

Szef poczerwieniał, a on zbladł jeszcze bardziej.

— Nie dosłyszałem.

— Mówiłem już: mam pogrzeb.

— Zaraz szlag mnie trafi. I będziesz miał pogrzeb naprawdę. Nie chcę o tym słyszeć.

— Mam pogrzeb.

— Kto ty jesteś? Grabarz? Bo to jest firma kurierska i zdaje się, że…

— Pogrzeb.

Oczy zdawały się niknąć w anemicznej twarzy, wchodzić do środka, uciekać przed spojrzeniem. Ręce drżały.

— Posłuchaj mnie…

— Pogrzeb…

Pogrzeb. Pogrzeb. Pogrzeb.

— Spójrz na mnie.

On wstał. Nagle, szybko.

— Jeżeli stąd wyjdziesz, nie masz po co wracać.

Dwóch szaleńców. Dwóch siłujących się w ringu. Dwóch przegranych.

Coś zrozumiał.

— Wracam do pracy.

— Co?

— Samochód czeka.

Szef patrzył bacznie, w napięciu, wietrząc podstęp.

— Najwyższa pora — mówi. — Musisz się pospieszyć. Masz spory poślizg do odpracowania. A spróbuj po drodze złapać jakiś mandat…

Wciąż obserwował, spod czoła, spod zmiętej brwi, jak obserwują się gracze pokerowi. Lecz stół ich był pusty, tak samo jak kieszenie, tak samo jak głowy, jak serca, wszystko naraz.

— Mądra decyzja — mówi szef. — Duży z ciebie chłopiec.

Chłopiec.

— Byłaby dumna z ciebie.

I gdyby się ugryzł w język, byłoby po wszystkim. Lecz on przeciwnie — oblizał lepkie wargi, a w oczach zabłysły mu dwa ruchome blaski. I gdyby się ugryzł, to miałby jasny powód, bo twarz rozmówcy to twarz tak demoniczna, jak mogą być tylko najbardziej czarcie twarze, jak mogą być twarze najbardziej zaprzysięgłe, najbardziej bezwzględne i mściwe, złe do szpiku.

Byłaby. Ona…

— Zrób to chociaż dla niej.

I badał reakcje, stąpając nad przepaścią, po linie, po lodzie, po wszystkim, co najcieńsze, i sprawdzał, jak wiele mógł powiedzieć, ile zrobić, jak bardzo mógł posunąć się w tej grze o prymat. Drażnił tę bestię gotową już na wszystko. Podpalał, gasił lont, i tak na zmianę, aby nie doszedł ogienek zbyt daleko, by się nie zbliżył do prochu, by nie wybuchł, a aby jedynie postraszyć, byle poszczuć, ażeby tylko kopnąć leżącego, opluć. Rzucał kość, odbierał zwierzęciu, raz za razem, a był w tym wytrawny jak treser, niby rakarz. To wszystko bawiło go w chorej perwersji, jak bawi jedynie poczucie bezkarności, poczucie wszechwładzy: urody lub pieniędzy, a może najbardziej uczucie chłodu broni, co w ręku się dzierży jak duszę — cudzą drżącą duszę.

— Pamiętaj, że gdziekolwiek jesteś, ona patrzy.

Błysk źrenicy.

— Cokolwiek robisz, ona wszystko widzi.

Błysk. Kolejny.

— Nie możesz nawet grzesznie myśleć. Ona cię usłyszy.

Jak jupiter. Razi i wchodzi prosto w czaszkę, coraz głębiej.

— Te wszystkie złe i brudne sprawy muszą zniknąć, wierz mi. Inaczej będzie tylko wstyd, jak mokre łóżko. Matka wie zawsze, co robiłeś w nocy. Pamiętaj: kto pierze ci bieliznę, ten zna ciebie najlepiej. Jak nikt inny. Wierz mi.

Boże…

— Wracaj do pracy i zrób mamie przyjemność.

Mamo…

— Dzisiaj ostatni opuszczasz firmę, a jutro rano przychodzisz jako pierwszy.

Jutro.

A on już wiedział, że nic z tego nie będzie. Że jutro istnieje być może, lecz nie tutaj, nie z nim w tej firmie, nie z nim z postacią szefa. Jutro. Wieczne jutro. Jeżeli nadejdzie, to tylko gdzieś daleko, gdzie nigdy nie będzie mówił „wczoraj”, „dzisiaj”. Gdzie nigdy nie powie „choroba”, nigdy „chemia”. Gdzie wzmianka o śmierci będzie zakazana. A słowa „nowotwór złośliwy” (tak powiedział lekarz: on jest złośliwy jak jasna cholera), te słowa nie mogły nic znaczyć, były tylko frazą, jak bełkot szaleńca, co nie bał się śmierci. Śmierć. Czy była ratunkiem, czy celem samym w sobie? Czy była początkiem, czy końcem, czy może półmetkiem? Czy była jasna, czy ciemna? Wroga? Sprawiedliwa? Czy była ostatnim, co człowiek odczuwa, o czym myśli? Czy w ogóle była?

— Jutro — mówi szef.

Nie ma jutra.

— Staw się jutro. Wtedy będziemy mogli mówić o przyszłości.

Przyszłość.

— Na razie masz minus, rozumiesz? Jesteś na minusie. Pod kreską. Nie łapiesz się dalej, nie spełniasz tych, no, pomóż… Wymogów nie spełniasz. Wymogów czy warunków. Nie kwalifikujesz się. Zero punktów. Debet. Ale…

Tu wskazał palcem na sufit, jakby coś tam było.

— ...ale znaj dobroć zwierzchnika, znaj dobroć firmy-matki.

Matka.

— Znaj dobroć człowieka, któremu jest cię żal.

Już miał zapytać, kto jest tym człowiekiem, gdy nowe zdanie wybrzmiało jak z głośnika.

— Znaj moją dobroć. Rozumiesz?

Wstał.

— Przytaknij chociaż.

— Tak.

