E-book
7.88
drukowana A5
16.22
Łabędzie. Zbiór opowiadań

Bezpłatny fragment - Łabędzie. Zbiór opowiadań


Objętość:
28 str.
ISBN:
978-83-8384-965-2
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 16.22

Błazen

Dwór wspaniałego króla Władysława zbudowany był na ogromnej skale. Owa opoka władzy tego monarchy unosiła się w powietrzu, patrolując całe królestwo dniem i nocą. Na niej wzniesiony był zamek zbudowany z kamienia. Liczył sobie wiele komnat i strzelistych wież. We wnętrzu panował przepych, jakiego nie dało się spotkać gdziekolwiek na świecie, choć to nieistotne. Dookoła owej twierdzy dniem i nocą latały łabędzie. Tysiące pięknych istot, chroniących owego gmachu swą mądrością. Nie były to zwyczajne ptaki, rzecz jasna. Wykreowane zostały z czystości mieszkańców całego królestwa. Z ich niewinności i szlachetności. Przepraszam, nie na tym zamierzam się skupić. Rzecz rozchodzi się o błazna na dworze królewskim. Ubranego w strój o wielu barwach, zupełnie do siebie niepasujących, i dziwną czapeczkę z dzwoneczkami wydającą śmieszne dźwięki.

Ów błazen stał niegdyś przed królem i całym jego dworem wpatrującym się w poczciwego mężczyznę, oczekując rozrywki. Komediant ukłonił się teatralnie i przemówił głośno i stanowczo, aby każdy usłyszał:

— Och, wielki i wspaniały monarcho! Gnę się przed twym majestatem, będącym jednym z filarów królestwa. Wyginam ciało w spazmach radości przed twą wspaniałością. Mimo owej nie zamierzam dzisiaj nikogo zabawiać. Nikomu na ustach uśmiechu dziś nie dam. Jedynie płacz i łzy gorzkie! Ciężkie i niesmaczne! Niestety. Nasze wspaniałe królestwo popada w obłęd głupoty. Zaczyna chwiać się i niszczeć. Co niegdyś nazywaliśmy szlachetnością i mądrością, dziś karcimy. Zaczęliśmy wychwalać głupotę i czcić lenistwo. Nie może tak być! To doprowadzi nas do straszliwej katastrofy. Nawet na tym dworze staliśmy się lekkomyślni i… — Odczekał chwilę, musiał nabrać powietrza. Wiedział, że mówienie takich rzeczy nie jest jego rolą, lecz nie mógł tego odpuścić. Nie mógł się powstrzymać, widząc rozpad swego wspaniałego królestwa, które tak bardzo kochał. — Głupi! Staliśmy się tępi! Przestajemy rozumieć najoczywistsze rzeczy, gubimy się już nawet w banalnych sprawach i niczego nie jesteśmy w stanie załatwić! My, którzy niegdyś władaliśmy całym światem! Dziś stajemy się jedynie cieniem niegdysiejszej potęgi… Jedynie marnym wspomnieniem tego, czym niegdyś byliśmy! Siedzimy na osiągnięciach swych przodków i przypisujemy sobie ich zasługi, nie widząc swej głupoty. Proszę, mądry władco! — Upadł na kolana przed monarchą w błagalnym geście. — Jedynie ty jesteś w stanie zawrócić ten statek płynący w przepaść! Błagam cię jako pokorny sługa: zmień kurs! To do ciebie należą stery, jedynie ty możesz tego dokonać, nikt inny! Ja jestem jedynie pajacem, podnóżkiem dla twych stóp, ale już nie mogę tego znieść, nie wytrzymam! Wszyscy źle na tym skończymy. Nasze miasta się wyludnią. Zostanie garstka ludzi, a i ona będzie mieć ciężko, aby przetrwać! Ta wspaniała cywilizacja, którą nasi przodkowie budowali latami, upadnie! Zamieni się w popiół i jedynie wspomnienie czegoś dawnego i świetnego. Z czasem nawet owo się zatrze i zaginie w biegu dziejów. Nie dopuśćmy do tego! Nie pozwólmy na to! Każdy z was musi to dostrzegać, jeżeli widzi to nawet taki klaun jak ja! Musicie to wiedzieć, musicie widzieć! Łabędzie nas opuszczą i zostawią! A co stanie się później? — Ciężko oddychał, następne zdanie wypowiedział szeptem, ale i tak wszyscy usłyszeli: — Rzeki spłyną krwią. — Z jego oczu popłynęły łzy, bo wiedział, co mówi, rozumiał to aż za dobrze. — Będzie walka idei, aby coś zastąpiło stare, bo tak jest zawsze, nie może być nic! A na koniec co wygra? Znów totalitaryzmy? Tamte sterty trupów już nam wystarczą! Dość już tego! Nie idźmy znów w te same schematy! Nie pozwólmy na to! — Upadł na kolana wyczerpany swą wypowiedzią. — Łabędzie nas opuszczą i odlecą, nie poradzimy sobie bez nich…

Zapadła długa chwila milczenia. Po niej tłum wybuchł śmiechem, głośnym rechotem, wszyscy zebrani klaskali głośno w dłonie. A błazen, widząc to, płakał.


Koniec

Obóz

Dante przechadzał się po swym obozie. Walczyli, ale ni cholery nie wiedział, z kim i dlaczego. To nie było dla niego istotne, ważnym było, aby się dobrze przygotować, ale nikt nie pracował. Wały były niewykopane, paliki niepowbijane, wieże strażnicze nieprzygotowane, zwiady niewypuszczone. Wszedł do namiotu, w którym w końcu po długiej i męczącej podróży odnalazł człowieka. Ciężko mu było mówić, miał wyschnięte gardło, nigdzie nie było wody. Gdy się odezwał, poczuł straszliwy ból.

