E-book
4.41
drukowana A5
52.51
Kwitnąca gwiazda

Bezpłatny fragment - Kwitnąca gwiazda

Poezja współczesna

Objętość:
307 str.
ISBN:
978-83-8324-527-0
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 52.51

pierworodna gwiazda

przeklęte są dni kiedy noc

gardzi porankiem

wspomnienia skazane na dożywocie

dla jakich warto odejść

za margines przekleństwa


moja pierworodna gwiazdo

mój trawiony ciemnością księżycu

odszukajcie w sobie ból

dla jakiego warto śnić

w nieznane


pomimo marzeń warto czasem

dotknąć suchej skóry snu

wyśnić piedestał za jaki opłaca się

zgasnąć bez echa


i odezwie się w nas słońce

strach uschnie

w niedopasowanym momencie

zbrzydły mi wyznania śmierci

przekarmiłeś mnie oddechem nieba


przestań walczyć

z bezkształtem przestrzeni

z pokutą na którą posłusznie czekałeś

opętane znaki

ponure są podwójne drzwi

kryjące wieczność bez przerwy

w życiorysie

smutne są okna schowane za firanką

pełne świeżego preludium

znikomego epilogu


nasza rzeczywistość pochodzi

z czeluści słów

nasza sromotna klęska

nie zna zwieńczenia w wyrzeczeniach

poczuj w całości moją przegraną

zachwyt nad drogą

do spełnienia


rozgoryczona nocy wstąp

na herbatę

do osieroconego Boga

podziel się łzami i ufnością w to

czego wciąż jeszcze nie znamy

co karmi nas suchą karmą nienawiści

i opętanych znaków zapytania

zakończenie życiem

to co pozostaje

po miłości

to tylko kilka kromek światła

kilka nieprzebytych kłamstw

które słowa wybieramy

na świadectwo szeptu

jakie odpowiedzi doczekują się

pytań


pragnę opisać najpiękniejszy czas

ale ból i marzenia

przeciwstawiają się obojętności

obawiam się nieba strzeże mnie

wątła granica między czasem

a uzupełnieniem


popatrz pod prąd światła

poczuj na skórze różnicę

doświadcz miłości tak uogólnionej

żeby zakończyła się

życiem

czarne ciało

uskrzydlone serca docierają

do najwyższych pokładów światła

zobowiązania czasu przestają

nas interesować


poczuj w sobie ten strach

zespolony z nieużytkami życia

nasycony po krawędź

niewidomego lustra


odnajdź w sobie ziarenko prawdy

z którego powstanie

purpurowy życiodajny kwiat

nie chcę czekać

na naiwne prawdy

ubierać się w czarne ciało

które nie potrzebuje spełnienia

nie potrzebuje śmierci

jesteś szeptem

jesteś szeptem dla którego warto

zaprzepaścić światło

jesteś wspomnieniem

dla jakiego nie sposób odejść

znalazłam pośród wyśnionych chmur

tę która przynosi

najcieplejsze gwiazdy


spójrz w serce nieba dostrzeż

nieznane które wymyka się przez palce

podnieś z czoła tę zmarszczkę

dla jakiej warto zginąć

umrzeć podczas warty


ciemne są piętna

na cienkiej skórze fantazji

niezrozumiały ból

krótkie są dni bez twoich podróży

na przekór pękniętej pustce

krótkie są noce kiedy światło

wymyka się tylnymi drzwiami


znajdź pośród popiołów

tę ciszę za jaką umierają nieliczni

zaplątani w promienie słońca

kochamy się

ze wspomnieniami

rozważamy początek który nie zna

uśmierzenia nie rozumie bólu


odnajdź pośród myśli tę drogę

jaka prowadzi ku zjednoczeniu ust

złączeniu przypadków

istnieć tylko z przypadku

tysiące niespełnionych minut

miliony zburzonych słów

miliardy okłamanych zdarzeń

tak mało snu

tak wiele nieskończonych

przypadków nieistnienia


czy czujesz poszum sumienia

w klatce miłosierdzia

czy doświadczasz ciszy

za jaką warto stąd odejść


pękła ostatnia napięta nić

światło księżyca wyczerpało się

przed rozpoczęciem

czy nakarmisz spełnioną pustkę

nadmiarem samotności

czy wzbudzisz we mnie winę

dla jakiej warto urodzić się

na wstępie


pragnę żyć

w twoich słowach

istnieć tylko z przypadku

pamiątka z teraźniejszości

rozpal strach

w moich zmarzniętych dłoniach

pozbądź się wiary w to

co niekoniecznie zbyteczne

szukam cię

pośród sierści nocy

wzywam twoje smutne przywidzenia


czy to co najznakomitsze

jest także pamiątką

z teraźniejszości

czy to dla czego wciąż wędrujemy

jest przyzwyczajeniem


obumiera we mnie czas

kończy się kalendarz

skąd znajdę siłę aby oszukać

człowieczeństwo

potargana śnieżnobiałym wiatrem

lubuję się w przyrzeczeniach

z którymi idę za rękę

z którymi oglądam

pierwszy zachód słońca

bezmyślne uderzenia serca

wiadomo

życie jest przygodą straconego

los jest tym na co czekamy

choć nie wierzymy w spokój

bezmyślnych uderzeń serca


bezczynne są noce

osierocone przez gwiazdy

skromne są dni kiedy przywołuję

pamięć do porządku

chwile które karmimy przeszłością

wzywamy do nowego królestwa


zatańczmy tak żeby zabrakło

muzyki żeby uniknąć

nowoczesnego mitu co jest

przystanią dla tych

którzy pomylili drogi

choć zmierzali w jednym kierunku


czy udowodnisz jak dużo światła

potrzeba aby ugasić

jedno zamarznięte serce

skaza na twoim powietrzu

nie przychodzę żeby

chełpić się podwójnym życiorysem

nie powracam aby wskrzesić oazę

aksjomat narzucony z przeprosinami

pogarda wykradziona życiu

to wszystko

prowadzi do tragedii

za jaką opłaca się kochać

warto modlić się bez słów


nie wystarcza mi pustynia