— Co „tak”?

— Rozumiem.

A tak naprawdę nic z tego nie pojął.

— Brawo — mówi szef. — Od razu klei się rozmowa. No, już, do pracy, niech wióry, iskry lecą. Bez pracy nie ma kołaczy. Chleb pracą nabyty, bywa smaczny i syty. Człek do pracy stworzon, tak jak ptak do lotu. Gdzie praca, pilność na straży, tam się bieda wejść nie waży. Gdzie się z chęcią zejdzie praca, tam się hojnie trud opłaca. Ha! Im większa jest praca, tym są milsze znoje. Oszczędnością i pracą ludzie się bogacą. Praca od ubóstwa strzeże: kto nie sieje, nic nie zbierze. I pamiętaj: żadna praca nie hańbi. No, już, już, wystarczy tego dobrego, zmykaj, ruszaj.

Patrzyli na siebie, nie widząc swoich twarzy. Nie widząc napięcia, co wzmogło się pod skórą. Nie widząc przesunięć za oknem — ludzkich pionków w szachach. Tych poświęconych cudzemu szczęściu pionków. Nic nie widząc. Twarz szefa czerwona i drwiąca, lepka potem, ta druga niemalże widmowa, przezroczysta, blada. Dwa oblicza. Bieguny sporu, wysiłku, wrogich racji. Bez masek, bo nikt nie panował już nad ciałem, nie zdołałby przybrać na rozkaz sztucznej miny. Karty rozdane. To transparentna akcja. Bo ten, który stanął do drzwi zwrócony tyłem głowy, jak ktoś zbyt pewny siebie, jak straceniec, ten ktoś był pewien, że szef wie, że musi wiedzieć, iż on tu nie wróci, nie będzie wcale jutra. Czy wiedział jednak, że wie, iż on to wiedział? Czy wiedział naprawdę, czy może się domyślał? Czy mógłby pozwolić mu wyjść, ot tak, po prostu, pozwolić mu odejść, pozwolić na cokolwiek?

I wtedy zobaczył na biurku — tak, dopiero wtedy — wśród kilku papierów, pośród chaosu kartek, w nieładzie biurowym ten jeden drobny szczegół — dziesięciozłotowy banknot, jak znak, niczym wróżba.

— Do jutra — mówi szef.

Do jutra. Czyli dokąd?

Rozdział 5

Lista klientów jest długa i zawiła. Nazwiska, adresy, numery telefonów — przystanki na trasie, punkty orientacji. Wyznaczył przed jazdą kolejność, sprawdził mapę, a czas był tym razem ciemięzcą, nie kompanem. Bo zaczynając dzień od środka, miał go mało, a droga zwężała się przed nim zamiast poszerzać. Jedno jednakże rozumie — coś mu sprzyja, „coś”, bo nie umie i nie chce tego nazwać. Tak wyobraża to sobie: jest gdzieś w górze, a jednocześnie wokoło, wszędzie niemal, przy czym przenika człowieka z każdej strony naraz, wszystkowiedzące i baczne, wszędobylskie, wieczne. Duch lub siła. Jakaś materia stworzona Bóg wie kiedy (Bóg?). Jakieś istnienie przeczute darem łaski, bliskie, lecz dla wybranych, choć działa na wszystkich. Przeznaczenie? Może. Bo kiedy spojrzeć na mapę, na słupek adresów, tworzy się linia wiodąca w tamto miejsce. W tamto, gdzie mieszkał jego dawny przyjaciel, ten zapomniany przez niego, dzisiaj martwy. Martwy. Tam wiedzie go szlak, gdzie się przeprowadził, gdzie uciekł z rodziną od miejsca ich dzieciństwa, co nigdy nie było przypadkiem w jego myślach, a zawsze wyrokiem i sprawką tego „czegoś”. Wtedy był bliższy nazwania tego Bogiem, wtedy nazywał to musem, linią życia, lecz dziś był gotowy przekreślić tamtą zgodę, poddanie się temu, co było tak niechciane. Dziś żąda jawnego procesu, składa apelację, a werdykt sędziego od żywych i umarłych, od sprawiedliwości i prawa, od aktu miłości, jest śmieszny, naiwny, krzywdzący go po stokroć, aż staje pośrodku, bez czci dla majestatu, i krzyczy, i mówi wyraźnie, głośno, niezachwianie: ten wyrok to farsa, ten osąd jest skandalem. I gdy go wynoszą panowie w uniformach, gdy ciągną po ziemi jak szmatę, on wciąż krzyczy, bo świat ma usłyszeć o prawdzie z ust straceńca, jak słyszy się czasem sumienie, szept do ucha.

A pamięć już nie ta. Bo przecież już zapomniał, że te przenosiny nie były tłem rozłąki. Że wcześniej podzielił ich sekret, ciąg pretensji. Że trójkąt stworzony na linii oni — matka, ten nadmiar ciał ludzkich, jak ktoś trzeci do tanga, jak piąty do brydża, jak drugi do rozmyślań, był jawnym nonsensem i nie mógł długo istnieć, dlatego go zdusił w zarodku — ktoś był niepotrzebny. Tym kimś był przyjaciel, bo przecież nikt poza nim, a wybór okazał się prosty, oczywisty, trafny. I stało się to wcześniej. Jakiś czas przed wyjazdem, gdy topór wojenny wciąż wisiał na widoku, a mur ich dzielący był wielki, coraz wyższy, bo dni mijające nie mogły uleczyć ran, a stały się tylko pomocą w zapomnieniu. Bo była z nim ona i cóż mógłby chcieć więcej? I kogo mógł pragnąć mieć blisko? Kogo potrzebował? Odpowiedź na wszystko zdawała się bezsporna, zdawała się tłumaczyć ten stan, w którym się znalazł, choć teraz już nie wie dokładnie, jak to było, kto zaczął, kto skończył, kto jątrzył w środku akcji, bo ma tylko w głowie tę triadę, ktoś włączył się w tę spójnię, ktoś chciał nim sterować, coś zmieniać, coś naprawiać, a ona też chciała się bronić przed tym wszystkim, i czując to, wiedział, że musi to zakończyć. Szczegóły uciekły po drodze, prawdy zbladły, a schemat historii wydawał się niejasny. I tak przypominał to sobie, pędząc szosą, mijając kolejno jadących zgodnie z prawem, dla niego przeszkody, dla niego dublowani, dla niego niechciani czy wręcz znienawidzeni — naciska wciąż mocniej i mocniej pedał gazu, a silnik się dusi i wyje mu pod nogą.

