Wstęp
Temat państwowości i religijności jest mi bliski. Od kilkudziesięciu lat analizuję prace najsłynniejszych myślicieli zajmujących się systemami państwowości, prześledziłem opisywany w Biblii rozwój Izraelitów, przyglądałem i nadal przyglądam się sposobom rządzenia wielu współczesnych państw — by wreszcie, motywowany poniekąd konfliktem na Ukrainie, zdecydować się na opisanie moich przemyśleń w formie książkowej. Istotnym czynnikiem podjęcia się tego opracowania jest również fakt nieistnienia na polskim rynku wydawniczym publikacji przypisywanej Osho, a która nosi dość znamienny tytuł „Priests and Politicians: The Mafia of the Soul”. Książką tą postanowiłem w pewien sposób się posłużyć.
Powszechnie wiadomą rzeczą jest, że Osho nie napisał żadnej książki własnoręcznie. Wszystkie publikacje podpisane jego imieniem są kompilacjami wygłoszonych przez niego przemów i zapisami spotkań z wyznawcami. W ciągu wielu lat swojej misji dał setki wykładów i odpowiedział na tysiące pytań swoich wielbicieli. Wiele z tych nauk zostało utrwalonych na taśmach dźwiękowych i filmowych — można się z nimi obecnie zapoznać w serwisie YouTube. Fundacja promująca nauczanie Osho kompiluje jego wypowiedzi, publikując tematyczne opracowania, czego przykładem jest chociażby wcześniej wspomniane „Kapłani i politycy”. Oprócz propagowania nauk mistrza, celem Międzynarodowej Fundacji Osho jest jednak zdobywanie środków finansowych — publikowane materiały, choć bazujące na źródłach z domeny publicznej, są zabezpieczone prawami autorskimi i ich kopiowanie, udostępnianie oraz konwertowanie do innej postaci bez zgody wydawcy zostało surowo zabronione. Dotyczy to także przekładu na inne języki.
Zdobycie licencji lub zgody właścicieli praw autorskich na tłumaczenie jest procesem długotrwałym, kłopotliwym i często dość kosztownym, dlatego korzystam z mojego własnego patentu na omijanie prawnych restrykcji — piszę nową kompilację będącą w dużej części komentarzem pracy oryginalnej. Dzięki temu czytelnik zapoznaje się z myślą zawartą w wersji anglojęzycznej — rozwiniętą i uzupełnioną moimi własnymi dygresjami, ale także poznaje moje własne rozumienie filozofii Osho. W ten sposób nie naruszam, mam nadzieję, praw autorskich kompilatorów Fundacji, jednocześnie zachowując w większości treści przez nich prezentowane. Pragnę tutaj zaznaczyć wyjątkowo wyraźnie, że w całej książce jak ognia unikam sytuacji, w których istniałaby możliwość naruszenia czyichkolwiek praw autorskich.
Podobnie do Osho, jestem krytykiem systemów państwowych i religijności w formie, z którą spotykamy się na co dzień. Politykami nie zostają ludzi przypadkowi. Zostają nimi ci, którzy podejmują szeroko zakrojone starania pozwalające im wkroczyć do świata rządzących. Ludzi tych motywuje głód władzy, pragnienie bogactwa i sławy, towarzyszy im determinacja dotarcia do celu choćby po trupach. Świat religii nie jest wcale inny. Tam także dominuje brutalna pogoń za władzą, sławą i luksusami. Przekazywaną w niniejszej publikacji wiedzę czerpię nie tylko z książek i artykułów prasowych. Szósty rok podróżuję po świecie jako wędrowny mnich, odwiedzając różne centra religijne i od kuchni widzę wszelkie patologie tam mające miejsce.
Według socjologów zdecydowana większość populacji nie jest zbyt rozgarnięta intelektualnie. Dominują w niej jednostki słabo wyedukowane i mocno zmanipulowane przekazami medialnymi. System demokratyczny polega na tym, że owo dość tępawe społeczeństwo wybiera spośród siebie swojego przedstawiciela; najlepiej, jeśli nie będzie to osoba odbiegająca poziomem rozwoju intelektualnego od owej większości i reprezentująca podobne wartości oraz mentalność. Kandydat oprócz tego powinien odznaczać się żądzą władzy, bogactwa i sławy — uczestnictwo w wyborach jest wszak dobrowolne i polega na zgłaszaniu się chętnych. Osoba niekonfliktowa, nie szukająca rozgłosu i skromna — nie wystartuje w wyborach, więc już u swoich podstaw system demokracji wyłącza z potencjalnego gabinetu ludzi uczciwych i sprawiedliwych. Nie inaczej jest z systemami teokratycznymi. W nich kapłaństwo przejmuje rolę policji państwowej. Takie reprezentacje mogliśmy obserwować w Tybecie, gdzie buddyjscy mnisi na wymyślne sposoby torturowali poddanych, wymuszając od nich daniny i podatki. Nadużycia seksualne wśród warstwy buddyjskiego kleru były na porządku dziennym aż do czasu aneksji przez Chiny. W obecnym świecie podobna, choć nie na aż taką skalę, sytuacja panuje w Myanmarze i Tajlandii. W państwach tych warstwa duchownych jest wysoce uprzywilejowana i w istotny sposób wpływa na politykę kraju.
W niniejszej publikacji zachowuję tytuł oryginalny i taki sam podział, natomiast sama redakcja jest w większości moją własną interpretacją.
Prolog
Według autorów „Priests and Politicians: The Mafia of the Soul” żyjemy obecnie w okresie, w którym świat, po raz pierwszy w swojej historii, zbliża się ku globalnej zagładzie (sic!). Do tej pory istniała tylko śmierć jednostki, społeczności jednak cały czas trwały, świat toczył się niezmiennym rytmem. Ludzie przychodzili i odchodzili, starsi umierali, rodziły się dzieci, istniała pewna ciągłość istnienia. Tylko życie indywidualnej istoty było zagrożone, co przekładało się na cierpienie innego człowieka bądź niewielkiej grupy bliskich.
