pierworodna gwiazda
przeklęte są dni kiedy noc
gardzi porankiem
wspomnienia skazane na dożywocie
dla jakich warto odejść
za margines przekleństwa
moja pierworodna gwiazdo
mój trawiony ciemnością księżycu
odszukajcie w sobie ból
dla jakiego warto śnić
w nieznane
pomimo marzeń warto czasem
dotknąć suchej skóry snu
wyśnić piedestał za jaki opłaca się
zgasnąć bez echa
i odezwie się w nas słońce
strach uschnie
w niedopasowanym momencie
zbrzydły mi wyznania śmierci
przekarmiłeś mnie oddechem nieba
przestań walczyć
z bezkształtem przestrzeni
z pokutą na którą posłusznie czekałeś
opętane znaki
ponure są podwójne drzwi
kryjące wieczność bez przerwy
w życiorysie
smutne są okna schowane za firanką
pełne świeżego preludium
znikomego epilogu
nasza rzeczywistość pochodzi
z czeluści słów
nasza sromotna klęska
nie zna zwieńczenia w wyrzeczeniach
poczuj w całości moją przegraną
zachwyt nad drogą
do spełnienia
rozgoryczona nocy wstąp
na herbatę
do osieroconego Boga
podziel się łzami i ufnością w to
czego wciąż jeszcze nie znamy
co karmi nas suchą karmą nienawiści
i opętanych znaków zapytania
zakończenie życiem
to co pozostaje
po miłości
to tylko kilka kromek światła
kilka nieprzebytych kłamstw
które słowa wybieramy
na świadectwo szeptu
jakie odpowiedzi doczekują się
pytań
pragnę opisać najpiękniejszy czas
ale ból i marzenia
przeciwstawiają się obojętności
obawiam się nieba strzeże mnie
wątła granica między czasem
a uzupełnieniem
popatrz pod prąd światła
poczuj na skórze różnicę
doświadcz miłości tak uogólnionej
żeby zakończyła się
życiem
czarne ciało
uskrzydlone serca docierają
do najwyższych pokładów światła
zobowiązania czasu przestają
nas interesować
poczuj w sobie ten strach
zespolony z nieużytkami życia
nasycony po krawędź
niewidomego lustra
odnajdź w sobie ziarenko prawdy
z którego powstanie
purpurowy życiodajny kwiat
nie chcę czekać
na naiwne prawdy
ubierać się w czarne ciało
które nie potrzebuje spełnienia
nie potrzebuje śmierci
jesteś szeptem
jesteś szeptem dla którego warto
zaprzepaścić światło
jesteś wspomnieniem
dla jakiego nie sposób odejść
znalazłam pośród wyśnionych chmur
tę która przynosi
najcieplejsze gwiazdy
spójrz w serce nieba dostrzeż
nieznane które wymyka się przez palce
podnieś z czoła tę zmarszczkę
dla jakiej warto zginąć
umrzeć podczas warty
ciemne są piętna
na cienkiej skórze fantazji
niezrozumiały ból
krótkie są dni bez twoich podróży
na przekór pękniętej pustce
krótkie są noce kiedy światło
wymyka się tylnymi drzwiami
znajdź pośród popiołów
tę ciszę za jaką umierają nieliczni
zaplątani w promienie słońca
kochamy się
ze wspomnieniami
rozważamy początek który nie zna
uśmierzenia nie rozumie bólu
odnajdź pośród myśli tę drogę
jaka prowadzi ku zjednoczeniu ust
złączeniu przypadków
istnieć tylko z przypadku
tysiące niespełnionych minut
miliony zburzonych słów
miliardy okłamanych zdarzeń
tak mało snu
tak wiele nieskończonych
przypadków nieistnienia
czy czujesz poszum sumienia
w klatce miłosierdzia
czy doświadczasz ciszy
za jaką warto stąd odejść
pękła ostatnia napięta nić
światło księżyca wyczerpało się
przed rozpoczęciem
czy nakarmisz spełnioną pustkę
nadmiarem samotności
czy wzbudzisz we mnie winę
dla jakiej warto urodzić się
na wstępie
pragnę żyć
w twoich słowach
istnieć tylko z przypadku
pamiątka z teraźniejszości
rozpal strach
w moich zmarzniętych dłoniach
pozbądź się wiary w to
co niekoniecznie zbyteczne
szukam cię
pośród sierści nocy
wzywam twoje smutne przywidzenia
czy to co najznakomitsze
jest także pamiątką
z teraźniejszości
czy to dla czego wciąż wędrujemy
jest przyzwyczajeniem
obumiera we mnie czas
kończy się kalendarz
skąd znajdę siłę aby oszukać
człowieczeństwo
potargana śnieżnobiałym wiatrem
lubuję się w przyrzeczeniach
z którymi idę za rękę
z którymi oglądam
pierwszy zachód słońca
bezmyślne uderzenia serca
wiadomo
życie jest przygodą straconego
los jest tym na co czekamy
choć nie wierzymy w spokój
bezmyślnych uderzeń serca
bezczynne są noce
osierocone przez gwiazdy
skromne są dni kiedy przywołuję
pamięć do porządku
chwile które karmimy przeszłością
wzywamy do nowego królestwa
zatańczmy tak żeby zabrakło
muzyki żeby uniknąć
nowoczesnego mitu co jest
przystanią dla tych
którzy pomylili drogi
choć zmierzali w jednym kierunku
czy udowodnisz jak dużo światła
potrzeba aby ugasić
jedno zamarznięte serce
skaza na twoim powietrzu
nie przychodzę żeby
chełpić się podwójnym życiorysem
nie powracam aby wskrzesić oazę
aksjomat narzucony z przeprosinami
pogarda wykradziona życiu
to wszystko
prowadzi do tragedii
za jaką opłaca się kochać
warto modlić się bez słów
nie wystarcza mi pustynia
choć jestem jednym z ziarenek
pod twoimi stopami
nie wystarcza mi spóźnione jutro
czas skazany na powrót
do bezsennych popołudni
nadszarpniętych wieczorów
zatracone w sobie zrywy światła