Jak to się stało? Jak to w końcu było? Ktoś przebiega przez ulicę, więc na niego trąbi, jednakże nie zwalnia, pochyla się po listę — ta leży na bocznym siedzeniu, już niedługo będzie, już wkrótce wypełni zadanie, dwa zadania naraz, bo przecież szef będzie szczęśliwy, że wykonał misję, a on sam też będzie, bo stawi się na pogrzeb. Pogrzeb? Przyjemne z pożytecznym. Lecz jaki był tu podział? Co było przyjemne, a co pożyteczne? Naciska na pedał i ściska kierownicę, a lista ląduje ponownie na siedzeniu. Już blisko. Wyprzedza ponownie, nie redukując biegu, bo silnik wyskoczyłby chyba z ramy wozu. Podwójna linia ciągła, pod górę, zaraz zakręt. A on gna przed siebie ze stratą ćwierci doby, jak ktoś, kto jest gotów zginąć za swoją misję, nie wrócić z batalii, lecz zrobić to, co musi, zapłacić najwyższą cenę — co nią było? Bo chyba nie życie — to marne, krótkie życie, a tak nade wszystko samotne, tak boleśnie puste. Bo odkąd jej nie ma, skończyło się dzieciństwo, skończyła się radość naiwnej niewinności, a raj odebrany mu został, utracony eden, co mury rozciągał na całą przestrzeń świata, bo gdzie ona była, tam był z nią także spokój, tam cisza wracała jak ptak do swojej dziupli, tam szczęście wciąż kwitło, dawało nowe pąki, a czuć było wokół sielankę, woń ogrodu, zapach jaśminu i cynii, smak porzeczek, całość stworzona przez kogoś, kto znał Biblię, kto zaczytywał się w wersach o stworzeniu świata. Bo było tam wszystko: od fauny po florę, od słońca po księżyc, i było dwoje ludzi — kobieta z mężczyzną, wstydzący się wzajemnie, chroniący przed sobą przymioty płci i myśli. Słodkie słowa. Tym było dla niego stąpanie po chodnikach, nieważne jak brudnych i szarych — było rajem. To ona sprawiała te cuda, a teraz już jej nie ma, jak nie ma znaczenia to wszystko, co zostało, co po niej nadejdzie, bo życie wciąż się toczy, choć dziś przypomina jedynie mur więzienia, jedynie dół grobu i pogorzelisko. Dokoła są zgliszcza i wraki snów, tych niespełnionych, tych niezapamiętanych. Jest kościec marzenia, o którym już nie marzy, są zwłoki ogniska, które już nie zapłonie. Walają się wszędzie zygzaki kręgosłupów, a czaszki jak głazy staczają się z wyżyny. Ten specyficzny znak bliskości śmierci. A miał już nie myśleć o schyłku. Miał i tak się stanie. Bo pędzi daleko od miejsca startowego, od tego, co z tyłu, od tego, co tak boli, i zbliża się szybko, choć ciągle nazbyt wolno, do tego momentu, gdzie przeszłość jest iluzją. Gdzie słowo „wczorajszy” oznacza „urojony”, a „śmierć” to „igraszka”, gdzie „umrzeć” znaczy „przeżyć”. Przyspiesza, wpatrzony w mijane kilometry, jadący na pamięć, dający się porywać — bo coś go wołało, nęciło, jakaś siła, co chciała dla niego ratunku albo klęski. Nie wie. Musi się ważyć na skuszenie losu, inaczej wyminie się w drodze z przeznaczeniem, co parło na niego jak prze czasami żywioł, jak zdarza się często samotnym desperatom. I on jest samotny. I on jest desperatem. Dlatego przyspiesza, dlatego wciska pedał, jak gdyby miał zamiar go przebić przez podwozie, jak gdyby od tego zależeć miała przyszłość. Dlaczego tu nie ma szóstego biegu? — myśli. A silnik warczy pod maską, jakby ożył.