Taka sytuacja wykorzystywana była przez kapłanów — człowiek jest istotą słabą i kruchą, wie, że kiedyś umrze, musi więc szukać pomocy duchownego, który mami go nieśmiertelnością, wiecznością, wymknięciem się z tego nieuchronnego procesu przemijania. Nie było to jednak problemem, z którym borykałoby się całe społeczeństwo. Ono śmierć jednostki uznaje za nieistotną, szybko przechodząc nad nią do porządku dziennego.
Obecnie jednak cała ludzkość stoi przed problemem masowej zagłady. Taki kryzys nie miał miejsca nigdy wcześniej; dotychczas wystarczały pseudoreligie i ich kolejne odłamy. Dla pojedynczych osób potrzebne były małe ugrupowania. Po raz pierwszy jednak stoimy w obliczu zagłady całej ludzkości — nie tylko życia ludzkiego, ale całego życia biologicznego naszej planety jako takiego. Widmo śmierci całego gatunku buduje odpowiedni czas dla narodzin nowej duchowości lub nowej religijności, która jest konieczna dla kontynuacji życia planety.
Rozdział 1
Religia — rzeczywista i fałszywa
Samo słowo religia brzmi pięknie. Według Cycerona nazwa ta pochodzi od łacińskiego relegere lub religere (ponownie odczytywać, gruntownie rozważać). Laktancjusz wyprowadza ją od słowa religare (wiązać), co sugeruje tendencję do jednoczenia ludzi w imię wspólnych wierzeń.
Religia jest systemem wierzeń i praktyk określających relację między różnie pojmowaną sferą sacrum (świętością) i sferą boską a społeczeństwem, grupą lub jednostką. Manifestuje się ona w wymiarze doktrynalnym (system wierzeń), w czynnościach religijnych (np. kult, rytuały), w sferze społeczno-organizacyjnej (wspólnota religijna, np. Kościół) i w sferze duchowości indywidualnej (m.in. mistyka). Relacja jednostki do rzeczywistości transcendentnej koncentruje się wokół poczucia świętości, chęci zbliżenia się do sacrum i uczuć z tym związanych np. poczucia lęku, czci, dystansu.
Według Wikipedii w 2012 roku 59% ludzi deklarowało się osobami religijnymi, 23% nie były religijne, a 13% uważało się za ateistów. Według różnych szacunków istnieje od 4200 do nawet 10 000 różnych religii. Zgodnie z najbardziej podstawowym, powszechnym i ogólnym rozumieniem, religia jest zbiorem osobistych lub zinstytucjonalizowanych postaw, obrzędów i wierzeń wobec niematerialnej transcendentnej rzeczywistości najczęściej określanej mianem Boga (religie monoteistyczne) lub bogów (religie politeistyczne) oraz związanych z nimi przekonań o pochodzeniu i celu życia człowieka, a także zasad obyczajowych i norm moralnych.
Wśród uczonych panuje jednak wielka różnorodność wniosków i tez co do tego, czym dokładnie jest religia. Na przykład, według Thomasa Hobbes’a religia naturalna ma dwa elementy składowe; jednym jest wiara, to znaczy wierzenie, że istnieje Bóg i że wszystkim rządzi, drugim zaś jest kult. Natomiast według Bohdana Chwedeńczuka jest to określenie zbyt wąskie z trzech powodów: zakłada monoteizm (trudno odmawiać religijności grupom politeistycznym), zakłada teizm (religią niewątpliwie jest przecież nieteistyczny buddyzm), wreszcie zakłada a priori, że religią naturalną jest religia monoteistyczna, deprecjonując politeizm.
Generalizując, religijność jest zrodzona w głównej mierze ze strachu przed przemijaniem, w wyniku traumatycznych przeżyć, w obawie przed skrzywdzeniem. Religia w tym ujęciu powoduje, że ludzie się jednoczą i zbliżają do siebie, dodaje im otuchy, przekonując, że nie są sami w tym procesie przemijania i że ma on jakiś głębszy sens. Wywołuje ona w wierzącym przekonanie nieoddzielności od świata i głęboką integrację z nim. Serce osoby religijnej przepełniają uczucia miłości i współczucia, które nie są narzucone zewnętrzną etyką i wymogiem społecznym, lecz wypływają z samego wnętrza zupełnie spontanicznie.
Dla wielu z nas miłość jest kwintesencją religijności. Mawiamy, że naszym najważniejszym wyznaniem jest wyznanie miłości. Jeśli miłość jest jednak narzucona zewnętrznie, jest miłością fałszywą. Jeśli niestosowanie przemocy nie wynika z głębi naszej świadomości lecz jest narzucone religijnym przykazaniem, jest to stanowisko fałszywe i wobec siebie samego nieuczciwe. Jeśli współczucie jest praktykowane religijnym nakazem, jest współczuciem fałszywym. Jeśli jednak te stany emocjonalne przychodzą spontanicznie, bez żadnego własnego wysiłku, to mają rzeczywistość bardzo głęboką i są w swojej istocie odbiciem wspaniałości.
W imię religii popełniono w przeszłości tak wiele zbrodni, że niesmacznym byłoby się o tym rozpisywać. Więcej ludzi zostało zabitych w imieniu jakiegoś boga niż z jakichkolwiek innych przyczyn. Z pewnością wszystkie te religie były religiami fałszywymi. Prawdziwa religia dopiero musi się narodzić.
Religia jest szczytem ludzkiej świadomości, świadczy o potrzebie indywidualnego poszukiwania prawdy o istnieniu. Prawda wewnętrzna nie może być jednak przedmiotem powszechnego poznania. By do niej dotrzeć, każdy człowiek musi zajrzeć wgłąb siebie samego, za każdym razem odkrywając ją zresztą na nowo. Nie ma znaczenia, ilu ludzi osiągnęło przebudzenie, nie ma znaczenia, w jaki sposób się urzeczywistnili. Gdy ktoś dotrze do tego miejsca, będzie to realizacja zupełnie nowa i indywidualna, bo nie można jej od nikogo sobie pożyczyć lub skopiować.
