Dla mojego syna Jakuba
Wstęp
Dziś mija druga rocznica mojego ślubu. Już prawie południe, brak jednak bukietu czerwonych róż i prezentu, jak było zaledwie rok temu. Powodem tego jest fakt, iż mój małżonek przebywa piętnaście tysięcy kilometrów stąd i od roku unika ze mną wszelkich kontaktów, jakbym co najmniej zabiła mu przysłowiową mamusię siekierą. Moje usposobienie dalekie jest jednak od portretu charakterologicznego mordercy, wręcz przeciwnie — jeśli zdarza mi się wyrządzić komuś krzywdę, to zazwyczaj osobą skrzywdzoną jestem ja sama.
Pozwólcie, że się przedstawię: Monika, czterdzieści cztery lata, mentalnie jednak czuję się o wiele młodsza. Odnoszę wrażenie, że dzięki doświadczeniom życiowym z kilku ostatnich lat nareszcie jestem pełnoletnia. Urodziłam się i pierwsze czterdzieści jeden lat życia spędziłam w Krakowie. Moje dzieciństwo i młodość przepełnione były przemocą fizyczną, seksualną i psychiczną pomiędzy rodzicami (na bazie alkoholizmu), takie warunki stworzyli mojemu starszemu bratu i mnie. To jednak temat na zupełnie inną książkę i nie zamierzam się nad nim rozwodzić. Wspominam o tym, gdyż dzięki tak niewiejącemu nudą dzieciństwu przez większość życia borykam się ze stanami lękowymi, głównie agorafobią, oraz oczywiście z mocno zaniżoną samooceną. Tłumaczy to w dużym stopniu (przynajmniej mi samej) pewne moje wybory i schematy postępowania, a nawet uczucia.
W tym momencie siedzę w fotelu, w wynajętym mieszkaniu w Koninie, laptop na kolanach, piszę. Mój czternastoletni syn Jakub jest w szkole, a ja jestem bezrobotna. To, w jaki sposób znalazłam się w takiej sytuacji czterysta kilometrów od domu, spróbuję wyjaśnić Wam, opisując moją historię, która wydaje się plasować trochę powyżej średniej w skali przeciętności. Myślę również, że to, co mi się przydarzyło, może być przestrogą dla innych osób, nie tylko kobiet marzących o wielkiej miłości — takiej, która może przenosić góry i przemierzać oceany. Powiem szczerze, gdybym pięć lat temu mogła przeczytać podobną książkę… być może obecnie nie pisałabym mojej. A być może pomyślałabym po prostu: „Eee, mnie to przecież nie dotyczy”. Tego jednak, Drodzy Czytelnicy, już się nie dowiemy.
Rozdział 1. Osobno
Długo myślałam, od czego zacząć, i wymyśliłam, że najlepiej będzie, gdy cofnę się dokładnie o pięć lat. Pięć lat temu jest luty dwa tysiące dwunastego roku, jestem mamą dziewięciolatka i partnerką życiową jego ojca Adama (nigdy, przenigdy nie zamierzałam wychodzić za mąż!), niedawno obchodziłam trzydzieste dziewiąte urodziny i od wielu lat pełnię funkcję referenta w jednym z oddziałów Muzeum Narodowego w Krakowie. Mieszkamy w moim M-4 położonym w odległości krótkiego spaceru od Wzgórza Wawelskiego. Nasz jedenastoletni związek znajduje się w stanie zaniku. Wszystko zobojętniało i opadło. Pozostajemy razem głównie dla dobra dziecka, nie dzieje się nic złego, ale też i nic dobrego. Moja agorafobia się nasiliła, uważam więc za wielką sprawę pomoc partnera w codziennych zakupach czy innych sprawach wymagających wyjścia z domu. Mam problemy z samodzielnym poruszaniem się na zewnątrz, raz jest lepiej, raz gorzej, do pracy jeżdżę taksówką. Swoje życie uważam za przeciętnie udane — moje dziecko jest bardzo mądre i bezproblemowe, lubię moją pracę, choć zarabiam minimum krajowe (tak jak mój partner w tej samej instytucji) i biorąc pod uwagę oszczędności, które udało mi się zgromadzić w „lepszych czasach”, jakoś udaje nam się związać koniec z końcem.
Agorafobia uczyniła mnie domatorką. Dzięki ci, losie, za Internet! Dzięki ci, mój partnerze, za Internet! Kilka lat temu nie byłam do niego przekonana, ale w końcu uległam namowom Adama i sama stałam się codzienną użytkowniczką tego cudownego wynalazku. Teraz to moje okno na świat, mój kontakt ze znajomymi z życia realnego oraz z tymi, których nigdy nie spotkałam. Oczywiście, mam profile na Facebooku, Twitterze oraz YouTube, prowadzę również swój blog. Internautka pełną gębą. Adam też wsiąkł kompletnie, ale pasja ta wcale nas nie łączy, wręcz przeciwnie — dwa komputery, osobne pokoje, osobne działania w sieci. Tu naprawdę nie ma już czego ratować.
Każdy dzień wyglądał właściwie identycznie. Dom — praca — dom. Po pracy obowiązki domowe, pomoc Kubie w lekcjach. Zawsze spędzałam z synem dużo czasu, w efekcie czego jesteśmy mocno związani emocjonalnie. Wieczory to oczywiście moje życie w wirtualnym świecie. Na Twitterze, idąc za przykładem innych, oprócz konta oficjalnego, założyłam drugie — fikcyjne. Nazwałam się Agnes. Agnes nie musi niczego przed nikim ukrywać. Mówi otwarcie o swojej fobii oraz innych problemach, gdy tylko ma na to ochotę, i przynosi jej to ulgę. Otoczona jest gronem znajomych z całego świata, którzy również dzielą się swym życiem, swymi troskami, schizami, chwilami złymi i dobrymi. Jak kto woli.
W życiu realnym zaś byłam zawsze uśmiechnięta i sprawiałam wrażenie osoby silnej i zaradnej. O mojej fobii wiedzieli tylko mój lekarz oraz partner i kilkoro przyjaciół. Nie do końca byli jej świadomi nawet moi rodzice, gdyż — dla własnego dobra — dawno temu musiałam odciąć się od nich psychicznie i — na ile się tylko dało — fizycznie. Matka i brat od lat mieszkali poza Krakowem, żyjąc w toksycznym związku. Ojciec od czasu urodzenia mojego syna wynajmował osobne mieszkanie. Okazał się fantastycznym dziadkiem i często odwiedzał wnuka. Dopóki nie uznałam, że Kuba jest wystarczająco duży, by być gotowym na tę wiedzę o mamie, mojej kondycji nie był też świadomy mój syn. Oczywiście nie wiedział nikt w pracy. Taxi nigdy nie podjeżdżała pod samą bramę muzeum, te kilkadziesiąt metrów mogłam spokojnie przejść bez ataku paniki czy omdlenia. Najwyraźniej wstydziłam się tej ułomności. Mój partner nie bardzo w nią wierzył i raczej uważał, iż jest mi wygodnie jeździć sobie taryfą, gdziekolwiek potrzebuję. Chyba nie chciałam, żeby inni również nie rozumieli, wolałam więc, by nie wiedzieli.
Życie, w którym codziennie trzeba się pilnować i udawać pełną sprawność psychiczną, której się nie posiada, może być bardzo męczące. Nie lubię kłamać, tak więc ciągłe zatajanie prawdy było dla mnie niełatwe, wręcz frustrujące.
Wsparcie i zrozumienie, jakie potrafili dać mi wirtualni znajomi, bardzo szybko przerodziło się w coś bardzo mi potrzebnego. Co za wspaniałe uczucie móc być sobą, móc dzielić się prawdą o sobie, o najciemniejszych zakamarkach swego jestestwa, i na dodatek widzieć, jak wiele osób mających podobne problemy jest w stanie zrozumieć moje. Joan niedawno straciła swego towarzysza życia, który na jej rękach przegrał walkę z rakiem. Teraz zmaga się z głęboką depresją. Princess boryka się ze stwardnieniem rozsianym oraz osobowością dwubiegunową. Rozwiodła się z mężem, który zdradzał ją na prawo i lewo. Ken jest bezrobotny, ma tyle schorzeń, że nie jest w stanie podjąć pracy. Obecnie wegetuje więc bez możliwości leczenia, gdyż nie posiada żadnego ubezpieczenia zdrowotnego. W przetrwaniu pomagają mu rodzice staruszkowie. Luke jest gejem, ale ożenił się i spłodził dwójkę dzieci, by sprostać wymaganiom rodziny i środowiska, w którym żyje. W sferze materialnej nie brakuje mu niczego. Ludzie ci nie oceniają, nie krytykują, nie wyśmiewają ani nie dołują innych. Zbyt dużo sami przeszli i — podobnie jak mi — w realu pozostało im tylko trzymać fason, by jak najmniej narażać się na krytykę czy po prostu niezrozumienie otoczenia.
Jak to w wirtualnym świecie bywa, osoby przychodzą i odchodzą. Profil usunięty i szukaj wiatru w polu. W taki sposób, nagle i niespodziewanie, zniknął Jose, portier w luksusowym hotelu i tata trójki adoptowanych dzieci. Do tej pory nie wiem, co się z nim stało, a odnosiłam wrażenie, że byliśmy całkiem bliskimi przyjaciółmi. Zostali mi po nim nasi wspólni znajomi. Znajomi Josego, którzy nie byli dotychczas moimi znajomymi, również zaczęli rozmawiać w większym gronie, w którym i ja się znajdowałam. Próbowaliśmy pozbierać wszystko to, co wiedzieliśmy indywidualnie, by móc jakoś zrozumieć zniknięcie przyjaciela. W ten oto sposób poznałam użytkownika Twittera o nicku Zurkana.
Tweety Zurkany przepełnione były samotnością. Wyobcowany pisał, że nigdy nie był dla nikogo wystarczająco dobry. Opisywał, jak to parę lat wcześniej rozstał się ze swoją wieloletnią partnerką, matką jego córki. Gdy odchodził, dziewczynka miała trzy lata. Całe szczęście, że mógł ją widywać i spędzać z nią co drugi weekend. Odkąd się wyprowadził, wynajmował pokój z kuchnią i łazienką w domu, w którym mieszkały jeszcze dwie inne rodziny. Na tyle było go stać. Trzeba tu nadmienić, że dom był drewniany i w dużym stopniu zaatakowany przez korniki oraz że nie miał klimatyzacji. W Australii, gdzie się urodził i mieszkał, oznaczało to, że latem temperatura w mieszkaniu dochodziła do czterdziestu stopni Celsjusza — bez żadnej możliwości obniżenia — nawet przez kilka dni z rzędu, zimą natomiast, przy jednocyfrowych temperaturach nad ranem, wydychało się parę z ust. Stary, drewniany, nieszczelny budynek w tamtejszym klimacie. Na dodatek usytuowany był tak blisko torów kolejowych, że gdy przejeżdżały pociągi, wewnątrz trzęsło się dosłownie wszystko i podobno nie było słychać własnych myśli. Zurkana był pracownikiem biurowym w firmie transportowej, zajmował się fakturowaniem. Filia, w której pracował, mniej więcej od roku borykała się z poważnymi problemami i wiadomo było, że prędzej czy później zostanie zlikwidowana, póki co jednak miała tylu klientów, że ledwo, bo ledwo, ale dawała radę. Do pracy dojeżdżał pociągiem, dom od dworca dzieliło sto metrów. Mężczyzna ten wiele pisał również o prawdzie, szczerości, uczciwości wobec siebie i wobec innych. Brzydził się kłamstwem i manipulacją, co niezmiernie mnie w nim urzekło. Często wspominał o swoim niedopasowaniu społecznym, miał wielkie kompleksy na punkcie swego statusu materialnego. Stronił od ludzi i nie posiadał żadnych przyjaciół. Dowiedziałam się tego wszystkiego, czytając jego tweety, zanim jeszcze postanowiłam do niego zagadać. Pisał o sobie i swoim życiu bardzo dużo i bardzo często. Dla mnie był postacią niezwykle ciekawą, oprócz szczerości imponowało mi w nim to, iż miał szerokie spektrum zainteresowań, a co za tym idzie sporą wiedzę ogólną.
Szybko zaczęłam łapać się na tym, że wchodzę na Twittera głównie po to, by sprawdzić, co u Zurkany, jak się czuje i czy wszystko z nim w porządku. Po kilku dniach takiej obserwacji postanowiłam do niego napisać. Nie było to trudne, oboje okazaliśmy się bowiem pasjonatami kina i muzyki. Tak zostało nam od dzieciństwa, gdy muzy te były dla nas rodzajem zapomnienia i ucieczki od tego, co na co dzień działo się w naszych domach. Skomentowałam filmowy link, który udostępnił, a on odpowiedział na mój komentarz. Od słowa do słowa pisaliśmy już do siebie nie tylko tweety widoczne dla wszystkich, ale i przenieśliśmy nasze rozmowy do wiadomości prywatnych. Dowiedziałam się, że ma na imię Michael i jest o trzy lata starszy ode mnie. Wymieniliśmy się zdjęciami — był wysokim, postawnym brunetem o lekko kręconych włosach i ciemnej karnacji. Bardzo przystojnym, wysokim, postawnym brunetem o lekko kręconych włosach i ciemnej karnacji. W krótkim czasie staliśmy się nierozłączni. Rozmawialiśmy, kiedy to tylko było możliwe. Dziewięć godzin różnicy pomiędzy strefami czasowymi nie ułatwiało naszych kontaktów, ale pisaliśmy do siebie nawet wtedy, gdy jedno z nas spało, i odczytywaliśmy te wiadomości zaraz po przebudzeniu.
Zakochałam się po uszy, co ważniejsze jednak — zakochałam się z wzajemnością. Michael od razu zaakceptował mą agorafobię, nie było to dla niego niczym wielkim czy dziwnym, jak się okazało, jego mama od ponad dwudziestu lat przebywała w domu opieki i chorując na schizofrenię, nie była w stanie funkcjonować sama. Odwiedzał ją co niedzielę, robił potrzebne zakupy i spędzał z nią trochę czasu. Nigdy jednak nie zostawał długo, choroba matki była dla niego ciężka do zniesienia. Dla mnie i tak był bohaterem i podziwiałam sam fakt, że tak często jeździ do niej, mimo iż ma ona zapewnioną całodobową profesjonalną opiekę. Ja swojej toksycznej matki unikałam jak ognia. Ojca nie znał, jedyne, co wiedział od matki, to to, że był to człowiek mający problemy z prawem i mocno nadużywający alkoholu oraz że płynęła w nim aborygeńska krew. Mike miał również dwójkę starszego rodzeństwa. Dzieci te miały innych ojców i zostały oddane przez matkę zaraz po urodzeniu, a była to wspólna decyzja mamy i babci Michaela. Gdy pojawiła się trzecia ciąża, babcia zadecydowała, że tym razem dziecko trzeba zostawić, by jej córka wreszcie, jak to się brzydko mówi, usiadła sobie na dupie oraz miała zajęcie i obowiązek. W ten sposób Michael od urodzenia został skazany na dorastanie z chorą psychicznie matką, która miała lepsze lub gorsze okresy, ale której choroba postępowała. Od siedemnastego roku życia dość regularnie poddawano ją elektrowstrząsom, gdy jej stan się pogarszał. Była to dla niej jedyna skuteczna metoda powrotu do jakiej takiej normy na kolejne kilka miesięcy czy rok.
Rozmawiając o naszych traumatycznych dzieciństwach oraz o tym, w jaki sposób wpłynęły one na nasze życie, bardzo zbliżaliśmy się do siebie. Dawaliśmy sobie nawzajem wielki komfort zrozumienia i wsparcia. Naprawdę nikt wcześniej nie rozumiał mnie tak jak Mike, a on twierdził to samo na mój temat. Czułam się kochana i potrzebna. Kochana przez osobę, której nie widziałam na oczy, i potrzebna jej bardziej niż jakiejkolwiek osobie w życiu, oczywiście z wyjątkiem mojego dziecka.