kochają się posłusznie
w tej parszywej grze
jakiej warto powierzyć proroctwo
wytrąć kielich z ręki wieszcza
ubierz się w śmiertelną skazę
na twoim powietrzu
gwiazdy konają o poranku
i cóż że gwiazdy konają o poranku
i cóż że wszyscy stoimy
w kolejce do życia
nikomu nie spieszy się
na zakończenie człowieczeństwa
nikt nie czeka aż obumrą
blaski i cienie
na cienkiej skórze pożądania
wymyka mi się radość
ucieka przede mną czas
pochyl się
nad ostatnim kawałkiem chleba
poczuj w sobie kwaśny posmak
pojednania
i będziesz pielęgnować ciszę
zawartą w chaosie krzyku
dbać o ostatnie tchnienie
twoje płuca wypełni
kryształowy oddech
zapukasz do uchylonych drzwi
do świeżo poczętego serca
garść przyszłości
to co znika w przydrożnej przepaści
jest ostoją dla skrzydeł
to co kojarzy się
ze zwiewnym uśmiechem
nie mieści się w ostatecznym
zderzeniu myśli i epizodów
nie szuka spełnienia
pośród zmęczonego powietrza
to co w nas stale mieszka
to tylko garść kwaśnej przyszłości
parę sentymentalnych spojrzeń
w pustkę ciała
nie okłamujmy pragnień
zlitujmy się nad biegunami
co wciąż szukają drogi
do stulonych ust zmiętych dłoni
przelotne muśnięcie serca
cierpiącego na dożywotni czas
wskrzesza żal jaki pozostał
po wietrze
po gasnącym bezwiednie płomieniu
w środku słów
miłość do snów
nie ucz mnie miłości do snów
które wciąż roztrąca czarna dłoń
przymierza
nie ucz nienawiści do życia
z jakim wciąż się mijamy
które wiedzie ciągle w stronę
uroczystej tęsknoty bez przysiąg
chełpiącej się złudzeniem
chciałam doszukać się nocy
w zwichniętym sercu
posmakować dwuznacznych myśli
o podróży
za ten murowany krąg
ubierz się w wykwintne niebo
przywdziej zachodzące słońce
wszystko po to aby zaryglować usta
poświęcić się w imię wieku
odrodzę się w przegryzionym ciele
w ucieleśnionej melancholii
aby Bóg przez chwilę się zastanowił
ironiczny pocałunek
przygniatają mnie czcze spojrzenia
tłamszą tymczasowe
zetknięcia myśli
nie jestem tym co wkrótce
doczeka się powrotu człowieka
krzywo przyszyte serce
czeka na zwątpienie w zew krwi
na osamotniony piedestał
z jakim kojarzą się wierzenia cudotwórców
niedokończona opowieść
bez wstępu i zakończenia
oczyść zmysły z nadmiaru
ironicznych pocałunków
nie chcę pozbawiać cię człowieczeństwa
przesytu powietrza
w papierowych płucach
przesyt wolności
nie ma sentymentalnych gwiazd
nie ma w nas dość siły
która pokonałaby świt
położyła kres
wymarłym archipelagom
nie chcę umierać na przesyt
wolności
nie chcę rodzić się u wezgłowia
czarno-białego poranka
przechytrzyłeś moje wczesnojesienne łzy
przegoniłeś z serca grozę
dla której warto odnaleźć księżyc
pominąć niedojrzały owoc
spopiela się we mnie
spojrzenie prosto w czas
płonie serce za jakim warto odejść
na krawędź
zaginionego człowieczeństwa
zakazane wrota
to co tkwi w sprzeczności
z pięknem
nigdy nie odszuka drogi
na skróty
to co syci się łzami
z przypadku
może dać jedynie kilka sprzedanych strof
parę wyjałowionych metafor
zaginieni
w za ciasnych cieniach
zatraceni w ciszy bez poranka
szukamy pobocza które zaprowadzi sny
na rychły kres myśli
gasnących nieśpiesznie
pod powiekami
nie dostrzegam ufności
w twoim bezbolesnym świetle
w zakazanych wrotach
do ciekawszej teraźniejszości
nie szukaj łez
nie szukaj łez gdzie spać chodzi
ucieleśniona przeszłość
nie szukaj śmiechu gdzie nietrudno
utracić ostatni kęs modlitwy
zamiast tłustej krwi
w żyłach mknie wyklęty czas
nowina co miała być
rozwiązaniem przyrzeczenia
odradza się w nas
przyszłoroczny śnieg
łzy płyną pod prąd
ciało domaga się posłuszeństwa
duszy
nie szukaj po omacku
zmiennocieplnych marzeń
nie wykradaj ironicznych pocałunków
prosto w nieznane
uśmierzająca tortura
trudno dostrzec ten lęk
wspinający się
na górę lodową ciała
ciężko podarować myślom słowa
aby stały się bólem
dla zmęczonych lataniem
samolubnych marzeń
zbudzona
z osieroconego snu
okradziona ze starego spojrzenia
szukam cię tam
gdzie spotykają się powierzchnie ciał
gdzie dotkliwa pieszczota łączy się
z uśmierzającą torturą
zaczekam aż wrócisz
do ogrodu zakazanych owoców
odszukasz ten wstyd
tę skargę
skazę na piersi
spętane niebo
nie omijaj obojętnie spętanego nieba
nie oszukuj życia
które szydzi ze śmierci
wtuleni w czarno-białe futro poranka
przekonani do wyższości
ukojenia nad wyzwoleniem
czerpiemy życie
z przerośniętej wrażliwości
z wieczora który obudził się
o przedwczesnej porze
daj mi posmakować
ballady zabarykadowanego serca
przyszłorocznego mitu
dla jakiego warto
zawołać w nieznane
zemści się na nas
przetrzymana wiosna
zemści się nieprzygotowane lato
udamy się za granicę
nieba gdzie latać się uczą wspomnienia
rozgrzeszenie
zbyt krótkie są słowa w rozległych ustach
zbyt cienkie są łzy
aby wydały okrzyk w stronę światła
błąkamy się
między antypodami
nie możemy podać ręki niebu
powróćmy z nieutulonym pojednaniem