Poszukiwanie Prawdy zasadniczo polega na poznaniu własnego wnętrza. Każdy posiada swoje zewnętrzne oblicze, ale żadna zewnętrzna ekspozycja nie może istnieć bez swojego wnętrza. Samo bowiem istnienie ekspozycji zewnętrznej jest dowodem świata wewnętrznego.
Świat wewnętrzny składa się z trzech warstw. Warstwa myśli jest najbardziej powierzchowną, warstwa uczuć jest głębsza, natomiast najgłębiej leżącą istotą świadomości jest wiara. Poznanie własnego ja i związanej z nim wieczności jest podstawą poszukiwania religii.
Człowiek posiada pięć zmysłów, które zakotwiczone są na zewnątrz: oczy otwierają się, by spojrzeć na zewnętrzny świat, uszy słyszą, co dzieje się na tym zewnętrznym świecie, dłonie mogą dotykać zewnętrznych przedmiotów, nos analizuje zewnętrzne zapachy, a język smaki. Zmysły są drzwiami wyjściowymi na świat zewnętrzny. Trzeba jednak zawsze pamiętać, że te drzwi prowadzą także do środka, czyli w przeciwną stronę. To te same drzwi, którymi wychodzimy z domu i przez które do niego wracamy; zmienia się tylko kierunek przemieszczania się.
Aby wyjść na zewnątrz, potrzeba otworzyć oczy. Natomiast aby wejść do wnętrza własnego umysłu, oczy należy zamknąć, należy także wyciszyć wszystkie pozostałe zmysły.
Pierwszym etapem tej podroży jest spotkanie z umysłem — nie jest to jednak jeszcze nasza rzeczywistość. Chociaż umysł zdaje się być zlokalizowany w naszej głowie, nie jest on jeszcze nami, lecz zaledwie odbiciem naszego zewnętrznego świata. Wszystkie nasze myśli są odbiciem zewnętrznej rzeczywistości. Na przykład osoba niewidoma nie może myśleć o kolorach, ponieważ nigdy żądnych kolorów nie widziała — stąd takie odbicie nie jest możliwe. Ba! Ślepiec nie widzi nawet ciemności. Nigdy nie widział światła ani ciemności na zewnątrz siebie, więc nie ma jakiejkolwiek możliwości odbicia takiego świata we własnym umyśle. Niewidomy nie wie, czy jest ciemno, czy jest jasno — oba te określenia nie mają dla niego wynikającego z doświadczenia odpowiednika.
Jeśli poświęcimy chwilę na analizę naszych myśli, z łatwością odkryjemy, że wszystkie one są wyzwalane przez zewnętrzną rzeczywistość, a więc zasadniczo pochodzą z zewnątrz. Ich naturą jest odbicie w tafli wewnętrznego jeziora świadomości. Ile jednak problemów z powodu tych myśli…(!) Tłoczą się i zbierają, tworząc trudny do sforsowania mur. Żeby wniknąć w naturę świadomości, trzeba jednak wyjść poza swoje myśli. Religia zna tylko jedną metodę ku temu prowadzącą. Utworzono dla niej różne nazwy, ale metoda jest tylko jedna — jest nią uważna obserwacja. Trzeba po prostu obserwować myśli bez osądzania ich — bez potępienia i bez uznawania. Należy się od nich całkowicie zdystansować, jedynie obserwując proces wyświetlania się myśli na ekranie umysłu. Czym obserwator staje się silniejszy, tym myśli stają się mniej liczne. Jeśli obserwowanie pobiera dziesięć procent energii, to jej dziewięćdziesiąt procent marnuje się na kłębiące się myśli; jeśli natomiast procesowi obserwowania przekażemy dziewięćdziesiąt procent energii umysłu, to tylko dziesięć procent pozostanie dostępnych dla myśli. W chwili, gdy stajemy się stuprocentowym obserwatorem, umysł staje się całkowicie pusty.
Proces ten w filozofii kultur Wchodu jest znany pod nazwą medytacji. Kiedy uda się przebrnąć przez warstwę myśli, czeka na nas następna warstwa. Jest ona subtelniejsza od myśli i związana z sercem — mowa o warstwie uczuć. Teraz wewnętrzny obserwator jest już w stanie przyglądać się zmieniającym się nastrojom, przepływającym uczuciom, emocjom, wrażeniom — bez względu na to, jak są one subtelne i wyrafinowane. Doświadczanie tych stanów możliwe jest poprzez zastosowanie tej samej metody, która działała z myślami. Już wkrótce nie będzie nawet uczuć i nastrojów, które by się pojawiały. Trzecia warstwa leży poza umysłem i sercem. Panuje tam zupełna cisza i spokój; nic się w niej nie porusza. To jest istota świadomości; to jest samo wnętrze.
Prawdą jest właśnie posmakowanie tej istoty istnienia. Piękno naszego istnienia jest całym pięknem istnienia. Cisza zawarta w tej ostatniej warstwie jest równocześnie językiem porozumienia się z egzystencją. Aby zadomowić się w istnieniu, trzeba jednak do tego domu najpierw wrócić. Tam nasza wędrówka się skończy, skończy się wszelka walka. Duszę ogarnia spokój i cisza. Ujawnia się wówczas ukryta wspaniałość, że nic nie jest oddzielone od rzeczywistości, że jesteśmy z nią jednością. Drzewa, księżyc, gwiazdy i góry są częścią jednej i tej samej organicznej całości; także świadomość jest jej częścią — częścią Boga.
Największym osiągnięciem człowieka jest właśnie owa religijność. Powyżej religijności nie ma już absolutnie nic — nie ma też żadnych potrzeb. Samo istnienie staje się wówczas tak obfite i pełne, tak przepełnione błogością, ciszą, spokojem, zrozumieniem i ekstazą, że po raz pierwszy życie staje się po prostu pieśnią, tańcem i celebrowaniem. Ci, którzy nie znają religijności, nie mogą zaznać świętowania istnienia.