Zaledwie przez trzy miesiące ukrywałam przed domownikami mój związek z Michaelem. Poznaliśmy się w lutym, a już w maju postanowiliśmy sobie, że będziemy razem — nieważne, jak długo zajmie i jak trudna będzie realizacja tego postanowienia.
Pewnego majowego poranka znalazłam na poczcie maila z załącznikiem do klipu na YouTube. Kliknęłam w link i oczom moim ukazał się Mike śpiewający dla mnie „Heartbeat” Davida Sylviana & Ryuichi Sakamoto. Nigdy wcześniej nie słyszałam tej piosenki, a była tak piękna. Wzruszenie nie pozwoliło mi opanować łez. Żadnego mężczyzny wcześniej nie kochałam tak bardzo. To stwierdzenie jest zresztą aktualne do dnia dzisiejszego. Uważaliśmy siebie za bratnie dusze i to, by w końcu móc być razem w realnym życiu, stało się naszym priorytetowym celem. Nie było już odwrotu, miłość była tak mocna, byliśmy przekonani, iż zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by mieć siebie naprawdę i na zawsze.
Wiedziałam już, że chcę oznajmić całemu światu o naszych zamiarach. Nie byłam w stanie dłużej niczego przed nikim ukrywać. Pierwszą osobą, której zamierzałam powiedzieć o mojej nowej miłości oraz planach, była jedyna osoba, której te plany miały również bezpośrednio dotyczyć — mój syn. Poprosiłam Mike’a, by nagrał krótki film dla Kuby i troszkę się w nim przedstawił. Zrobił to chętnie i nazajutrz dysponowałam już czterominutowym nagraniem, przeznaczonym w całości dla mojego dziecka. Michael opowiadał Kubie o tym, jak mnie poznał, jak mnie pokochał, jak pragnie, abyśmy oboje, Kuba i ja, przylecieli do niego do Australii, byśmy mogli stworzyć kochającą się rodzinę. Wspomniał o tym, jak mówiłam mu, iż Kuba jest dobry w grze w szachy, i miał nadzieję, że mój syn pomoże mu stać się lepszym graczem. Całe nagranie było cudowne i tylko utwierdzało mnie w tym, jak wspaniałego faceta udało mi się poznać w tej wirtualnej dżungli.
Była to sobota. Adam udał się do pracy, gdyż pracował przez większość weekendów, mając za to wolne poniedziałki oraz inne dni wynikające z grafiku. Po śniadaniu usiadłam razem z synem i przeprowadziłam z nim pierwszą w życiu tak poważną rozmowę. Na szczęście los obdarzył mnie wyjątkowym dzieckiem i nie jest to tylko moje nieobiektywne zdanie. Najtrafniejsze określenie, jakie usłyszałam na temat Kuby z ust przyjaciela domu, brzmiało: „Twój syn ma bardzo starą duszę”. Całkowicie się z tym zgadzam. Odkąd był maleńki, miałam wrażenie, że to dziecko rozumie o wiele więcej, niż powinno jak na swój wiek i doświadczenie. Zawsze cechował go spokój, był obserwatorem, mówić zaczął bardzo wcześnie i w wieku kilku lat miał słownictwo dorosłego człowieka. Z tego powodu w wieku trzech lat został skierowany przez pediatrę do Katedry Językoznawstwa Uniwersytetu Jagiellońskiego, gdzie prowadzone były badania nad rozwojem mowy. Badane były dzieci, u których zauważono wyjątkowo dobry rozwój mowy, oraz te, które miały w tej sferze opóźnienia. Uczestniczyliśmy w tych badaniach przez kilka lat, tam również stwierdzono ponadprzeciętną inteligencję Kuby. Usiedliśmy więc w ciszy, moje małe, stare dziecko i ja. Wyglądało to mniej więcej tak:
— Kubusiu, zauważyłeś pewnie, że mama i tato od dawna już spędzają ze sobą mało czasu, mało rozmawiamy i żyjemy tak sobie, jakby obok siebie? — zapytałam spokojnie.
— Tak, wiem, w końcu tu mieszkam — odpowiedział Kuba, sprawiając wrażenie, jakby nie usłyszał niczego nowego.
— Jesteś pierwszą osobą, której chciałam powiedzieć, że poznałam kogoś, kogo bardzo polubiłam. I ta osoba również polubiła mnie. Jak wiesz, po pracy nie wychodzę z domu, poznałam tego pana w Internecie. Dużo mu o tobie opowiadam, tak że on też już całkiem dobrze cię zna. Widział masę twoich zdjęć, wie, jak sobie radzisz w szkole, jakim jesteś dla mnie oparciem i moim światem.
— Mamo, nie przesadzaj — powiedział ten młody człowiek, który nigdy nie przepadał za komplementami.
— Rozmawiam z tobą w tej chwili, bo muszę znać twoje zdanie na temat naszej ewentualnej przeprowadzki. Wiesz, że bez ciebie mama nigdzie nie pojedzie.
— A gdzie mieszka ta osoba? — zapytał Kuba z ciekawością.
— Ma na imię Michael i mieszka w Australii — odrzekłam synowi.
— Aaa, to nie tak daleko, tylko Czechy przelecimy — rzucił Kuba spontanicznie.
— No nie za bardzo, synu, przynieś globus i znajdziemy Australię — poleciłam mu, lekko martwiąc się o to, jak zareaguje, dowiadując się, gdzie faktycznie leży kraj, o którym była mowa.
Już w drodze powrotnej ze swojego pokoju Kuba zauważył, że pomylił Australię z Austrią.
— Mamo, pragnę zauważyć, że to jest na drugim końcu świata — powiedział, przemierzając palcem na globusie drogę z Polski do Australii. — Ale słyszałem w telewizji, że jest tam o wiele lepsze życie, pamiętam taki program, a w nim rankingi — dodał lekko podekscytowany.
— Zgadza się, Kuba, nie można nawet porównać ekonomii Australii i Polski. I jest tam ciepło cały rok. Występuje tam również cała masa pająków i innych insektów, które uwielbiasz. Ja chciałabym wyjechać, ale jeśli ty miałbyś coś przeciw temu, muszę to wiedzieć jak najszybciej. Wiesz, żeby nie robić nadziei sobie ani Michaelowi. — W tym momencie moje szczęście zależało od decyzji dziecka.
— Mamo, przecież mnie w tym kraju nic nie trzyma — odpowiedział spokojnie Kuba.
Tak wyglądała moja rozmowa z dzieckiem, które za kilka dni miało obchodzić swoje dziesiąte urodziny.
Na zakończenie pokazałam synowi film nagrany dla niego przez Mike’a. Zatrzymywałam nagranie co jakiś czas, by wszystko dokładnie przetłumaczyć Kubie na polski, choć sam rozumiał wiele. W domu często mówiłam do niego po angielsku, wiedząc, że jest w wieku, w którym drugi język bardzo łatwo wchodzi do głowy. W szkole również uczył się angielskiego.
— Bardzo fajny ten Michael — stwierdził z namysłem Kuba po obejrzeniu filmu. — Mój ojciec chyba w życiu nie wypowiedział do mnie tylu słów.
Późnym wieczorem, gdy Kuba już spał, przeprowadziłam rozmowę z Adamem. Odbyło się to zupełnie spokojnie, można powiedzieć bez emocji. Poinformowałam go, że mam kogoś oraz kim jest ta osoba i gdzie mieszka. Powiedziałam, że moje plany obejmują przylot Michaela do Krakowa oraz nasz ślub, a następnie staranie się o wizę do Australii dla mnie i Kuby. Tak, zmuszona byłam zmienić zdanie na temat zamążpójścia, gdyż wyjazd z dzieckiem musi mieć ręce i nogi, spełniać warunek poczucia bezpieczeństwa. Uzyskanie stałego pobytu w Australii nie jest wcale sprawą prostą. Poza tym byłam tak zakochana, że sama zupełnie szczerze pragnęłam tego małżeństwa. Powiedziałam Adamowi, że rozmawiałam z Kubą i że wyraził on chęć wyjazdu ze mną. Ta nasza rozmowa trochę rozmyła mi się w pamięci, dobrze pamiętam jednak Adama, mówiącego, że jak zwykle zrobię to, co chcę, gdyż zawsze stawiam na swoim. Do ewentualnego wylotu Kuby z kraju niezbędna była notarialnie poświadczona zgoda ojca, o tym również rozmawialiśmy. Adam powiedział, że jeśli Kuba osobiście mu potwierdzi, że chce wyjechać, on ze swojej strony nie będzie robił problemów. To była dobra cecha mojego partnera — wiedząc, że niewiele jest w stanie zrobić, nie zamierzał utrudniać sytuacji.
Nazajutrz, w mojej obecności, Adam porozmawiał z Kubą. Była to dobrze przeprowadzona rozmowa, wcześniej obawiałam się, czy nie będzie chciał wzbudzić w synu poczucia winy, wypomnieć mu, jak łatwo przychodzi mu opuścić ojca, ale nic takiego się nie stało. Kuba potwierdził, że chce wyjechać, gdy przyjdzie czas. Obiecali sobie utrzymywać kontakty na odległość, w dobie Internetu nie stanowi to problemu. Czułam wielką ulgę i cieszyłam się, że każde z nas wreszcie wie, na czym stoi.
Nareszcie nie musiałam już niczego ukrywać! Kontakty z Michaelem mogły wzbogacić się o rozmowy przez Skype’a. W dni powszednie, gdy wracałam z pracy, u niego było już po północy, nie były więc one możliwe, za to w weekendy, gdy tylko się budziłam, zasiadałam do wielogodzinnej sesji. Nie tylko zasiadałam, robiłam też podczas naszych rozmów to, co musiałam, np. w kuchni. Kończyliśmy te rozmowy dopiero, gdy Mike szedł spać. Oczywiście Kuba również był ich uczestnikiem i dzięki temu jego angielski z tygodnia na tydzień ulegał poprawie. Za pośrednictwem Skype’a przedstawiłam też Michaelowi ojca Kuby. Było OK.
Co drugi weekend u Mike’a przebywała jego sześcioletnia wówczas córka Felicity. Na początku nie dziwiło mnie to, że nie skype’ujemy, gdy młoda jest u niego. Oczywiście oboje z Kubą chcieliśmy ją poznać, byliśmy jednak cierpliwi. Po kilku miesiącach takiego stanu rzeczy Kuba zapytał mnie:
— Mamo, czy Felicity nie powinna wiedzieć o naszym istnieniu, skoro mamy się tam zjawić? Chyba lepiej, gdy dziecko wie wcześniej o takich rzeczach. Tak, jak ja wiem od dawna, że wyjadę. Gdybym tak dowiedział się w ostatniej chwili, nie wiem, jak bym zareagował.
Te słowa syna dały mi do myślenia. Obiecałam mu, że przy najbliższej okazji porozmawiam o tym z Michaelem. I tak też się stało. Nie czekałam z poruszaniem tego tematu do następnego Skype’a, rozpoczęłam go podczas naszych codziennych rozmów na Messengerze.
Napisałam: „Kochanie, znasz moje dziecko od miesięcy, czy nie zbliża się już pora, byśmy poznali Twoją Flis, a ona nas?”.
Przytoczyłam również wypowiedź Kuby na temat tego, jak to lepiej zrobić taką rzecz wcześniej niż w ostatniej chwili. Na odpowiedź, jak chyba nigdy wcześniej, czekałam dobre pół godziny. Przeczytałam, że Mike najpierw musi porozmawiać z matką Flis, Helen.
„Dobrze, więc porozmawiaj, jeśli jest taka potrzeba” — odpisałam.
Mama Flis od dłuższego czasu miała nowego partnera, który mieszkał z nią i Felicity. Przyszło mi więc do głowy pytanie: „Pewnie twoja była partnerka również pytała cię o zdanie, gdy Flis miała poznać jej nowego faceta?”. Chciałam zrozumieć, jak to u nich „działa”. Na odległość łatwo jest o nieporozumienie, zwłaszcza że różnice w mentalności słowiańskiej i australijskiej są naprawdę spore. Uzyskałam odpowiedź, że nikt nie konsultował z Michaelem pojawienia się nowego partnera jego eks w życiu Flis, ani nawet zamieszkania tej osoby razem z jego córką. W tym momencie pierwszy raz zapaliła mi się czerwona lampka.
Rozmowa stanęła na tym, że Michael ma powiedzieć swojej byłej partnerce o istnieniu moim i Kuby oraz zapytać ją o zgodę na to, by Flis mogła poznać nas przez Skype’a.
Minęło kilka dni. Rozmawialiśmy o wszystkim, tylko nie o tym, byłam więc zmuszona ponownie zacząć drążyć temat. Im bardziej dopytywałam, dlaczego występuje taki problem z naszym poznaniem Felicity, tym bardziej czułam, jak Mike się wycofuje. Odpowiedź na moje pytanie musiała jednak w końcu nastąpić.
„Boję się” — przeczytałam.
„Czego się boisz?” — zapytałam.
„Nie wiem” — odpowiedział.
Od początku naszej znajomości Mike zapewniał mnie, że Helen już nic dla niego nie znaczy i że kontakty z nią zmuszony jest utrzymywać tylko i wyłącznie ze względu na córkę. Wydawało mi się to jak najbardziej logiczne, ale chyba jednak nie do końca było tak, jak mówił Michael. Rozmawiając z nim o tym, czym spowodowany jest jego strach, wyłonił mi się nieco inny obraz jego relacji z mamą Flis. Kobieta faktycznie utrzymywała z Michaelem kontakty tylko dlatego, że był ojcem jej dziecka. Miała swoje nowe życie, nowego partnera, rodzinę, przyjaciół. Prowadziła bogate życie towarzyskie — imprezy, wyjazdy. Mike od czasu rozstania z nią żył jak pustelnik. Zawsze był samotnikiem, ale okres, o którym mowa, stanowił czas, w którym całe jego życie polegało na wyjściu do pracy, niedzielnych odwiedzinach u matki oraz czterech dniach w miesiącu spędzonych z córką. Zero przyjaciół, ba! zero znajomych. Poważnie mówiąc, jedyni znajomi, o jakich mi wspominał, mieszkali tysiąc kilometrów od niego — dwie osoby, które poznał w szkole wieczorowej dwadzieścia lat wcześniej. Była partnerka Mike’a była więc ostatnią osobą w jego życiu, z którą kiedyś wiele go łączyło i z którą nadal miał częsty kontakt. Przy generalnym braku ludzi w życiu taka osoba nie mogła być obojętna. Mogłam wyczuć, że Michael z jakiegoś powodu obawia się opinii swojej eks, obawia się tego, co ona może pomyśleć, powiedzieć, jak zareaguje. Wcale a wcale mi się to nie podobało, zwłaszcza że nieprzerwanie utwierdzał mnie w przekonaniu, jak bardzo ta osoba jest dla niego nieistotna. Ja mogłam normalnie i bez jakichkolwiek obaw wyłożyć mojemu byłemu kawę na ławę i wszystko było w porządku. Michaelowi do przeprowadzenia rozmowy ze swoją byłą potrzebne były miesiące przygotowań.
W końcu jednak Kuba i ja doczekaliśmy się, że zgoda na to, byśmy mogli pojawić się w życiu Flis, została wyrażona. Parę pierwszych rozmów przez Skype’a przełamało nieśmiałość tej bardzo energicznej dziewczynki i wszelkie bariery zniknęły. Kuba prezentował Michaelowi swoje kolekcje czołgów i samolotów, Flis dla mnie tańczyła i śpiewała.