choć jestem jednym z ziarenek

pod twoimi stopami

nie wystarcza mi spóźnione jutro

czas skazany na powrót

do bezsennych popołudni

nadszarpniętych wieczorów


zatracone w sobie zrywy światła

kochają się posłusznie

w tej parszywej grze

jakiej warto powierzyć proroctwo


wytrąć kielich z ręki wieszcza

ubierz się w śmiertelną skazę

na twoim powietrzu

gwiazdy konają o poranku

i cóż że gwiazdy konają o poranku

i cóż że wszyscy stoimy

w kolejce do życia

nikomu nie spieszy się

na zakończenie człowieczeństwa


nikt nie czeka aż obumrą

blaski i cienie

na cienkiej skórze pożądania

wymyka mi się radość

ucieka przede mną czas

pochyl się

nad ostatnim kawałkiem chleba

poczuj w sobie kwaśny posmak

pojednania


i będziesz pielęgnować ciszę

zawartą w chaosie krzyku

dbać o ostatnie tchnienie

twoje płuca wypełni

kryształowy oddech

zapukasz do uchylonych drzwi

do świeżo poczętego serca

garść przyszłości

to co znika w przydrożnej przepaści

jest ostoją dla skrzydeł

to co kojarzy się

ze zwiewnym uśmiechem

nie mieści się w ostatecznym

zderzeniu myśli i epizodów

nie szuka spełnienia

pośród zmęczonego powietrza


to co w nas stale mieszka

to tylko garść kwaśnej przyszłości

parę sentymentalnych spojrzeń

w pustkę ciała

nie okłamujmy pragnień

zlitujmy się nad biegunami

co wciąż szukają drogi

do stulonych ust zmiętych dłoni


przelotne muśnięcie serca

cierpiącego na dożywotni czas

wskrzesza żal jaki pozostał

po wietrze

po gasnącym bezwiednie płomieniu

w środku słów

miłość do snów

nie ucz mnie miłości do snów

które wciąż roztrąca czarna dłoń

przymierza

nie ucz nienawiści do życia

z jakim wciąż się mijamy

które wiedzie ciągle w stronę

uroczystej tęsknoty bez przysiąg

chełpiącej się złudzeniem


chciałam doszukać się nocy

w zwichniętym sercu

posmakować dwuznacznych myśli

o podróży

za ten murowany krąg


ubierz się w wykwintne niebo

przywdziej zachodzące słońce

wszystko po to aby zaryglować usta

poświęcić się w imię wieku


odrodzę się w przegryzionym ciele

w ucieleśnionej melancholii

aby Bóg przez chwilę się zastanowił

ironiczny pocałunek

przygniatają mnie czcze spojrzenia

tłamszą tymczasowe

zetknięcia myśli

nie jestem tym co wkrótce

doczeka się powrotu człowieka


krzywo przyszyte serce

czeka na zwątpienie w zew krwi

na osamotniony piedestał

z jakim kojarzą się wierzenia cudotwórców

niedokończona opowieść

bez wstępu i zakończenia


oczyść zmysły z nadmiaru

ironicznych pocałunków

nie chcę pozbawiać cię człowieczeństwa

przesytu powietrza

w papierowych płucach

przesyt wolności

nie ma sentymentalnych gwiazd

nie ma w nas dość siły

która pokonałaby świt

położyła kres

wymarłym archipelagom


nie chcę umierać na przesyt

wolności

nie chcę rodzić się u wezgłowia

czarno-białego poranka

przechytrzyłeś moje wczesnojesienne łzy

przegoniłeś z serca grozę

dla której warto odnaleźć księżyc

pominąć niedojrzały owoc


spopiela się we mnie

spojrzenie prosto w czas

płonie serce za jakim warto odejść

na krawędź

zaginionego człowieczeństwa

zakazane wrota

to co tkwi w sprzeczności

z pięknem

nigdy nie odszuka drogi

na skróty


to co syci się łzami

z przypadku

może dać jedynie kilka sprzedanych strof

parę wyjałowionych metafor


zaginieni

w za ciasnych cieniach

zatraceni w ciszy bez poranka

szukamy pobocza które zaprowadzi sny

na rychły kres myśli

gasnących nieśpiesznie

pod powiekami


nie dostrzegam ufności

w twoim bezbolesnym świetle

w zakazanych wrotach

do ciekawszej teraźniejszości

nie szukaj łez

nie szukaj łez gdzie spać chodzi

ucieleśniona przeszłość

nie szukaj śmiechu gdzie nietrudno

utracić ostatni kęs modlitwy


zamiast tłustej krwi

w żyłach mknie wyklęty czas

nowina co miała być

rozwiązaniem przyrzeczenia


odradza się w nas

przyszłoroczny śnieg

łzy płyną pod prąd

ciało domaga się posłuszeństwa

duszy


nie szukaj po omacku

zmiennocieplnych marzeń

nie wykradaj ironicznych pocałunków

prosto w nieznane

uśmierzająca tortura

trudno dostrzec ten lęk

wspinający się

na górę lodową ciała

ciężko podarować myślom słowa

aby stały się bólem

dla zmęczonych lataniem

samolubnych marzeń


zbudzona

z osieroconego snu

okradziona ze starego spojrzenia

szukam cię tam

gdzie spotykają się powierzchnie ciał

gdzie dotkliwa pieszczota łączy się

z uśmierzającą torturą


zaczekam aż wrócisz

do ogrodu zakazanych owoców

odszukasz ten wstyd

tę skargę

skazę na piersi

spętane niebo

nie omijaj obojętnie spętanego nieba

nie oszukuj życia

które szydzi ze śmierci


wtuleni w czarno-białe futro poranka

przekonani do wyższości

ukojenia nad wyzwoleniem

czerpiemy życie

z przerośniętej wrażliwości

z wieczora który obudził się

o przedwczesnej porze


daj mi posmakować

ballady zabarykadowanego serca

przyszłorocznego mitu

dla jakiego warto

zawołać w nieznane


zemści się na nas

przetrzymana wiosna

zemści się nieprzygotowane lato

udamy się za granicę

nieba gdzie latać się uczą wspomnienia

rozgrzeszenie

zbyt krótkie są słowa w rozległych ustach

zbyt cienkie są łzy