Dwa cele. Dostarczyć przesyłki — to raz. A dwa? Co on sobie myśli? Czy jest poważny, gdy snuje przebiegły plan, by mieć coś zarazem i trochę z tego uszczknąć? Czy niemal dwukrotnie przekraczając prędkość i myśląc o wszystkim, lecz tylko nie o drodze, potrafił rozsądnie rozważyć „za” i „przeciw”, potrafił ustalić coś mądrze, coś, cokolwiek? Przecież — i nagle dotarło to do niego z siłą gromu — ten pogrzeb jest jutro, nie dziś i nie za chwilę, jest jutro, w przyszłości odległej, niemożliwie obcej, tak bardzo, że spotkać się z nią, znaczyło: umrzeć, a w minimalnym bilansie stracić pracę. Jutro. Nie zdoła przecież tam dotrzeć niewidoczny. Nie może tam jechać bez prostych konsekwencji. Bo jutro ma widzieć się z szefem, ma rozmawiać, a co za tym idzie, dziś musiałby powrócić. Z kolei gdy wróci, to szef go nie wypuści. „Jeżeli stąd wyjdziesz — powiedział — nie masz po co wracać”. Nie zdoła wybłagać wolnego, sprawa była prosta. A zatem albo-albo. Praca — czymże była? Czy potrzebował pieniędzy? Czy chciał przeżyć? Czy życie w trasie pozwalało zapomnieć? Dawało wytchnienie? Nie, nie sądził. A pogrzeb? On był tylko hasłem, pod którym skryto więcej. Bo przecież to nie był pochówek jakich wiele. Ot, krewny daleki czy bliski, ktoś nam znany. To była pokuta. Odkupienie. Odwet. To była szansa na rychły rozrachunek: z przeszłością, przyszłością, a w końcu z samym sobą. Bo był mu to winien. Dosłownie i w przenośni. Miał oddać pieniądze, tę śmiesznie małą sumę, dla niego jednakże wysoką, wiele wartą, ważną, dla niego konieczną do zwrotu, nawet teraz: po latach, po śmierci, po długim ciągu ciszy. Imperatyw. Głos wewnętrzny, mówiący mu: jedź tam, by spłacić swoje długi. Bo jeśli upomni się o nie nieboszczyk, jeżeli go zacznie nawiedzać w dzień i w nocy, nieważne na jawie czy w śnie, już nieistotne, to tego nie zniesie, nie zdoła przed tym uciec, nie spojrzy w te puste i baczne oczy trupa. Nie da rady. Nie po tym wszystkim, co pojął, co już wiedział. Nie gdy był winny, wyłącznie on, nikt więcej. Nie gdy się wstydził i błagał o łagodny wyrok. Dziesięć złotych. Lecz przecież to tylko dosłowna część odpłaty, a resztę stanowił niejasny obowiązek, mówiący mu: ruszaj, by móc się z nim pożegnać. By mu towarzyszyć w ostatniej ziemskiej drodze, jeżeli nie było cię przy nim w przedostatnich. Jeżeli tak długo milczałeś, wciąż zwlekając. Jeżeli zbyt późno doszedłeś do tej prawdy. Pókiś żywy. Bo szansa wymyka się z rąk, a życie niknie, wciąż pędzi na oślep przez asfalt, wśród zakrętów. Za każdym być może już czeka jego przyszłość, jak czeka się czasem w kolejce, w poczekalni. Być może za chwilę znów spotka przeznaczenie, dlatego przyspiesza, naciska pedał gazu, a drzewa i domy znikają w bocznych szybach. Chce stanąć nad grobem, naprzeciw jego śmierci, móc spojrzeć jej w oczy, bo tyle jest mu winien. To część zapłaty i z tego się rozliczy. Na resztę przyjdzie czas przy końcu jego drogi. Po drugiej stronie, kiedyś. Za dzień, za rok, za dziesięć. I wtedy rozmówią się wreszcie, jak powinni dawno. I wtedy wyjaśni się sekret, podadzą sobie ręce. I wtedy niech kończy się wszystko, niech zamilknie wszechświat, jak milczał przez lata, gdy głaz miał zamiast serca. Gdy był tylko świadkiem, widzącym z oddali, czującym w dystansie, pragnącym tam pozostać. Jak złoczyńca.

Z kieszeni na piersi wyjmuje zmięty banknot, a auto przybliża się do środka jezdni, przechyla na lewo i zbacza niebezpiecznie, by nagle po chwili powrócić na pozycję. Ręka nerwowo ściska kierownicę, druga wciąż trzyma ten pieniądz, ten talizman, co ma stać się wkrótce najlepszym antidotum: na śmierć i na życie, na przeszłość i na przyszłość. Jedzie szybko. Krajobraz się zmienia, omija wsie i miasta, zakręca i wcale nie zwalnia na zakrętach, wyprzedza i trąbi, hamuje z piskiem opon, by nagle rozpędzić się ponownie tym dostawczym wozem, z paczkami pod sufit nabitymi z tyłu, z tą masą całości, co sięga trzech ton może, lecz kto mógł to sprawdzić i kto mógł to obliczyć? Ciągle jedzie. Drzewa, słupy — znani przydrożni zabójcy. Między nimi krzyże. Tu pies przecina drogę, tam lis, a tam sarna. A on wciska pedał ze złością, z nienawiścią, jak gdyby zawinił mu czymś ten mechanizm, jak gdyby chciał zemsty, rozkładu, jakby walczył, a póki ma nogę, dopóty jest zwycięzcą, co wbija w podłogę ten następ, ten instrument. Co jest górą. A światła zmieniają się na skrzyżowaniach, z czerwonych na żółte, a z żółtych na zielone, i potem od nowa, bez końca, bez przystanku, oczopląs kolorów i wachlarz możliwości. A w pogodzie jesień. Nie pada, lecz wieje i słychać wiatr przez szyby, uderza w samochód, wchodzi w każdą szczelinę, a prędkość natęża tę siłę, przeciwstawne zwroty, co w ciągłym natarciu ze sobą się ścierają. Niebo smutne. Dzień szary, bez światła, a ludzie tacy sami. Schowani w tych płaszczach zimowych już niemalże, jak gdyby nie istniał przejściowy okres roku, coś między upałem a zimnem, latem oraz zimą, w tych szalach i czapkach, w tych brązach oraz czerniach. Chcą się schować. Chcą uciec. Niektórzy chcą nie istnieć. A on jest w tej grupie, on jest we wszystkich grupach, i wcale mu nie jest z tym dobrze, lżej nie jest, nie czuje łączności z tamtymi, nic nie czuje, przeciwnie — są obcy dla niego, są niechciani, a ta ich ucieczka to odwrót przed oczami, przed jego badawczym spojrzeniem z samochodu. Jest bezpieczny. Ochrania go szyba i prędkość, coraz szybciej pędzi, bo wtedy jedynie jest wolny, niedosięgły, pewny, bo wtedy ma dystans do świata i do ludzi, bo wtedy na drodze się czuje panem życia. Wtedy żyje. W przeciwnym wypadku (wypadku!) jest nijaki. Jest bierny, bezbronny i błahy. Jest przegrany. A ręka zza szyby dosięga go wolno i zbliża już oko do wozu, jest już blisko.