Religia zorganizowana to jednak zupełnie inna para kaloszy. Prawdziwa religijność jest zawsze indywidualna, jest cechą wewnętrzną człowieka. W chwili, gdy zostaje zorganizowana, umiera; staje się doktryną, teologią, filozofią — nie jest już doświadczeniem, ponieważ tłum nie może doświadczać tego, co doświadcza jednostka. Doświadczenie możliwe jest tylko indywidualnie — każdemu z osobna.
Religijność jest niczym miłość, nie daje się usystematyzować. Miłości nie można zorganizować. Nie da się przerzucić odpowiedzialności na księdza, która zadba o kochanie w czyimś imieniu. Właśnie to jednak dzieje się z religią! Za każdym razem, gdy człowiek odkrywa prawdę, natychmiast otacza go jedna z najbardziej przebiegłych i podstępnych części społeczeństwa, jaką są wszelakiej maści kapłani. Zaczynają przeinaczać słowa, zaczynają po swojemu interpretować doświadczone wydarzenia, zaczynają dowodzić, że poznanie prawdy może nastąpić wyłącznie za ich pośrednictwem — są bowiem agentami Boga. Nazywają siebie prorokami, nazywają siebie bożymi posłańcami, nadają sobie poważnie brzmiące imiona — ale w rzeczywistości są samozwańczymi ambasadorami. Wcale Boga nie znają, choć w imię boże bezpardonowo wykorzystują społeczeństwo.
Religia zorganizowana jest jedną z form polityki. Jak potępienia wymaga polityka, będąc najniższą duchowo działalnością człowieka, tak potępienia wymagają zorganizowane religie. Widać to na kartach historii — duchowni i politycy zawsze wspólnie spiskowali przeciwko ludzkości, wzajemnie się wspierając. Podzielili ludzkie istoty między siebie w ten sposób, że życie doczesne każdego człowieka zależy nie od niego samego, lecz od polityka. On jest władcą na świecie zewnętrznym. Tymczasem władcą świata wewnętrznego staje się kapłan, do niego należy nasza dusza.
Czasami człowieka ogarnia wielkie zdumienie. W obecnych czasach trudne do wyobrażenia wydaje się oświadczenie papieża, że bezpośrednia komunikacja z Bogiem jest grzechem. A jednak takie deklaracje mają miejsce! Wierny powinien przejść przez księdza — jest to jedyny właściwy kanał komunikacji. Jeśli ludzie zaczną chodzić wprost do Boga, spowiadać się bezpośrednio Bogu, modlić się do Boga bezpośrednio, miliony księży pozbawionych zostanie etatu, a co za tym idzie wpływów. Jednak prawda jest taka, że duchowni nic nie robią; cała ich funkcja społeczna polega na oszukiwaniu. Wmawiają nam, że nie rozumiemy języka Boga i nie jesteśmy na tyle rozwinięci duchowo, by go pojąć — ale za pewną opłatą, darowizną na ich kościół lub ich świątynię, wykonają zadanie przetłumaczenia boskiego języka na ludzki.
Wszystkie składane ofiary i darowizny nie idą jednak do żadnego Boga, lecz trafiają do kieszeni kapłanów! Nic oni o Bogu jednak nie wiedzą, są za to bardzo dobrze wykształceni zarówno pod kątem merytorycznym (potrafią recytować święte wersety z pamięci), jak i pod kątem psychologicznym (są wyszkoleni w metodach psychologicznych służących do manipulacji i wywoływania konkretnych emocji). Wewnętrzne pragnienie kapłanów nie dotyczy Boga, nie dotyczy też żadnej prawdy — nie są poszukiwaczami, lecz zwykłymi wyzyskiwaczami. Kaznodziejstwo jest jedynie ich profesją, sposobem zarabiania na życie.
Dla dygresji wspomnijmy pewną anegdotę.
Pewien ksiądz kupił sobie dwie papugi i nauczył je ewangelicznych wypowiedzi Jezusa. Wszyscy byli pod olbrzymim wrażeniem — słowa papugi były aż tak wyraźne. Duchowny swoim ptakom wykonał także małe różańce oraz miniaturową Biblię. Papugi siedziały przy otwartym Piśmie Świętym i dziobami przekładały paciorki, co wyglądało, jakby się ciągle modliły. Chociaż nie potrafiły czytać, zapamiętały wszystko bardzo sprawnie. Ksiądz otwierał stronę i mówił: „Dwunasta strona”, a papugi zaczynały ją jakby czytać — recytując tekst z pamięci.
Ksiądz był z efektu swoich starań bardzo zadowolony. Uznał, że dobrze byłoby mieć jeszcze jedną papugę, która zamiast Biblii i różańca wygłaszałaby całe kazania. W pewnym sklepie zoologicznym znalazł odpowiedniego ptaka. Sprzedawca dodatkowo zapewnił go: „Twoje życzenie się spełni; ta papuga jest najbardziej inteligentnym stworzeniem, jakie kiedykolwiek w moim życiu widziałem”. Nie powiedział jednak, że była to samiczka. Nowa papuga została umieszczona w klatce z dwoma pozostałymi ptakami, które dotychczas liczyły swoje koraliki i czytały Biblię. Spojrzały na siebie porozumiewawczo i jedna papuga powiedziała do drugiej: „Grzesiu, możemy olać już te paciorki! Nasze modlitwy zostały wreszcie wysłuchane!”.
Kapłani nie są niczym więcej niż tylko takimi papugami, natomiast ich modły dotyczą władzy, prestiżu i pieniędzy. Klerycy są politykami w sutannach; uprawiają swoją politykę w imię Boga — religijną politykę mas. Obecnie chrześcijanie stanowią trzecią część wszystkich wyznań, z czego ponad miliard stanowią katolicy. Najpotężniejszym człowiekiem religijnym na świecie jest w tym ujęciu papież.