Mijały miesiące, a przylot Mike’a odkładał się w czasie. Niestety, bez pieniędzy takie przedsięwzięcia są bardzo trudne w realizacji. Sama miałam spore oszczędności, zanim trafiłam do muzeum, stawiałam tarota, zajmowałam się ezoteryką i bioenergoterapią. W tamtych czasach powodziło mi się wyśmienicie i zdołałam odłożyć znaczną sumę. Zdawałam sobie sprawę, że gdy nadejdzie czas załatwiania spraw wizowych oraz zakupu biletów lotniczych dla mnie i Kuby, nikt nie pomoże mi w tym finansowo. Proces wizowy wymagał długotrwałego załatwiania, w tym tłumaczenia przysięgłego na język angielski stosów dokumentów i formularzy, wcześniej potwierdzonych przez notariusza, oraz kosztownych badań w specjalistycznej klinice współpracującej z australijskim Departamentem Imigracji i Ochrony Granic. Na mnie spadał też koszt organizacji ślubu w Krakowie. Mike nie posiadał żadnych oszczędności, a potrzebował takiej kwoty, która wystarczyłaby na przelot w obie strony oraz miesięczne pokrycie kosztów wynajmowanego mieszkania podczas jego nieobecności. Musiał też być w stanie przelać australijskie „alimenty” na konto miejsca, które porównać można do polskiej świetlicy, czyli tam, gdzie przebywała jego córka przed i po szkole. Tu również potrzebował środków na miesięczną opłatę. Wszystko to stanowiło kwotę ponad trzech tysięcy dolarów australijskich. Takich pieniędzy nie zaoszczędziłby z pensji przez dziesięć lat. Było to nierealne. Jedynym wyjściem było wzięcie kredytu, ale przy jego niskich zarobkach żaden bank ani inna firma nie kwapiła się takiej pożyczki udzielić. Nie tracąc jednak nadziei, że w końcu uda się zorganizować potrzebną sumę, trwaliśmy przy sobie, wspierając się, jak to tylko było możliwe. Nasza relacja zacieśniała się, tęsknota sprawiała, że miłość była jeszcze głębsza, a nasze marzenia jeszcze odważniejsze. Ja, przybita wcześniejszym życiem w marazmie, miałam teraz tyle energii, że nie poznawałam samej siebie. Znajomi i współpracownicy również zauważyli tę przemianę. W końcu i z nimi podzieliłam się tym, co dzieje się w moim życiu i jakie mam plany na przyszłość. Zdania odnośnie mojej decyzji wyjazdu z dzieckiem „w nieznane”, do osoby, którą póki co znam tylko z Internetu, były podzielone. Jedni szczerze życzyli mi i Michaelowi szczęścia i powodzenia, drudzy uznali mnie za osobę skrajnie nieodpowiedzialną, stawiającą na szali zwłaszcza los mojego dziecka. Zdarzyło mi się nawet usłyszeć, że być może wyjeżdżam, by skończyć w domu publicznym, a Kuba zostanie spreparowany na przeszczepy organów, i to też muszę brać pod uwagę.
Nie, nie brałam pod uwagę żadnych negatywnych scenariuszy! Wiedziałam, z kim mam do czynienia, i ufałam tej osobie. Jak ktoś, kto jest zdecydowany przylecieć do mnie, by spotkać mnie pierwszy raz twarzą w twarz i podczas tego samego pobytu pojąć mnie za żonę, mógłby mieć jakiekolwiek złe zamiary? Ktoś, kto chce również podjąć się wychowania, a może i utrzymania mojego dziecka. W związku z moją fobią w naszych planach — przynajmniej na początku wspólnego życia w Australii — nie widzieliśmy mnie pracującej zawodowo. Życie tam wygląda o wiele inaczej, pięćdziesięciokilometrowy, czy nawet stukilometrowy dojazd do pracy nie jest niczym wyjątkowym. Nam obojgu trudno było wyobrazić sobie mnie pokonującą takie odległości samotnie. Tym bardziej myślałam, jak wspaniały musi to być człowiek, który bez mrugnięcia okiem chce związać swe życie z kimś tak „sprawnym” jak ja. Mike zawsze próbował sprawiać, bym czuła się lepiej odnośnie siebie samej. Poczynił pewne wyliczenia i zapewniał mnie, że jeśli gotowałabym w domu, to na jedzenie we trójkę wydawalibyśmy mniej pieniędzy, niż wydawał on, będąc sam i stołując się codziennie poza domem. W Polsce przygotowywanie domowych posiłków jest normą, bez względu na to, czy kobieta pracuje, czy też nie, w Australii natomiast kobieta gotująca to skarb. Do tej pory on osobiście nie spotkał się z takim skarbem. Bardzo doceniał mój dobry zmysł organizacyjny i gospodarność, a dodając do tego domowe obiady, które miałyby przyczynić się do oszczędności, był przekonany, że model rodziny z pracującym mężem i żoną zajmującą się domem jest dla nas idealny. Nasze wspólne życie mieliśmy więc obgadane na dziesiątą stronę. Gdy już dotrzemy z Kubą do Australii, miałam sprzedać moje własnościowe mieszkanie, z którego zastrzyk finansowy dałby nam wszystkim spore poczucie bezpieczeństwa — cóż mogło nam się nie udać? Plany były bardzo realne, żadne zamki na piasku nie wchodziły w grę.
Ilość filmów nagrywanych dla mnie przez Mike’a rosła. Lubił je dla mnie tworzyć, a ja uwielbiałam je oglądać. Gdy był offline, a ja tęskniłam, mogłam odtwarzać je w kółko. Często były dowcipne i śmiałam się sama do siebie. Na moim kanale na YouTube utworzyłam dla nich osobną playlistę, którą nazwałam „Love”.
Love kwitła. Nigdy wcześniej nie czułam się kobietą w takim stopniu jak z Michaelem. Uprawialiśmy wirtualny seks i było mi dobrze. Czułam się ładna i pożądana. Moje libido zawsze było niskie (patrz trauma z dzieciństwa), ale wraz z nowym mężczyzną polubiłam seks i czerpałam z niego przyjemność. Piętnaście tysięcy kilometrów odległości jakby nie miało znaczenia. Potrzeby seksualne Mike’a były o wiele większe niż moje. Gdy już nabraliśmy do siebie pełnego zaufania, nie ukrywał, że seks jest dla niego rodzajem ucieczki od szarej rzeczywistości i najlepszą formą relaksacji, jakiej był w stanie doświadczyć. Nie spotykał się jednak z kobietami. Jego była żona (ożenił się w wieku dwudziestu trzech lat i ponoć małżeństwo to bardzo szybko okazało się porażką) oraz matka Flis były jedynymi kobietami, z którymi był w sposób intymny. Przez samotne lata towarzyszyła mu więc masturbacja, był również stałym bywalcem stron pornograficznych. Na tej płaszczyźnie nie zyskał we mnie towarzyszki, owa strona Internetu nigdy mnie nie interesowała. Dopóki byliśmy osobno, postanowiłam nie wnikać w jego pornopotrzeby. Mieliśmy jasno ustalone, że w momencie gdy w końcu będziemy mieszkać razem, temat ten znika z jego życia. Twierdził, że pornografia jest dla niego tylko „zamiast” i „w zastępstwie” pożycia seksualnego, jakie można mieć z własną kobietą. Wierzyłam jego słowom, nie miałam podstaw, by myśleć inaczej, pamiętając o tym, jak brzydzi się kłamstw i jak ważna jest dla niego uczciwość, zwłaszcza między dwojgiem najbliższych sobie osób. Michael był w moim wyobrażeniu okrutnie samotnym człowiekiem. Tak bardzo chciałam uczynić jego życie szczęśliwszym. Wyznawał mi, że na taką kobietę jak ja czekał całe życie. Słysząc, że mieliśmy spotkać się teraz, doświadczeni przez poprzednie związki i wydarzenia, które miały nas przygotować na to, by być dla siebie nawzajem najlepszymi wersjami samych siebie, wiedziałam, że mówi to, co czuje i w co głęboko wierzy. Sama wierzyłam w te słowa równie mocno.
Nadszedł Nowy Rok. Dziwnie było „świętować” go osobno. Mike nie czekał do australijskiej północy, poszedł spać wcześniej. Ja o godzinie piętnastej naszego czasu pomyślałam, że w Brisbane, gdzie mieszkał, właśnie zmieniła się data na rok dwa tysiące trzynasty i napisałam ukochanemu życzenia na Messengerze. Mnie osobiście, odkąd byłam nastolatką, nie zdarzyło się przegapić Nowego Roku, lubię to końcowe odliczanie, fajerwerki, choćby tylko słyszane czy widziane z oddali. Gdy Mike się obudził, u mnie było już po dwudziestej drugiej. Podziękował za życzenia, następnie poszedł zrobić sobie śniadanie, ja przygotowywałam jakieś przekąski, gdyż zamierzałam jeszcze długo nie spać. Jak zawsze byliśmy w ciągłym kontakcie, jednocześnie robiąc swoje. O północy razem z Kubą i jego tatą wznieśliśmy toast noworoczny. Niedługo potem młody zaczął szykować się do spania, a jego ojciec wrócił do swojego komputera. Mogłam wreszcie spokojnie zasiąść do laptopa, by przed snem jeszcze porozmawiać z Michaelem, który tego dnia nie miał zupełnie żadnych zajęć. Nie znalazłam życzeń noworocznych w wiadomościach. Rozmowa, którą zaczęliśmy, również nie zapowiadała, że je usłyszę. Autentycznie było mi przykro. Mój ojciec zadzwonił z życzeniami i Mike o tym wiedział, gdyż z tego powodu przerwaliśmy na chwilę nasze pogaduszki. O pierwszej w nocy nie wytrzymałam.
— Jest mi trochę przykro, że nie życzyłeś mi szczęśliwego Nowego Roku. To w końcu taki wyjątkowy moment. Wszyscy sobie życzą, jeśli akurat o tej porze są w kontakcie — powiedziałam spokojnie.
— Przepraszam. Dla mnie takie zachowania nie są oczywiste. Nie miałem ich kiedy nabyć, a potem było już za późno — odpowiedział Mike, usiłując się wytłumaczyć. — Nie wiem, co kiedy wypada, co się powinno, a czego nie. Inaczej widzę i odczuwam wiele rzeczy i sytuacji. Do większości ludzi zupełnie nie pasuję, mógłbym śmiało powiedzieć, że do nikogo nie pasuję. Nikogo poza tobą. Dlatego moje życie pozbawione jest ludzi. Tak jest lepiej dla mnie i dla nich — mówił bardzo poważnie i odnosiłam wrażenie, że zależy mu na tym, bym dokładnie go zrozumiała. — Przepraszam, że nie wiedziałem, że powinienem złożyć ci życzenia. Ale to nie znaczy, że cię nie kocham, wiedz o tym.
Na początku stycznia Kuba paskudnie się rozchorował. Ostre zapalenie gardła i zatok. Kilka dni później zaraziłam się od niego, co zresztą często mi się zdarzało. Dwa tygodnie przebywałam na zasiłku opiekuńczym na chore dziecko, oboje wzięliśmy po dwie serie antybiotyków. W tym okresie zrozumiałam, o czym dokładnie mówił Mike w noc sylwestrową. Nie wiem, czy podczas całej naszej choroby choć raz czy dwa razy zapytał o to, jak się czujemy. Odpuściłam sobie jednak pytanie, czy naprawdę tak mało go obchodzi to, czy jest już lepiej, czy też nadal mam wysoką gorączkę, czy Kuba może już jeść itd. Pamiętałam jego słowa. Nie zawsze wie, jak należałoby się zachować. Postrzega i czuje wiele sytuacji inaczej. Nie znaczy to, że mnie nie kocha. Rozumiałam już, iż będę musiała się przyzwyczaić i pogodzić z tym, że gdy jest mi przykro, nie jest to równoznaczne z tym, że Michael zranił mnie specjalnie. Taki po prostu był. A ja bardzo pokochałam go takim, jaki był. On nie chciał zmieniać mnie, ja nie chciałam zmieniać jego. To zresztą nigdy by się nie udało.
Druga połowa stycznia była o wiele lepsza. Na czterdzieste urodziny ukochany przysłał mi srebrny łańcuszek ze ślicznym i oryginalnym serduszkiem. Założyłam go i nie zdjęłam z siebie przez następne trzy lata. Faktycznie nikt wcześniej nie podarował mi niczego piękniejszego.
W ostatni piątek stycznia jak zawsze po przebudzeniu sprawdziłam wiadomości od Mike’a. To, co przeczytałam, sprawiło, że nie potrzebowałam mojej porannej mocnej herbaty, by się rozbudzić. Jakaś firma udzielająca pożyczek sama wysłała do Mike’a maila z propozycją trzech tysięcy dolarów, których potrzebowaliśmy! Wcześniej zdarzyła się już podobna sytuacja, ale po sprawdzeniu owej firmy okazało się to jakąś szemraną sprawą, było ryzyko wyłudzenia danych osobowych czy bankowych i propozycja została odrzucona. Tym razem wszystko wyglądało dobrze! Szczęście moje nie miało granic. Piszczałam i skakałam po domu jak dziecko, by dać mu upust.
Tego dnia w pracy na niczym nie mogłam się skupić. Zajęta byłam wydzwanianiem do Urzędu Stanu Cywilnego w celu zasięgnięcia informacji na temat dokumentów potrzebnych do zawarcia małżeństwa z obywatelem innego kraju. Bardzo wymęczyłam urzędników, dopytując się kilka razy o to samo, ale nie mogłam pozwolić sobie na to, by coś miało się nie zgadzać, czegoś brakować. Ze względów finansowych Michael mógł przylecieć tu tylko raz. Jako że byłam panną i urodziłam się w Krakowie, wymagano ode mnie tylko dowodu osobistego. Lista potrzebnych dokumentów ze strony Mike’a była o wiele dłuższa. Akt urodzenia, dokument poświadczający tożsamość z adresem zamieszkania, paszport, akt rozwodu oraz Zaświadczenie o Niewystępowaniu Przeszkód do Zawarcia Związku Małżeńskiego z Ambasady Australii znajdującej się w Warszawie. Oczywiście całość przetłumaczona przez tłumacza przysięgłego. Od złożenia wszystkich wymaganych dokumentów do chwili ślubu oczekuje się ustawowy miesiąc. Oczyma wyobraźni widziałam więc nas śpieszących do urzędu prosto z lotniska po przylocie Mike’a oraz pędzących na lotnisko zaraz po ślubie. Muszę powiedzieć, że wizja ta nawet mnie rozśmieszyła. Ważne, że mieliśmy dla siebie cały miesiąc pomiędzy wizytami na lotnisku! Dałam znać ukochanemu, jakie dokumenty musi zgromadzić, zapewnił mnie, że zacznie je organizować już nazajutrz. Ja natomiast jeszcze tego samego dnia znalazłam w Krakowie tłumacza, pana Antoniego. Wszystkie papiery mogłam przesyłać mu pocztą elektroniczną, oryginały chciał zobaczyć, gdy będzie to możliwe. Oznaczało to, że przed dotarciem do Urzędu Stanu Cywilnego musimy najpierw odwiedzić pana Antoniego, okazać mu oryginalne dokumenty, które przywiezie Mike, i odebrać tłumaczenia. Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta. Poczucie wszechogarniającego szczęścia sprawiało jednak, że nie przewidywałam żadnych problemów. Zrobimy to, co musimy, ze wszystkim zdążymy, a następnie, gdy tylko odbiorę dowód osobisty oraz paszport wyrobione na nowe nazwisko, rozpoczynamy proces wizowy! Nareszcie wszystko zaczynało iść zgodnie z planem!
Zgromadzenie potrzebnych dokumentów oraz wyrobienie paszportu miało zająć Michaelowi dwa tygodnie. Z zakupem biletów lotniczych nie było najmniejszych problemów, można było to zrobić w każdej chwili. W pracy miał niewykorzystane dwa tygodnie urlopu wypoczynkowego, miał wziąć dwa kolejne bezpłatnego.
W dniu, w którym Mike odebrał paszport, odebrał również inny, jak się okazało, nie mniej istotny dla nas dokument. Zwolnienie z pracy z czterotygodniowym okresem wypowiedzenia. Niebo spadło mi na głowę.
Michael był załamany. Nie dość, że odwlekało to nie wiadomo o ile jego przylot, to na dodatek zawisło nad nim widmo bezrobocia, co w jego przypadku oznaczało bezdomność. Musiałam być silna, nie miałam innego wyjścia. Wspierałam go, jak tylko mogłam, zaoferowałam mu też pomoc finansową i dopingowałam w poszukiwaniach nowej pracy. Oczywiście wiadome było, że dwa tygodnie urlopu, które posiadał, zostaną przeznaczone właśnie na to. Lata temu, gdy na świecie nie było jeszcze Felicity, również zdarzyło mu się stracić pracę. Pół roku zajęło mu znalezienie nowej. W pewnym momencie chciał brać, co popadnie, słyszał jednak wtedy, że ma za wysokie kwalifikacje, i pracy nadal nie było. Mieszkał wówczas ze swoją partnerką, której przez ten okres udało się utrzymać ich oboje. Teraz był sam jak palec.