z ciszą tak dźwięczną
że toczącą się echem po poplątanych
liniach papilarnych
śmiech dogorywa
w piersi czasu
wszechmoc opętanego przemija
bez skazy na przeszłości
przypłyń do mnie
wraz z jutrzejszymi gwiazdami
z ciałem jakiemu Bóg nie dał
rozgrzeszenia
jakie strącił na piedestał śmierci
odwróć myśli w stronę słońca
poczuj na skórze pocałunek
zaniedbany
niby kolejny świt
człowiek
odnalazłam wczoraj człowieka
całego utkanego z nadziei
poświęconemu światu
bez prawa wstępu
odszukałam wczoraj łzę
dla jakiej warto powierzyć uśmiech
niezrozumiałe pozostaną poranki
kiedy ktoś wykrada
upuszczone gwiazdy
kto doprowadza niebo
do szaleństwa
obłąkany jest wypożyczony świat
pozbawiony ballady
stworzonej z milczenia
słowa wzniesione z bólu
są ukradkowym zapiskiem na skórze
zrodzonym ze stałocieplnego pocałunku
uwierzyć w niebo
wykradłam twoim złudzeniom
pierworodny krzyk
znienacka zgasła wiara
w nikczemność odległych modlitw
niespodziewanie zrodziła się
ufność w przetrawionym sercu
pozwól mi uwierzyć
w niebo
uwierzyć w ziemię
ukryta w niezliczonych kroplach
światła schowana skrzętnie
na strychu niepamięci
przekarmiam gwiazdy
chwytam ich łzawe spojrzenia
to co niedawno gościło
w tutejszym sezonie
co sponiewierało spokój wieczoru
to tylko historia życia
obłąkanego
znoszone ciało
oddałam pod zastaw
moje ostatnie znoszone ciało
powierzyłam wolności światło
mam go w zanadrzu
mój krzyk
stłumiony powietrzem
niesie się poprzez czarno-białe ślady
na chropowatej skórze chodnika
płynie między słowami
bezkresnymi bez krztyny
nadużytej łzy
wciąż toczę pod górę głaz ciała
wciąż wspinam się na myśli
skąd mam nie najgorszy widok
na splątany tłum na ciszę
która zagłuszy burzę
przekrzyczy płacz o więcej
między znakiem a ciszą
odnalazłam twoje pomięte słowa
w kąciku ust
odszukałam spopielałe chwile
by skończyły się
w gorącokrwistym grzechu
znienawidzona przez wszechświat
szukam drogi ucieczki
w cieniu twojego serca
poszukuję nadziei
gdzie zamarzł ostatni słoneczny uśmiech
ból opuścił stęsknione granice
między znakiem a ciszą
nie chcę iść tam
gdzie można liczyć tylko na
zdruzgotane łzy
na zaprzepaszczoną wolną wolę
wyuczona modlitwa
odebrano mi granice
warstwa po warstwie
wtrącono do nocnego koszmaru
z którego uciec można
tylko poprzez świt
udręczona początkiem tego epilogu
złamana przez ciężar światła
kocham się
w rozmarzonych złudzeniach
w ciszy tak obolałej
że nie wartej smutku
nawet łza ta najwyższa
pielęgnuje strach
w piątym kącie czaszki
dba o światłoczułe witraże
przez które sączy się
wyuczona na pamięć modlitwa
ukrzyżowani bogowie
pragnę przynieść twoim snom
najpiękniejsze łzy
tego świata
pragnę podarować ciszę bez słów
znów stoisz
u wezgłowia mojej nocy
karmisz się światłem
zrzuconym z nieba
pragnienia co się nigdy nie kończą
nie dają bólu
nie przynoszą zatracenia
jesteś tutaj po to aby nadać uśmiech
słońcu aby odnaleźć
pośród ballad tę która nigdy
nie miała słów
zaśpiewaj mi ten jeden raz
tę samą modlitwę
do ukrzyżowanych bogów
twarz w zwierciadle
moje sny oswojone przebłyskiem
sumienia kojarzą się
z lękiem przypominają ból
bez słowa
przysięga złożona niebiosom
nie doszukuje się wiatru
w twoich skroniach
odwzajemnij swoje życie
wyszeptane przez Boga
pogrążone w modlitwie bez skazy
na nieznanej twarzy
w zwierciadle
odnalazłam
pośród wykwintnych przygód
tę jedną pokutę dla jakiej powierzę
swoje nieistnienie
mój uniżony powiew strachu
zaprzepaszczeni poeci
obojętność niespełnionych rozdroży
czarno-białe zezwierzęcenia słów
nie ma w nas czułości
która zastąpiłaby ciszę
o jeszcze
rozmieniona na łzy przez wiatr
płonę w kałuży cienia
pośród cierni zasianych
twoją ręką
płonę schowana w dłoniach
okraszona wysłużonymi łzami
nie zapamiętam nigdy
twojego oddechu nie odszukam uczuć
w krainie zaprzepaszczonych
poetów
w twoich opowieściach
doszukam się okna
skąd czai się idealny widok
na świeżo wyremontowany raj
skreślone na wstępie
nie buntuj się przeciwko
czarnym kroplom wiatru
nie oszukuj deszczu w nieznane
daj odetchnąć
pobliskim szaroburym spojrzeniom
pozwól odszukać miraż
za jakim czai się
reszta wszechświata
wciąż poszukujący marzeń
oswojeni
z rzewną propozycją nieba
szykujemy się do dnia
do pułapki w objęciach słońca
do oków które na szyję
zarzucił mi świętokradzki strach
pytania skreślone
na wstępie
ptaki z dawnych lat
nawet białe ptaki z dawnych lat
omijają rozgałęzione serce
nawet zdziczałe poematy
potrzebują chwili ratunku
rozproszone po świecie
nasze konstelacje
pragną uczłowieczenia
sny błagają o kolejny wstęp
nie wiem jak skreślić
ostatnie zdanie w tym sezonie
zacząć epitafium
od pytania
w jaki sposób żyć żeby umrzeć
ukryta
w kąciku ust
dopraszam się jednego
zielonego spojrzenia w serce
proszę o bolesną wieczność
skazaną na dożywocie
niepotrzebna przyszłość
pierwsze co spotkało samotność