Każda religia najróżniejszymi metodami próbuje zwiększać swoje wpływy. Mahometanie mogą poślubić aż cztery kobiety, dzięki czemu te mogą urodzić czworo dzieci rocznie. Jest to jednym z istotniejszych składników sukcesu islamu: obecnie są drugą co do wielkości religią świata.
Zorganizowana religia to tylko nazwa bez żadnej treści, sama w sobie nic nie znaczy. Pod tym terminem kryje się polityka sterowania ludzkimi masami. Kiedy zbliżają się wybory, politycy zaczynają chodzić do kościoła i pokazywać się publicznie z popularnymi przywódcami duchowymi. Pomiędzy kampaniami wyborczymi nikt do kościoła nie chodzi. Dopiero kiedy zbliżają się wybory, premier jedzie z wizytą do Lichenia, prezydent przyjmuje komunię z rąk Rydzyka, a podrzędni politycy fotografują się w miejscowych świątyniach i publikują te zdjęcia w mediach społecznościowych. W jakim celu? Czy potrzebują boskiego wsparcia w wyborach?
Ci ludzie potrzebują głosów wyborców, okazują więc wyrazy szacunku przywódcom religijnym, którzy im te głosy mogą zapewnić. Rydzyk zapewne czuje się wspaniale, gdy premier całuje go w rękę. Dla katolickich wyborców jest to jednocześnie oznaką, że premier jest osobą bardzo religijną. Kiedy papież przylatuje do Polski, prezydent i premier z całym swoim politycznym gabinetem stoją w kolejce na lotnisku, aby go przywitać. Po co? Bo katolicyzm jest w Polsce religią dominującą. Oddanie pokłonu papieżowi oznacza, że głosy chrześcijan będą jego.
W zorganizowanych religiach — czy to w chrześcijaństwie, czy w hinduizmie, czy w islamie — nigdy nie chodziło o poszukiwanie jakiejkolwiek prawdy. O jaką prawdę zorganizowane chrześcijaństwo rozszerzyło wypowiedzi Jezusa w ciągu owych dwóch tysięcy lat swojego istnienia? Jaka jest więc potrzeba utrzymywania tej organizacji? Nie jest nią zwiększanie poziomu religijności na świecie, klerycy powtarzają tylko to, co powiedział Jezus, to, co jest dostępne w biblijnych księgach, które każdy może sobie samodzielnie przeczytać. Ilu buddystów szukało lub odnalazło prawdę w ciągu tych dwudziestu pięciu wieków? Tworzą oni jedynie długą kolejkę papug powtarzających to, co odkrył Gautama Budda. Należy pamiętać, że Gautama Budda nie był częścią żadnej zorganizowanej religii. Ani on, ani Mahavira (twórca dżinizmu), ani Jezus czy Jan Chrzciciel nie byli częścią jakiejkolwiek zorganizowanej religii — byli oni odszczepieńcami poszukującymi prawdy na własną rękę. Prawda zawsze była odnajdywana indywidualnie. Jest ona przywilejem danej osoby i jej zaszczytem.
W swojej historii zorganizowane religie wszczynały wojny, działały zupełnie w taki sam sposób, w jaki robią to politycy. Mogą posługiwać się różnymi hasłami — politycy walczą o socjalizm, komunizm, faszyzm, nazizm, demokrację, a zorganizowane religie walczą o Boga, o miłość, o swoją koncepcję tego, czym jest prawda i tak dalej. Starcia pomiędzy chrześcijanami a muzułmanami pochłonęły miliony ofiar, podobnie krwawe relacje dzieliły chrześcijan i żydów, muzułmanów i hindusów, a nawet hindusów i buddystów. Religia nie powinna mieć jednak nic wspólnego z wojną; jest wszak przede wszystkim poszukiwaniem pokoju. Zorganizowane religie nie są tymczasem zainteresowane pokojem — są zainteresowane stawaniem się coraz potężniejszymi i coraz bardziej dominującymi.
Polityka jest narzędziem socjologicznym nastawionym na dążenie do udziału we władzy lub do wywierania wpływu na podział władzy, czy to między państwami, czy też w obrębie danego państwa, czy między grupami społecznymi to państwo tworzącymi. Istotną właściwością polityki jest odwoływanie się do przemocy, bo w sferze stosunków politycznych „groźba przemocy i, ewentualnie, jej zastosowanie jest jednak swoistym środkiem, a zawsze ultima ratio, gdy inne środki zawiodą” (wg Maxa Webera).W amerykańskiej literaturze popularne jest definiowanie polityki jako sztuki bycia wybieranym i zdobywania władzy (za Wikipedią).
Podobnego potępienia wymagają zorganizowane religie, które w równym stopniu kierowane są politycznymi narzędziami. Watykan jest jednym z przykładów; posiada jednocześnie osobowość religijną i państwową. Podobnie zorganizowana była teokracja tybetańska.
Ludzi religijnych należy szanować i ich słuchać — politycy powinni zwracać się do nich po radę. Nie jest tu jednak mowa o przedstawicielach zorganizowanych religii, lecz o indywidualnych osobach o religijnej osobowości. Taka osoba nie jest ani hindusem, ani chrześcijaninem, ani mahometaninem. Bóg nie jest bowiem ani hindusem, ani mahometaninem, ani nie jest chrześcijaninem. Podobnie jest z człowiekiem, który rozumie boskość. Zabarwia się on i przenika boskością, pachnie pobożnością. Na starożytnym Wschodzie tacy właśnie religijni ludzie byli darzeni najwyższym szacunkiem. Nawet królowie i cesarze zwykli chodzić do nich, aby dotknąć stóp i zostać przez nich pobłogosławieni, prosili ich o radę w problemach, których nie byli w stanie samodzielnie rozwiązać.
Jeśli chcemy, aby świat nadal trwał, musimy powrócić do dawnych czasów, kiedy osoba religijna nie prowadziła jeszcze swoich własnych interesów. Jej wzrok był wówczas nieprzysłonięty chciwością i dążeniem do władzy, jej serce było czystą miłością, a jej natura była niczym innym jak czystym błogosławieństwem. Ktokolwiek do niej przyszedł, stawał się uzdrowiony, jego problemy się rozwiązywały, bo zyskiwał na nie nowe, świeże spojrzenie.