Płakałam. Serce mi krwawiło, gdy czytałam słowa mężczyzny, którego kochałam do szaleństwa, a który pisał, że zasługuję na kogoś lepszego. Kogoś normalnego. Kogoś, kogo stać na przylot do Europy, tak jak stać jego współpracowników, którzy dwa razy w roku spędzają wakacje we Francji czy Włoszech z całymi rodzinami. Którzy mają własne domy z ogrodami i basenami. Którzy zawsze mieli i zawsze będą mieć lepsze życie niż on.
„Znalazłaś ukrytego pod tym cyfrowym kamieniem życiowego nieudacznika. Nie mam nic. Nigdzie nie pasuję. Wychodząc z domu, zakładam maskę, by nikt nie dostrzegł, kim naprawdę jestem. Nawet moje serce jest jakieś małe. Ale całe należy do ciebie”.
Cierpiałam, będąc świadkiem załamania mojego mężczyzny. Potrzebował mojego wsparcia i wiary w niego bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Intensywne poszukiwania pracy przyniosły efekty. Zaledwie przez tydzień Mike był faktycznie bezrobotny. Jedna z agencji pracy znalazła dla niego miejsce dokładnie w jego branży. Była to również firma zajmująca się transportem, jednak bez porównania większa i prężniejsza niż poprzednia. Oboje byliśmy przeszczęśliwi. Cieszyłam się, wiedząc, że Mike jest bezpieczny i nie grozi mu brak dachu nad głową — w tym momencie było to dla mnie najważniejsze.
W nowym miejscu pracy mógł wziąć urlop dopiero pod koniec października. Oznaczało to, że do naszego spotkania pozostało siedem długich miesięcy. Nic. Siła wyższa. Czekam na niego ponad rok, poczekam jeszcze tyle. Trzeba wytrzymać. Powtarzałam sobie w głowie plusy i skrzętnie je w niej pielęgnowałam: Jest praca. Trzy tysiące pożyczki nie musiały zostać naruszone i są bezpieczne na koncie. Mamy wszystkie potrzebne do ślubu dokumenty z wyjątkiem zaświadczenia z ambasady. Termin wizyty w Warszawie Mike ustalić miał jeszcze z Australii na pierwszy dzień po przylocie do Polski. Musiał wykonać ten telefon osobiście, ale na to było jeszcze o wiele za wcześnie. Znów wszystko jest pod kontrolą. Z każdym dniem będzie bliżej do naszego spotkania. W dodatku w listopadzie jest paskudnie, a w nazwie miesiąca nie występuje „r” — niewiele osób bierze wtedy ślub w Polsce, nie będzie więc problemu z terminem. Miałam sporo tych plusów i trzymały mnie one w jako takiej formie psychicznej.
Kolejne miesiące po prostu mijały. W kwietniu znów mieliśmy w domu infekcję. Michael obchodził urodziny, na które wysłaliśmy mu z Kubą zakupionego w Sukiennicach uroczego srebrnego diabełka. Prezent ten sprawił mu wielką radość. W maju mama Mike’a musiała iść do szpitala na oddział psychiatryczny. Stan jej pogorszył się na tyle, iż zaczęła być groźna dla siebie oraz osób z otoczenia. Spędziła tam ponad miesiąc, Mike więc w kolejne niedziele odwiedzał ją w szpitalu. Ciężko przychodziło mu widzieć matkę w takim stanie, niekiedy nawet robiło mu się słabo.
— Gdy będziemy razem, będziesz jeździła ze mną do mamy? — zapytał pewnego razu po powrocie ze szpitala.
— Co to w ogóle za pytanie! Oczywiście, że tak. Będę jeździła z tobą wszędzie, gdzie tylko mnie zabierzesz — odpowiedziałam szczerze zdziwiona pytaniem o tak oczywistą sprawę.
Wtedy powiedział mi, że żadna z jego wcześniejszych kobiet nigdy, ani jeden raz, nie pojechała z nim w odwiedziny do mamy — ani do domu opieki, ani gdy przebywała w szpitalu. Trudno było mi to pojąć. Gdy zapytałam, dlaczego tak było, Michael odpowiedział, że nie wie. Taka odpowiedź zresztą często padała z jego ust. Znów potwierdziło się, w jak wielu sytuacjach był w życiu sam. Nawet będąc w wieloletnich związkach.
W maju miały miejsce z kolei jedenaste urodziny Kuby. Otrzymał na nie od Michaela oryginalną figurkę Qui-Gon Jinna z „Mrocznego Widma”. Obaj byli zagorzałymi fanami serii „Gwiezdne Wojny”.
Ze względu na to, iż wiedziałam, że będę potrzebowała wziąć miesiąc urlopu na przełomie października i listopada, całe wakacje spędziłam w pracy. Może to i lepiej, od lat i tak nigdzie nie wyjeżdżaliśmy, a czas leci szybciej, gdy ma się zajęcie. W sklepie internetowym zakupiłam dwie sukienki, które wydawały mi się być odpowiednie do założenia na cichy i skromny ślub cywilny. Jedna cieplejsza i ciemniejsza, zupełnie jednolita. Druga lżejsza, ecru w duże, czarne kwiaty. Byłam więc przygotowana na każdą temperaturę w listopadzie. Mike nie bardzo wiedział, jak kupuje się obrączki (nie wiedział również, że ich zakup to obowiązek pana młodego), zajęłam się więc również i tą sprawą. Swój rozmiar oczywiście znałam, Mike nie znał jednak swojego. Przysłał mi stary srebrny sygnet, który nadal na niego pasował, bym mogła wybrać się do jubilera i ustalić, jaki to rozmiar. Numeracja ubrań, bielizny, butów i wielu innych rzeczy w Australii jest inna, nie chcieliśmy więc ryzykować, że po zrobieniu pomiaru u siebie Mike poda mi nieprawidłowy rozmiar swojej przyszłej obrączki.
Gdy sygnet do mnie dotarł, wzięłam go ze sobą do pracy. Tam zapytałam koleżankę, czy mogłaby podejść ze mną do jubilera. Zakład jubilerski znajdował się na tyle blisko muzeum, że wstyd byłoby jechać tam taksówką, a jednocześnie na tyle daleko, że sama nie dałabym rady do niego dojść. Oczywiście nie przyznałam się koleżance, że potrzebna jest mi ona do opieki, poprosiłam, by pomogła mi wybrać wzór obrączek. Zgodziła się chętnie, udałam się więc do szefa i zapytałam, czy mógłby zwolnić nas obie na pół godziny. Nie widział problemu. Tego dnia zamówiłam nasze obrączki z wygrawerowanymi wewnątrz imionami i uroczymi serduszkami.
Pod koniec lipca odebrałam obrączki. Były jeszcze piękniejsze, niż przypuszczałam, że będą. Ledwo wróciłam do domu, zrobiłam im zdjęcia i wysłałam Michaelowi. Zobaczył je, jak tylko się obudził, czyli jak to przeważnie u mnie bywało, w okolicy dwudziestej pierwszej. Bardzo mu się spodobały. Żałował, że musi czekać jeszcze co najmniej trzy miesiące, by ujrzeć je „na żywo”. Tego poranka był mocno przybity, od tygodnia doskwierał mu potworny ból pleców i prawego ramienia. Problemy z plecami powracały co jakiś czas, podobno związane były ze stresem. Lekarz przepisywał mu na te dolegliwości tylko silne leki przeciwbólowe i przeciwzapalne. Z tego, co mówił Mike, ból ten może odbierać chęć do życia w stopniu, w jakim robi to silna migrena. Najchętniej nie wstawałby z łóżka, nie ruszał się, nie jadł. Nie mógł sobie jednak na to w żadnym razie pozwolić, będąc zatrudnionym na okres próbny w nowej pracy. Podczas tej rozmowy zauważyłam, jaką radość sprawiają mu nasze obrączki, i wpadłam na pewien, być może nieco kontrowersyjny pomysł, ale tak bardzo chciałam, by ukochany poczuł się lepiej… Zapytałam, czy nie chciałby zobaczyć i móc dotknąć swej obrączki wcześniej. Zaproponowałam, że mogę mu ją wysłać. Gdy ją dostanie, moglibyśmy oboje na Skypie założyć swoje obrączki. Takie nasze wirtualne zaręczyny, w końcu do tej pory wszystko między nami działo się w cyfrowym świecie. Mój pomysł został przyjęty entuzjastycznie. Ponownie usłyszałam, że nikt nigdy nie troszczył się o niego tak jak ja i nikt nie włożył „w niego” tyle wysiłku. Cieszyłam się, że mogłam choć w taki sposób poprawić jego nastrój. Nazajutrz po pracy miły pan taksówkarz najpierw podrzucił mnie na pocztę, gdzie nadałam obrączkę Michaela do Brisbane, i dopiero wtedy pojechaliśmy do domu.
Dwa tygodnie zajęła obrączce droga do narzeczonego. Do naszych wirtualnych zaręczyn musieliśmy jednak poczekać kilka dni — do sobotniego Skype’a. Wybraliśmy nawet podkład muzyczny w postaci „Latch” duetu Disclosure i naszego ulubionego wokalisty Sama Smitha. Wyobrażałam sobie, że będę trochę skrępowana podczas tej „ceremonii”, okazało się jednak, że oboje pękaliśmy ze śmiechu, żadne z nas nie mogło zachować powagi. Stało się, byliśmy zaręczeni.
W pierwszych dniach września Michael przeprowadził rozmowę ze swoim szefem, dotyczącą długiego urlopu, który musiał wziąć. Przełożony nie był tym zachwycony, Mike powiedział mu jednak, że potrzebuje aż miesiąc ze względu na ważne sprawy rodzinne. W sumie byliśmy już prawie rodziną. Na szczęście szef wyraził zgodę. Michael, odkąd pracował w nowym miejscu, nie opuścił ani jednego dnia pracy i pracodawcy zdążyli już poznać go z najlepszej strony. Osoba, która mogła zastąpić Mike’a na jego stanowisku, była jednak dostępna dopiero od pierwszego listopada. Urlop został więc zatwierdzony na dni pierwszy listopada — pierwszy grudnia dwa tysiące trzynastego roku. Mając go w kieszeni, Michael bezzwłocznie zarezerwował bilety lotnicze w obie strony. Wylatywał z Brisbane pierwszego listopada wieczorem, w Krakowie miał wylądować planowo tuż przed południem trzeciego. Wykonał też telefon do Ambasady Australii w Warszawie i umówił się na spotkanie na poniedziałek, czwartego listopada o godzinie trzynastej trzydzieści. Ze swojej strony załatwił więc wszystko. Byłam przeszczęśliwa, mając wreszcie konkretną datę, wyznaczającą koniec tego ciągnącego się w nieskończoność oczekiwania na osobiste spotkanie miłości mego życia!
Teraz nadeszła moja kolej, by rozwiązać pewne sprawy. Nastał czas, kiedy to tata Kuby musiał się wyprowadzić. Mike miał zatrzymać się u mnie, raczej żadne z nas trojga nie wyobrażało sobie tego, by mój były towarzysz życia nadal mieszkał ze mną w tym czasie. Rozmowa ta była tak samo nieunikniona, jak i spodziewana. W październiku Adam mieszkał już osobno w wynajętym przez siebie pokoju.
Kolejny raz wykonałam telefon do USC, od czasu gdy dzwoniłam tam po raz pierwszy, minęły bowiem miesiące. Ponownie upewniłam się, czy mamy wszystkie potrzebne dokumenty, oraz zarezerwowałam nam termin wizyty na piątego listopada, czyli dzień po Warszawie. Poruszyłam też kwestię, że gdy złożymy dokumenty, narzeczony, niestety, nie będzie w stanie zostać w Polsce pełnego ustawowego miesiąca, ale dowiadywałam się wcześniej i wiedziałam, że w wyjątkowych sytuacjach termin oczekiwania na ślub może zostać skrócony. Pani po drugiej stronie telefonu powiedziała, że pod koniec listopada nie będzie najmniejszego problemu z terminem, zwłaszcza że nie zależało nam na żadnym konkretnym dniu ani godzinie i mogliśmy się dopasować.
Moi świadkowie, wieloletni przyjaciele Beata i Piotr, również byli przygotowani na to, że datę ślubu będę w stanie podać im dopiero około trzy tygodnie przed ceremonią. Było to dla wszystkich zrozumiałe, przyjaciele znali naszą historię, determinację i walkę z losem o to, by w końcu móc być razem.
W moim odczuciu październik ciągnął się w nieskończoność. Euforia związana z niedługim przylotem Mike’a wcale nie sprawiała, że czas płynął szybciej. W domu zrobiliśmy z Kubą podłużny papierowy kalendarz z odcinanymi od dołu dniami, by widzieć, jak upływa czas i jak zbliża się przylot Michaela.
W połowie miesiąca kupiłam bilety na pociąg do Warszawy, na ósmą rano czwartego listopada. Nic więcej nie zostało mi do załatwienia.
W końcu nadszedł mój ostatni dzień w pracy przed Wszystkich Świętych i urlopem. Oznaczało to również ostatni dzień pracy dla Mike’a i jego wylot z Brisbane nazajutrz wieczorem. Tego dnia w pracy byłam bardzo zajęta, chciałam osobom, które miały mnie zastępować, zostawić wszystko zapięte na ostatni guzik. Dopiero przed południem sprawdziłam wiadomości od Mike’a.
„Mam gorączkę, ból gardła i kompletnie zatkane zatoki. Czuję się fatalnie. Prosto z pracy jadę do lekarza”.
Nie wierzyłam. Zdenerwowałam się bardzo, powiem więcej, byłam wściekła. Dlaczego wszystko idzie jak po grudzie?! Odkąd znam Mike’a, nie był nawet przeziębiony. Plecy, ramię, kostka w złamanej lata temu nodze, ale nigdy coś takiego! Momentalnie zaczęłam się martwić. Czy przesunie to termin jego przylotu? A jeśli nie, to jak da on radę spędzić w samolotach i na lotniskach dwie doby?! Dałam mu znać, że się martwię i że w napięciu czekam na wiadomość po jego wizycie w przychodni. W końcu odezwał się. Poinformował lekarkę, iż nazajutrz wieczorem leci do Europy, przepisała mu najmocniejszy antybiotyk o najszerszym spektrum działania, o jakim tylko mogła pomyśleć. Była dobrej myśli, gdyż Michael nie brał antybiotyków od lat, organizm nie był więc do nich przyzwyczajony. Przewidywała, że po trzech pierwszych dobach zażywania Mike powinien odczuć poprawę. Dla mnie nadal oznaczało to, że podczas podróży będzie czuł się źle.
Martwiłam się. Po powrocie do domu Mike bezzwłocznie wziął pierwszą tabletkę i spakował walizkę według spisu, który kilka dni temu dla niego zrobiłam. Nigdy nie opuszczał Australii, a w Polsce listopad może być zimny i zdradliwy. Bardzo chciał zobaczyć śnieg, pierwszy raz w życiu. Gdy bagaż był gotowy do podróży, wykończony położył się spać.
Nazajutrz rano, zaraz po moim przebudzeniu, weszliśmy na Skype’a. Po raz ostatni przed ujrzeniem się w realnym świecie. Michael wyglądał i czuł się fatalnie. Opuchnięta twarz, zmieniony głos, brzydki kaszel, co chwilę wydmuchiwał nos.
— Nie martw się, kochanie — powiedział, próbując mnie uspokoić. — To po prostu cali my. Wszystko nie tak, los wystawia nas na różne próby, a jednak kończy się dobrze i dajemy radę. Za dwa dni widzę cię na lotnisku. Już z oddali będę ci śpiewał, byś wiedziała, z którego kierunku nadciągam. Następnie będę cię całował i nie obchodzi mnie, czy nadal będzie lało mi się z nosa, czy nie. Taki jest mój plan i tego się trzymam!