aby wydały okrzyk w stronę światła


błąkamy się

między antypodami

nie możemy podać ręki niebu

powróćmy z nieutulonym pojednaniem

z ciszą tak dźwięczną

że toczącą się echem po poplątanych

liniach papilarnych


śmiech dogorywa

w piersi czasu

wszechmoc opętanego przemija

bez skazy na przeszłości

przypłyń do mnie

wraz z jutrzejszymi gwiazdami

z ciałem jakiemu Bóg nie dał

rozgrzeszenia

jakie strącił na piedestał śmierci


odwróć myśli w stronę słońca

poczuj na skórze pocałunek

zaniedbany

niby kolejny świt

człowiek

odnalazłam wczoraj człowieka

całego utkanego z nadziei

poświęconemu światu

bez prawa wstępu

odszukałam wczoraj łzę

dla jakiej warto powierzyć uśmiech


niezrozumiałe pozostaną poranki

kiedy ktoś wykrada

upuszczone gwiazdy

kto doprowadza niebo

do szaleństwa


obłąkany jest wypożyczony świat

pozbawiony ballady

stworzonej z milczenia

słowa wzniesione z bólu

są ukradkowym zapiskiem na skórze

zrodzonym ze stałocieplnego pocałunku

uwierzyć w niebo

wykradłam twoim złudzeniom

pierworodny krzyk

znienacka zgasła wiara

w nikczemność odległych modlitw

niespodziewanie zrodziła się

ufność w przetrawionym sercu


pozwól mi uwierzyć

w niebo

uwierzyć w ziemię

ukryta w niezliczonych kroplach

światła schowana skrzętnie

na strychu niepamięci

przekarmiam gwiazdy

chwytam ich łzawe spojrzenia


to co niedawno gościło

w tutejszym sezonie

co sponiewierało spokój wieczoru

to tylko historia życia

obłąkanego

znoszone ciało

oddałam pod zastaw

moje ostatnie znoszone ciało

powierzyłam wolności światło

mam go w zanadrzu


mój krzyk

stłumiony powietrzem

niesie się poprzez czarno-białe ślady

na chropowatej skórze chodnika

płynie między słowami

bezkresnymi bez krztyny

nadużytej łzy


wciąż toczę pod górę głaz ciała

wciąż wspinam się na myśli

skąd mam nie najgorszy widok

na splątany tłum na ciszę

która zagłuszy burzę

przekrzyczy płacz o więcej

między znakiem a ciszą

odnalazłam twoje pomięte słowa

w kąciku ust

odszukałam spopielałe chwile

by skończyły się

w gorącokrwistym grzechu


znienawidzona przez wszechświat

szukam drogi ucieczki

w cieniu twojego serca

poszukuję nadziei

gdzie zamarzł ostatni słoneczny uśmiech

ból opuścił stęsknione granice

między znakiem a ciszą


nie chcę iść tam

gdzie można liczyć tylko na

zdruzgotane łzy

na zaprzepaszczoną wolną wolę

wyuczona modlitwa

odebrano mi granice

warstwa po warstwie

wtrącono do nocnego koszmaru

z którego uciec można

tylko poprzez świt


udręczona początkiem tego epilogu

złamana przez ciężar światła

kocham się

w rozmarzonych złudzeniach

w ciszy tak obolałej

że nie wartej smutku


nawet łza ta najwyższa

pielęgnuje strach

w piątym kącie czaszki

dba o światłoczułe witraże

przez które sączy się

wyuczona na pamięć modlitwa

ukrzyżowani bogowie

pragnę przynieść twoim snom

najpiękniejsze łzy

tego świata

pragnę podarować ciszę bez słów


znów stoisz

u wezgłowia mojej nocy

karmisz się światłem

zrzuconym z nieba


pragnienia co się nigdy nie kończą

nie dają bólu

nie przynoszą zatracenia

jesteś tutaj po to aby nadać uśmiech

słońcu aby odnaleźć

pośród ballad tę która nigdy

nie miała słów


zaśpiewaj mi ten jeden raz

tę samą modlitwę

do ukrzyżowanych bogów

twarz w zwierciadle

moje sny oswojone przebłyskiem

sumienia kojarzą się

z lękiem przypominają ból

bez słowa


przysięga złożona niebiosom

nie doszukuje się wiatru

w twoich skroniach

odwzajemnij swoje życie

wyszeptane przez Boga

pogrążone w modlitwie bez skazy

na nieznanej twarzy

w zwierciadle


odnalazłam

pośród wykwintnych przygód

tę jedną pokutę dla jakiej powierzę

swoje nieistnienie

mój uniżony powiew strachu

zaprzepaszczeni poeci

obojętność niespełnionych rozdroży

czarno-białe zezwierzęcenia słów

nie ma w nas czułości

która zastąpiłaby ciszę

o jeszcze


rozmieniona na łzy przez wiatr

płonę w kałuży cienia

pośród cierni zasianych

twoją ręką


płonę schowana w dłoniach

okraszona wysłużonymi łzami

nie zapamiętam nigdy

twojego oddechu nie odszukam uczuć

w krainie zaprzepaszczonych

poetów


w twoich opowieściach

doszukam się okna

skąd czai się idealny widok

na świeżo wyremontowany raj

skreślone na wstępie

nie buntuj się przeciwko

czarnym kroplom wiatru

nie oszukuj deszczu w nieznane

daj odetchnąć

pobliskim szaroburym spojrzeniom

pozwól odszukać miraż

za jakim czai się

reszta wszechświata


wciąż poszukujący marzeń

oswojeni

z rzewną propozycją nieba

szykujemy się do dnia

do pułapki w objęciach słońca

do oków które na szyję

zarzucił mi świętokradzki strach

pytania skreślone

na wstępie

ptaki z dawnych lat

nawet białe ptaki z dawnych lat

omijają rozgałęzione serce

nawet zdziczałe poematy

potrzebują chwili ratunku


rozproszone po świecie

nasze konstelacje

pragną uczłowieczenia

sny błagają o kolejny wstęp


nie wiem jak skreślić

ostatnie zdanie w tym sezonie

zacząć epitafium

od pytania

w jaki sposób żyć żeby umrzeć


ukryta

w kąciku ust

dopraszam się jednego

zielonego spojrzenia w serce