Zorganizowane religie powinny ze świata zostać wymiecione — powinny zrzucić swoją obłudną maskę religijności. Tworzący je ludzie są tylko zwykłymi politykami, wilkami w owczych skórach. Ich prawdziwe oblicze powinno zostać obnażone; nie ma w tym nic złego, że są politykami, lecz tak też powinni być przez nas traktowani. Cały czas są bowiem tylko i wyłącznie politykami, choć występują w imieniu swoich religii.
Zorganizowane religie nie mają przyszłości. Ich kapłani powinni zdjąć swoje maski i zacząć występować zgodnie ze swoją naturą — jako politycy, stając się jednocześnie częścią świata politycznego a nie religijnego. Wówczas moglibyśmy odnaleźć autentycznie religijne osoby — które są rzadkością. Tylko kilka unikatowych osób może poprowadzić cały świat ku światłu, ku nieśmiertelności, ku ostatecznej prawdzie.
Idea wyrzeczenia jest jedną z podstaw niemal każdej z fałszywych religii. Jej fenomenologię trzeba jednak bardzo głęboko zrozumieć. Wszystkie religie głoszą podział między światem materialnym a światem leżącym poza śmiercią, między ciałem a duszą. Ciało fizyczne należy do tego świata, a dusza do tego drugiego; dlatego jeśli ktoś chce osiągnąć świat leżący poza śmiercią, który jest światem wieczności a szczęście w nim nie ma końca, to szczęście życia doczesnego nie jest warte nazywania go szczęściem, gdyż jest jedynie chwilowe niczym senne marzenie. Przychodzi i, zanim zdążymy je świadomie uchwycić, znika. Jest więc iluzoryczne, jest niczym fatamorgana na pustyni.
Z daleka widzimy jezioro. Jesteśmy spragnieni i to rodzi w nas wielką potrzebę i nadzieję ugaszenia tego pragnienia. Jezioro wydaje się absolutnie prawdziwe, ponieważ dowodem tego jest powierzchnia wody, w której odbijają się drzewa. Jeśli z boku stoi góra, również ona odbija się w tafli jeziora, słońce odbija się w nim. Jakiego więcej dowodu jeszcze potrzebujemy? Bez wody te odbicia nie mogłyby mieć miejsca. Pędzimy czym prędzej wiedzeni wielką nadzieją, ale w trakcie zbliżania się odkrywamy, że jezioro się cofa; mimo znacznego zbliżenia się do niego odległość między nami a jeziorem pozostaje ciągle taka sama.
Jezioro okazuje się iluzją stworzoną przez promienie słoneczne załamane gorącym powietrzem tuż przy powierzchni pustyni. Promienie poruszają obrazem niczym fale, a ich ruch z daleka tworzy iluzję wody. W swym falującym ruchu osiągają jakość odbijania rzeczy typową dla powierzchni wody; stają się lustrem. To odpowiada za połowę złudzenia.
Druga połowa złudzenia leży pragnieniu i nadziei zaspokojenia go. Gdy ktoś nie jest spragniony, jest w stanie odkryć naturę mirażu, dowiedzieć się, że jest jedynie złudzeniem optycznym. Każdy z nas miał już w swoim życiu jakieś doświadczenie ze złudzeniami, dzięki temu wiemy, że iluzje mogą wyglądać prawie tak, jakby ukazywały rzeczywistość. Tymczasem iluzja wody jest zakłócona pragnieniem. Fizyczne zjawisko załamania promieni słońca daje złudzeniu połowę jego rzeczywistości. Druga, znacznie ważniejsza połowa jest zasługą patrzącego i jego pragnienia. Chce on wierzyć, że oglądany obraz jest prawdziwy. Nawet gdyby ktoś próbował udowodnić, że to tylko złudzenie, jedynie wywoła w nim falę gniewu — patrzący jest spragniony i widzi wodę, która go z tego pragnienia uwolni, tymczasem ktoś próbuje udowodnić, że woda jest złudzeniem i jej tak naprawdę nie ma. Nie wie zatem, co oznacza pragnienie — być może sam nie jest spragniony. Nie ma sposobu, aby przekonać spragnionego człowieka, że to, co widzi, nie jest rzeczywistością.
Wszystko, co widzimy, niekoniecznie musi okazać się prawdziwe. Pozorny wygląd nie oznacza wcale rzeczywistości. Religie od tysięcy lat wmawiają ludziom, że szczęście doczesne ma tę samą naturę, co fatamorgana na pustyni — dlatego nigdy nie będziemy w stanie do niego dotrzeć. Nigdy nie będziemy w stanie utrzymać szczęścia w garści, bo ono tylko przychodzi i odchodzi. Szczęście jest jak powiew wiatru; zanim zdamy sobie z niego sprawę, przemija. Być może jest ono nawet bardziej nierealne niż owa iluzja, bo ona przynajmniej ma pewną fizyczną podstawę istnienia — załamane promienie słoneczne wnoszą połowę, a pragnienie drugą połowę. Tymczasem za swoje szczęście doczesne człowiek odpowiada w stu procentach; nie ma tam nic, co byłoby uzależnione zewnętrznie.
