Dla Kacpra
Przekraczając granice naszego umysłu.
Łamiąc bariery ciała.
Stajemy się lepszymi ludźmi.
Witając każdy dzień z uśmiechem.
Łapiąc piękne chwile.
Stajemy się lepszymi ludźmi.
Dzięki Tobie staje się lepszym człowiekiem.
Każdego dnia.
Co z tym drzewem
W pewnym miasteczku, na pewnej ulicy stał mały domek. Mieszkał tam Marcelek z tatą i mamą.
Marcelek miał 7 lat i chodził do pierwszej klasy. Chłopiec był szczupły, miał ciemne włosy i był niewysokiego wzrostu. Lubił biegać, grać w piłkę. Cieszyły go zabawy z tatą. Biegali po podwórku, grali w piłkę, wygłupiali się razem. Obok domu tuż za płotem stał wielki dąb. Był tak duży, że jego gałęzie pochylając się, sięgały prawie do okna. Chłopiec zastanawiał się wiele razy, ile drzewo ma lat. Nawet na przerwie w szkole rozmawiał o tym z kolegami.
Karol mówił, że może ma ze sto lat, Maciek mówił: — Na pewno nie! Może ma z pięćdziesiąt lat. Mareczek mówił: — Wy to się nie znacie. Ja wiem, że to drzewo stoi tam setki lat, od czasu, gdy na świecie były jeszcze dinozaury.
Każdy miał swoją wersję i kłócili się tak przez wiele minut, aż dzwonek wyrwał ich z tych emocjonujących rozważań na temat wieku starego drzewa. Marcelek już sam nie wiedział, komu wierzyć. Więc pomyślał, że zapyta o to tatę. On na pewno wie trochę więcej od „pierwszaka”.
Gdy tata wrócił z pracy, chłopiec podbiegł do niego i od razu zapytał o drzewo.
— Tato, tato? A to drzewo, co tu stoi, to ile ma lat? Maciek mówi, że stoi tu od czasów dinozaurów.
Tata uśmiechnął się, wziął chłopca na ręce i wyszli na podwórko. — Widzisz synku — powiedział tata — to drzewo ma pewnie jakieś pięćset lat.
— Serio? Aż tyle? To chyba dużo — zdziwił się Marcel. — Tak dużo — tata opowiadał dalej. — To drzewo rosło tu w tych czasach, gdy byli jeszcze rycerze. Chłopiec aż otworzył buzię, kiedy to usłyszał, bo dużo wie o rycerzach i już nie raz bawił się, udając, że jest jednym z nich.
— A teraz chodź mój synku, bo muszę trochę odpocząć — powiedział tata. — Później opowiem Ci więcej. Marcelek z uśmiechem słuchał, jak tata mówi o odpoczynku. Tata to był wielki śpioch, gdzie nie usiadł tam zasypiał. Pamięta, jak tata zasnął na schodach przy odkurzaniu. Później mówił, że tak chwilę chciał odpocząć, a chrapał głośniej niż odkurzacz. Była też historia o tym, jak poszedł robić coś w spiżarni na prośbę mamy. Nie było go chyba godzinę, może dłużej. Gdy mama tam zajrzała, tata smacznie sobie spał na krzesełku.
W ręku trzymał słoiczek z jagodowym dżemem od babci. Buzia brudna cała! Mama pyta: -A co Ty tu robisz? Tata zerwał się na nogi i od razu mówi, że sprawdzał, czy dżem jest jeszcze dobry. Oj śmiechu było wtedy wiele, bo od jagód tata miał wtedy zęby brudne cały dzień.
Lecz to nie o tacie ta historia.
Zazwyczaj, gdy Marcelek kładł się spać, mama go całowała, a tata mówił: — Śpij mój zuchu. Potem gasło światło i Marcelek razem ze swym małym pieskiem Reksiem przytuleni zasypiali. Lecz ta noc była inna. Zerwał się silny wiatr, wiało tak mocno, że gałęzie starego dębu stukały w okno chłopca. Marcel przebudził się i spojrzał na okno. Słyszał, jak wieje wiatr, widział, jak gałąź stuka w jego okno. Aż usłyszał trzask. Trochę się przestraszył. — Co to może być? Wstał i podszedł do okna. Wiatr wiał nadal, lecz nie było już gałęzi która chwilę wcześniej była tuż pod jego oknem. Wziął latarkę i poświecił to na drzewo, to na trawnik i już wiedział skąd ten trzask. Wiatr ułamał ta gałąź. Już miał iść do łóżka, gdy w miejscu po gałęzi zobaczył jakby małe drzwi.