— Co tutaj robisz? — wychrypiał.

Obcy nie odpowiedział, drapał się w panice. Spod jego paznokci ciekła krew. Dantego przeraził ten widok.

— Co ty robisz? Przestań!

Obcy nie zareagował, jakby go nie widział i nie słyszał.

— Na całym ciele masz rany, przestań! — Wkurzony Dante chwycił go za dłoń.

— Swędzi, tak strasznie mnie swędzi, błagam — wyszeptał mężczyzna, który w oczach miał wypisaną straszliwą mękę.

Jego rozmówca rozluźnił uścisk i przerażony cofnął się o kilka kroków. Agonia wypisana na twarzy obcego była dla niego przytłaczająca. Miażdżąca serce. Tamten natychmiast znów począł energicznie się drapać. Jego ciało całe było w strupach, które zdrapywał. Główny bohater wypadł z namiotu i wyrzygał się obok niego. Dopiero teraz dostrzegł, jak wielki syf panuje w jego obozie. Te rzygi na ziemi nie były nawet czymś szczególnie strasznym. Popatrzył na ową scenerię z obrzydzeniem.

— Co się tutaj, do cholery, dzieje? — wybrzmiało w powietrzu, ale chyba nawet nie chciał usłyszeć odpowiedzi.

Dopiero teraz poczuł ten straszliwy odór, nie dało się oddychać. Zakrył swą twarz kawałkiem materiału, który oderwał od rękawa, i ruszył dalej. Pomyślał, że koniecznie musi znaleźć wodę, straszliwie chciało mu się pić. Oddałby wszystko za choćby zwilżenie ust. Krzątał się po tym całym syfie będącym bazą jego ludzi, choć nikogo wewnątrz nie znał.

Po wielu godzinach bezsensownej tułaczki spotkał drugiego faceta. Był on straszliwie otyły, ciągle jadł. Dookoła niego leżały sterty jedzenia, ale były pokryte zgnilizną, chodziły po nich również robaki. Mężczyzna mimo to zajadał się owymi „przysmakami”, choć po jego minie dało się dostrzec, że jego również to brzydzi. Dante musiał znów puścić pawia. Bał się, że obcy będzie wściekły, lecz on nawet tego nie dostrzegł, był zbyt zajęty pochłanianiem kolejnych „dań”.

— Cześć! — energicznie rozpoczął Dante.

Obcy rzeczywiście na chwilę przerwał i spojrzał na przybysza spod byka, po czym znów zaczął jeść.

— Noż kurwa mać! Co jest z wami?!

W odpowiedzi padło jedynie przeciągłe beknięcie. Nie miał wyjścia, musiał ruszyć dalej znaleźć kogoś, z kim mógłby porozmawiać.

Znów błąkał się samotnie po pustkowiach przez wiele godzin. Straszliwie chciało mu się pić, teraz już paliło go w gardle niemiłosiernie. Bardzo się ucieszył ze spotkania kolejnej osoby. Była to kobieta, która mimo straszliwie brudnego odzienia wydawała się normalniejsza od poprzedników. Z trudem wychrypiał:

— Cześć, jestem Dante.

Z gracją podała mu dłoń.

— Witaj, przybyszu.

— Szykuję się do obrony obozu, potrzebuję znaleźć ludzi do pomocy.

— Mam to w dupie — odpowiedziała z uśmiechem. — Może zamiast tego zajebiemy tego grubasa? Nawet tutaj słychać jego pierdy i beki, mam już tego dość. Musisz mi pomóc. — Usilnie się w niego wpatrywała, a na jej twarzy wypisana była życzliwość, całkowicie niewspółgrająca z jej słowami.

Bał się jej. Czuł na sobie straszliwą presję, że musi jej pomóc. Mimo to udało mu się to przezwyciężyć. Powiedział stanowczo:

— Niestety nie mogę tego zrobić.

Pokiwała głową podirytowana.

— A więc to tak? Trzymasz z nimi? — Przybliżyła swoją twarz do jego oblicza i dodała z wrednym uśmieszkiem: — Ciebie też wypatroszę, jak świnię.

Natychmiast się oddalił. Nie zamierzał z nią dalej rozmawiać. Tak właściwie niczego nie chciałby z nią robić. Był straszliwie wyczerpany, bolała go głowa. Miał już dość całego tego miejsca. Znów musiał się wałęsać kilka godzin, zanim odnalazł kolejnych ludzi. Była to grupka mężczyzn siedząca przy ognisku. Natychmiast dostrzegł, że również z nimi jest coś nie tak. Wpatrywali się w ogień, nie mrugając. Na twarzach mieli wypisaną fascynację, wręcz obłęd. Bał się podejść po poprzednich spotkaniach, lecz musiał odnaleźć wodę. Zbliżył się do jednego z nich i zapytał:

— Wiesz, gdzie jest jakaś woda?

— Spójrz tylko, jaki wspaniały, niesamowity, olśniewający — odpowiedział obcy, wciąż obsesyjnie wpatrując się w płomienie. Powoli włożył do ogniska rękę. Na jego twarzy pojawił się wyraz straszliwego bólu, lecz nie wyjął kończyny. Pozostali patrzyli na tę scenę z nieskrywaną radością.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 16.22