Banknot koi. On patrzy na niego uważniej niż na drogę, obraca go w palcach, a auto ciągle zbacza, raz w lewo, raz w prawo, oddala się od środka, bo ręka drży ciągle, skacze na kierownicy, a myśli są po to, by były jak najdalej. Dziesięć złotych. Zerka, nie wierząc w to szczęście, naciska pedał gazu, a oczy aż błyszczą od aury amuletu. To bilet do czegoś, co chce nazywać ciszą, to klucz do przyszłości skąpanej w błogostanie, przepustka do pełnych spokoju dni najbliższych, do nocy jesiennych zbyt ciepłych, by zasypiać. Do nierealnego. Mały brudny banknot. W jego dłoni — fetysz. W jego umyśle jak laur, insygnium, jak narzędzie zbrodni. Dające moc władzy, dające suwerenność. Jego twarz zacięta, niezdolna do uśmiechu, do tego znaku szaleństwa, etykiety głupca, choć wewnątrz się śmieje w nim wszystko, cały chodzi w środku, aż kipi radością z niczego, aż wybucha. A tu — fizjonomia jak kuta w twardej skale, bez ruchu, bez życia, a oczy w jednym punkcie, dwa ognie parzące ten papier, czasem drogę przed nim, lecz rzadko, na chwilę i coraz mniej uważnie. I po tym widocznie poznaje się też obłęd, po stylu patrzenia, po wstrzemięźliwych gestach. Po aucie jadącym po zgubę, wprost w karambol, prosto do bramy strzeżonej przez kostuchę, a ta już zaprasza, już nęci swoją kosą, jak widzi to zawsze dziecięca wyobraźnia. I on jest też dzieckiem. Jest synem swojej matki. Jej chłopcem w krótkich spodniach, z fryzurą na pieczarkę. Choć ona odeszła, on ciągle nim pozostał, on ciągle uznawał ten stan ich współistnienia, on ciągle czuł bliskość lub sobie ją wymyślał, on wciąż był niezdarny, wrażliwy i bezradny. I to jest wyznacznik pełznącej anomalii, jak robak wchodzącej w człowieka po pochówku, jak wiertło wiercącej we wszystkim: w mięśniach, w kościach, jak burza burzącej zastany raz porządek. On jest dzieckiem. I patrzy na pieniądz, jak patrzy się na novum, jak oczy dziecięce zerkają na zabawkę, na prezent od dziadka, strugany w drzewie flecik, na liść, co opada na jego oczach z drzewa i dosięga ziemi, powoli, bardzo wolno. On tak patrzy. I to jest sekretem jego osobowości, tych wszystkich zakrętów na drodze, jak i w życiu, tych wszystkich poczynań, na oślep wykonanych, z gorącą i pełną od rojeń głową dziecka, tych kroków i skoków, co bliskie są przepaści, rozpędów wiodących do ściany, w ślepe drogi. Tych rąk przepoconych przy każdej konfrontacji, tych jego decyzji, co brały się z sufitu, pamiętnych upadków, po których jeszcze wstawał, lecz ile tak można upadać, ile wstawać? Ile? Jak długo to trwało, jak długo jeszcze będzie? Diagnoza jest jasna: on potrzebuje wsparcia, on musi odpocząć, pogodzić się z zastanym, on musi ułożyć to w głowie, zacząć nowe życie, lecz jak ma to zrobić, gdy jest już przecież w trasie? Samotny, sam jeden z tą plątaniną myśli, zamknięty w tej ciasnej blaszano-szklanej klatce. Od dnia oderwany, od ludzi, normalności, a droga go wiedzie na zgubę, wprost do złego.

Nawigacja mówi. A on jej nie słucha i jedzie jak na pamięć, jak ktoś, kto podążał tą trasą wiele razy. Całe życie. A przecież musi nadłożyć szlaku, musi zboczyć z trasy, bo klient tam czeka, bo przecież jest spóźniony, bo wszystko sprzysięga się, by mu przeszkodzić. Lecz ma banknot. Oprócz pieniędzy służbowych nie ma żadnych. Może jedynie wydać resztę, potem się rozliczyć. Może wziąć napiwek. Marne szanse. Wszystko na skutek zwłoki (zwłoki, zwłoki, zwłoki…), wszystko przez wygląd, jaki prezentował, przez nastrój napięcia, co zjawił się na twarzy, przez gradobicie w nim samym, nie na zewnątrz, choć chmury zbierały się coraz bardziej ciemne. Mnie ten banknot, obraca w palcach, patrzy z każdej strony. Zostawia odciski palców, plamy potu. Strzępi brzegi. Dziwi się pięknu przedmiotu, który posiadł, jakby to były diamenty o wartości świata. Coś pięknego. Lecz nie, lecz to tylko nieduży skrawek świstku, szarawy, wyblakły, nieważny, słowem brzydki, po prostu nijaki, dla wielu ludzi śmieszny, jak gdyby najniższy nominał był igraszką, żartem. Bo ktoś, kto go stworzył, wymyślił, projektował, ten musiał być świadom, że to jest tak zabawne. Sam się uśmiał. Bo jeden pochyli się, by podnieść z chodnika znalezisko, a drugi ominie je, widząc, pójdzie w swoją stronę. Taki kawał. Lecz on to inaczej spostrzega, co innego myśli, bo patrzy na papier trzymany w prawej dłoni, jak patrzy się czasem w dal jakąś, w nic poza tym, w punkt wyznaczony w przestrzeni w przypadkowy sposób, w zupełny abstrakt, w coś nieokreślonego. Po prostu wzrok nasz tam pada, wstrzymuje bieg na chwilę, a chwila przedłuża się nagle i ma rangę minuty. Minuta z kolei zamienia się w kolejną i tak aż do czasu, gdy minie strumień myśli, gdy coś nas rozproszy, na zewnątrz lub od środka, gdy mrugnie powieka spragniona wiecznie ruchu, przykryje źrenicę na mgnienie, trzepot skrzydła. Wzrok wzlatuje, niknie. Oddala się z miejsca patrzenia, staje obcy, jak daleki krewny, co odszedł na wygnanie, a potem powraca, do swoich, lecz już innych. Wzrok się zmienia. Skupia na jednym, na sprawie, która chwyta, na ciągłym spadaniu w pułapkę zastawioną przez nią, na wielkiej otchłani bez dna i bez jasności, jak patrząc przez sufit, chce się zobaczyć niebo. Tam jest ściana. Oko przebija się przez nią na wzór gwoździa, i aby zobaczyć, nie może nawet zadrżeć. Oko czuje. Najmniejsza szczelina czy rysa staje się wyłomem, tym punktem zapalnym, sięgnięciem po coś więcej. Mały szczegół. I on właśnie zerka spojrzeniem tak zawziętym, jak gdyby przybijał te gwoździe, w mur je wciskał, a jest w tym marzenie, dziecinność, jest w tym rozpacz, bo czas mija wolno, a on by chciał już teraz, już mieć to za sobą, już wiedzieć, że się uda. Już odpocząć. Tymczasem woła go z głośnika głos nawigatorki, przyjemny i niski, choć nieco zniekształcony, głos mówi mu na „ty”, bo przecież już się znają, a on wciąż udaje, jak gdyby tak nie było, nie zwraca uwagi na słowa, ciągle pędzi, a lewa dłoń ściska materiał kierownicy. Wciąż wyprzedza. A patrzy przed siebie w odstępach kilku sekund, tak bardziej z nawyku niż z prostej konieczności, niż z racji rozumu, niż z odpowiedzialności. I jest coraz bliżej, gdzieś będzie musiał stanąć, gdzieś tutaj ktoś czeka na niego, ktoś się niecierpliwi. On patrzy na listę, na której tkwi nazwisko. Ten ktoś jest realny, ma miano, nawet adres. Ten adres jest blisko, dlatego znów przyspiesza, a banknot ląduje w kieszeni, czuje go przez kurtkę. Czuje ciepło.