— Co to jest? — pomyślał. — Chyba dalej śnię. Poświecił jeszcze raz latarką w to miejsce. Ciężko było coś zobaczyć Jednak dostrzegł tam jakiś napis. Wzrok swój wytężał wytrwale i czytał napisy małe: — Lu, Lu Lulaków….Królestwo Lulaków! Królestwo Lulaków? Co to jest? Kto to zrobił?
W ciszy stał tam jeszcze chwilę i myślał o tym, co zobaczył, aż usłyszał kroki mamy i od razu wskoczył do łóżka. Jeszcze chwilę myślał o tym dziwnym napisie. Zamknął oczy i po chwili już spał.
Rano mama go budziła: — Marcelku pora wstać!
— Oj mamusiu jeszcze trochę taki miałem piękny sen — jęczał chłopczyk. — Synku ale już śniadanko czeka na stole — próbowała go zachęcić mama.
— Dobrze mamuś, już wstaję — chłopiec przeciągnął się na łóżku, przywitał się z Reksiem, który wskoczył na łóżko i zaczął go lizać z radości.
Marcel wstał i rozmyślał jaki dziwny miał sen, gdy w łazience mył zęby, mama zapytała: — Nie obudził cię ten wiatr, który w nocy wiał? Tata mówił, że ułamał gałąź z tego dębu tuż przy twoim oknie.
— Co? To jednak nie był sen? — powiedział Marcelek jakby do siebie.
— Co synku mówiłeś? -zapytała mama.
— Nie, nic mamusiu — odparł. I szybko pobiegł do swego pokoju, by zobaczyć przez okno miejsce z dziwnym napisem. Patrzył, patrzył i nic. — Hmm, czy to był sen? Ale widziałem to! Jego rozmyślania przerwała mama. — Synku chodź już na śniadanie, bo spóźnimy się do szkoły.
Marcel postanowił, że jak wróci ze szkoły, poszuka w Internecie czegoś na temat Królestwa Lulaków. W szkole mu się dłużyło, bo już chciał iść do domu i rozwiązać zagadkę. Pomyślał, że dobrze, że dziś piątek, bo jutro nie trzeba wstawać do szkoły.
Z ostatnim dzwonkiem ucieszył się i szybko wybiegł z klasy. Przed szkołą czekała na niego mama. Całą drogę do domu poganiał mamę, by szybciej szła. Prawie biegli, tak mu się spieszyło. Gdy tylko otworzył drzwi w domu, zdjął buty, bluzę i pognał do swego pokoju. — Synku zaraz obiad będzie — rzuciła mama zanim zniknął jej z oczu.
— Mamo, ale ja nie jestem głodny — odparł pośpiesznie.
Wyjął swój tablet i szukał napisu. Królestwo Lulaków. Tata mówił, że wszystko można znaleźć w tym Internecie. Szukał tak chyba z godzinę i nic. Żadnych informacji o tym tajemniczym królestwie. Siedziałby tak jeszcze trochę, lecz mama weszła do pokoju ze srogą miną — Synku, wołam cię już szósty raz! Proszę oddaj mi ten tablet, myj ręce i na obiad zapraszam.
Chłopiec postanowił, że jak wszyscy pójdą spać, sprawdzi jeszcze raz to drzewo.
Nieoczekiwana wizyta
Pora spania już nastała. Mama i tata po buziaku już mu dali, światło zgasili i zamknęli drzwi.