proszę o bolesną wieczność

skazaną na dożywocie

niepotrzebna przyszłość

pierwsze co spotkało samotność

to dobrowolne ukrzyżowanie

to co spowodowało ciszę

skończyło na rozdrożu ciał


z przegranym uśmiechem

szukam cienia by przywiódł

twój strach ugłaskaną pociechę

dla nadprogramowych słów


przybądź tu z przyszłością

powróć z bezkresu

wniebowziętego tuż przed kilkoma

tysiącleciami


daj zaznać mi krzyku

co odmieni przeszłość w nieznane

niedołężność milczących skaz

wybacz mi sen

wczesnojesienny wiatr niesie

same upalne pocałunki

ulotność złudzeń

pominięte powietrze


co obezwładni ciężarne sumienie

doda sił zmęczonym aniołom

do odlotu

na drugą stronę nieba


zakochałam się

w twojej miłości trafiłam w sedno

roznegliżowanego dnia

nie chcę umierać pośród archipelagów

nie chcę rodzić się

na granicy wydatnego serca

i grzesznych obłoków


wybacz mi mój sen

to się już nie powtórzy

łzy nie do pary

rozwarstwione horyzonty

zdarzeń poczętych z nikczemności

słowa wypowiedziane

nie wprost

cisza zadurzona w świetle

miłość bez znaków przestankowych


kocham się

w zeszłorocznej zimie

w śniegu w kącikach ust

zwichnięte serce

parę łez nie do pary


trwam w zadurzeniu

twoim pragnieniem

w bólu

łaskawszym od zakazanego owocu


ukarana za wolność czaję się

w twoich ramionach

w prawdzie wyzbytej oznak życia


podźwignie mnie noc

zdradzi tysięczny poranek

rozkochana miłość

płonie we mnie szczerozłota noc

pytajniki pukają

do uchylonych drzwi

w domu marnotrawnego


przysięgam wszystkim łzom

wskrzesi się we mnie

pora na nieznane

podniesie się prawo do nienawiści


miłość rozkochana

w twoim odświętnym uśmiechu

nie unika niedokończonych zdań

przecinków

w niewłaściwych miejscach


skrzyżowały się dziś

nasze serca

samotność obudziła w nieznanym łóżku

o drastycznie pustej porze


nie chcę udawać

ten głos należy do wieczności

jedność z czasem

nie zbliżaj się

do moich czarnolicych poranków

nie zatracaj w jestestwie

zrodzonym z przypadku


pomiń te modlitwy

które pozostają bez wiadomości zwrotnej

pomiń głos ze środka człowieczego snu

nie zgódź się

na strach co lęgnie się

w niepotrzebnym dotyku

w źle trafionej namiętności


pobudzona do jedności

z czasem

chodzę między klamkami

spodziewam się marzeń

za jakimi kryje się przeszłość


rzeczywistość bez prawa wstępu

bilet wstępu do poranka

rozsądne są upadki

z określonej uniżoności

przekwitłe są pragnienia światła

które wyłudziłam

od opatrzności


nadwerężone serce napięta skóra

szmaragdy zamiast oczu

to wszystko

co kończy się wraz z marzeniami

pozwól obojętności

stać się bezsensownym kryzysem

oazą na końcu mrocznego echa


wskrzeszona z łez

wierutnych aż do spełnienia

odnajduję bilet wstępu

do następnego poranka


zamknij oczy

odezwie się w nas przyszłość

przedwiośnie

namieszałeś w moich zmysłach

w katalogach myśli i słów

namieszałeś

pomiędzy przekreślonymi zdaniami

między krzykiem a wiecznością


zamaskowane pragnienia

pozbawione głosu łzy

to wszystko oznacza

kilka niedokończonych spraw

kilka spojrzeń w bezkres


ginę u twoich stóp

układam ciało

w kolejności alfabetycznej

uciekaj na drugą stronę muru

odnajdź pociechę

w rozpasanej wiośnie

śmieszny uśmiech

nie upuść ostatniej łzy

w tych stronach

nie pozbądź się ufności

dla niedokończonej podróży


przekreśl czule te wyrazy

jakie nie pasują

do twojej twarzy


rozdrapana cisza myśl nie do pary

to wszystko czeka na los

co podzieli zmęczone życie

na pół


śmieszny jest twój uśmiech

rozwieszony na gwiazdach

bez chwili spokoju

bez uśmierzenia

skreślonego epitafium


moje usta rozkochane

w twych pocałunkach

śpieszą się powoli powitać życie

osierocone pocałunki

pokrojona na równe kawałki

nadzieja tuli do piersi

mokrą twarz

cisza wyłuskana z serca

nie koliduje z czasem


przyjrzyj się prawdzie

pokaż cień płonących łez

puste są moje usta

osierocone pocałunki

które jeszcze niedawno rozjaśniały

kres ślepej uliczki


wpij się w moje ramiona

podrzyj na kawałeczki epilog

skupiona na pocieszeniu szukam słów

w nieznanych stronach

nawołuję szept

do hojnego przywidzenia

zamknij okno

bolesne są skojarzenia

podarunków pobożnie nietrafionych

nadpobudliwe spojrzenia

prosto w twarz

kalendarza


myślałam że utraciłam

swój jedyny rok

ale zjednoczone antypody

doczekały się odrobiny szacunku

nie chcę karmić cię

z ręki

wolę wybrać ten proroczy list

który choć niewysłany

zawsze pozostanie pożegnalnym


zamknij za sobą okno

odklej świat od ściany w sypialni

bowiem to co obce

nieczęsto boli bardzo znajomo

strach na ramieniu

wyglądam przez szparę

między twarzami

podglądam przez dziurkę od klucza

zbędne są te światłolubne noce

dni zanurzone pośród gwiazd


ruszam na przekór

skazanym na dożywocie

wspomnieniom

na złość rozkazom

z wnętrza unieśmiertelnionej rozkoszy


zmyślone naprędce myśli

wystrugane w powietrzu słowa

to wszystko

dotyczy strachu na twoim ramieniu

na nietkniętej kartce

ciężarne kłosy

obezwładniło mnie