Mike był chory, ale szczęśliwy. Ja popłakałam się ze wzruszenia. Pogadaliśmy jeszcze pół godziny (życzyłam mu bezpiecznej podróży i prosiłam, by dbał o siebie i nie zapomniał brać antybiotyków) i musiał zbierać się na lotnisko, by dotrzeć tam na dwie godziny przed wejściem na pokład. Samolot z Brisbane do Singapuru odlatywał o dwudziestej pierwszej.
Przez większość czasu podróży Michael miał problemy z Internetem w telefonie, ale kiedy tylko mógł, dawał mi znać SMS-em, gdzie się znajduje, oraz zapewniał, że wszystko jest w porządku. Ja udałam się do fryzjera i ufarbowałam włosy. Sama nie potrafiłam tego zrobić, gdyż w tamtym czasie były długie do pasa. Wydawało mi się, że przez ostatni rok jednak mocno posiwiałam.
Rozdział 2. Razem
— Kuba! Mike właśnie wylądował w Berlinie. Za dwie godziny zbieramy się na lotnisko — takimi słowy powitałam ledwo co obudzone dziecko w niedzielę, trzeciego listopada.
— Nareszcie, nie da się już z tobą wytrzymać — zażartował (miałam nadzieję) mój syn.
Byłam po nieprzespanej nocy, emocje nie pozwoliły mi zmrużyć oka. Oczywiście nie czułam najmniejszego zmęczenia, wręcz przeciwnie — roznosiła mnie energia. Tańczyłam i śpiewałam. Wykonałam telefon do naszego tłumacza, by potwierdzić, że dziś wieczorem zjawiam się u niego z Michaelem i oryginałami wszystkich dokumentów, które dla nas tłumaczył. Rewelacyjnie się dla nas złożyło, pan Antoni miał bowiem biuro w swym domu, był więc dostępny dla klientów o każdej porze i nie stanowiło to dla niego problemu.
Taksówkarz wysadził Kubę i mnie pod wejściem głównym portu lotniczego w podkrakowskich Balicach. Było bardzo ciepłe i słoneczne niedzielne południe. Samolot Michaela nie był opóźniony i właśnie podchodził do lądowania. W domu nie mogłam usiedzieć na tyłku, teraz byłam jednak całkowicie spokojna. Czekaliśmy wewnątrz lotniska, tuż przy wejściu głównym, tak jak byliśmy umówieni. Było bardzo tłoczno. Pojawiały się coraz to nowe grupy podróżnych.
W końcu mój telefon zadzwonił. Był to Michael!
— Jestem i szukam cię, kochanie, gdzie jesteście? — w jego głosie brzmiała radość.
Zaczęłam się uśmiechać i nie mogłam przestać.
— Tu, gdzie mieliśmy być, najgłówniejsze wyjście — odpowiedziałam podekscytowana.
Mike szukał nas, będąc cały czas przy telefonie, Kuba wypatrywał go spokojnie, ja kręciłam się w kółko, nie wiedząc, skąd nadejdzie. W końcu usłyszałam:
— Widzę was, kochanie, widzę cię, jesteś… — I to ostatnie słowo usłyszałam już nie tylko przez telefon. Odwróciłam się o dziewięćdziesiąt stopni. Przede mną stał uśmiechnięty od ucha do ucha Michael.
Otworzył ramiona i rzuciłam mu się na szyję. Po trzech sekundach całowaliśmy się i świat nie istniał. Wcześniej wyobrażałam sobie, że pierwsze, co zrobię, gdy się spotkamy, to przedstawię Michaelowi Kubę, by młody nie czuł się skrępowany. Niestety, w tym momencie pierwszy raz w życiu zapomniałam o istnieniu Kuby. Łzy szczęścia spłynęły po moich policzkach — ale tylko przez moment. Byłam w ramionach człowieka, którego kochałam do szaleństwa. Mimo iż widziałam go i dotykałam pierwszy raz, miałam wrażenie, że znam go pół życia. Był taki mój, jak dla mnie stworzony, i wiedziałam, że on czuje tak samo. Był to najszczęśliwszy moment w mojej historii, podobnie czułam się tylko lata temu, widząc po raz pierwszy mojego syna.
W końcu oderwaliśmy się od siebie, przyciągnęłam bliżej Kubę i przytuliliśmy się jeszcze we trójkę. Nikt z nas nie był ani trochę onieśmielony tym pierwszym spotkaniem, wręcz przeciwnie — byliśmy na totalnym luzie.
— Gdzie masz walizkę? — zapytał Kuba.
Twarz Mike’a zmieniła się.
— Cholera. Gdzie jest moja walizka!? — zapytał bardzo zdziwiony. — Zupełnie o niej zapomniałem! Chciałem was znaleźć jak najszybciej, bałem się, że będziesz się tu źle czuła, wiesz, twoja fobia…
Wziął mnie za rękę, ja wzięłam za rękę Kubę i tak udaliśmy się w poszukiwaniu miejsca, gdzie można było odebrać zagubiony bagaż. Stanowisko to, jak się okazało, znajdowało się bardzo blisko nas. Mike okazał bilet i otrzymał swoją własność. Pozostało już tylko udać się na postój taksówek i pojechać do domu.
W aucie Kuba usiadł z przodu, dzięki czemu Michael i ja mogliśmy przez cały czas trzymać się za ręce i patrzeć sobie w oczy. Czułam się pijana szczęściem. Oboje nie mogliśmy przestać się uśmiechać. Głaskałam go po czarnych, kręconych włosach i przytulałam się, choć było nam średnio wygodnie. Dopiero w taksówce zauważyłam, że jeszcze był chory, jednak gdy zapytałam, jak się czuje, odpowiedział, że z infekcją już o wiele lepiej, ale jest potwornie zmęczony. W żadnym z czterech samolotów nie dał rady złapać ani chwili snu.
W domu podałam Michaelowi rosół, który ugotowałam z myślą o nim poprzedniego dnia. Powiedział, że nigdy w życiu nie jadł domowego rosołu i że jest przepyszny. Gdy jadł, posłałam mu łóżko. Następnie Mike poszedł wziąć prysznic. Zaciągnęłam zasłony, było około piętnastej i nadal bardzo słonecznie. Po zakończonej toalecie położyłam Mike’a do łóżka.
— Odpocznij, kochanie — powiedziałam i pocałowałam go w czoło. — Masz cztery godziny na sen, potem musimy pojechać do tłumacza. Wszystko na wariackich papierach.
Mój ukochany obdarzył mnie pięknym uśmiechem i pocałował czule. Po minucie już spał. Usiadłam do komputera i przez następne godziny dzieliłam się moim szczęściem z przyjaciółmi. Twitter wrzał — Agnes i Zurkana razem w realu!
Obudziłam go pocałunkiem o dziewiętnastej. Niedługo trzeba było nam ruszać w drogę po tłumaczenia. Mike chwycił mnie i wciągnął do łóżka. Powiedział, że pan Antoni może poczekać kwadrans akademicki. Najbliższe chwile spędziliśmy, obsypując się pocałunkami i mówiąc sobie o szczęściu, którego oboje właśnie doświadczaliśmy. Ukochany nie był głodny, poleżeliśmy więc aż do chwili, gdy zbliżał się czas przyjazdu zamówionej wcześniej taksówki.
Pan Antoni mieszkał w centrum Krakowa. Michael zachwycał się starym budownictwem i architekturą, oczywiście jego stopa nigdy wcześniej nie postała w takim miejscu. Byłam bardzo szczęśliwa, widząc jego entuzjastyczne zainteresowanie wszystkim dookoła. Mieszkanie naszego tłumacza było wielkie — sam pokój, w którym znajdowało się biuro, miał czterdzieści metrów kwadratowych. Mike podziwiał rozmiary mieszkania. Sufit zawieszony był na wysokości ponad czterech metrów. Dla mnie nie było to nic nowego, gdyż w takim budownictwie, na Kazimierzu, mieszkali kiedyś moi dziadkowie.
Formalności załatwiliśmy ekspresowo, a pan Antoni okazał się osobą przemiłą i bardzo profesjonalną. Ponownie mieliśmy się z nim spotkać za dwa dni w Urzędzie Stanu Cywilnego, gdyż przy składaniu dokumentów do ślubu z obcokrajowcem wymagana jest obecność tłumacza przysięgłego. Byliśmy więc umówieni. Pan Antoni życzył nam powodzenia nazajutrz w Warszawie, pożegnaliśmy się i wróciliśmy do domu, do Kuby.
Późnym wieczorem zjedliśmy kolację, następnie moi chłopcy grali w szachy, mając przy tym spory ubaw, a ja siedziałam, obserwując ich i delektując się poczuciem szczęścia. Kuba polubił Mike’a od pierwszej chwili, oczywiście z wzajemnością.
Wyjęłam mój kieszonkowy kalendarzyk, w którym notowałam przeróżne wydarzenia. Michael wyjął mi go z ręki, wyciągnął długopis z bocznej kieszeni swej walizki i napisał: „Jestem w Krakowie z moją Moniką”.
Tej nocy kochaliśmy się pierwszy raz. W wieku czterdziestu lat poznałam, czym jest dobry seks i jak powinna czuć się kobieta ze swoim mężczyzną. Lepiej późno niż wcale. Usłyszałam, że Michael pragnie zestarzeć się ze mną, a potem umrzeć pierwszy, by nigdy za mną nie tęsknić. Ja również nie chciałam zostać na tym świecie bez niego, tak że pozostało nam tylko iść na kompromis i umrzeć razem. Kiedyś, kiedyś tam, gdy już wychowamy i wykształcimy dzieci, by zdobyły dobre zawody, zarabiały dużo pieniędzy i mogły z różnych okazji obdarowywać nas prezentami w postaci wycieczek po całym świecie. Taki był nasz plan, zanim mieliśmy się razem zestarzeć i umrzeć.
W poniedziałek rano wyszliśmy wszyscy jednocześnie — Kuba do szkoły, a my do taksówki, która miała zawieźć nas na dworzec. Obliczyłam, że ostatni raz jechałam pociągiem nad morze, gdy Kuba miał półtora roczku. Mike jeździł pociągami na co dzień, dojeżdżał bowiem nimi do centrum Brisbane — do pracy.
Podróż zajęła nam ponad trzy godziny. Mieliśmy czas o wszystkim porozmawiać oraz oczywiście poprzytulać się i po prostu cieszyć swoją bliskością. Roztaczaliśmy wizję naszego ślubu, opowiadałam Mike’owi o naszych świadkach, chciałam, by wiedział o moich przyjaciołach jak najwięcej, zanim pozna ich osobiście. Nie obyło się również bez bardzo miłego zdarzenia. W pewnym momencie przez przeszklone drzwi naszego przedziału ujrzałam przechodzącego korytarzem Edwarda Lubaszenko! Postanowiłam wyjść i poprosić go o autograf, wszystko działo się szybko i nie zdążyłam wytłumaczyć Michaelowi, kim jest mężczyzna, za którym wybiegłam. Po chwili Mike wyszedł za mną i gdy zauważył, że szukam czegoś w torebce, a pan Edward wyciąga długopis z kieszeni marynarki, zorientował się, że musi być to jakaś znana w naszym kraju osoba. Wyjął telefon i zrobił nam na pamiątkę piękne zdjęcie, które wieczorem z dumą zamieściłam na Facebooku z opisem: „Nieczęsto podróżuję pociągami, ale jeśli już tak się dzieje, to robię to w doborowym towarzystwie :)”. Gdy już daliśmy spokój panu Lubaszence, wyjaśniłam Michaelowi, że to polska gwiazda na miarę australijskiego Hugh Jackmana czy amerykańskiego Roberta DeNiro. Wtedy zrozumiał, z kim mieliśmy do czynienia, i uznał to za fantastyczne wydarzenie i prawdziwą atrakcję naszej podróży.
Ambasada Australii znajdowała się trzy minuty jazdy od dworca, po przyjeździe do stolicy mieliśmy więc dwie godziny do umówionej wizyty. Zbliżała się pora obiadowa, udaliśmy się więc do jednej z sieci restauracji oferujących fast food, gdzie oboje wybraliśmy po możliwie najzdrowszej przekąsce.
Wizyta w ambasadzie zajęła nam pół godziny. Bez najmniejszego problemu miła pani urzędniczka wystawiła Michaelowi potrzebne zaświadczenie. Wielkim ułatwieniem było dla nas to, iż na potrzeby polskich urzędów ambasada oferowała zaświadczenia w języku polskim. Odpadał więc koszt i załatwianie przyspieszonego tłumaczenia. Dokument ten był nam potrzebny już nazajutrz. Na wszelki wypadek umówiliśmy się z panem Antonim, że gdyby napisany był po angielsku, to przetłumaczy go nawet nocą i przyniesie ze sobą przed południem, gdy wszyscy spotkamy się w Urzędzie Stanu Cywilnego. Na szczęście akcja nocnego tłumaczenia nie była konieczna. Tym samym po powrocie do Krakowa prosto z dworca mogliśmy pojechać do domu.
Wróciliśmy około dwudziestej pierwszej i zastaliśmy w domu Adama, który dotrzymywał Kubie towarzystwa, by nie przebywał sam wieczorem. Dobrze się złożyło, mogłam przedstawić Michaelowi Adama, który niedługo po tym wyszedł.
Wtorek. Dotarliśmy pierwsi do USC, a pan Antoni zjawił się niedługo po nas. Za moment młoda urzędniczka poprosiła nas do gabinetu. Byłam w posiadaniu teczki z wszystkimi dokumentami. Przyjęła ją ode mnie, następnie wyjęła z niej stos papierów i oddała pustą. Poprosiła, żebyśmy wyszli i poczekali jeszcze na korytarzu. Sama miała w tym czasie sprawdzić dokumenty, po czym ponownie nas poprosić. Mimo gawędzenia z naszym przemiłym tłumaczem minuty oczekiwania ciągnęły się strasznie.
— Coś długo to trwa — powiedział w końcu pan Antoni, który już wielokrotnie załatwiał w tej instytucji sprawy z klientami.
W momencie, gdy wypowiadał te słowa, otworzyły się drzwi do pokoju znajdującego się obok tego, w którym zostawiliśmy dokumenty, i poproszono nas do środka.
Weszliśmy. Oczom naszym ukazał się stojący za biurkiem kierownik Wydziału do Spraw Ślubów z Obcokrajowcami. Po jego bokach stały trzy panie, wśród nich ta, którą poznaliśmy wcześniej.
— Witam, co państwa do nas sprowadza? — zapytał i od razu poczułam się dziwnie. Zanim jednak zdążyłam odpowiedzieć, dodał: — To znaczy wiem, co państwa sprowadza, ale niestety jest problem. Brakuje jednego bardzo istotnego dokumentu.
Pan Antoni dyskretnie tłumaczył Michaelowi wszystko, co działo się w gabinecie.
Oczywiście było to niemożliwe, wszystkie dokumenty mieliśmy przygotowane, w rezultacie wielu telefonów do urzędu.
— To niemożliwe — odpowiedziałam z uśmiechem i otworzyłam teczkę, którą cały czas trzymałam.
Jeżeli jakiegoś dokumentu brakowało, to musiał w niej nadal być. Teczka jednak była pusta.
— Zgromadziłam i dostarczyłam państwu wszystkie papiery wymagane przez wasz urząd — powiedziałam pewnie. — Dzwoniłam tu wiele razy i rozmawiałam z co najmniej trzema różnymi osobami, które podawały mi te same informacje. Wczoraj w ambasadzie zdobyliśmy ostatni potrzebny dokument i wszystko ma pan na biurku.
Młody urzędnik był całkowicie pozbawiony włosów. Zauważyłam pot na jego głowie.
— Usiądźmy może — powiedział i wskazał nam trzy krzesła stojące przed jego biurkiem. Usiedliśmy. Panie nadal stały nad swoim szefem.
— Proszę państwa, w związku z tym, że pan Peterson rozwodził się w roku, gdy Polska i Australia nie miały jeszcze podpisanych odpowiednich umów w kwestii zawierania małżeństw oraz przeprowadzania rozwodów, sam australijski akt rozwodu nie wystarczy. By zawarcie związku małżeńskiego w Polsce było możliwe, musi pan przeprowadzić rozwód w naszym kraju — oświadczył kierownik.