Jeszcze trochę leżał w łóżku i nabierał odwagi, by w ciemności wstać. Bał się trochę tej ciemności. Ale latarkę miał pod ręka. Schował ją pod poduszkę. Włączył latarkę i powoli wstał z łóżka. Trochę straszny ten świat nocą, lecz chęć rozwiązania tej zagadki była większa od strachu. Podszedł do okna rozejrzał się, poświecił w miejsce, gdzie wczoraj widział napis, lecz nic tam nie było oprócz miejsca po odłamanej gałęzi. Zasmucił się trochę, bo najprawdopodobniej to, co widział wczoraj, to był tylko sen. Patrzył jeszcze chwilę i szukał, lecz zrezygnowany wyłączył latarkę i już miał iść spać, gdy jakieś światło mignęło gdzieś między konarami drzewa. — Co to było? — wyszeptał. — Może to światło z ulicy odbiło się? — A może znowu się mi przywidziało? Już sam nie wiedział co widział. Wypatrując kolejnych małych iskierek stał bez ruchu, by nie spłoszyć tego, co tam było. Nagle ujrzał pojedyncze światełko, małą iskierkę a za chwile była kolejna i jeszcze jedna. Z chwili na chwilę widział więcej i więcej tych światełek. — Może to świetliki usiadły na drzewie? — zastanawiał się w duchu, jak to sprawdzić. — Hmm … Już wiem, jak sprawdzić, co kryje się na drzewie!
Odszedł od okna i ze sterty zabawek wyciągnął wielkie pudło. Świecąc latarką szybko je otworzył, wyjmując kilka zabawek z wierzchu, trafił wreszcie na to, czego szukał. Wyciągnął lornetkę, którą dostał od dziadka pod choinkę. Odsunął zabawki na bok i szybko podbiegł do okna. W jednej ręce trzymał latarkę, której światło skierował na stary dąb. A w drugiej trzymał lornetkę i obserwował miejsca, w których widział światełka. Coś tam było, coś się rusza. Ustawił ostrość, bo w ciemności wszystko było zamazane. Już lepiej. Coś się poruszyło, ale nadal słabo widać. Pomyślał, że jak otworzy okno to będzie lepiej widać. Tak zrobił. Wypatrywał jakiegoś ruchu lub tych światełek, ale nic się nie działo. Aż nagle coś się poruszyło, prawie prosto przed nim. Poświecił w tamtym kierunku i uważnie wypatrywał. Było coś za liściem. Wystawała spod niego jakby noga, ale malutka taka, ręki kawałek też było widać. Wychylił się jeszcze z okna, by lepiej zobaczyć, co kryje się w ciemności. Co to za dziwne stworzonko siedzi sobie za liściem. Wypatrywał tak w ciszy w skupieniu, aż nagle coś zza liści wyskoczyło prawie w jego stronę.
Odskoczył od okna, wystraszony. Szybkimi susami wskoczył na łóżko i ze strachu cały schował się pod kołdrę. Siedział tak bez ruchu w ciszy i jedynie latarka rozświetlała ciemność. — Co ja widziałem? Co to było? — zadawał sobie pytania. — Co mam zrobić? Może zawołam mamę niech mnie przytuli? Albo lepiej tatę, niech wygoni to…. coś? Już miał zawołać rodziców, już nabierał powietrza w płuca, by krzyczeć: — Mamo! Tato! Ale nagle usłyszał świst wiatru. Poczuł zimno, które wpadło do pokoju. Jedną myśl miał teraz w głowie: — Nie zamknąłem okna! Zebrał ostatnie resztki odwagi i odsłonił delikatnie kołdrę. Wystawił rękę z latarką i poświecił w stronę okna. Tak jak przypuszczał, okno było otwarte. Świecąc latarką po pokoju niczego nie zauważył, lecz gdy poświecił na sufit przez chwilę mignął mu liść. — Ale jak on wleciał przez okno? — nie dawało mu to spokoju. Światło latarki podążało po suficie. Chłopiec zobaczył jeszcze jeden liść, który latał po pokoju, a kolejny przeleciał przez światło latarki. Było ich pięć lub sześć. — To dziwne, bo liście tak nie latają — pomyślał chłopiec.