A gdyby tak poznać osobę z tamtej listy? Gdyby przedstawić się zaraz po „dzień dobry”, i gdyby prosta przysługa, dostarczenie paczki, stała się jawnym pretekstem do kontaktu, nie pobieżnego, ale relacji w pełni, ze wszystkim, co bywa potrzebne w tych momentach: z uśmiechem na twarzy, z szacunkiem i ufnością, ze szczerym spojrzeniem, uściskiem czułej dłoni, z tą więzią, co tworzy się czasem między dwojgiem ludzi, co nie ma nic z miłości, z podtekstu, od płci jest niezależne, po prostu splątuje spojrzenia, łączy myśli i daje poczucie ostoi, jakiejś prawdy. To coś jest potrzebne i czute, postrzegane jasno, rozumie to każde z tych dwojga, wie, w czym uczestniczy. I gdyby tak zawiązać przyjaźń, przypadkową, szybką, a jednak niezbitą i ważną, jednak silną, z człowiekiem widzianym raz jeden, po co więcej, z osobą nieznaną, z wyroku losu obcą, choć mogła być przecież najbliższa, kto zaprzeczy, bo może to bliźniak mentalny, spójnia uczuć, bo może to jednia doświadczeń, związek myśli, bo może to obraz odbity niby w lustrze, co tak przypomina nas samych, aż zachwyca. I gdyby tego kogoś poznać. Mieć z kim mówić, milczeć. O wszystkim, o niczym, zwyczajnie czuć obecność. To, czego dziś nie czuł, to, co mogło pomóc, i nagle uwierzył, że tak istotnie będzie, że brak mu osoby do pary, osób do trójkąta, do wszystkich poznanych geometrycznych figur, i wcale nie chodzi o ruję i porubstwo, o zmienność pozycji tak ekwilibrystycznych, przeciwnie: o czystość, o skromne współistnienie, o gest czasem drobny, o słowo wpół urwane, o dziwną potrzebę zastępstwa (lecz kto zastąpi matkę?), imitację. To nagle tak spada na niego jak deszcz z liści, gdy stojąc pod drzewem, chce schronić się przed chmurą. Gdy ucieka. Tymczasem znów czuje potrzebę, imperatyw, pewność, znów kreśli na mapie myślowej plan ratunku. A żeby móc przeżyć — myśli — żeby móc się podnieść, niezbędny jest kontakt, lecz nie anonimowy, lecz nie z jednym z ludzi, co kryją się przed wiatrem, co garbią się przed światem, co przemykają bokiem. On widzi zza szyby — czasami na nie spojrzy — te zmięte postacie, te cienie własnych cieni, te plamy rozlane na ścianach, na ulicach wokół, jak pędzlem maźnięte, stworzone drżącą ręką. Budzą litość. Nie chodzi mu o nie, lecz o tych ludzi z listy, pod pierwszym, pod drugim numerem, lub pod piątym, a każdy z nazwiskiem, a każdy podał adres, jak gdyby zapraszał, nie mając nic do skrycia. Jakby wołał. I wie, że to warte starania, warte próby, choć jeszcze niedawno chciał zginąć, nie chciał mówić z nikim, nie mając nadziei na jutro, na jakąkolwiek przyszłość. Teraz myśli: może. Może to będzie odpowiedź na tę traumę. Może to będzie tą brzytwą, kiedy tonie. Może rozpozna w rozmówcy dawne życie, coś niczym wspomnienie dobrego, list z przeszłości. Gdyby tak sięgnąć, uchwycić się koperty, zajrzeć do środka i czytać, i nic więcej. Gdyby tak wejść do tej rzeki raz kolejny. Gdyby tak…

— Dzień dobry — mówi.

Uśmiecha się.

— Dzień dobry.