to dobrowolne ukrzyżowanie
to co spowodowało ciszę
skończyło na rozdrożu ciał
z przegranym uśmiechem
szukam cienia by przywiódł
twój strach ugłaskaną pociechę
dla nadprogramowych słów
przybądź tu z przyszłością
powróć z bezkresu
wniebowziętego tuż przed kilkoma
tysiącleciami
daj zaznać mi krzyku
co odmieni przeszłość w nieznane
niedołężność milczących skaz
wybacz mi sen
wczesnojesienny wiatr niesie
same upalne pocałunki
ulotność złudzeń
pominięte powietrze
co obezwładni ciężarne sumienie
doda sił zmęczonym aniołom
do odlotu
na drugą stronę nieba
zakochałam się
w twojej miłości trafiłam w sedno
roznegliżowanego dnia
nie chcę umierać pośród archipelagów
nie chcę rodzić się
na granicy wydatnego serca
i grzesznych obłoków
wybacz mi mój sen
to się już nie powtórzy
łzy nie do pary
rozwarstwione horyzonty
zdarzeń poczętych z nikczemności
słowa wypowiedziane
nie wprost
cisza zadurzona w świetle
miłość bez znaków przestankowych
kocham się
w zeszłorocznej zimie
w śniegu w kącikach ust
zwichnięte serce
parę łez nie do pary
trwam w zadurzeniu
twoim pragnieniem
w bólu
łaskawszym od zakazanego owocu
ukarana za wolność czaję się
w twoich ramionach
w prawdzie wyzbytej oznak życia
podźwignie mnie noc
zdradzi tysięczny poranek
rozkochana miłość
płonie we mnie szczerozłota noc
pytajniki pukają
do uchylonych drzwi
w domu marnotrawnego
przysięgam wszystkim łzom
wskrzesi się we mnie
pora na nieznane
podniesie się prawo do nienawiści
miłość rozkochana
w twoim odświętnym uśmiechu
nie unika niedokończonych zdań
przecinków
w niewłaściwych miejscach
skrzyżowały się dziś
nasze serca
samotność obudziła w nieznanym łóżku
o drastycznie pustej porze
nie chcę udawać
ten głos należy do wieczności
jedność z czasem
nie zbliżaj się
do moich czarnolicych poranków
nie zatracaj w jestestwie
zrodzonym z przypadku
pomiń te modlitwy
które pozostają bez wiadomości zwrotnej
pomiń głos ze środka człowieczego snu
nie zgódź się
na strach co lęgnie się
w niepotrzebnym dotyku
w źle trafionej namiętności
pobudzona do jedności
z czasem
chodzę między klamkami
spodziewam się marzeń
za jakimi kryje się przeszłość
rzeczywistość bez prawa wstępu
bilet wstępu do poranka
rozsądne są upadki
z określonej uniżoności
przekwitłe są pragnienia światła
które wyłudziłam
od opatrzności
nadwerężone serce napięta skóra
szmaragdy zamiast oczu
to wszystko
co kończy się wraz z marzeniami
pozwól obojętności
stać się bezsensownym kryzysem
oazą na końcu mrocznego echa
wskrzeszona z łez
wierutnych aż do spełnienia
odnajduję bilet wstępu
do następnego poranka
zamknij oczy
odezwie się w nas przyszłość
przedwiośnie
namieszałeś w moich zmysłach
w katalogach myśli i słów
namieszałeś
pomiędzy przekreślonymi zdaniami
między krzykiem a wiecznością
zamaskowane pragnienia
pozbawione głosu łzy
to wszystko oznacza
kilka niedokończonych spraw
kilka spojrzeń w bezkres
ginę u twoich stóp
układam ciało
w kolejności alfabetycznej
uciekaj na drugą stronę muru
odnajdź pociechę
w rozpasanej wiośnie
śmieszny uśmiech
nie upuść ostatniej łzy
w tych stronach
nie pozbądź się ufności
dla niedokończonej podróży
przekreśl czule te wyrazy
jakie nie pasują
do twojej twarzy
rozdrapana cisza myśl nie do pary
to wszystko czeka na los
co podzieli zmęczone życie
na pół
śmieszny jest twój uśmiech
rozwieszony na gwiazdach
bez chwili spokoju
bez uśmierzenia
skreślonego epitafium
moje usta rozkochane
w twych pocałunkach
śpieszą się powoli powitać życie
osierocone pocałunki
pokrojona na równe kawałki
nadzieja tuli do piersi
mokrą twarz
cisza wyłuskana z serca
nie koliduje z czasem
przyjrzyj się prawdzie
pokaż cień płonących łez
puste są moje usta
osierocone pocałunki
które jeszcze niedawno rozjaśniały
kres ślepej uliczki
wpij się w moje ramiona
podrzyj na kawałeczki epilog
skupiona na pocieszeniu szukam słów
w nieznanych stronach
nawołuję szept
do hojnego przywidzenia
zamknij okno
bolesne są skojarzenia
podarunków pobożnie nietrafionych
nadpobudliwe spojrzenia
prosto w twarz
kalendarza
myślałam że utraciłam
swój jedyny rok
ale zjednoczone antypody
doczekały się odrobiny szacunku
nie chcę karmić cię
z ręki
wolę wybrać ten proroczy list
który choć niewysłany
zawsze pozostanie pożegnalnym
zamknij za sobą okno
odklej świat od ściany w sypialni
bowiem to co obce
nieczęsto boli bardzo znajomo
strach na ramieniu
wyglądam przez szparę
między twarzami
podglądam przez dziurkę od klucza
zbędne są te światłolubne noce
dni zanurzone pośród gwiazd
ruszam na przekór
skazanym na dożywocie
wspomnieniom
na złość rozkazom
z wnętrza unieśmiertelnionej rozkoszy
zmyślone naprędce myśli
wystrugane w powietrzu słowa
to wszystko
dotyczy strachu na twoim ramieniu
na nietkniętej kartce
ciężarne kłosy
obezwładniło mnie
twoje zielonookie zdziwienie
przeglądam się w półuśmiechu
dedykowanym wiosennemu niebu