Nagle wszystkie opadły na ziemię, leżały już bez ruchu na dywanie. Marcelek bez ruchu nasłuchiwał, czy kogoś nie ma w pokoju. Nagle poczuł ukucie w stopę jakby igła, aż poskoczył z bólu. -Co to było? — pomyślał chłopiec. Nie minęła chwila i następne ukucie i kolejne z innej strony. Starał się jakoś uciec, ale tak się odsuwał, że spadł z łóżka, kołdra spadła mu na głowę i teraz nie widział nic. Ale nadal w ręku trzymał latarkę. Usłyszał gdzieś obok siebie kroki, ale to nie były człowiecze kroki. Jakby maleńkie stópki przemieszczały się po pokoju. Postanowił, że odkryje głowę i rozejrzy się po swoim pokoju. Tak też zrobił. Ostrożnie i powoli zsunął kołdrę z głowy.
Panowała ciemność. Słychać było tylko zbliżające się te małe stopy. Słyszał je coraz wyraźniej, były bardzo blisko. Wyciągnął latarkę i powoli oświetlał to co jest przed nim. Siedział wtulony między łóżko a biurko wypatrując zbliżających się postaci. Czekał w napięciu, co się wydarzy. Nagle w świetle zobaczył… jakby małe ludki. Szły w jego kierunku. Było ich czterech. Mieli na sobie maleńkie zbroje, hełmy ze stali, w rękach trzymali miecze. Małe to były postacie, wielkości chomika stojącego na tylnych łapkach. Szli w jego stronę z minami srogimi, jakby szli na jakąś wojnę. Usłyszał na biurku jakieś hałasy. Jego uszu dobiegały kolejne kroki. Marcel bardziej wsunął się w kąt, ręką wyczuł włącznik lampki, która stała na biurku. Nie myśląc za wiele, nacisnął włącznik i w pokoju zrobiło się jasno jak w dzień.
Teraz już widział te małe postacie dokładniej. Stały na podłodze. Kątem oka widział też, że są na biurku i na łóżku. Wszystkich doliczył się z dziesięciu. Nagle wszyscy rzucili się na niego, łapali za nogi i ręce, ciągnęli dość mocno. W ręku trzymali te niby-miecze, wymachując nimi jakby mu grozili. Więc chłopiec już nie ruszał się wcale, by krzywdy mu nie zrobili i nie kłuli już więcej. Nagle na łóżku pojawił się kolejny ludek. Miał zbroję lśniącą, hełm z piórami u góry i miecz jak dawni rycerze. Marcelek pomyślał, że to pewnie musi być ich dowódca.
I tu zatrzymajmy się na chwilę, by przedstawić naszych małych gości, co chłopca w nocy odwiedzili. Były to LULAKI
Lulaki? Ktoś zapyta: A kim są Lulaki?
Lulaki moi mili, to takie niby ludki, które mieszkają w drzewie i na łące też je znajdziecie.
Jak wyglądają takie Lulaki? Hmmm …. Lulaki to śmieszne stworki, maja duże głowy, małe noski, duże stopy. Mają śmieszne włosy, takie potargane jakby wiatr je czesał. Każdy Lulak ma fioletowy język jakby jagód zjadł cały słój. Lulak to taki mały jakby skrzat… Upsss mam nadzieje, że żaden Lulak nie słyszał tego porównania. Oj, bo to byłaby wielka draka, tak porównać Lulaka do skrzata. Była raz historia taka: pewny jeż na łące spotkał ślimaka. Ze ślimakiem wszedł w rozmowę i padło słów tam wiele. Aż ten jeż mówi tak: — Widziałem nad stawem Lulaka, taki śmieszny i podobny był do skrzata. I rozmowa szła by dalej, lecz za krzakiem stały dwa Lulaki. Jak to usłyszały, to rzuciły się na jeża. Oj, nie pomogły mu te kolce ani to, że zwinął się w kuleczkę. Tak jeża przeturlały i w lewo i w prawo za te słowa, aż w pokrzywach wylądował. Oj, szczypała jeża pupa, uciekł szybko do lasu. Od dawna tak już było, że Lulaki i Skrzaty toczyły wojny słowne, który z nich jest brzydszym stworem. Raz, gdy było święto wiosny i na łące były bale, Lulaki i Skrzaty zaczęły swe sprzeczki.