Oblicze rozmówcy zaprzecza samo sobie — rysują się na nim ciąg wyczekanych godzin, spojrzenia na tarczę zegarka, w okno, w siebie, wystrzały stawów palców, bo nerwy, bo już chciałby, i ciche złorzeczenia, i całkiem głośne klątwy, a przecież jednoczy się na twarzy inna seria uczuć, ta radość, ta ulga, to „wreszcie”, to „już mam to”, jak gdyby przestało się liczyć to, co było, a władzę przejęła szczęśliwa teraźniejszość. Złość przechodzi. Kurier wygląda, jakby dopiero wstał, po nocy, po kilku, po dniach ciężkich od pracy, po dobach samotnych i srogich, po myślach samobójczych, a jednak ma paczkę i to jest najważniejsze, niech wyda mi resztę i pójdzie swoją drogą, niech wraca tam, skąd przybył lub jedzie dokądkolwiek, nieważne, nie musi nic mówić, nic tłumaczyć, wystarczy, że w końcu się zjawił, jest, choć późno, i trzyma pakunek przed sobą jak trofeum.

— Czy pani…?

I mówi nazwisko, nie czyta, tylko mówi, bo zna je na pamięć, nauczył się po drodze. W myśl tezy: znasz kogoś, to znasz też jego imię. A zatem jak mógłby pominąć taką kwestię, niezbędny element, tak prosty krok ku jutru.

— Przepraszam za poślizg. Mam na imię Michał.

Wariat — myśli ona.

A on wyciąga do niej rękę zamiast paczki.

— Tak… Gdzie mam podpisać?

— Podpisać?

— Złożyć podpis.

I trochę to trwało, nim pojął, o co chodzi.

Na paczce ma listę, długopis tkwi w kieszeni, pilnuje banknotu, wskazuje miejsce skrycia.

A ręka zawisa w powietrzu, oczy proszą.

W kobiecie coś pęka, podaje dłoń, na krótko, jak ktoś, kto chce wskoczyć do wody raz a dobrze, choć zimna, choć ciało ostrzega: lepiej wejść stopniowo. Skok z urwiska. Gdy palce u nogi trafiają w puste miejsce, gdzie kończy się droga, zaczyna tylko przepaść.

On ją trzyma. Tak, dosłownie: trzyma. Ten uścisk trwa dużo za długo, jest niezręczny, obcy, lecz czuje to ona, bo on jest wniebowzięty. Krzywy uśmiech. Spojrzenie zachłanne i miłe, że aż sztuczne, i choć nie zwróciła uwagi na to w pierwszej chwili, to teraz widziała: ten człowiek jest chory. Tak, ma jakąś skazę, pierwiastek szaleństwa, ogniwo, które sprawia, że trzeba się go lękać, jak lęka się siły niejasnej i nieczystej, jakiegoś uczucia ze środka, drżenia nerwu, jak czegoś w rodzaju sumienia, głosu znikąd, jak oczu błyszczących w ciemności, na zakręcie. Bo jest z nim coś nie tak, coś mąci mu wciąż myśli, coś krzywdzi go bardzo — to proces, to trwa ciągle — coś zmienia człowieka w roślinę albo zwierzę, odbiera przymioty osoby i wyklucza. Niszczy. To jest wewnętrzna i pełna degradacja duszy, to stan permanentnej ofiary z własnych uczuć. To początek końca. I ona to widzi, i wzdryga się, i walczy, i rękę wyrywa skutecznie, bo ją puścił.

— Gdzie mam podpisać? — mówi.

— Podpisać? Najpierw paczka.

I wręcza jej paczkę z uśmiechem dziecka, błazna.

To jakiś rytuał i odgrywana scena, bo czynność przedłuża się dziwnie, niebezpiecznie, zbędnie. Kobieta nie patrzy na paczkę, zapomina nawet, co kryje, czego chciała i na co tak czekała. To nieważne. Po prostu chce się cofnąć, zamknąć drzwi za sobą, a kurier o twarzy bezsennej, ogorzałej, brudnej, niech idzie, przepadnie, cokolwiek z nim się stanie, niech wreszcie odejdzie, zostawi ją w spokoju. O tym myśli. Odbiera pakunek i wkłada go pod ramię, chcąc mieć (do obrony?) co najmniej jedną rękę wolną. Opuszcza wzrok. Gardło nabrzmiewa przełykaną śliną. Czerwień twarzy. I skupia się w sobie, gotowa odeprzeć cios, gotowa wykrzyczeć swój apel o ratunek. Czarno widzi. Uciska ją w piersi i głowie ciężar strachu. Czas szaleńczo biegnie.

On myśli: jest piękna. Jest niespodzianie ładna.

A ona przepędza go w myślach jak złą duszę.

Jest przyjazna.

Odejdź.

Jest miła i dobra.

Czego chcesz ode mnie?

Zgrabna.

A ona się boi, kobieta lat czterdzieści, bo tylko wydaje się mu, że jest jak matka, naprawdę to ona by mogła być jej córką, uroda jednakże i wdzięk wciąż nieprzebrzmiałe kazały mu myśleć inaczej, zrównać z matką.

Jej talia.

Te oczy szaleńca.

Jej włosy jak kolor matczyny.

Ten uśmiech lubieżny, zbyt śmiały, zbyt przymilny.

Jej ciało kobiety dojrzałej.

Te ręce nerwowe, zachłanne.

Jej dziewczęcość.

A ona nie czeka, robi krok do tyłu, choć nie ma wyraźnych powodów do ucieczki. Ot, człowiek przywozi jej paczkę, źle wygląda, patrzy, przedstawia się, wyciąga rękę — może tak się zdarza. Być może to zwyczaj tej firmy, gest w stronę klienta. Stworzenie więzi, na chwilę, na pozór, lecz skąd taki wygląd, skąd to zaniedbanie? Może to także polityka szefa, który pomaga wyjść na prostą… no, komu? Kim jest mężczyzna stojący teraz przed nią, ten, który lustruje ją, zerka na jej piersi, na nogi, na stopy, przenika ją na wylot, bezwstydnie, nie kryjąc się nawet, nie udając wcale, po prostu wpatruje się w nią jak w jakiś obraz, jak gdyby dostrzegał w niej coś wartego analizy. Dostrzegł matkę. A ona nie wiedziała o tym, bo nie mogła wiedzieć, choć to by mogło ją nieco uspokoić, bo syn i matka w gwałtownej scenie klinczu, to nie wchodziło tam w grę, choć nie wiedziała także, że on już ją kochał, że widział w niej kochankę — lecz nie, lecz właściwie sens słowa łatwo zgubić, chodziło o miłość, uczucie, uwielbienie, nie ciało, nie rozkosz, kochanka znaczy luba, kochanka to symbol kochania duchowego, przynajmniej na razie, bo jeśli… jeśli… jeśli…

Jej łono.