— Pan oczywiście w tym momencie żartuje? — zapytał spokojnie Michael.
— Niestety, nie. I dziś nie jestem w stanie nic dla państwa zrobić. Przykro mi — odpowiedział urzędnik, a pot dosłownie spływał mu po twarzy.
— Nikt wcześniej nie udzielił mi takiej informacji — odparowałam i usłyszałam w swoim własnym głosie bardzo nieprzyjemny ton. — Dzwoniłam tu jak durna wiele razy specjalnie po to, żeby upewnić się, co jest potrzebne, i żebyśmy byli w stu procentach przygotowani.
Panie urzędniczki od dobrej już chwili nie wiedziały, gdzie oczy podziać.
— Proszę natychmiast o wyznaczenie możliwie najbliższej daty ślubu — mój głos brzmiał bezwzględnie.
— Nie mogę tego zrobić. Zapraszam państwa ponownie z polskim aktem rozwodu pana — odrzekł zestresowany kierownik.
Michael nie wytrzymał.
— Mówisz, że ja, obywatel Australii, mam się rozwodzić w Polsce, w której jestem pierwszy raz w życiu, z kobietą, z którą rozwiodłem się lata temu i która również jest obywatelem Australii? Na dodatek nawet nie wiem, czy ona jeszcze żyje, a tym bardziej, gdzie mieszka. Może jeszcze mam ją tu przywieźć? — Michael mówił coraz głośniej.
Urzędnik poluzował krawat.
— Nie jest wymagana obecność pani. Sąd może ustanowić jej reprezentanta, a może nim być każdy. Nawet, powiedzmy, wujek pani Moniki. Niestety, dwie rozprawy muszą się odbyć, udowodni pan, jakimi sposobami i przy użyciu jakich środków usiłował odnaleźć byłą żonę oraz iż to się nie udało lub że ona nie wyraża zgody na stawienie się w polskim sądzie.
Mike patrzył na niego jak na idiotę. Był zdegustowany. Pan Antoni tłumaczył ten burdel na bieżąco. Wstałam.
— Kto odpowiada za udzielenie niekompetentnych informacji, które doprowadziły do tej żałosnej sytuacji? — zapytałam prawie z pogardą.
— A z kim pani rozmawiała? — odpowiedział pytaniem łysy urzędas.
— Rozmawiałam z trzema różnymi kobietami, tak więc zapewne z paniami tu obecnymi.
Panie nareszcie wydały z siebie głos. Jedna przez drugą zapewniały swojego szefa, że żadna z nich nigdy ze mną nie rozmawiała.
— A potrafi to pani udowodnić? — zapytał mnie.
Usiadłam.
— Aha — podsumowałam, spoglądając na nich wszystkich po kolei. — Czyli was w tym burdelu trzeba było nagrywać! Tego nie przewidziałam!
Michael parsknął śmiechem.
— Chodźmy stąd, kochanie — powiedział, wstając. — Wybierzemy inną wizę i bez problemu weźmiemy ślub w Australii.
Pan Antoni również wstał, uczyniłam więc to samo.
— Wiecie, że wam tego nie przepuszczę — rzuciłam groźbę na wiatr, całkowicie pozbawiona w tej chwili jakiejkolwiek klasy. — Co innego popełnić fatalny błąd, a co innego w tak nędzny sposób wypierać się go.
Spocony urzędnik zaczął coś tam bełkotać, ale byliśmy już praktycznie za drzwiami, którymi trzasnęłam, jak tylko mogłam najmocniej.
Byliśmy w szoku. Pan Antoni powiedział, że jest mu tak wstyd, że nie potrafi tego wyrazić słowami. Usiadłam w poczekalni. Mike usiadł ze mną. To przecież nie była wina naszego tłumacza. Jego zachowanie było wspaniałe, klasą osobistą o niebo przewyższał całą tę czwórkę z wydziału burdelu.
Pan Antoni zaczął się śpieszyć, nasze tłumaczenie zajęło mu dłużej, niż planował, a był umówiony z innym klientem. Wyjęłam portfel, by zapłacić mu za godzinę, którą z nami spędził.
— Absolutnie! — powiedział dobitnie. — Niech pani to schowa, czuję się tak fatalnie, że najchętniej ja sam bym wam zapłacił. Spotkamy się przy okazji tłumaczeń do wizy, trzymajcie się i nie dajcie!
Nalegałam, żeby się nie wygłupiał i wziął swoje wynagrodzenie, ale uciekł mi na klatkę schodową i zniknął z pola widzenia.
Bezradna usiadłam z powrotem obok Mike’a.
— Australijczyk, który nigdy wcześniej nie był nawet w tym kraju, ma się rozwodzić z Australijką, która nie ma pojęcia, gdzie na mapie jest Polska, i z którą dawno jest rozwiedziony. Która może już dawno leżeć sześć stóp pod ziemią. A reprezentować ją może wujek jego narzeczonej. Nie obraź się, kochanie, ale twój kraj jest nienormalny — oświadczył bardzo spokojnie wkurzony Michael.
— Nie — odpowiedziałam zdecydowanie. — Mój kraj nie jest nienormalny. Ten kraj jest popierdolony.
W drodze powrotnej do domu wściekłość ustąpiła miejsca czarnej rozpaczy. Gorące łzy powoli płynęły po mojej twarzy i nie zamierzały przestać. Widziałam, jak kierowca taksówki zerka w lusterko i obserwuje mnie. Spoglądał też na Mike’a, który siedział cicho i tak jakby nie zwracał uwagi na to, co się ze mną dzieje. Nagle przyszło mi do głowy, że kierowca być może myśli, że Mike zrobił mi coś złego albo na przykład zostałam uprowadzona i ów trzyma pod płaszczem wymierzony we mnie pistolet. Sama więc, bez pytania, w kilku zdaniach powiedziałam taksówkarzowi, co się stało. Współczuł nam i dało się zauważyć, że poczuł się raźniej. Wcześniej chyba faktycznie miał w głowie jakiś kryminalny scenariusz. Michael nie rozumiał nic z tej rozmowy. Nie miałam siły ani ochoty jej tłumaczyć. Chyba zresztą mało go obchodziła. Podobnie jak moje łzy.
W domu, oprócz Kuby, zastaliśmy mojego ojca. Wiedział, że mamy umówioną wizytę i chciał od razu dowiedzieć się, jak było i kiedy ślub. Panowie poznali się. Byłam cała zapłakana, wiadome więc było, że coś poszło nie tak. Opowiedziałam ojcu i Kubie, co się stało. Ojciec nie mógł uwierzyć w to, że urząd popełnił tak karygodny błąd. Kuba pytał, co teraz będzie. Zapytałam o to Michaela, który nadal się nie odzywał.
— A co ma być? — odpowiedział pytaniem. — Jedyne wyjście to ślub w moim kraju i tak będzie.
— Dlaczego, gdy płakałam, było tak, jakby cię przy mnie nie było? — zapytałam Mike’a późną nocą, gdy oboje poczuliśmy się lepiej.
— Nie wiem. Nie wiem, jak reagować w takich sytuacjach, sprawiają, że zamieram — odpowiedział, trzymając mnie w ramionach. — Nikt, kto przy mnie płacze, nie otrzymuje ode mnie pocieszenia. Nie potrafię. Odkąd byłem dzieckiem i mama płakała.
Szczęście wynikające z tego, że mój ukochany nareszcie był przy mnie, okryte zostało smutkiem i rozczarowaniem spowodowanym leżącą w gruzach perspektywą ślubu. Wykonałam kilka telefonów, opowiadając wszystkim zainteresowanym wydarzenia poprzedniego dnia. Odwołałam stan gotowości naszych niedoszłych świadków. Reakcje znajomych były praktycznie identyczne. Niedowierzanie pomieszane ze zdegustowaniem, oburzeniem i współczuciem dla nas. Byłam bardzo smutna. Powtarzałam sobie w myślach — „Weź się w garść, nie spiernicz miesiąca, na który tak czekałaś przez prawie dwa lata! Nie spieprz tego czasu wam obojgu!”. Dwa dni byłam bardzo marna, widząc jednak, że Michael rozpoczął gromadzenie informacji na temat wiz dla mnie i Kuby, widząc, jak nie marnuje czasu, tylko działa konstruktywnie, zaczęłam jakoś dochodzić do siebie.
— Kochanie, cały proces wizowy odbywa się online — powiedział Mike, podchodząc do mnie z tabletem i biorąc mnie za rękę. — Wygląda na to, że najodpowiedniejsza dla nas wiza to Prospective Marriage, jest droga, ale gwarantuje to, że gdy raz wlecicie do mojego kraju, nie będziecie już musieli go opuszczać. W przypadku innych wiz często jest tak, że gdy zmienia się ona z czasowej na stałą, wymagane jest, by w momencie przyznawania nowej wizy osoba przebywała poza Australią. Na tej wizie musimy wziąć ślub w ciągu dziewięciu miesięcy od jej uzyskania, przekształca się ona wówczas w Temporary Partner Visa, następnie po mniej więcej półtora roku ty i Kuba otrzymacie Partner Visa, która oznacza zakończenie procesu wizowego i stały pobyt w Australii. Potrzebujecie paszportów, bez tego nie da się zacząć.
Mój facet po prostu działał. Tego dnia znaleźliśmy forum dla osób starających się o wizy do Australii, które okazało się nieocenionym źródłem informacji. Szczególnie skupiliśmy się na wątku dotyczącym wybranej przez nas wizy. W procesie wizowym Michael miał być określany jako mój „sponsor”. Jego obowiązkiem było przede wszystkim zapewnić nam warunki mieszkaniowe. Było jasne, że w trójkę nie pomieścimy się w jego jednym pokoju. Od zawsze było dla nas wiadome, że gdy będziemy razem, musimy wynająć większe mieszkanie. Teraz jednak stało się to priorytetem, nie było szans na to, by Immigration przyznało nam wizę, dopóki Michael nie przedstawi warunków mieszkaniowych spełniających stawiane przez nich wymogi. Oboje wiedzieliśmy więc, co mamy robić, gdy zakończy się nasz wspólny miesiąc, moim zadaniem było niezwłocznie zająć się paszportami, Mike’a czekała przeprowadzka.
Czułam się o wiele lepiej. Nadszedł czas, by pokazać ukochanemu moje piękne miasto. Tego roku listopad był wyjątkowo łaskawy, bardzo ciepły i przeważnie słoneczny. Wspaniale się złożyło, wcześniej obawiałam się o to, jak organizm Mike’a zniesie ewentualne minusowe temperatury, póki co jednak nie zanosiło się na takowe. Ukochany jednak cały czas liczył na ochłodzenie i opady śniegu. Jako pracownik Muzeum Narodowego miałam wstęp wolny do każdego z jego dziesięciu czynnych wówczas oddziałów. W ciągu trzech tygodni, które nam pozostały, zwiedziliśmy je wszystkie. Nie ominęliśmy też Centrum Sztuki Japońskiej Manggha, które znajdowało się dosłownie parę minut spacerem od mojego mieszkania, oraz oczywiście Wawelu, położonego vis à vis po drugiej stronie Wisły. Najczęściej bywaliśmy na Rynku Głównym i Starym Mieście, po prostu spacerując i podziwiając wszystko dookoła. Michael był zachwycony Krakowem i jego specyficznym klimatem (nie mam tu na myśli smogu). Zrozumiał, dlaczego moje miasto ostatnimi czasy przoduje w rankingach na najbardziej polecaną destynację podróży wakacyjnych i wycieczek. Artyści uliczni, niezliczona ilość wydarzeń kulturalnych, urokliwe miejsca i zakamarki, Planty otaczające Rynek Główny wraz z wiodącymi do niego ulicami. Będąc w centrum, za każdym razem odwiedzaliśmy inną knajpkę lub kawiarnię. W Cafe Szał na dachu Sukiennic mój ukochany wypił najpyszniejszy miętowy milkshake w swym życiu, z powodu tego drinka odwiedzaliśmy to miejsce jeszcze dwukrotnie. Nie obyło się oczywiście bez zaprowadzenia Michaela do budynku, w którym pracowałam, jako że obiecałam najbliższym koleżankom, że przedstawię im mojego Australijczyka. Największe wrażenie na mym wybranku wywarło spotkanie z bardzo energetyczną panią goniec — Bożeną. Bez owijania w bawełnę (na szczęście w języku polskim) powiedziała mu, że jeżeli kiedykolwiek mi lub Kubie włos z głowy spadnie, jest skłonna sprzedać dom, by mieć pieniądze na wizę i bilety, przylecieć do Australii i osobiście Mike’a udusić. Przetłumaczyłam tę groźbę najdelikatniej, jak umiałam. Było bardzo wesoło.
Tego wieczoru Mike zapisał w moim kieszonkowym kalendarzyku: „Poznałem Bożenkę, straszna, ale sympatyczna :)”.
Staraliśmy się tak organizować nasze wyjścia, by zawsze wrócić do domu, zanim Kuba przyjdzie ze szkoły. Zaledwie dwa razy wyszliśmy wieczorem — przyjaciele, których pragnęłam Mike’owi przedstawić, w ciągu dnia pracowali. Listopad nie jest miesiącem urlopowym. Chcieliśmy jak najwięcej czasu spędzać we trójkę. Mike pomagał Kubie odrabiać zadania z angielskiego, ja obserwowałam, jak Kuba — dzięki ich konwersacjom — z dnia na dzień włada tym językiem coraz lepiej. Rozmawiali i dogadywali się bez najmniejszego problemu. Me serce rosło, gdy mogłam obserwować ich rechoczących podczas oglądania filmów na YouTube lub grających w przeróżne gry na tablecie Michaela czy komputerze Kuby. W szachy najczęściej graliśmy we trójkę, tworząc dwie drużyny we wszelkich możliwych kombinacjach. Jak się okazało, Mike był jednak najlepszym graczem, często więc tworzył jednoosobową drużynę, podczas gdy Kuba i ja jednoczyliśmy siły przeciw niemu.
Dla mnie osobiście jednym z najpiękniejszych wydarzeń podczas pobytu Michaela w Polsce były odwiedziny mojej przyjaciółki Aleksandry, która przyjechała z Chorzowa z mężem Grzegorzem specjalnie, by poznać mojego faceta. Spędziliśmy razem dzień i było fantastycznie — również z tego powodu, iż wszyscy mogliśmy porozumiewać się po angielsku. Odpadał więc mój obowiązek tłumaczenia rozmów, który poza tym jednym razem towarzyszył mi zawsze, gdy spotykaliśmy moich znajomych. (Niestety, osoby w moim wieku kształciły się w latach, gdy w polskich szkołach uczono głównie języka rosyjskiego. Ja sama nauczyłam się angielskiego, oglądając zachodnie filmy i słuchając anglojęzycznych zespołów i piosenkarzy. W liceum, gdy angielski zaczynał wchodzić do szkół, władałam nim lepiej od nauczycieli. Pamiętam lekcje pokazowe z moim udziałem, organizowane przez anglistów w celu zaprezentowania wizytatorom efektów swojego nauczania). Czas spędzony z przyjaciółmi był fantastyczny. Zamówiliśmy możliwie największą pizzę, Ola i ja wypiłyśmy po dwa-trzy piwa. Grzegorz, jako kierowca, pozbawiony został tej przyjemności, a Mike był abstynentem. Ola pokazała Michaelowi zdjęcia syna, więc ten w rewanżu podzielił się z nią i Grzegorzem swoją Flis. Kuba prezentował wszystkim zdalnie sterowany model czołgu. Był to niemiecki Tygrys w skali 1:16, który strzelał kulami, błyskał, dymił i wydawał wszelkie niezbędne czołgowi odgłosy. Gdy chłopcy byli zajęci tą bardzo głośną zabawką, mogłam poplotkować z przyjaciółką w cztery oczy. Dzień ten zleciał o wiele za szybko.
Podczas całego pobytu Michaela wystąpiły dwie sytuacje, które dały mi do myślenia. Równie szybko jednak zostały wyparte przez mój zakochany bez pamięci mózg.