Znamy to złudzenie wszyscy bardzo dobrze! Dziś nasza partnerka wydaje się piękniejsza od samej Kleopatry. Nasz odbiór rzeczywistości stawia na podium urody wybrankę naszego serca, dając jej absolutną palmę pierwszeństwa. Wrażenie owo nie wydaje się być chwilowe — trudno sobie wyobrazić, żeby kiedykolwiek w przyszłości i gdziekolwiek indziej mogła istnieć jakakolwiek piękniejsza istota. Projektujemy sobie taką rzeczywistość, ponieważ ta sama kobieta w oczach innych mężczyzn nie odbija piękna i inni widzą ja jako zwykłą i przeciętną. Ta sama kobieta jutro też będzie się nam wydawała zwykłą i przeciętną. Dzisiaj poznana księżniczka, Roszpunka i leśna nimfa dla poprzedniego partnera będzie już paskudną wiedźmą, obrzydliwą ropuchą czy nawet bezkrytyczną amatorką organoleptycznych badań męskich przyrodzeń. Wczoraj dominowało pragnienie i na nim projektowała się żądza. Dziś żądza została zaspokojona i nie tworzy już projekcji biologicznej. Najpiękniejsza na świecie kobieta staje się paskudnym babsztylem, a poprzednio odczuwane szczęście, które wynikało wyłącznie z tej projekcji, pękło niczym nadwyrężona mechanicznie prezerwatywa — a wraz z pękniętą prezerwatywą runęła cała ta stworzona przez nas iluzja piękna i szczęśliwości. Kobieta odegrała w niej co najwyżej rolę biernego uczestnika, bo pozwoliła na siebie i w siebie rzutować czyjąś projekcję. Być może ona również projektowała swój umysł względem swojego partnera, więc była to projekcja obustronna. Prędzej czy później każda projekcja jednak zniknie, ponieważ nie mogą one trwać, gdy zabraknie ich podstawowego źródła — w tym wypadku pragnienia zaspokojenia emocjonalnego głodu, którego podstawa tkwi w biologii. Biologia tymczasem nie przejmuje się miłością, poezją, romansem czy jakąkolwiek inną wzniosłą ideą — biologia ma swój własny interes, którym jest prokreacja służąca utrzymaniu ciągłości gatunku. Biologia nie jest zatem zainteresowana ani grą wstępną, ani późniejszym współżyciem emocjonalnym, które w jej oczach są zwykłym marnotrawstwem zasobów i energii; biologia jest zainteresowana wyłącznie reprodukcją! Kiedy biologia wykona swoje zadanie, wycofuje się; znika także wytworzona przez nią projekcja. Po zaspokojeniu chuci stoimy naprzeciw tej samej kobiety — ale już nic nie jest takie samo. Stąd przytłaczająca większość rozpadających się związków następuje w wieku 35—45 lat, gdy proces reprodukcji zostanie zakończony.
Gdzie zniknęło owo szczęście? Jeszcze przed chwilą dominowało uczucie typowe dla zdobywania ośmiotysięcznika zimą. Po nim następuje upadek w głębiny Pacyfiku, w sam środek Rowu Mariańskiego, ciemną i śmierdzącą otchłań beznadziei. Kobieta wydaje się winna oszustwa, mężczyzna obwinia ją o każdą możliwą plagę egipską. Tymczasem ona siebie widzi jako ofiarę, sądzi, że to ona została przez partnera oszukana. Oboje próbują się wzajemnie obwiniać. Nikt jednak nikogo tu nie oszukał — oboje są ofiarami, zostali oszukani przez własną biologię. Biologia nie jest czymś leżącym poza nami samymi; jest ona nieodłącznym komponentem naszych ciał. Jesteśmy projekcją dwóch innych biologii, biologii naszych ojców i naszych matek, a oni byli projekcją dwóch wcześniejszych biologii. Jest to kontinuum przypominające rzekę i jej prąd życia.
Religie próbują od zawsze wykorzystać tę fundamentalną prawdę. Zaloty i wynikła z nich poezja są wzniosłe, ale romansowanie jest de facto tylko cieniem rzucanym przez biologię. Szczególnie w dzisiejszych czasach nie jest to tak trudne do udowodnienia. Wstrzyknięcie do organizmu pewnych substancji pomaga tworzyć górnolotną poezję i wyzwala odurzające pożądanie, podczas gdy kolejny zastrzyk z innym specyfikiem wrzuca nas na samo dno piekła! Dzięki postępom w medycynie wiemy, że za sprawą podania odpowiednich hormonów mężczyzna może stać się kobietą a kobieta może stać się mężczyzną. Taką zamianę preferencji seksualnych może wygenerować niewielka zmiana chemiczna w organizmie. Religie bazują na tej prostej biologii, ale zamiast wyjaśnić uczciwie, bezwzględnie ją wykorzystują: „To szczęście jest tylko chwilowe. Nie biegnij za nim; tracisz jedynie swój czas. Prawdziwa rzeczywistość leży poza światem ziemskim, jest nią życie pozagrobowe”. Dlaczego jednak powinniśmy szukać szczęścia poza śmiercią? Ponieważ śmierć zniszczy całą naszą biologię, fizjologię, całą chemię. Wszystko, co materialne, zabierze śmierć — tylko przetrwa duchowość i dopiero ona pozna prawdziwą wieczność. Materialna, fizyczna egzystencja jest tylko tymczasowa.
Pozornie takie wyjaśnienie wydaje się nawet dość logiczne. Pierwsza część tego twierdzenia jest prawdziwa, natomiast reszta jest już tylko oszustwem. To prawda, że szczęście w życiu doczesnym jest bardzo ulotne, ale to nie znaczy, że poza śmiercią istnieje inne życie, w którym te chwile trwają wieczne. Nie ma na to przecież żadnych dowodów. Chwile szczęścia doczesnego są przynajmniej doświadczane przez każdego z nas, a dzięki temu realne. Jakkolwiek małe i ulotne, niezaprzeczalnie istnieją. Nikt nie może podważyć ich istnienia. Można powiedzieć, że są tej samej natury co marzenie — ale nadal można tego ulotnego szczęścia doświadczać. Nawet sny mają swoją własną rzeczywistość. Mimo swojej nierealnej natury iluzoryczny świat snu istnieje i wywierają na nas realny wpływ; a kiedy coś nas dotyka, staje się częścią naszej rzeczywistości.