Boże…

— Chcesz zajrzeć do środka?

Na „ty” jej powiedział, kobiecie dużo starszej, co mogła być matką dla niego, lecz nie była. Mogła?

— Do środka?

— Do środka. Otworzyć pudełko.

I teraz dopiero pojmuje, o co chodzi. On jej proponuje otwarcie przy nim paczki, bo ma takie prawo, by złożyć reklamację, by sprawdzić, czy wszystko się zgadza, czy towar jest cały.

— Otwórz.

Ona czeka.

— No otwórz. Nikomu nie powiem.

Jak gdyby było to wzbronione.

— Otwórz. Zobacz sobie. Nie mam podpisu, więc w razie czego…

Ach tak.

— Otwórz.

Zachęca. Zniża głos do szeptu. A brzmi to frywolnie, jak gdyby chciał z nią współżyć, jak gdyby jej mówił do ucha: chodź, nie daj się prosić. I ona to czuje. Ta własna ich alkowa, stworzona dla potrzeb tej sceny, tu, na progu domu, zaczyna ją brzydzić, zmęczona jest i w nerwach, a ten, który prosi, by dała mu część siebie, jest brudny, oślizły w jej myślach, cały szorstki, z ohydnym zapachem, cielesnym i zwierzęcym, on siłą chce, nie dba o jej próby odmowy, namawia i błaga, narzuca się, wymusza, a ona się broni przed gwałtem, ona jeszcze walczy, stawiając na szali swój honor, damską dumę. Krzyczy. Najgłośniej jak umie, lecz w głowie, lecz na niby, bo akt ten ma miejsce na razie w sferze myśli, choć pewna jest niemal, że jego oczy, ręce, to wszystko się zbliża wyraźnie do jej ciała, niebezpiecznie blisko, i w końcu nadejdzie ten przełom, nagły atak, choć dzień jest wciąż jasny, a droga obok prosta. Choć się broni. Choć sygnał wysyła, że nie chce, że nie może, wrzeszczy. Choć nie zna wciąż celu mężczyzny — lecz zna mężczyzn, a cel mają jeden zazwyczaj (ha, zazwyczaj — zawsze!). Cel nadrzędny, nakaz. I daje jej znaki, że także nie jest inny, spojrzeniem dotyka jej bioder, potem sięga niżej, a dłonie mu chodzą jak obce, samodzielne ciała, mające oddzielnie dwa serca, małe mózgi. On jej niemal mówi: chcę ciebie, tu i teraz, przy świetle, przy przechodniach, nie spocznę, nie odejdę, dopóki nie ulegniesz. Zbyt wiele przeszła, by nie mieć wyobraźni. Zbyt długo żyje, by nie znać wcale życia. Za długo jest kobietą, obiektem męskich żądzy, aby nie umieć rozpoznać prostych znaków. I jeszcze jedno, co raptem do niej doszło: na „ty” jej powiedział, niezręcznie, poufale. A to był już alarm i rozkaz do odwrotu. A zatem kolejny krok w tył, kolejna mała próba, by skończyć to wszystko, czego nie umie nazwać, bo całość ma miejsce w podtekście, między ich słowami, w domyśle, na rewersie, ma drugie dno na pewno, i nawet nie mogła go o nic wciąż oskarżyć, i żaden policjant nie przyjąłby zeznania. Jest zmęczona. Nie umie się skupić. Być może przesadza. A jednak próbuje powiedzieć coś, cokolwiek, przemówić dla aktu, dla mowy samej w sobie. Jak zacząć? Jak się zwracać? Bo gdy na „ty” ktoś mówi, od razu jest pokusa, by też na „ty” powiedzieć, to taka reakcja, nie chodzi o chęć nawet, lecz mózg sam się gubi, gdy obcy jest znajomym, a znajomy obcym, bo tak odczytuje rozmowę, tak grupuje. A tymczasem…

— Otwórz.

— Nie trzeba.

Jej głos wpół złamany, wątły.

— No otwórz.

Milczenie.

— Nie daj się prosić.

Alkowa. Szept. Prośba.

— Otworzę później, w środku.

— To będzie już za późno.

— Mam czas na reklamację.

— Ja wiem, że znasz zasady.

I patrzy z podziwem, jak w autorytet matki, jak w swoją kobietę, zbyt dumny, by ją stracić.

— To dobrze. Bardzo dobrze — mówi.

Widać jego zęby.

— To świadczy o tobie, pokazuje ciebie.

Zwodzi.

— Lecz jeśli otworzysz ją teraz — mówi — sprawa ruszy szybciej. Ja mogę załatwić zaraz, co będzie trzeba. Korzystaj, póki jestem. Chcesz to oddać? Dobra. Chciałabyś zaskarżyć firmę? Nie ma sprawy. A pomyśl, co jeszcze możemy razem zrobić…

Razem.

— Ja mogę powiedzieć, że nikt tutaj nie mieszka. Wciąż nie mam podpisu. Pieniądze są u ciebie.

Ni mówi normalnie, ni szepce, coś pomiędzy.

— I nikt się nie dowie. Brzmi dobrze?

— Ja…

— Nie dziękuj. Sprawdź tylko paczkę. Gdy będziesz chciała oddać, biorę to na siebie. To będzie nasza tajemnica.

Mruga.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 17.64
drukowana A5
za 69.15