— Wy to macie wielkie głowy — tak zaczęły Skrzaty. Na to oburzyły się Lulaki: — A wy macie wielkie nochale, z których leci coś wam stale. Oj czerwone skrzaty były za tą zniewagę.
— Wasze włosy są jak szczotka jakaś — tak się śmiały skrzaty.
— A wy podobni jesteście do żaby- tak odgryzły się Lulaki. I tak kłótnia trwała, aż do rana, kto jest brzydszy, kto ładniejszy. Aż się śmiały z nich zające.
Lulaki mają swojego króla, Lulusia dziesiątego. Takie po tacie dostał imię, tata po swoim tacie i tak każdy z nich był Lulusiem. Tylko nie myl Lulusia z lalusiem, bo to wielka jest obelga dla króla. Raz król zrobił wielkie przyjęcie i zaprosił króla z odległego królestwa, zjechali się wielcy goście. Wszyscy tańczyli i bawili się znakomicie. Aż jeden książę, gdy siedzieli przy stole, zamiast Królu Lulusiu powiedział: Królu Lalusiu, zwracając się do króla. Jak usłyszał to władca, cały zrobił się czerwony ze złości, wziął ciasto, które akurat podawali — malinowe, palce lizać -i cisnął tym ciastem w księcia. Cały w cieście upaćkany siedział tak bez ruchu. Cisza zapadła i oczekiwanie, co to dalej z tego będzie Już wszyscy myśleli, że jakaś bitka musi być za taką zniewagę. Lecz Król Luluś usiadł wygodnie na swym krześle i z uśmiechem powiedział: — Chciałem podać ciasto temu panu, by spróbował jakie pyszne. Ciszę przerwał jakiś śmiech, potem drugi no i już cała sala się śmiała. Wiec pamiętaj, by do władcy zwracać się: Królu Lulusiu i nigdy inaczej. Król to był bardzo dobry dla swych poddanych. Mądry, prawy i odważny. Kiedyś wielkim był wojem. Walczył z armią wściekłych mrówek, co na dąb atak przypuściły. Była bitwa też z dzięciołem, który w ich domu dziury skrobał. Sam też jeden kruka przegnił z drzewa. Lecz już teraz starszy Luluś z niego i do bitew się nie nadaje, ale krzepę dalej ma jak kiedyś. Ma on dwóch synów.
— A gdzie żona jego, czyli Królowa? — ktoś zapytać może. Królowa Lula zmarła, jak chłopcy byli mali. Piękna była niczym wróżka i serduszko miała dobre. Każdy, gdy miał problem, do królowej przychodził, a ona zawsze miłym słowem pocieszyła.
Pierwszy syn to Lumar. Oj, dzielny to chłopak, prawdziwa duma swego ojca. Silny, zwinny i odważny. Sam rozprawił się z wronami. Na łące oswaja dzikie zające i ze swoim wojskiem broni królestwa. Drugi syn to Lugap. Hmm… co by można powiedzieć o tym chłopaku, to tyle, że chuchro z niego takie nie za duże. Ciągle coś mu się przytrafia. Raz jeszcze jak dzieckiem był, wpadł w kupę żaby. Oj, śmiały się z niego dzieciaki lulaki. Gdy już starszym był chłopakiem postanowił, że dorówna swemu bratu. Uparł się, by tak, jak brat oswoić sobie zająca. Rankiem to było. Poszedł na łąkę tam gdzie pasą się zające. Zaczaił się, powoli wziął zamach, by rzucić sidła na zająca, lecz tak los chciał, że tuż obok stał Pan bociek i te sidła zamiast na zającu to na bocianie wylądowały. Oj, zły był bocian. Mało co nie zjadł Lugapa, ale brat mu przyszedł z pomocą. Takie to historie ma ten chłopak, dużo pecha w życiu swym i tak samotnie sobie nieraz siedzi, gdy w nocy wszyscy śpią. On myśli dużo o mamie i chciałby, aby tu była z nim.
To tak w skrócie o Lulakach opisałem wam, reszta wyjdzie z czasem, jakie te Lulaki są.