Pierwsza z nich miała miejsce na początku naszego wspólnie spędzonego czasu. Prezentowałam Michaelowi na YouTube występ Kim Wilde na festiwalu w Sopocie z lat osiemdziesiątych, który był dowodem na całkowity brak ochrony celebrytów w Polsce tamtych czasów. Dwóch pociesznych panów z widowni (w tym jeden z reklamówką w ręku) weszło na scenę i tańczyło po obu stronach nieprzerywającej występu Kim. Od czasu do czasu uroczo przeszkadzali piosenkarce, która tolerowała ich z wielką klasą. Byłam pewna, że to video spodoba się mojemu ukochanemu i nie myliłam się. Obejrzeliśmy klip dwa razy. Po drugiej projekcji Mike wziął swój tablet, wyszukał na nim występ Kim, a następnie zalogował się na maila.
— Co robisz? — zapytałam zaciekawiona.
— To jest hit, muszę to wysłać Helen — odpowiedział, pisząc w mailu wiadomość i nie odrywając wzroku od dotykowej klawiatury.
Zaniemówiłam na chwilę. Wiadomość została wysłana.
— Wiesz, trochę dziwnie się czuję z tym, co właśnie zrobiłeś — odezwałam się spokojnie do Mike’a, obserwując go jednak bacznie. Spojrzał na mnie.
— Ale dlaczego, co się dzieje? — zapytał nadal rozbawiony.
— Zastanawiam się, dlaczego musiałeś wysłać zabawny film kobiecie, z którą przecież rozmawiasz tylko i wyłącznie na temat Flis i żaden żadniusieńki inny, tak powtarzałeś mi wiele razy.
Twarz Mike’a w jednej chwili przyjęła wyraz… bez żadnego wyrazu.
— Chciałem, żeby dobrze się poczuła — rzekł bardzo wolno i monotonnie.
To, co mówił, całkowicie zaprzeczało temu, co czytałam i słyszałam od niego wcześniej.
— Słyszysz siebie? — powiedziałam spokojnie, ale dobitnie. — Dlaczego chcesz, żeby twoja eks, z którą jedynym tematem od lat jest wasze dziecko, poczuła się dobrze? Czy to nie zadanie jej obecnego partnera sprawiać, by dobrze się czuła?
Twarz Michaela była nieruchomą maską bez wyrazu.
— Nie wiem — powiedział tym samym monotonnym głosem.
— Domyślam się, że nie jest to pierwszy raz, gdy poprawiasz samopoczucie Helen — rzuciłam.
— Hmm? — prawie zapytał spowolniony Michael.
— Często wysyłasz jej linki do klipów? — ciągnęłam dalej.
— Dość często — odpowiedział Mike, nie zmieniając tonu.
— I zapewne Flis jest tylko jednym z wielu tematów między wami? — kontynuowałam przesłuchanie, którego wcale nie planowałam.
— Tak — potwierdził.
Czułam, jak coś fizycznie ukłuło mnie w sercu.
— Czyli kłamałeś przez cały ten czas — stwierdziłam ze smutkiem.
Maska Mike’a nie wypowiedziała ani słowa. Nigdy nie wymagałam od niego, by nie miał koleżeńskich stosunków z byłą partnerką. Nic podobnego nawet nie przyszłoby mi do głowy. Naście lat byłam z tatą Jakuba, który miał świetną relację ze swoją byłą żoną, wszyscy znaliśmy się i spotykaliśmy przy różnych okazjach. W końcu z pierwszego związku Adama Kuba miał przyrodniego brata Artura, starszego o pięć lat. To Michael był osobą podkreślającą przy każdej nadarzającej się okazji, jak to z matką jego córki nic go nie łączy, i to do takiego stopnia, że rozmawiają tylko o Flis. Pisał o tym nawet w tweetach, kiedy go poznałam. Momentalnie przypomniały mi się wszystkie jego wpisy na temat uczciwości i brzydzenia się kłamstwem czy manipulacją. Nie powstrzymałam się.
— I to jest ta twoja uczciwość i szczerość, cechy, według których żyjesz — powiedziałam, nie patrząc mu w twarz, wzrok mój bowiem od dłuższej chwili utkwiony był w podłodze.
Siedzieliśmy tak w ciszy dobre pół minuty, gdy kątem oka dostrzegłam, że sylwetka Michaela zaczęła się poruszać. Bardzo wolno kołysał się do przodu i do tyłu. Spojrzałam na niego, kołysał się i spokojnie rozglądał po pokoju. Zaczęłam czuć dziwny rodzaj strachu, takiego uczucia jeszcze nie doświadczyłam. Było to, jakby siedemdziesiąt procent bardzo paskudnego niepokoju i trzydzieści procent lęku.
— Michael? — zapytałam spokojnie.
Zero reakcji. Kołysał się cały czas w identycznym wolnym tempie i rozglądał po pokoju, ale miałam wrażenie, że wcale go nie widzi.
— Michael!? — powtórzyłam głośno, nie zrobiło to jednak żadnej różnicy w jego zachowaniu.
Powtarzałam jego imię coraz głośniej, w głowie miałam gonitwę myśli. Co robić?! Dzwonić na pogotowie. Biec do sąsiadów i prosić o pomoc, tylko jaką. Dotknąć go. Oblać szklanką zimnej wody. Nie pamiętam nawet, kiedy wstałam, pochyliłam się nad nim, nadal kiwającym się na kanapie, i przytuliłam go. Chwilę wcześniej bałam się zbliżyć, a oto trzymałam go mocno. Nie odtrącił mnie, ani też nie wykonał żadnego innego ruchu. Trwaliśmy tak może przez minutę, gdy poczułam, że Mike powoli przestaje się kiwać. W krótkim czasie siedział już bez ruchu. Minęło kilka chwil i poczułam ruch jego ramion, zaraz potem jego ręce na moich plecach. Przytulał mnie.
Po chwili delikatnie wyswobodziłam się z jego objęć i wróciłam na moje poprzednie miejsce na kanapie, obok Mike’a. Spojrzałam na niego. Uśmiechał się delikatnie, a jego twarz znów była normalna. Najwidoczniej moja mina musiała być dziwna, gdyż uśmiech Mike’a nagle zniknął, a jego miejsce zajął wyraz lekkiej troski.
— Co się dzieje? — zapytał zaniepokojony, dotykając mojego policzka tak, jakby to mi się coś działo.
— Nic, kochanie — odpowiedziałam, przytulając go ponownie, by dać sobie czas na wyjście z szoku. — A ty jak się czujesz? — zapytałam spokojnie, czekając na potwierdzenie swoich przypuszczeń.
— Odkąd ujrzałem cię na lotnisku, niezmiennie wyśmienicie — odparł żartobliwie, uśmiechając się szeroko.
Było tak, jak myślałam, Michael nie pamiętał niczego z ostatnich pięciu minut.
Wtedy po raz pierwszy przed oczami stanął mi Dustin Hoffman w swej oskarowej roli Rain Mana.
Druga z wcześniej wspomnianych przeze mnie sytuacji miała miejsce kilka dni po wydarzeniu opisanym powyżej. Minęło już półtora tygodnia pobytu Mike’a, gdy zauważyłam, że ani jeden raz nie kontaktował się z córką. Z tego, co wiedziałam, zwykł był telefonować do niej prawie co wieczór, by życzyć jej dobrej nocy i pokrótce zapytać, jak jej minął dzień. Byliśmy nierozłączni, nie mogło więc być takiej sytuacji, w której Mike kontaktowałby się z Felicity, a ja tego nie zauważyłam. Jedyne, co przyszło mi do głowy, to, że może jednak uczynił to, będąc w łazience, mój ukochany miał bowiem (według mnie niezbyt ładny) zwyczaj zabierania do łazienki tableta lub telefonu. Zawsze. Zjedliśmy obiad, młody miał zacząć odrabiać lekcje, a Mike i ja wynosiliśmy talerze do kuchni. Zapytałam wtedy, czy kontaktował się z Flis. Odpowiedział, że nie. Zapytałam, dlaczego przez tyle dni nie zadzwonił czy nie wysłał jej SMS-a. Odpowiedział, że gdy doleciał do Balic i w samolocie można już było używać komórek, wysłał Helen SMS-a, by dać znać jej i Felicity, że dotarł do celu cały i zdrowy. Odpowiedziałam, że to już było dawno i że powinien wysłać jej chociażby pozdrowienia od nas wszystkich albo umówić się na Skype’a. Nie mogłam sobie wyobrazić, że przebywam piętnaście tysięcy kilometrów od Kuby i się z nim nie kontaktuję. Pomyślałam, że może Michael z jakiegoś powodu krępuje się przy nas? I o to właśnie go zapytałam. Odpowiedział mi, że nie, że on po prostu nie czuje potrzeby kontaktu. Zatkało mnie.
— Jak to nie czujesz potrzeby kontaktu z własnym dzieckiem!? — zapytałam, brzmiąc tak, jakbym usłyszała dobry żart.
Michael spokojnie przypomniał mi temat naszych rozmów, kiedy to jeszcze znaliśmy się tylko w wirtualnym świecie.
— Mówiłem ci kiedyś, że ja nie czuję i nie odbieram niektórych sytuacji tak jak większość ludzi. Nie czuję potrzeby rozmowy z Flis, właściwie wcale o niej nie myślę. Jak by działo się coś złego, na pewno dano by mi znać. Wszystko musi być z nią OK — wyjaśnił.
— Ale może ona tęskni — powiedziałam spokojnie, chcąc spowodować, że Mike wyśle małej chociaż krótką wiadomość.
— Nie wiem. Kochanie, ja takich rzeczy nie czuję i o nich nie myślę — odrzekł, jakby bezsilnie.
Czułam, że moje wypytywanie jest dla niego męczące.
Starałam się pojąć, co Michael do mnie mówi. Dopiero teraz, „na żywo” jego słowa, które kiedyś miałam możliwość jedynie czytać, nabierały pełnego wyrazu i znaczenia. Było to smutne. Słysząc to, co mi przekazywał, i pamiętając to jego „zawieszenie systemu”, gdy wyszły na jaw jego kłamstwa, byłam pewna, że jest z nim coś nie tak. „Ale kto na tym świecie jest do końca normalny” — myślałam. A już na pewno nie mnie (niewolnicy agorafobii, która sama nie jest w stanie poruszać się poza domem) oceniać zaburzenia innych ludzi. Z każdym jest coś „nie tak” w większym lub mniejszym stopniu. Michael akceptuje moją fobię, ja zaakceptuję to jego „coś”, cokolwiek to jest, i tyle. Generalnie przecież jest dobrze i jestem szczęśliwa.
Czas płynie o wiele za szybko, gdy spędza się go aktywnie i w poczuciu szczęścia z ukochaną osobą. Nawet się nie obejrzeliśmy, a oto do wylotu Michaela zostało zaledwie kilka dni. Coraz częściej łapałam się na tym, że momentami robiło mi się smutno. Boże, tak bardzo pragnęłam, by mój mężczyzna już nigdy mnie nie opuszczał… Niestety, życie to nie piękna baśń. Zaciskałam zęby i starałam się, by moje gorsze chwile nie były widoczne dla domowników. Przypomniało mi się, że nie zaprowadziłam Mike’a w jeszcze jedno wyjątkowe miejsce, w którym w dzieciństwie zdarzało mi się spędzać latem całe dni. Był to zalew powstały lata temu w dawnym kamieniołomie na Zakrzówku, kolejne miejsce, do którego prowadził od nas krótki spacer. Wybraliśmy się tam we trójkę. Jak już wspominałam, listopad był niezwykle ciepły, na ten spacer wszyscy ubrani byliśmy wręcz wiosennie. Całą drogę szliśmy, trzymając się za ręce, Kuba często wybiegał przed nas, by robić nam zdjęcia. W miarę jak zbliżaliśmy się do celu, droga stawała się coraz trudniejsza. Poprzedniej nocy mocno padało, a by dojść do zalewu, trzeba było pokonać odcinek nierównej polnej dróżki. Tego dnia, jak okiem sięgnąć, na całej długości pokryta była błotem i niezliczoną ilością kałuż. Na nogach miałam wiosenne czółenka na małym obcasie. Bohatersko pokonałam kilkanaście metrów zabłoconej dróżki, mimo że Mike od początku twierdził, iż moje wejście na nią nie jest dobrym pomysłem. Jak się szybko okazało, miał rację. Skapitulowałam w momencie, gdy poczułam zimne błoto wlewające się do wnętrza buta. Byłam na siebie, delikatnie mówiąc, zła. Moi chłopcy mieli wysokie obuwie zimowe, gdybym tylko i ja włożyła na ten spacer swoje kozaki, Michael zobaczyłby zalew, który tak pragnęłam mu pokazać. Niestety, tym razem pozostało nam tylko zawrócić.
— Skarbie, jutro też jest dzień, zrobimy podejście numer dwa — powiedział Mike, starając się w ten sposób zmniejszyć moje poczucie winy.
Do domu wróciliśmy inną drogą, aby przedłużyć spacer, którego główna atrakcja nie doszła do skutku. Wracając, Mike zapytał mnie, jak poradzę sobie finansowo teraz, gdy Adam nie mieszkał już z nami. W czasie spędzonym w Krakowie zdążył się doskonale zorientować, że moja muzealna wypłata prawie w całości idzie na czynsz i media. Rzeczywiście, po opłaceniu wszystkiego w portfelu zostawało mi trzysta złotych. Jako że polityka i ekonomia stanowiły koniki mego ukochanego, znał on doskonale różnicę między wartością pieniądza w naszych krajach. Uważał siebie za osobę wręcz ubogą, a jednocześnie za swoją niewysoką wypłatę był w stanie spokojnie utrzymać siebie, wynajęte mieszkanie, samochód oraz regularnie płacić alimenty. Ja natomiast, „bogata” krakowianka z własnościowym trzypokojowym mieszkaniem pod Wawelem, po opłaceniu czynszu i mediów zostawałam praktycznie bez grosza. Michael wyraźnie martwił się o to. Wiedział o moich oszczędnościach, ale oboje zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że nie powinnam ich za bardzo naruszać. Jak się okazało, wiza Prospective Marriage kosztowała trzy tysiące osiemset dolarów australijskich i był to zaledwie początek całej listy kosztów, z którymi musiałam sobie poradzić. Nie myślałam o tym wcześniej, tyle się działo, byłam szczęśliwa i zajęta.
Wydawało mi się, że istnieje tylko jedno rozwiązanie tej sytuacji. Mój ojciec wyprowadził się, gdy przyszedł na świat Kuba, byśmy mogli mieć więcej miejsca. Teraz zostałam sama z Kubą w trzech pokojach.
Wieczorem zadzwoniłam do taty, przedstawiłam całą sytuację i zapytałam, czy nie mógłby do nas wrócić. W końcu wynajem mieszkania sporo go kosztował, mimo jego bardzo wysokiej dyrektorskiej emerytury. Ojciec zgodził się natychmiast. Powiedział nawet, że sam martwił się o to, jak przetrwamy z Kubą, i chciał zaproponować mi, że wprowadzi się z powrotem. Problem był więc rozwiązany. Mike był bardzo zadowolony z takiego obrotu sprawy, oczywiście ja również poczułam wielką ulgę.
Następnego dnia cały czas padało. Na Zakrzówek już nie udało nam się wrócić.
Listopad zbliżał się ku końcowi i nieubłaganie nadszedł ostatni dzień pobytu Mike’a. Zapytałam go, co chciałby robić tego dnia, a on odpowiedział, że marzy o jeszcze jednym najsmaczniejszym na świecie, mlecznym shake’u o miętowym smaku. Po śniadaniu słuchaliśmy muzyki, leżąc razem w objęciach miłości. Pragnęłam, aby ta chwila trwała wiecznie.
Tramwajem linii numer osiemnaście dojechaliśmy na ulicę Grodzką, a następnie skierowaliśmy swe kroki prosto do Sukiennic.
— Jednak nie dane mi było ujrzeć śniegu tym razem. — powiedział Mike gdy weszliśmy na płytę Rynku.
Nadal było za ciepło, prognozy na ten dzień oraz dzień wylotu Mike’a nie przewidywały opadów śniegu.