kosztuję wiatru we włosach
niby ciężarne kłosy
co wkrótce dadzą święty chleb
obudziło mnie z jawy
pragnienie poranka
dłonie co nie poznały tęsknoty
zamykają się bezwiednie
na wspomnieniach
ukrywają między łzami
z którymi tak nikczemnie nam
nie do twarzy
przynieś mi to świadectwo
zaprowadź na granicę opatrzności
gdzie źródło mają oazy
pustkowia gdzie nikt
nie znajdzie odrobiny krzyku
nie ufam wzgórzom
z mojego horyzontu zniknęła
wiara w nieznane
spomiędzy powiek wyrwało
ostatnie spojrzenie
coś co zwiemy pokornie ciszą
nie mieści się w okowach krzyku
to co nieznane nie musi być
zawsze obce
to co widzę
w szmaragdach twoich słów
jest tylko mirażem
z przetrąconym sercem
nie chcę myśleć o snach
co nigdy się nie zaczęły
nie ufam wzgórzom zbrukanym
białą krwią śniegu
niezliczone echo chaos niepokonany
jak narodziny
to tylko przygodna tęsknota
opłakiwanie ust
gotowych do krzyku
zielona i kwaśna noc
nie odnajdę znużonych ciał
w których zalęgła się
jeszcze zielona i kwaśna noc
nie poszukuję zmian
na twarzy słońca
emocji wydzierżawionych
przez pobliskich wędrowców
wystarczy parę znaków zapytania
żeby zetknęły się
sprzeczne ciała
obolałe świadectwa z dawnych lat
przymknij na moment
słowa
powstrzymaj się od myśli
co zamiast świtu jątrzą echo
naszych pocałunków
powróci pora na czas
dobiegnie końca to preludium
zmęczona biciem serca
to co nieuniknione
nigdy nie powróci w przerwie
między światłem a namiętnością
to co niespotykane
ocknie się podczas zakazanego snu
podczas wyobrażeń
z przypadkowym uśmiechem
zmęczona
bezustannym biciem serca
ukrywam się między łzami
w słowach które nie znają echa
nie rozumieją podszeptów melancholii
smutku ukrytego na dnie
zamkniętych słów
myśli przyłapane na uśmiechu
nie są już ani stratą ani ciosem
prosto w wieczność
na wstępie sumienia
niepojęte pozostaną spojrzenia
prosto w czas
nieoswojone będą poranki
zaczynające się między trwogą
a nietrafionym sercem
nie odchodź nie pukaj
do uchylonych drzwi
nie ukrywaj się w szkarłatnym powietrzu
nie unikaj gwiazd
które czują twój lęk
modlitwę w niewłaściwych ustach
na wstępie mojego sumienia
chcę podziękować za ciało
które wciąż odmawia posłuszeństwa
ukrywa się pod zaryglowanymi
powiekami
horyzont cienia
między pragnieniem a kłamstwem
prawo do życia rości sobie
człekokształtna miłość
zza horyzontu wynurza się
pokrzywdzone bóstwo
piętno przez śladu na policzkach
podąża za mną
zmęczony świt zbliża się ból
ukryty w płatkach snu
nie chcę śnić na złość nocy
nie potrafię żyć
bez bogobojnych spojrzeń
za horyzont cienia
w kierunku życia za jakie przyjdzie nam
odpokutować rozsiać płodne łzy
nie kwitną przebiśniegi
nie ma w nas
tej krztyny obojętności
aby wnosiła przymierze
między stulone usta
nie słyszę szeptu wyrwanego serca
nie czuję życia w zdrętwiałej miłości
miłość doszczętnie zardzewiała
roznosi tylko życie i czas
dopatruje się nieba tam
gdzie nie kwitną przebiśniegi
wypala się we mnie
zmarznięty płomień
strach powoli staje się powodem
do dumy
nie chcę odwracać twarzy
gdy nadzieja lśni tak jasno
gdy samotność zaciska usta
powróć zanim wyblaknie
ostatnia kropla wina
cienka skóra serca
poranki zadają najwięcej łez
pragnienia okrutnie podzielone na pół
szepcące modlitwy bez słów
są najwyżej przecinkiem
w liście pożegnalnym
skupionym na sobie dźwiękiem
który nie sposób utracić
nie sposób przeżyć
zdziwiona powrotem
wczesnojesiennej bajki nie rozumiem
przesłania wiersza
skleconego pośpiesznie
w poczekalni
spisanego na cienkiej skórze
serca
odnajdzie nas zmęczona obojętność
słowa wyzbyte myśli
pożegnanie od początku
przegadane
oznaki szaleństwa
spotkałam człowieka
płakał bo nie miał
innego wyjścia
szlochał bo sny co się nigdy nie kończą
są prologiem bezkresu
odnajdź pośród tej purpury
zaginione spojrzenia
szmaragdy co płoną niczym
nowo narodzony dzień
zanim zaspokoisz moją teraźniejszość
odszukaj pośród łez tę
co zalśni niby słońce
niby niezmierność słów wyklętych
ze słownika
pozostawionych na pastwę języka
czy powrócisz
zanim czas odetchnie z ulgą
czy odnajdziesz się pośród
oznak szaleństwa
ciężkie powietrze
to co upadło nigdy nie było
alfą i omegą
to co przepadło
nie mogło być zwierciadłem nieba
porzucone naprędce ciało
jest tylko zwieńczeniem światła
opowieści
o niewybaczalnym życiu
odszukaj w marzeniach
gwiazdę by poiła cierpkim mlekiem
straconych i poniżonych
nic już nie pomoże
wyobraźni nie pozbawi fantazji
wbrew ciężkiemu powietrzu
słowom wciąż do bólu
roztańczonym
zagubionym w martwym ogrodzie
kocham się w twoim śnie
w zaplanowanym smutku
czas co zastąpi wieczność
to co nazywamy porankiem
jest niedokończonym krokiem
w cytrynową mgłę na twoim czole
to co nosi imię Boga
kojarzy się ze zranionym uśmiechem
zmysłami słynącymi
z nadwerężenia
niecierpliwe łzy wciąż płyną
pod prąd serce bije
w nieznanym sobie kierunku