twoje zielonookie zdziwienie

przeglądam się w półuśmiechu

dedykowanym wiosennemu niebu

kosztuję wiatru we włosach

niby ciężarne kłosy

co wkrótce dadzą święty chleb


obudziło mnie z jawy

pragnienie poranka

dłonie co nie poznały tęsknoty

zamykają się bezwiednie

na wspomnieniach

ukrywają między łzami

z którymi tak nikczemnie nam

nie do twarzy


przynieś mi to świadectwo

zaprowadź na granicę opatrzności

gdzie źródło mają oazy

pustkowia gdzie nikt

nie znajdzie odrobiny krzyku

nie ufam wzgórzom

z mojego horyzontu zniknęła

wiara w nieznane

spomiędzy powiek wyrwało

ostatnie spojrzenie


coś co zwiemy pokornie ciszą

nie mieści się w okowach krzyku

to co nieznane nie musi być

zawsze obce


to co widzę

w szmaragdach twoich słów

jest tylko mirażem

z przetrąconym sercem

nie chcę myśleć o snach

co nigdy się nie zaczęły


nie ufam wzgórzom zbrukanym

białą krwią śniegu

niezliczone echo chaos niepokonany

jak narodziny

to tylko przygodna tęsknota

opłakiwanie ust

gotowych do krzyku

zielona i kwaśna noc

nie odnajdę znużonych ciał

w których zalęgła się

jeszcze zielona i kwaśna noc

nie poszukuję zmian

na twarzy słońca

emocji wydzierżawionych

przez pobliskich wędrowców


wystarczy parę znaków zapytania

żeby zetknęły się

sprzeczne ciała

obolałe świadectwa z dawnych lat


przymknij na moment

słowa

powstrzymaj się od myśli

co zamiast świtu jątrzą echo

naszych pocałunków


powróci pora na czas

dobiegnie końca to preludium

zmęczona biciem serca

to co nieuniknione

nigdy nie powróci w przerwie

między światłem a namiętnością

to co niespotykane

ocknie się podczas zakazanego snu

podczas wyobrażeń

z przypadkowym uśmiechem


zmęczona

bezustannym biciem serca

ukrywam się między łzami

w słowach które nie znają echa

nie rozumieją podszeptów melancholii

smutku ukrytego na dnie

zamkniętych słów


myśli przyłapane na uśmiechu

nie są już ani stratą ani ciosem

prosto w wieczność

na wstępie sumienia

niepojęte pozostaną spojrzenia

prosto w czas

nieoswojone będą poranki

zaczynające się między trwogą

a nietrafionym sercem


nie odchodź nie pukaj

do uchylonych drzwi

nie ukrywaj się w szkarłatnym powietrzu

nie unikaj gwiazd

które czują twój lęk

modlitwę w niewłaściwych ustach


na wstępie mojego sumienia

chcę podziękować za ciało

które wciąż odmawia posłuszeństwa

ukrywa się pod zaryglowanymi

powiekami

horyzont cienia

między pragnieniem a kłamstwem

prawo do życia rości sobie

człekokształtna miłość

zza horyzontu wynurza się

pokrzywdzone bóstwo

piętno przez śladu na policzkach


podąża za mną

zmęczony świt zbliża się ból

ukryty w płatkach snu

nie chcę śnić na złość nocy

nie potrafię żyć

bez bogobojnych spojrzeń

za horyzont cienia

w kierunku życia za jakie przyjdzie nam

odpokutować rozsiać płodne łzy

nie kwitną przebiśniegi

nie ma w nas

tej krztyny obojętności

aby wnosiła przymierze

między stulone usta

nie słyszę szeptu wyrwanego serca

nie czuję życia w zdrętwiałej miłości


miłość doszczętnie zardzewiała

roznosi tylko życie i czas

dopatruje się nieba tam

gdzie nie kwitną przebiśniegi

wypala się we mnie

zmarznięty płomień

strach powoli staje się powodem

do dumy


nie chcę odwracać twarzy

gdy nadzieja lśni tak jasno

gdy samotność zaciska usta

powróć zanim wyblaknie

ostatnia kropla wina

cienka skóra serca

poranki zadają najwięcej łez

pragnienia okrutnie podzielone na pół

szepcące modlitwy bez słów

są najwyżej przecinkiem

w liście pożegnalnym

skupionym na sobie dźwiękiem

który nie sposób utracić

nie sposób przeżyć


zdziwiona powrotem

wczesnojesiennej bajki nie rozumiem

przesłania wiersza

skleconego pośpiesznie

w poczekalni

spisanego na cienkiej skórze

serca

odnajdzie nas zmęczona obojętność

słowa wyzbyte myśli

pożegnanie od początku

przegadane

oznaki szaleństwa

spotkałam człowieka

płakał bo nie miał

innego wyjścia

szlochał bo sny co się nigdy nie kończą

są prologiem bezkresu


odnajdź pośród tej purpury

zaginione spojrzenia

szmaragdy co płoną niczym

nowo narodzony dzień

zanim zaspokoisz moją teraźniejszość

odszukaj pośród łez tę

co zalśni niby słońce

niby niezmierność słów wyklętych

ze słownika

pozostawionych na pastwę języka


czy powrócisz

zanim czas odetchnie z ulgą

czy odnajdziesz się pośród

oznak szaleństwa

ciężkie powietrze

to co upadło nigdy nie było

alfą i omegą

to co przepadło

nie mogło być zwierciadłem nieba


porzucone naprędce ciało

jest tylko zwieńczeniem światła

opowieści

o niewybaczalnym życiu


odszukaj w marzeniach

gwiazdę by poiła cierpkim mlekiem

straconych i poniżonych

nic już nie pomoże

wyobraźni nie pozbawi fantazji


wbrew ciężkiemu powietrzu

słowom wciąż do bólu

roztańczonym

zagubionym w martwym ogrodzie

kocham się w twoim śnie

w zaplanowanym smutku

czas co zastąpi wieczność

to co nazywamy porankiem

jest niedokończonym krokiem

w cytrynową mgłę na twoim czole

to co nosi imię Boga

kojarzy się ze zranionym uśmiechem

zmysłami słynącymi

z nadwerężenia


niecierpliwe łzy wciąż płyną