— Dobrze mówisz — odpowiedziałam mu. — Tym razem! Kiedyś będziemy tu przylatywać na wakacje, a z tego, co mówiłeś, rok szkolny kończy się w Australii na początku grudnia? Dobrze pamiętam?
— Tak, zgadza się — odparł Michael. — Przerwa wakacyjna trwa prawie do końca stycznia.
— W tym okresie na pewno uda nam się trafić na ten twój wymarzony śnieg — powiedziałam i uśmiechnęłam się do niego. Mike odpowiedział uśmiechem, pocałował mnie i weszliśmy do celu naszej wyprawy — Cafe Szał.
— Ten napój jest przepyszny, ale tym razem, gdy wiem, że jutro rano muszę cię opuścić, smakuje jakoś inaczej…
Dwie najbliższe godziny spędziliśmy w kawiarni, siedząc bardzo blisko siebie. Prawie nie rozmawialiśmy. Moja ręka cały czas była w dłoniach ukochanego.
Gdy wyszliśmy, kupiłam w Sukiennicach dużego, pluszowego Smoka Wawelskiego oraz bransoletkę z kolorowych paciorków.
— Nie przypuszczałem, że lubisz takie pluszaki. Muszę jednak przyznać, że wyglądasz z tym smokiem uroczo — oznajmił rozbawiony Mike, wyciągając telefon, którym zamierzał zrobić mi zdjęcie.
— To dla twojej córki, Michael — powiedziałam, patrząc na smoka. — Dziecko czeka na prezent, gdy rodzic wraca z podróży. Tym bardziej tak długiej.
Mike przestał się śmiać i spoważniał.
— Pewnie masz rację — powiedział po chwili zamyślenia. — Ale co ja mogę o tym wiedzieć. Jesteś kochana, dziękuję ci.
Wieczorem mój ukochany musiał spakować walizkę. Smok był duży, ale mięciutki i zmieścił się w niej bez problemu. Obserwując Michaela, przełykałam łzy. Ostatnia noc i koniec. Tego wieczoru na przekór smutkowi zamieściłam na Facebooku najzabawniejszy post, jaki tylko mogłam wymyślić:
„Urlopowe podsumowanie. Pierwszy raz od lat odwiedziłam lotnisko w Balicach. Tam narzeczony znalazł mnie zamiast ja jego, a znajdując mnie, zapomniał o swojej walizce, która z tego powodu trafiła w miejsce bagażu zaginionego. Nazajutrz w pociągu do Warszawy (celem wizyty była tamtejsza Ambasada Australii) spotkałam Edwarda Lubaszenko, który tak bardzo chciał podarować mi swój autograf, iż gotów był wyrwać kartkę z własnego kalendarzyka kieszonkowego. Po bezproblemowej wizycie w ambasadzie praktycznie poczułam się jak »Żona dla Australijczyka«. Następnego dnia jednak w USC kilka biurw oraz ich twardogłowy przełożony obróciło me plany w niwecz w świetle przepisów prawa polskiego oraz swej rażącej nieudolności. W obliczu mych łez nasz oddany tłumacz przysięgły odmówił wzięcia swego honorarium, praktycznie goniłam go z pieniędzmi w ręku, lecz nie dogoniłam. Uciekł mi na klatce schodowej. Ech, płakać trzeba było przestać szybko, by nie zmarnować tych czterech najpiękniejszych tygodni w moim życiu. Co się odwlecze, to nie uciecze :) Czerpałam wielką radość z możliwości przedstawienia narzeczonego garstce moich wspaniałych przyjaciół, takich jak: Aleksandra, Grzegorz, Tamara, Tomasz, Beatka, oraz pokazania mu Krakowa w pełnej krasie muzeów, teatrów, urokliwych miejsc i knajpek. Nawet listopadowa aura zadbała o to, by mi tu w zimnej zazwyczaj o tej porze roku Polsce zanadto nie wyziębł. Ani razu nie włożył czapki, o której przywiezienie łeb mu suszyłam. Całkowicie jak nie ja codziennie byłam poza domem i zapomniałam o istnieniu telewizora, a nawet o muzyce Sigur Rós! (Co uważam za skandal i rozmyślam nad tym, jak samą siebie ukarać!) Nabyłam też nowe doświadczenie erotyczne w postaci butterfly kisses, to w myśl zasady »lepiej późno niż wcale«. Partie szachów rozegranych wieczorami są nie do policzenia. Tyle może zdarzyć się na urlopie i wiecie co? Te cztery tygodnie nadal trwają! :) I love you my darling Mike, endlessly <3”.
Podczas naszej ostatniej wspólnej nocy nie zmrużyłam oka. Kochaliśmy się ostatni raz, mój stan psychiczny nie pozwolił mi jednak zaczerpnąć z tego seksu jakiejś wyjątkowej przyjemności. Michael zasnął krótko po północy, ja do samego rana walczyłam z gonitwą myśli, sprawdzając regularnie, którą godzinę pokazywał zegar cyfrowy na odtwarzaczu DVD, i słuchając miarowego oddechu ukochanego.
W dniu wylotu Mike’a ochłodziło się i mocno zachmurzyło. Atmosfera w domu stała się całkiem podobna. Taksówka została zamówiona na dziewiątą rano. Wszyscy wstaliśmy o siódmej, zrobiłam śniadanie mężczyznom mego życia, sama nie będąc w stanie przełknąć ani kęsa. Piłam herbatę. Niedługo trzeba było ubierać się i wychodzić. Stres spowodowany wyjazdem Mike’a w połączeniu z nieprzespaną nocą niespodziewanie zaczął dawać paskudne efekty. Zaczynałam czuć się fatalnie. Ból żołądka, lodowate, spocone dłonie, co chwilę robiło mi się niedobrze i prawie słabo. Nie dało się nie zauważyć tego, co się ze mną działo, Kuba i Mike byli bardzo zaniepokojeni. Starałam się uspokoić, miałam w domu tylko mentolowe tabletki uspokajające, ssałam więc już drugą. Nie ma nic gorszego dla matki niż widzieć, jak jej dziecko się o nią martwi.
Siedziałam w fotelu, Michael uklęknął przede mną i wziął obie me dłonie w swoje. Cały czas nosiliśmy nasze obrączki.
— Spójrz — powiedziałam, wskazując wzrokiem na jego obrączkę. — Pewnie tą całą wysyłką wszystko zapeszyłam i teraz jest, jak jest. Może obrączki faktycznie zakłada się dopiero w dniu ślubu.
— Nie, kochanie — odpowiedział szybko i zdecydowanie Mike. — Nie wierzymy w takie głupoty, prawda? Nic złego się nie dzieje. Przyrzekam ci, że za parę miesięcy będziemy razem na zawsze. W końcu, nawet gdybyśmy już teraz byli małżeństwem, i tak musiałbym wyjechać sam. Pamiętaj, że mamy plan i realizując go krok po kroku dotrzemy do celu. Czym masz się zająć jako pierwszym? — zapytał Mike, który w ten sposób chciał choć na chwilę odwrócić moje myśli od swego wylotu.
— Paszportami — odpowiedziałam. — Będę musiała pójść z Adamem, potrzebna jest jego zgoda na wyrobienie paszportu Kubie.
— Dokładnie. A ja zaraz po powrocie do domu zaczynam szukać dla nas mieszkania. W lutym kończy mi się obecna umowa wynajmu, muszę coś znaleźć w tym czasie i znajdę!
Którejś nocy pół żartem, pół serio rozmawialiśmy o tym, jak to ja jestem specjalistką od czucia i emocji, on zaś od działania. I ta nasza nocna rozmowa przypomniała mi się właśnie teraz.
Mój mały kalendarzyk leżał na stoliku obok fotela. Mike wziął go w ten poranek i zapisał: „Wyjeżdżam :( Koniec Części Pierwszej. Część Druga i 9999… Kolejnych nastąpi <3”.
Niestety, nie czułam się lepiej. Może troszeczkę. Zadecydowaliśmy, że Kuba i ja nie odwieziemy Michaela na lotnisko. Tam mogłabym poczuć się jeszcze gorzej, nie chciałam narobić problemów sobie i dziecku. W domu jakoś w końcu się uspokoję.
Taryfa stała już pod oknem. Mike był gotowy do drogi, włożyłam kurtkę i buty. Na pożegnanie Kuba przytulił Mike’a. Gdy Mike i ja wychodziliśmy na klatkę schodową, usłyszeliśmy głos mojego dziecka.
— Michael… Kocham cię.
W jednej sekundzie wodospad łez spłynął mi po twarzy.
— Ja ciebie też — odrzekł mój ukochany, spoglądając na Kubę.
Taksówkarz załadował walizkę do bagażnika i wrócił za kierownicę. Jak się okazało, nie mówił po angielsku. Przez uchyloną szybę zapytałam go, ile za kurs do Balic, i podałam mu kwotę, którą wymienił.
Przytuliliśmy się na pożegnanie.
— Idź już — powiedziałam, wyswobadzając się z objęć Michaela. — Będziemy w kontakcie, jak zawsze. Kocham cię. Bezpiecznej podróży. Uważaj na siebie — wyrzucałam z siebie krótkie zdania jedno po drugim.
Michael wziął mą twarz w dłonie i rzekł, patrząc mi prosto w oczy:
— To nie jest pożegnanie. Mówię ci: „Do zobaczenia”. Wszystko będzie dobrze. Kocham cię i wkrótce znów będziemy razem. Na zawsze.
Ostatni pocałunek.
Kuba machający z okna.
Poczekałam, aż taxi zniknie za zakrętem, i wróciłam do mieszkania.
Rozdział 3. Osobno po raz drugi
Korespondowaliśmy przy pomocy Messengera, dopóki na pokładzie samolotu wszystkie urządzenia pasażerów nie musiały zostać przełączone w odpowiedni tryb.
Po niespełna dwóch godzinach Mike odezwał się ponownie, tym razem już z Berlina. O tak, nasze kontakty na odległość zdecydowanie zostały wznowione.
Zaledwie kilka godzin po wylocie Michaela z Balic śnieżyca spowodowała zamknięcie portu lotniczego na dwie doby. Cały Kraków pokryła gruba warstwa białego puchu.
W Abu Dhabi i Singapurze Mike, podobnie jak poprzednio, nie mógł połączyć się z Internetem, w SMS-ach zapewniał mnie, że wszystko u niego OK. Gdy doleciał do Brisbane, u mnie był środek nocy i spałam. Nazajutrz oboje wracaliśmy do pracy.
Do pracy wróciłam wciąż pod moim panieńskim nazwiskiem. Zmuszona byłam ponownie opisywać wydarzenia z USC. Przyjaciele szczerze mi współczuli, jednak docierały do mnie i takie wiadomości, że pewne osoby ponoć zacierały ręce z zadowolenia, słysząc, jak to „jednak nie udało mi się złowić bogatego Australijczyka”. Jak w każdym środowisku u nas również nie brakowało plotkarzy karmiących się każdą sensacją.
Trzeciego grudnia, we wtorek rano, znalazłam wiadomość od Mike’a. Pisał, że udało mu się znaleźć dwa mieszkania, które mogłyby nam odpowiadać pod względem lokalizacji, wielkości, klimatyzacji oraz ceny. Z agentem zajmującym się pierwszym z mieszkań umówił się na oględziny w najbliższą sobotę. Trzeba przyznać, że Michael faktycznie nie marnował czasu i niezmiernie mnie to cieszyło. Wynik tego spotkania miał przesądzić o tym, czy wizyta w drugim z mieszkań w ogóle będzie potrzebna. Oboje ustaliliśmy, że jeżeli pierwsze będzie w porządku, z miejsca decydujemy się na jego wynajęcie.
Tego dnia wykonałam telefon do Adama, by umówić się z nim na wizytę w biurze paszportowym. Okazało się, że w tym tygodniu nie miał w grafiku żadnego dnia wolnego, ustaliliśmy więc, że spotkamy się w przyszły poniedziałek. Na ten dzień wzięłam opiekę nad zdrowym dzieckiem i oczywiście zwolniłam Kubę ze szkoły. Obecność dziecka nie była wymagana przy tej sprawie, ale przy biurze znajdował się fotograf, a oboje potrzebowaliśmy zrobić aktualne zdjęcia.
Mike ucieszył się na wiadomość, że i ja zaczęłam działać. Zaraz po pracy odwiedzał Flis, pierwszy raz po powrocie. Gdy wizyta dobiegła końca, dał mi znać, że młoda była zachwycona bransoletką i wręcz zakochała się w Smoku Wawelskim. Bardzo mnie to ucieszyło. Napisałam, żeby na następny weekend z córką wyszukał w Internecie legendę o symbolu Krakowa pękającym po wypiciu nadmiernej ilości wody z Wisły i przeczytał razem z Flis. Odpisał, że to świetny pomysł i utworzył notatkę w telefonie, by o tym nie zapomnieć. Dowiedziałam się również, że Helen była zła na Mike’a z powodu jego miesięcznego braku kontaktów z córką, żałował, że w Krakowie nie posłuchał mych rad i nie wysłał do Felicity choć kilku wiadomości.
Ojciec zaczynał powoli się do nas wprowadzać. Jako że wynajmował mieszkanie od dobrych znajomych, wystarczyło, że o zamiarze wyprowadzki uprzedził ich miesiąc wcześniej. Nadal pił, oczywiście nie aż tak tragicznie jak w trakcie mojego dzieciństwa, jednak martwiłam się trochę, jak to będzie znów mieszkać razem. Głównie chodziło mi o Kubę, nie chciałam, by poznał dziadka od tej strony. Musiałam przyznać, że odkąd ojciec się wyprowadził, to ilekroć nas odwiedzał, jego zachowanie nie budziło najmniejszych zastrzeżeń. Jednak gdy zdarzyło mi się czasem zadzwonić do niego ot tak, mogłam poznać po jego głosie i zachowaniu, że jest pod wpływem alkoholu, nieraz był po prostu bardzo pijany. Cóż, jak wiadomo, sama go zaprosiłam z powrotem. Jakkolwiek miałoby nie być, wytrzymamy te kilka miesięcy.
Nareszcie nadeszła sobota, oznaczało to dla mnie Skype’a z Michaelem od samego rana! Potwornie za nim tęskniłam. Tak dobrze było znów ujrzeć jego uśmiechniętą twarz. Z niecierpliwością czekałam na wiadomości o mieszkaniu, które pojechał oglądać parę godzin wcześniej.
— Niewypał, kochanie — oznajmił Mike.
— Dlaczego?! — zapytałam zmartwiona i rozczarowana.
— Wszystko pięknie, dwie sypialnie i salon, niedawno remontowane, zaledwie sześć kilometrów stąd. Ten agent to palant, szukaliśmy w mieszkaniu klimatyzacji, której w nim nie ma. — Mike uśmiechał się na wspomnienie tej sceny. — On miał ją w papierach, więc według niego musiała tam być. Nie, nie było. Tylko wiatraki sufitowe, których za to nie było w papierach. Ja spokojnie dałbym radę, ale dla was australijskie lato bez klimy… nie ma mowy.
— Co teraz? — zapytałam, żałując, że takie fajne mieszkanie się nie nadaje, i to ze względu na potrzeby moje i Kuby.
— Jak tylko pożegnałem się z gościem, zadzwoniłem do tej drugiej agencji. Opcja mieszkaniowa numer dwa jest nadal aktualna i jesteśmy umówieni za tydzień. Tym razem upewniłem się, czy facet był w tym mieszkaniu osobiście. Był i widział klimatyzację w salonie i jednej z sypialni. W drugiej sypialni nie ma klimy, ale twierdzi, że dwie w pozostałych pomieszczeniach spokojnie chłodzą cały dom.
— A co, jeśli znów coś będzie nie tak? — zmartwiłam się, objawiając moje polskie czarnowidztwo.
— Biorę to pod uwagę, dlatego szukam dalej. Zanim pojadę oglądać drugie mieszkanie, na pewno będę miał namiary na kolejne. Dwudziestego szóstego lutego muszę wyprowadzić się z tej klity. Nie martw się, skarbie, jest sporo mieszkań w promieniu dwudziestu kilometrów, po prostu chcę znaleźć coś najlepszego w ramach naszego budżetu.