Wróćmy teraz do tej chwili, gdy te małe stworki wdarły się do pokoju Marcelka.
Gdy rycerze trzymali Marcelka, Lumar zadawał chłopcu pytania.
— Kto tobie kazał nas obserwować? Czemu chciałeś nas zaatakować? — pytał książę. Lecz chłopiec nic nie odpowiedział, jakby nie rozumiał co się do niego mówi. — No tak — pomyślał Lumar. — On nas nie rozumie. Trzeba to zmienić, inaczej nic nam nie powie. Trzeba wiedzieć, że ludzie nie słyszą Lulaków, co do nich mówią, ale jest jeden sposób, by to zmienić. I właśnie książę dał rozkaz swoim wojom, by napluli do ucha chłopcu. Niezbyt miła sprawa, ale tylko tak można było sprawić, by chłopiec ich usłyszał. Tak też uczynili i napluli w uszy Marcela. Chłopiec poczuł dwie kropelki, które wlatują do uszu. Trochę szczypie, trochę swędzi i łaskocze, ale chwila nie minęła i już słyszał nieproszonych gości. Książę zadał jeszcze raz te pytania. Marcel chwilę myślał, bo był w szoku. Słuchał jednak, co te ludki mówią do siebie.
— Ja naprawdę tak sam z siebie i przypadkiem was tam zobaczyłem. — mówił trochę ze strachem.
— Gdy ta gałąź się urwała stał tam jakiś mały ktoś — opowiadał jak to było tamtej nocy. Książe patrzył na przerażonego chłopca, w jego oczach nie widać było, by kłamał. — Co mam z nim począć poznał naszą tajemnicę, tajemnicę istnienia Lulaków. Rozmyślania Lumara przerwał liść, który wleciał do pokoju przez okno, a na nim, niczym spadochroniarz, kolejny mały Lulak.
— Panie stało się coś niedobrego- mówił zdyszany posłaniec — Ktoś wykradł Świętą Lampę.
Książę, gdy tylko usłyszał wiadomość, ruszył w stronę okna, a za nim reszta rycerzy. Każdy złapał za liść i tak jak wlecieli do pokoju chłopca, tak też oddalili się w stronę drzewa.
Chłopiec siedział jeszcze chwilę w kącie wystraszony. Chciał pobiec do rodziców, by opowiedzieć im tę historię i by go mocno przytulili, lecz był też ciekawy, co to za małe istoty. I co takiego się stało, że w takim pośpiechu opuściły jego pokój. Podniósł się powoli. lampka oświetlała teraz tylko małą część pokoju. Wziął latarkę, która wypadła mu z ręki, gdy małe istoty napadły na niego. Rozejrzał się, czy przypadkiem nie ma jeszcze kogoś. W pokoju był już sam. Postanowił, że podejdzie do okna i zobaczy, co się tam dzieje. Na dworze panowała ciemność, ale była pełnia i księżyc oświetlał wszystko swym blaskiem. Widział dobrze stary dąb. W tamtym kierunku udały się te ludki, ale nie było widać nikogo. Zniknęli tak samo, jak się pojawiły. Chłopiec stał tak wpatrzony w wielkie drzewo. Miał nadzieję ze wypatrzy tam kogoś.
Panika
W tym samym czasie w Królestwie Lulaków wybuchła panika. Wszyscy mówili tylko o jednym, że ktoś ukradł Świętą Lampę. Król Luluś wezwał swoich najlepszych rycerzy, by ustalić, co robić. Gdy już zaczęły się rozmowy, do Sali, gdzie król i reszta armii rozmawiali, wszedł Lumar i powiedział do króla zdyszany: — Ojcze słyszałem, co się stało. Kto mógł to zrobić? Ja i moje wojsko jesteśmy gotowi do odnalezienia złodzieja — mówił przejęty książę. Ojciec słuchał tego z przerażeniem, ponieważ miał chronić swoich synów. — Synu ty jesteś potrzebny tu, a nasi najlepsi ludzie przeszukają okolicę. Król miał nadzieję, że syn nie będzie próbował postawić na swoim. Ale mylił się bardzo.