pod prąd serce bije

w nieznanym sobie kierunku

odwróć pragnienie w stronę życia

pokaż że lęk należy również do nas


płynie w nas czerstwa krew

kwitną urojenia o przeszłości

ukaż mi taki czas

który zastąpi wieczność

miłość udaje szczęście

zaniemówiłam z miłości do twojej bajki

zamarłam w połowie drogi

między czasem a nocą


smutne są chwile gdy światło

tańczy dla innego nieba

gdy miłość udaje szczęście

w nieznanym sercu


moja serdeczna teraźniejszości

dlaczego pląsasz na palcach

wspólnymi myślami

pozbawiliśmy się wolności

razem odszukaliśmy pragnienie

które nie zdoła zrozumieć zagadki

świeżo wypranego księżyca


poddajmy się burzy

wyruszmy na poszukiwanie tęczy

upadek piekła

to co pieczołowicie ukryte

przynosi najwięcej piękna

to co niewidoczne

krzyczy zawsze najciszej


brakuje mi tych trzech

ostatnich słów tych myśli

wciąż niezwyciężonych i niekochanych


słodko-kwaśny wiatr

bezpowrotnie skazany na dożywocie

ukrywa twarz w futrze nocy

chowa się za plecami świtu


to co widzę

jest jedynie epilogiem pragnienia

powszednich wyobrażeń

znalazłam się na pustkowiu

skąd wybawi mnie

nieokrzesane niebo

skazane na upadek piekło

zbyt radosne dłonie

to co nienazwane kosztuje

więcej niż miriady słów

co przekrzywione w zatraceniu

nie doczeka się obojętności


trwa we mnie niezwykła noc

odświętne gwiazdy zerkają z ukosa

na życiodajne milczenie

na rokroczną modlitwę

w nieznane


cisza opuszczona przez słowa

kocha się w myśli o tobie

ubóstwia pragnienia co zalęgły się

w zbyt radosnych dłoniach

w przerwie

między bezmiarem a westchnieniem


przygotuj mój strach

do pierwszego oddechu

ostry wzrok

nie rozumiem dróg

którymi podąża sparaliżowany czas

nie doceniam ścieżek

kryjących w sobie zmęczone

powietrze


dociera do mnie lęk

przed łzami

wiatr otwiera zniewieściałe usta

to co nieprzemyślane

przynosi tylko łzawe przecinki

pytania dla odpowiedzi

schowanych przed ostrym wzrokiem

pożądania


wypełniona po brzegi

pocałunkiem

spętana przepastnymi objęciami

kojarzę się z nadliczbową

namiętnością


powrócę zanim stracę

ostatni oddech

na pamiątkę

samotność powierzona światłu

powraca z cieniem

miłość podarowana nicości

kojarzy się z pieczęcią na szkle


to co zamknięte

na zawsze stanie się powietrzem

dla opuszczonych płuc

przemieni się w czas płynący

pod prąd


nie dotykaj mojej cierpliwej skóry

jeśli pragniesz urodzić się

na pamiątkę

przekonaj ból do uśmiechu

zadedykuj pragnienie

umierającym wzgórzom


znów jesteś tym co dawno temu

zaginęło w przestworzach

nowoczesny mit

nie warto zanurzać się

w rozpostartych ustach

błagalnych strof

nie warto żyć kiedy wszyscy wokół śpią


powracam do marzeń

osieroconych przez strach

i pogrążam się w strzelistym pożądaniu

pośród lazurowych słów

rozebranych z ciała


nie chcę omijać niedoszłych spojrzeń

pukania do otwartych drzwi

wyludnionego piekła

to co do tej pory było zagadką

dziś cierpi na brak pytań

na niedosyt nieba

na zbyt krótką ścieżkę

do krynicy nowoczesnego mitu

łzawe przecinki

w imię tego co zwiemy bajką

rozpraszają się skwaśniałe łzy

w zamian za ból

warto poświęcić kilka zmęczonych nowin


prześwietlone nocą mgliste spojrzenia

nie są tu z przypadku

nie łączą się w zdania

bez znaku zapytania

bez paru łzawych przecinków


wspomnienia zapatrzone w przyszłość

nie błagają

o spopielałe ciżby wyroków

to co jest tylko kłamstwem

wkrótce stanie się szczęściem

nie do zniesienia

zeschniętą kromką czarnego ciała

ukrzyżowany sen

to co przypomina czas

jest w rzeczywistości bólem

nie do spełnienia

to co kojarzy się z samotnością

nie zawsze wiedzie na skróty

do życiodajnych tęsknot

nostalgii z przetrąconym sumieniem


czy warto ukrzyżować

jutrzejszy sen

kiedy światło drażni boleśnie

zmęczony nocą wzrok

zatrzaśnięte usta domagają się

własnej modlitwy


nie chcę więcej marzyć

pośród zabronionych myśli

nie potrafię udawać

że nie obchodzi mnie

przesolona autobiografia

jasnozielone dłonie

przedwcześnie utracona modlitwa

nie przypomina światła

zbyt pochopnie narodzona noc

nie prosi już o gwiazdy

nie domaga się pustki

tam gdzie człowiek zasypia

w nieznane


nie ukrywaj przede mną świtu

niech poranek odrodzi się

w twoich jasnozielonych dłoniach


niech to co daje powietrze

choć przez chwilę przystanie

na granicy bólu i cienia

na krawędziach rozpostartych gwiazd

samotności wskrzeszonej

z zakończenia

zmyślony wszechświat

to co wciąż niepoznane

nigdy nie stanie się światłem

wskrzeszonym z nadmiaru samotności

niezbadane pozostanie

jedynie wyschniętym

marzeniem

skrajem tego wszechświata


zraniona prawda kłamstwo bez szansy

na zmartwychwstanie

wszystko kończy się

w błogosławionym momencie

w chwili tłoczonej przez wieczność


nie chcę odnaleźć miraży

urodzić się przypadkiem

skłócone łzy

twoje bezbrzeżne ciało ukrywa się

w lamentach Boga

poranek jest minioną epoką

straconym tysiącleciem

to co dostrzegamy w świetle uśmiechu

jest najwyżej cienką łzą

uroczystym spojrzeniem