odwróć pragnienie w stronę życia
pokaż że lęk należy również do nas
płynie w nas czerstwa krew
kwitną urojenia o przeszłości
ukaż mi taki czas
który zastąpi wieczność
miłość udaje szczęście
zaniemówiłam z miłości do twojej bajki
zamarłam w połowie drogi
między czasem a nocą
smutne są chwile gdy światło
tańczy dla innego nieba
gdy miłość udaje szczęście
w nieznanym sercu
moja serdeczna teraźniejszości
dlaczego pląsasz na palcach
wspólnymi myślami
pozbawiliśmy się wolności
razem odszukaliśmy pragnienie
które nie zdoła zrozumieć zagadki
świeżo wypranego księżyca
poddajmy się burzy
wyruszmy na poszukiwanie tęczy
upadek piekła
to co pieczołowicie ukryte
przynosi najwięcej piękna
to co niewidoczne
krzyczy zawsze najciszej
brakuje mi tych trzech
ostatnich słów tych myśli
wciąż niezwyciężonych i niekochanych
słodko-kwaśny wiatr
bezpowrotnie skazany na dożywocie
ukrywa twarz w futrze nocy
chowa się za plecami świtu
to co widzę
jest jedynie epilogiem pragnienia
powszednich wyobrażeń
znalazłam się na pustkowiu
skąd wybawi mnie
nieokrzesane niebo
skazane na upadek piekło
zbyt radosne dłonie
to co nienazwane kosztuje
więcej niż miriady słów
co przekrzywione w zatraceniu
nie doczeka się obojętności
trwa we mnie niezwykła noc
odświętne gwiazdy zerkają z ukosa
na życiodajne milczenie
na rokroczną modlitwę
w nieznane
cisza opuszczona przez słowa
kocha się w myśli o tobie
ubóstwia pragnienia co zalęgły się
w zbyt radosnych dłoniach
w przerwie
między bezmiarem a westchnieniem
przygotuj mój strach
do pierwszego oddechu
ostry wzrok
nie rozumiem dróg
którymi podąża sparaliżowany czas
nie doceniam ścieżek
kryjących w sobie zmęczone
powietrze
dociera do mnie lęk
przed łzami
wiatr otwiera zniewieściałe usta
to co nieprzemyślane
przynosi tylko łzawe przecinki
pytania dla odpowiedzi
schowanych przed ostrym wzrokiem
pożądania
wypełniona po brzegi
pocałunkiem
spętana przepastnymi objęciami
kojarzę się z nadliczbową
namiętnością
powrócę zanim stracę
ostatni oddech
na pamiątkę
samotność powierzona światłu
powraca z cieniem
miłość podarowana nicości
kojarzy się z pieczęcią na szkle
to co zamknięte
na zawsze stanie się powietrzem
dla opuszczonych płuc
przemieni się w czas płynący
pod prąd
nie dotykaj mojej cierpliwej skóry
jeśli pragniesz urodzić się
na pamiątkę
przekonaj ból do uśmiechu
zadedykuj pragnienie
umierającym wzgórzom
znów jesteś tym co dawno temu
zaginęło w przestworzach
nowoczesny mit
nie warto zanurzać się
w rozpostartych ustach
błagalnych strof
nie warto żyć kiedy wszyscy wokół śpią
powracam do marzeń
osieroconych przez strach
i pogrążam się w strzelistym pożądaniu
pośród lazurowych słów
rozebranych z ciała
nie chcę omijać niedoszłych spojrzeń
pukania do otwartych drzwi
wyludnionego piekła
to co do tej pory było zagadką
dziś cierpi na brak pytań
na niedosyt nieba
na zbyt krótką ścieżkę
do krynicy nowoczesnego mitu
łzawe przecinki
w imię tego co zwiemy bajką
rozpraszają się skwaśniałe łzy
w zamian za ból
warto poświęcić kilka zmęczonych nowin
prześwietlone nocą mgliste spojrzenia
nie są tu z przypadku
nie łączą się w zdania
bez znaku zapytania
bez paru łzawych przecinków
wspomnienia zapatrzone w przyszłość
nie błagają
o spopielałe ciżby wyroków
to co jest tylko kłamstwem
wkrótce stanie się szczęściem
nie do zniesienia
zeschniętą kromką czarnego ciała
ukrzyżowany sen
to co przypomina czas
jest w rzeczywistości bólem
nie do spełnienia
to co kojarzy się z samotnością
nie zawsze wiedzie na skróty
do życiodajnych tęsknot
nostalgii z przetrąconym sumieniem
czy warto ukrzyżować
jutrzejszy sen
kiedy światło drażni boleśnie
zmęczony nocą wzrok
zatrzaśnięte usta domagają się
własnej modlitwy
nie chcę więcej marzyć
pośród zabronionych myśli
nie potrafię udawać
że nie obchodzi mnie
przesolona autobiografia
jasnozielone dłonie
przedwcześnie utracona modlitwa
nie przypomina światła
zbyt pochopnie narodzona noc
nie prosi już o gwiazdy
nie domaga się pustki
tam gdzie człowiek zasypia
w nieznane
nie ukrywaj przede mną świtu
niech poranek odrodzi się
w twoich jasnozielonych dłoniach
niech to co daje powietrze
choć przez chwilę przystanie
na granicy bólu i cienia
na krawędziach rozpostartych gwiazd
samotności wskrzeszonej
z zakończenia
zmyślony wszechświat
to co wciąż niepoznane
nigdy nie stanie się światłem
wskrzeszonym z nadmiaru samotności
niezbadane pozostanie
jedynie wyschniętym
marzeniem
skrajem tego wszechświata
zraniona prawda kłamstwo bez szansy
na zmartwychwstanie
wszystko kończy się
w błogosławionym momencie
w chwili tłoczonej przez wieczność
nie chcę odnaleźć miraży
urodzić się przypadkiem
skłócone łzy
twoje bezbrzeżne ciało ukrywa się
w lamentach Boga
poranek jest minioną epoką
straconym tysiącleciem
to co dostrzegamy w świetle uśmiechu
jest najwyżej cienką łzą
uroczystym spojrzeniem
prosto w twarz lęku