— Ojcze, proszę, jestem najlepszy z twojego wojska, poprowadzę poszukiwania — mówił stanowczo próbując przekonać ojca do swoich racji. — Wiesz, że tylko ja potrafię odnaleźć Świętą Lampę. Ojcze, proszę. Gdy powiedział te słowa w sali nastała cisza. Król zamyślił się patrząc na wiszący obraz swej ukochanej żony. Zacisnął pięść odwrócił się do syna i prawie krzycząc powiedział — Nie! Ty zostaniesz tu! Nie pozwalam Ci oddalać się od drzewa! — król odwrócił się z powrotem w stronę portretu. Wiedział, że sprawił synowi dużo przykrości, ale obiecał, że będzie chronił swoich synów. Lumar odwrócił się wściekły, wychodząc z komnaty trzasnął drzwiami. Król po chwili zadumy dalej omawiał plan ujęcia złodzieja. Książę nie zamierzał posłuchać ojca, zebrał swą armię i postanowił, że sam odnajdzie Lampę. Armia powołana przez króla była gotowa do wymarszu, mieli ruszyć w stronę łąki. Tam widziano kogoś, kto uciekał. Król wysłał większość swej armii, by odnaleźli Świętą Lampę — ona utrzymywała świat Lulaków przy życiu. Król dał sygnał do wymarszu. Armia ruszyła w stronę łąki. Książę wykorzystując zamieszanie wyszedł tunelem, który służył do transportu jedzenia dla królestwa. Miał ze sobą swoich najlepszych ludzi. Pierwszy raz sprzeciwił się ojcu, ale wiedział, że musi tak postąpić. Lumar i jego ludzie ruszyli w stronę ciemnej łąki.
Czekolada
Marcelek stal nadal przy oknie wypatrując małych ludzików, spoglądał na drzewo i okolice był ciekawy, co się tam wydarzyło. Zauważył setki małych światełek kierujących się na łąkę. Wszystkie wychodziły prosto z drzewa było ich tak dużo, że widział dokładnie małe iskierki. Ale kątem oka zobaczył, że niedaleko od dębu, jakby z ziemi wyłoniły się kolejne małe iskierki. Było ich znacznie mniej niż tamtych, ale poruszały się w tą samą stronę co reszta. Próbował dostrzec więcej, ale był za dalek. Przypomniał sobie, że ma lornetkę. Gdzieś mu wypadła, gdy przestraszony uciekał. Rozejrzał się po podłodze w poszukiwaniu lornetki, przyświecając sobie latarką. Powoli rozglądał się i znalazł ją. Leżała prawie pod łóżkiem. Podniósł ją i udał się do okna. Ale gdy już był przy oknie i zamierzał obserwować te dziwne światełka, one nagle zniknęły. Zasmucił się chłopiec, ale dalej stał przy oknie z lornetką wycelowaną w stary dąb.
— Może tu coś będzie się działo — pomyślał sobie. Od dołu do góry parzył i nic nie dostrzegł. — Gdzie one się podziały? Chłopiec postanowił ostatni raz spojrzeć przez lornetkę na stare drzewo i sprawdzić, czy coś tam zobaczy. Świecił latarką po gałęziach, wypatrywał czegoś dziwnego i dojrzał nagle jakieś poruszenie pośród liści. Światło przez chwilę złapało ślad tego małego stworka. Ukrył się za małą gałązką. Widać było jego stopy, jego śmieszne włosy i kawałek pupy. Widać było, że się boi i cały się trzęsie. Chłopiec cicho zawołał: — Hej ty! — lecz mała istota dalej siedziała schowana za liśćmi. — Nie boj się, proszę, nic tobie nie zrobię.
Gdy skończył mówić nastała chwila ciszy, a Marcelek obserwował, co zrobi mały stworek. Powoli wychyliła się śmieszna czuprynka, a potem kawałek ucha. Zza liścia wyjrzało jedno oko, jakby ludzkie, ale malutkie. Patrzyło na Marcelka nieufnie i ze strachem. Chłopiec wyciągnął rękę i powiedział: — Proszę podejdź tu, chciałbym cię poznać. Ja jestem Marcelek.