prosto w twarz lęku


pośpiesznie zrzucone ciało

usiłuje uwolnić się z oków szaleństwa

z obłędu który zespala antypody

łączy to co drażni zmysły

wciąż poszukuje

skłóconych w sobie serc


mój intymny czas

nie doszukuje się słów zaginionych

pośród myśli

skłócone łzy nie rozumieją życia

starodawne marzenia

nie wiem którędy powracają

samotne spojrzenia gwiazd

nie wiem skąd bierze się w nas

tyle ciszy choć każde krzyczy

we własnym imieniu


poszukujemy starodawnych marzeń

mimo że czas nie zamierza powrócić

mimo że ból przeistacza się

w uśmierzający strach


czy niewidomy od urodzenia świat

odnajdzie kiedyś drogę

między ukrytymi znakami

czy zmiennocieplny pocałunek

ukoi ciało choć dusza

woła łzy po imieniu

bez żalu za grzechy

moje sumienie zwinięte w kłębek

szuka światła tam gdzie igra

czarny poszum nocy

moje pragnienia zachłyśnięte życiem

poszukują chwil kiedy uwierzymy

w ten karkołomny grzech

w spowiedź bez żalu za grzechy


życie zjednoczyło się ze śmiercią

ciężkostrawny smutek już nie błaga

o szklankę mleka

ból przypomina najpiękniejsze drogi


pozostała mi gwiazda

którą obarczę przypadkową miłością

czarna strona

to co urodziło się światłem

nie zginie pod postacią życia

wskrzeszone łzy nie odnajdą ukojenia

pośród spopielałych łąk

i nieodwzajemnionych myśli


znikome się oazy

rozsiane na poboczu które prowadzi

na skróty do czyśćca

odkąd odnalazłam krzyk pośród szeptu

odkąd doszukałam się chwili

pośród wieczności


ból stał się sromotnym zwycięstwem

skaza na niebie zajaśniała

niby marnotrawna gwiazda


ukaż moim snom

czarną stronę człowieczeństwa

martwy świt

ziarno które zasiałam

pod twoim sercem dało kryształowy kwiat

to za czym tęskniłam stało się

celem pielgrzymki

która miała zostać preludium

do skutego lodem raju

stać się czasem ze zwichniętą wskazówką


od zamierzchłych lat brakuje mi

wspólnych narodzin

potrzeba mi snu aby wypełnił lukę

w niepamięci


to co należy do twojego serca

to tylko kilka zmęczonych godzin

parę oddechów zatraconych w świetle

odnajdźmy krzyk

pośród martwego świtu

wypielęgnowane łzy

nie kochaj swoich snów

na siłę

powrócą zanim zgaśnie ostatnia

zmarszczka na twoim czole


nie pielęgnuj łez

jeśli pragną płynąć bez echa

nie potrafię zrozumieć podszeptów cienia

zbyt prędko wypowiedzianych

słów


to co mieni się niby szlachetna rozpacz

w rzeczywistości jest lękiem

zadedykowanym zmęczonym ustom

obawą przed tym co wspólne

a co obojętne


przybądź z odsieczą marzeniom

które nie zasłużyły

na szczęście

przypadek

omijane przez nas słowa

nigdy nie przyniosą

najpiękniejszych kwiatów

zerwanych od niechcenia twoim sercem


okłamane przez nas

chwile pożądania nie dają

odrobiny szaleństwa

nie kojarzą się z nadzieją

bez zbędnych spojrzeń


to co pośpiesznie wskrzeszone

nie powróci z przedwiośniem

nie odzyska kłamstwa zbrukanego

niecierpliwym wiatrem


to co warte zniechęcenia

jest tylko przypadkiem

skazanym na zimę

żadna myśl nie zaśnie

nikczemność samotności kojarzy się

ze zbyt prędko wykrzyczaną ciszą

nadwerężony szept

dotyczy wieczności

która nie uznaje jutrzejszego wieczora

smutków schowanych w dłoniach


pokrzepiona życiodajnymi łzami

bawię się od niechcenia

w ból i miłosierdzie

powróci taka noc kiedy żadna myśl

nie zaśnie

kiedy oczekiwanie stanie się

czasem zmęczonym nadmiarem życia


odrodzi się namiastka

ludzkości by życie mogło spojrzeć w dal

żeby śmierć zamyśliła się

na trochę

przelane łzy

moja gwiazdo zamyślona

aż do bólu

ukaż mi odrobinę człowieczeństwa

ukaż łzy przelane nadaremnie


moje aromatyczne niebiosa

moja niezastąpiona ziemio

przebudźmy się

o zbyt późnej dekadzie

w objęciach serca znalezionego

w plamie życia


doszukajmy się zniewolonych pieczęci

odszukajmy nareszcie samotność

by o poranku ogrzewała

podniszczone dłonie

dawała o świcie kilka okłamanych łez

przynosiła bukiety róż


zrodziliśmy się

do lepszego człowieczeństwa

za kurtyną ściany

chciałabym odzyskać

takie czasy

kiedy miłość kojarzyła się

z sennym wyrokiem

chciałabym odrodzić się w świetle

które nie należy

do nikogo z nas


nie kocham się w twoich łzach

cisza jest dla mnie

spowiedzią kamienia

podejdź dostatecznie blisko

żebym odnalazła się

w twojej duszy

okłamała strach ukryty

za kurtyną ściany


nie nazywaj mnie

według zmyślonej nadziei

podaruj mi krztynę

kwaśnego zielonego nieba

otwórz czas

na ciekawsze pragnienia

na życie co się nie sprawdza

okowy krzyku

to co zupełnie przypadkowe

najczęściej bywa skargą

w imię miłości

to co przepełnione kłamstwem

kojarzy się z bezcenną pamięcią

z podróży za kotarę ciała


nie udawaj

że druga strona nieba czeka

na swój ostateczny wyrok

że zamyślony księżyc nie spodziewa się

kolejnej pracy na pół etatu


przeżyta naprędce wędrówka

nie sprzyja zmęczonym szeptom

w nieznane

nie przypomina marzeń

niemieszczących się w sercu


pokonajmy milczenie

tkwiące w okowach krzyku

odszukajmy tę niespełnioną klęskę

póki otwarte są drzwi