pośpiesznie zrzucone ciało
usiłuje uwolnić się z oków szaleństwa
z obłędu który zespala antypody
łączy to co drażni zmysły
wciąż poszukuje
skłóconych w sobie serc
mój intymny czas
nie doszukuje się słów zaginionych
pośród myśli
skłócone łzy nie rozumieją życia
starodawne marzenia
nie wiem którędy powracają
samotne spojrzenia gwiazd
nie wiem skąd bierze się w nas
tyle ciszy choć każde krzyczy
we własnym imieniu
poszukujemy starodawnych marzeń
mimo że czas nie zamierza powrócić
mimo że ból przeistacza się
w uśmierzający strach
czy niewidomy od urodzenia świat
odnajdzie kiedyś drogę
między ukrytymi znakami
czy zmiennocieplny pocałunek
ukoi ciało choć dusza
woła łzy po imieniu
bez żalu za grzechy
moje sumienie zwinięte w kłębek
szuka światła tam gdzie igra
czarny poszum nocy
moje pragnienia zachłyśnięte życiem
poszukują chwil kiedy uwierzymy
w ten karkołomny grzech
w spowiedź bez żalu za grzechy
życie zjednoczyło się ze śmiercią
ciężkostrawny smutek już nie błaga
o szklankę mleka
ból przypomina najpiękniejsze drogi
pozostała mi gwiazda
którą obarczę przypadkową miłością
czarna strona
to co urodziło się światłem
nie zginie pod postacią życia
wskrzeszone łzy nie odnajdą ukojenia
pośród spopielałych łąk
i nieodwzajemnionych myśli
znikome się oazy
rozsiane na poboczu które prowadzi
na skróty do czyśćca
odkąd odnalazłam krzyk pośród szeptu
odkąd doszukałam się chwili
pośród wieczności
ból stał się sromotnym zwycięstwem
skaza na niebie zajaśniała
niby marnotrawna gwiazda
ukaż moim snom
czarną stronę człowieczeństwa
martwy świt
ziarno które zasiałam
pod twoim sercem dało kryształowy kwiat
to za czym tęskniłam stało się
celem pielgrzymki
która miała zostać preludium
do skutego lodem raju
stać się czasem ze zwichniętą wskazówką
od zamierzchłych lat brakuje mi
wspólnych narodzin
potrzeba mi snu aby wypełnił lukę
w niepamięci
to co należy do twojego serca
to tylko kilka zmęczonych godzin
parę oddechów zatraconych w świetle
odnajdźmy krzyk
pośród martwego świtu
wypielęgnowane łzy
nie kochaj swoich snów
na siłę
powrócą zanim zgaśnie ostatnia
zmarszczka na twoim czole
nie pielęgnuj łez
jeśli pragną płynąć bez echa
nie potrafię zrozumieć podszeptów cienia
zbyt prędko wypowiedzianych
słów
to co mieni się niby szlachetna rozpacz
w rzeczywistości jest lękiem
zadedykowanym zmęczonym ustom
obawą przed tym co wspólne
a co obojętne
przybądź z odsieczą marzeniom
które nie zasłużyły
na szczęście
przypadek
omijane przez nas słowa
nigdy nie przyniosą
najpiękniejszych kwiatów
zerwanych od niechcenia twoim sercem
okłamane przez nas
chwile pożądania nie dają
odrobiny szaleństwa
nie kojarzą się z nadzieją
bez zbędnych spojrzeń
to co pośpiesznie wskrzeszone
nie powróci z przedwiośniem
nie odzyska kłamstwa zbrukanego
niecierpliwym wiatrem
to co warte zniechęcenia
jest tylko przypadkiem
skazanym na zimę
żadna myśl nie zaśnie
nikczemność samotności kojarzy się
ze zbyt prędko wykrzyczaną ciszą
nadwerężony szept
dotyczy wieczności
która nie uznaje jutrzejszego wieczora
smutków schowanych w dłoniach
pokrzepiona życiodajnymi łzami
bawię się od niechcenia
w ból i miłosierdzie
powróci taka noc kiedy żadna myśl
nie zaśnie
kiedy oczekiwanie stanie się
czasem zmęczonym nadmiarem życia
odrodzi się namiastka
ludzkości by życie mogło spojrzeć w dal
żeby śmierć zamyśliła się
na trochę
przelane łzy
moja gwiazdo zamyślona
aż do bólu
ukaż mi odrobinę człowieczeństwa
ukaż łzy przelane nadaremnie
moje aromatyczne niebiosa
moja niezastąpiona ziemio
przebudźmy się
o zbyt późnej dekadzie
w objęciach serca znalezionego
w plamie życia
doszukajmy się zniewolonych pieczęci
odszukajmy nareszcie samotność
by o poranku ogrzewała
podniszczone dłonie
dawała o świcie kilka okłamanych łez
przynosiła bukiety róż
zrodziliśmy się
do lepszego człowieczeństwa
za kurtyną ściany
chciałabym odzyskać
takie czasy
kiedy miłość kojarzyła się
z sennym wyrokiem
chciałabym odrodzić się w świetle
które nie należy
do nikogo z nas
nie kocham się w twoich łzach
cisza jest dla mnie
spowiedzią kamienia
podejdź dostatecznie blisko
żebym odnalazła się
w twojej duszy
okłamała strach ukryty
za kurtyną ściany
nie nazywaj mnie
według zmyślonej nadziei
podaruj mi krztynę
kwaśnego zielonego nieba
otwórz czas
na ciekawsze pragnienia
na życie co się nie sprawdza
okowy krzyku
to co zupełnie przypadkowe
najczęściej bywa skargą
w imię miłości
to co przepełnione kłamstwem
kojarzy się z bezcenną pamięcią
z podróży za kotarę ciała
nie udawaj
że druga strona nieba czeka
na swój ostateczny wyrok
że zamyślony księżyc nie spodziewa się
kolejnej pracy na pół etatu
przeżyta naprędce wędrówka
nie sprzyja zmęczonym szeptom
w nieznane
nie przypomina marzeń
niemieszczących się w sercu
pokonajmy milczenie
tkwiące w okowach krzyku
odszukajmy tę niespełnioną klęskę