przychodzę powitać osobiście

nowo narodzone gwiazdy

powracam z historią

której nie zna żadne niebo

żaden nieoswojony powiew wiatru


nie zamykaj okna

póki otwarte są drzwi

unikaj marzeń za które warto

zapłacić szczęściem


nie chcę wierzyć

w ciekawsze oazy w pustkowia

gdzie moje serce uschło z braku łez


zatańcz tak jak podpowiadają

porzucone ślady na poboczu

tej niespodziewanej podróży

w głąb życia wyrwanego samotności

między rokroczne ballady

zaśniedziała łza

jestem tutaj aby śnić

na przekór minionym sercom

powracam do osobistego niepokoju

aby rozstrzygnąć kto nie mógł

dotrzymać kroku

w tej dożywotniej wędrówce


podnieś zaśniedziałą łzę

poczuj słony smak

linii życia

odnalazłam wśród słów takie

co nie ma związku z myślą

dotarłam na wierzchołek języka

pogodziłam się z nadmiarem pożądania


póki trwa w nas czas

póki żyje światło nie poddamy się

pragnieniom

ześlemy marzenia na wieczną tułaczkę

na przekór czarnej tłustej rzece

nienarodzone gwiazdy

zanim zmęczone nocną wartą

myśli udadzą się na spoczynek

zanim z pokorą pożegnamy

nasze zmysły

odszukamy pośród zdań

kilka nadwerężonych oddechów

poczujemy na języku

posmak prawdy


przyjrzyj się z bliska łzom

odnajdź pociechę

przed dalszym ciągiem wycieczki

poczuj wśród konstelacji takie gwiazdy

które nigdy się nie narodziły

nie powstały w bólu i strachu


nie wyrzekaj się deszczu

nie szukaj wytchnienia

w purpurowych kroplach

starzejący się kalendarz

odnaleźliśmy prawdę

pośród niedokończonych wspomnień

doszukaliśmy się istnienia

gdzie człowiek wciąż czeka

na swoją kolej


ucałuj serdecznie moje niebo

pozdrów wszystkich zakochanych

w powrocie zmęczonych łez

nie pielęgnuj urojeń

uwięzionych od dawna

pod kołkiem języka


nie dbaj o powrót

wyczerpanych zmarszczek

o nadejście ciał od dawna

zmęczonych niecierpliwością dusz

wyczerpanych starzejącym się

kalendarzem


odkryj przede mną słowo

ważniejsze od pierworodnej myśli

pusta kwestia

powracam ze zbyt krótkiej podróży

na skraj nieznanego światła

jestem by wnieść życie w martwe

uderzenia serca

żeby odgarnąć z czoła

ochłap gwiazdy


pośród snów ławo wskrzesić ten

co daje najmniej cienia

najmniej złowróżbnych strat

pozostań po swojej stronie nieba

na prywatnym skrawku wszechświata

przekonasz się

że czasem warto zaufać

modlitwie wykrzyczanej na wskroś


rozkochaj nieoswojone słońce

zadaj cios pocałunkiem

nieprzygotowanym do równoległej historii

to co czujesz jest kwestią

za jaką warto odejść

wyludnione marzenia

przychodzisz

cały ze światła

pożyczonego od wyludnionych marzeń

powracasz w stronę słów

niezrozumiałych

dla wypożyczonego człowieka


nie zwracaj uwagi na bezsens

istnienia na łzy przesycone

krzykiem

powracam z pierwszą lepszą zimą

ze skrawkiem sumienia

na krawędzi świata


nie dotykaj moich powiek

poczuj delikatność

nastroszonych nadgarstków

to co zwiemy ciszą

jest powrotem w stronę światła

w kierunku pustych serc

z braku lepszego życia

przynosisz mi ciało

obojętne na wolę istnienia

przynosisz słowa

niewarte nieba

choć od początku żałowałam łez


z braku lepszych marzeń

przyzwyczajona do bezkresu

szukam prawdziwych gwiazd

wypatruję zmysłów

od dawna osieroconych


z braku lepszego życia

tańczę na krawędzi

ostrza twojego języka

doszukuję się zmarszczek

na martwym już ciele


nie chcę kłamać wbrew symptomom

człowieczeństwa

nie szukam ciekawszego wyjścia

wysłużona modlitwa

nie ma już w tobie

moich marzeń o wieczności

nie ma bólu by rozjaśnił ciąg dalszy

współczesnego mitu


pochylona nad pustką duszy

pochłonięta pełnokrwistą falą

spełnienia

nie rozumiem dalszego ciągu

tej przygody marzeń skupionych

na światłoczułym wyroku


zanim doświadczysz z całych sił

obcości własnej nowomowy

zanim skupisz na sobie

wszystkie nieba przysiądź na moment

u boku Boga pokaż Mu

własną interpretację

tej od wieków wysłużonej modlitwy

myśli bez skazy

strach bywa nazywany

ucieczką przed własną duszą

niepewność jutra kojarzy się

z ciszą do której wstęp

mają nieliczni


poczuj na skórze smak

zwycięstwa posmak pustej samotności

nie istnieją idealne słowa

nie ma myśli bez skazy

tylko imię niby ubezwłasnowolnienie

nie bawi się w prawdę

nie przypomina potarganych łez


nie zmuszaj mojego serca

do upadku

nie patrz jak rodzi się we mnie

pokuta jak zmartwychwstaje czas

podaruj niebo

pośród bólu pośród nieprzebytych ulic

kocha się w nas świat

ubóstwia cisza

zima nie przynosi kojących łez

samotność boi się

nawrotu człowieczeństwa


stoję na granicy piekła

doszukuję się gwiazd

w przestrzeni pode mną

nie kochaj na siłę zdradzonych proroctw

podaruj niebo wspomnieniom

które zawzięcie nie chcą umrzeć


nie chcę więcej uciekać

przed własnym osądem

taplać się w lepkiej krwi tych

którzy najmocniej zasłużyli na cud

trzydziesta rocznica dzieciństwa

z okazji trzydziestej rocznicy

dzieciństwa

życzyłabym sobie powrotu

do światła


widziałam Boga

nosił twoją twarz

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 52.51