póki otwarte są drzwi
przychodzę powitać osobiście
nowo narodzone gwiazdy
powracam z historią
której nie zna żadne niebo
żaden nieoswojony powiew wiatru
nie zamykaj okna
póki otwarte są drzwi
unikaj marzeń za które warto
zapłacić szczęściem
nie chcę wierzyć
w ciekawsze oazy w pustkowia
gdzie moje serce uschło z braku łez
zatańcz tak jak podpowiadają
porzucone ślady na poboczu
tej niespodziewanej podróży
w głąb życia wyrwanego samotności
między rokroczne ballady
zaśniedziała łza
jestem tutaj aby śnić
na przekór minionym sercom
powracam do osobistego niepokoju
aby rozstrzygnąć kto nie mógł
dotrzymać kroku
w tej dożywotniej wędrówce
podnieś zaśniedziałą łzę
poczuj słony smak
linii życia
odnalazłam wśród słów takie
co nie ma związku z myślą
dotarłam na wierzchołek języka
pogodziłam się z nadmiarem pożądania
póki trwa w nas czas
póki żyje światło nie poddamy się
pragnieniom
ześlemy marzenia na wieczną tułaczkę
na przekór czarnej tłustej rzece
nienarodzone gwiazdy
zanim zmęczone nocną wartą
myśli udadzą się na spoczynek
zanim z pokorą pożegnamy
nasze zmysły
odszukamy pośród zdań
kilka nadwerężonych oddechów
poczujemy na języku
posmak prawdy
przyjrzyj się z bliska łzom
odnajdź pociechę
przed dalszym ciągiem wycieczki
poczuj wśród konstelacji takie gwiazdy
które nigdy się nie narodziły
nie powstały w bólu i strachu
nie wyrzekaj się deszczu
nie szukaj wytchnienia
w purpurowych kroplach
starzejący się kalendarz
odnaleźliśmy prawdę
pośród niedokończonych wspomnień
doszukaliśmy się istnienia
gdzie człowiek wciąż czeka
na swoją kolej
ucałuj serdecznie moje niebo
pozdrów wszystkich zakochanych
w powrocie zmęczonych łez
nie pielęgnuj urojeń
uwięzionych od dawna
pod kołkiem języka
nie dbaj o powrót
wyczerpanych zmarszczek
o nadejście ciał od dawna
zmęczonych niecierpliwością dusz
wyczerpanych starzejącym się
kalendarzem
odkryj przede mną słowo
ważniejsze od pierworodnej myśli
pusta kwestia
powracam ze zbyt krótkiej podróży
na skraj nieznanego światła
jestem by wnieść życie w martwe
uderzenia serca
żeby odgarnąć z czoła
ochłap gwiazdy
pośród snów ławo wskrzesić ten
co daje najmniej cienia
najmniej złowróżbnych strat
pozostań po swojej stronie nieba
na prywatnym skrawku wszechświata
przekonasz się
że czasem warto zaufać
modlitwie wykrzyczanej na wskroś
rozkochaj nieoswojone słońce
zadaj cios pocałunkiem
nieprzygotowanym do równoległej historii
to co czujesz jest kwestią
za jaką warto odejść
wyludnione marzenia
przychodzisz
cały ze światła
pożyczonego od wyludnionych marzeń
powracasz w stronę słów
niezrozumiałych
dla wypożyczonego człowieka
nie zwracaj uwagi na bezsens
istnienia na łzy przesycone
krzykiem
powracam z pierwszą lepszą zimą
ze skrawkiem sumienia
na krawędzi świata
nie dotykaj moich powiek
poczuj delikatność
nastroszonych nadgarstków
to co zwiemy ciszą
jest powrotem w stronę światła
w kierunku pustych serc
z braku lepszego życia
przynosisz mi ciało
obojętne na wolę istnienia
przynosisz słowa
niewarte nieba
choć od początku żałowałam łez
z braku lepszych marzeń
przyzwyczajona do bezkresu
szukam prawdziwych gwiazd
wypatruję zmysłów
od dawna osieroconych
z braku lepszego życia
tańczę na krawędzi
ostrza twojego języka
doszukuję się zmarszczek
na martwym już ciele
nie chcę kłamać wbrew symptomom
człowieczeństwa
nie szukam ciekawszego wyjścia
wysłużona modlitwa
nie ma już w tobie
moich marzeń o wieczności
nie ma bólu by rozjaśnił ciąg dalszy
współczesnego mitu
pochylona nad pustką duszy
pochłonięta pełnokrwistą falą
spełnienia
nie rozumiem dalszego ciągu
tej przygody marzeń skupionych
na światłoczułym wyroku
zanim doświadczysz z całych sił
obcości własnej nowomowy
zanim skupisz na sobie
wszystkie nieba przysiądź na moment
u boku Boga pokaż Mu
własną interpretację
tej od wieków wysłużonej modlitwy
myśli bez skazy
strach bywa nazywany
ucieczką przed własną duszą
niepewność jutra kojarzy się
z ciszą do której wstęp
mają nieliczni
poczuj na skórze smak
zwycięstwa posmak pustej samotności
nie istnieją idealne słowa
nie ma myśli bez skazy
tylko imię niby ubezwłasnowolnienie
nie bawi się w prawdę
nie przypomina potarganych łez
nie zmuszaj mojego serca
do upadku
nie patrz jak rodzi się we mnie
pokuta jak zmartwychwstaje czas
podaruj niebo
pośród bólu pośród nieprzebytych ulic
kocha się w nas świat
ubóstwia cisza
zima nie przynosi kojących łez
samotność boi się
nawrotu człowieczeństwa
stoję na granicy piekła
doszukuję się gwiazd
w przestrzeni pode mną
nie kochaj na siłę zdradzonych proroctw
podaruj niebo wspomnieniom
które zawzięcie nie chcą umrzeć
nie chcę więcej uciekać
przed własnym osądem
taplać się w lepkiej krwi tych
którzy najmocniej zasłużyli na cud
trzydziesta rocznica dzieciństwa
z okazji trzydziestej rocznicy
dzieciństwa
życzyłabym sobie powrotu
do światła
widziałam Boga
nosił twoją twarz