Przykładem niech będzie uczucie głodu. Gdy przez cały dzień nie byliśmy w stanie nic zjeść, to jesteśmy zmęczeni i szybko zasypiamy. Nasze ciało jest nadal głodne i pragnie pokarmu. Umysł tworzy wówczas sen, w którym jesteśmy gościem wielkiej uczty i jemy na tej uczcie do syta. Tworząc iluzję jedzenia, umysł nam służy, bo gdyby nie stworzył takiej iluzji, nasz sen zostanie zakłócony głodem. Odczuwany jest głód, więc jakoś trzeba przekonać śniącego, że go zaspokaja i że nie jest już głodny. Dzięki temu odpoczynek pozostanie niezakłócony. Iluzja wywołana w czasie snu przynosi jak najbardziej rzeczywiste efekty.
Jak złudzenie może wywołać aż tak namacalne efekty? Niby nie jest to możliwe, ale sen kieruje się swoją własną logiką. Niematerialny sen różni się od materialnej skały, ale kwiat róży też bardzo różni się od tej skały. Sen ma jeszcze bardziej odmienną i ulotną naturę, ale mimo to wpływa na człowieka, potrafi znacząco odmieniać jego życie, zmienia styl i sposób myślenia — i te zmiany są jak najbardziej realne i namacalne.
Nie należy oczywiście zapominać o tym, że w życiu doczesnym można przecież doznawać chwilowych przyjemności, doświadczać ulotnego uczucia szczęścia i nagłych wybuchów radości, choć nie da się ich złapać i zatrzymać na stałe. Nie da się ich schować do kieszeni i używać w razie potrzeby, nie można uczynić ich trwałymi. …I właśnie fakt ów, że nie można uczynić ich trwałymi, religie bezpardonowo wykorzystują dla własnych celów. To bardzo sprytna strategia. Każdy pragnie, aby szczęście trwało wiecznie. Najgłębszym pragnieniem każdego człowieka jest szczęście ciągłe oraz brak bólu, smutku, udręki, które nigdy nie powinny być doświadczane. Egzystencja w raju, krainie szczęśliwej Arkadii jest naszym naturalnym ludzkim pragnieniem.
Ale właśnie to ludzkie pragnienie jest wykorzystywane przez religie. Takie miejsce istnieje — zapewniają z ambon kaznodzieje, — ale nie można się do niego dostać ot tak, nie płacąc za bilet wstępu. Choć kapłani zapewniając o jej wyboistości i pokręceniu, droga do raju jest jednak prosta, matematycznie poprawna i ekonomicznie niedroga. Religie zaczęły nauczać, że jeśli ktoś chce osiągnąć wieczność w świecie raju, który leży poza doczesnością i śmiercią, musi w tym celu poświęcić swoje szczęście i życie doczesne. Według kapłanów jest to rozwiązanie bardzo tanie, bo poświęcane jest tylko chwilowe szczęście, pojawiające się od czasu do czasu ulotne doświadczenie radości. Jeśli przecież przeanalizujemy te wszystkie chwile szczęścia, których doznaliśmy w ciągu siedemdziesięciu kilku lat typowego życia, z dużym prawdopodobieństwem nie będziemy w stanie wyszczególnić nawet siedmiu momentów, co do których nie ma wątpliwości, że miały charakter ekstazy. Czy w ciągu ponad siedemdziesięciu lat życia nie doznaliśmy nawet takich siedmiu krótkich chwil?
75 lat trwały badania, prowadzone przez kolejne pokolenia naukowców z Harvarda, próbujące ustalić powód ludzkiego szczęścia. Badanie objęło między innymi reprezentantów „pokolenia milenium”, których zapytano między innymi o najważniejsze cele życiowe. Ponad 80% z nich odpowiedziało, że najważniejsze są dla nich pieniądze, a 50% przyznało również, że kolejnym ważnym celem jest sława.
Odwoływanie się do takich wartości jest typowe dla kościołów afrykańskich. Wszelkiej maści pastorzy i samozwańczy prorocy roztaczają wizję bogactwa i spełnienia marzeń (sławy, wpływów, licznej rodziny — w Afryce panuje tradycyjne wielożeństwo), czym zjednują sobie młodszą część elektoratu. Między wierszami łatwo tam jednak wyczytać przekaz, iż drogą ku tej realizacji jest wspieranie kapłanów, którzy są w posiadaniu rajskiego klucza. Słabo wyedukowane i młode społeczeństwo łatwo łapie się w tę pułapkę, dzięki czemu warstwa duchownych w Afryce jest najbardziej zamożną (w przeciwieństwie do wykorzystywanej finansowo młodej i biednej gawiedzi).
W ciągu lat te priorytety się jednak zmieniają i oczekiwania społeczeństw dojrzałych w znaczącym stopniu różnią się od tych młodszych.
Projekt badaczy uniwersytetu Harvarda rozpoczęła rozmowa z każdym nastolatkiem. Przebadano ich pod kątem zdrowotnym, odwiedzono ich domy i przeprowadzono wywiad z rodzicami. Ci młodzi ludzie z biegiem czasu stali się mężczyznami i kobietami, których życia potoczyły się w różnych kierunkach. Zostali pracownikami fabryk, adwokatami, murarzami, lekarzami, jeden z nich został nawet prezydentem Stanów Zjednoczonych. Niektórzy popadli w alkoholizm, u kilku innych objawiła się schizofrenia. Część pięła się po drabince kariery na sam szczyt, innych czekała nieustanna droga w dół. W czasie badań monitorowano na bieżąco, w jaki sposób postrzegają szczęście i jak zmieniają się z wiekiem ich cele życiowe. Wniosek był praktycznie jednoznaczny — osoby starsze nie pragną ani pieniędzy, ani sławy. Dla nich najważniejsze są relacje z innymi ludźmi, swoje szczęście odnajdują w udanych związkach, kochającej rodzinie oraz grupie przyjaciół. Cierpienie widzą natomiast w samotności. Dla nich kapłani przygotowali specjalną strategię, tworząc kółka wyznaniowe i uzależniając ich od obecności w religijnej wspólnocie. Widać to bardzo wyraźnie na przykładzie kościołów Zachodu, w tym także Polski, w których unikający samotności starsi ludzie utknęli w związku religijnym, szczodrze go przy tym finansując.
Skoro tych naprawdę radosnych chwil w naszym życiu jest tak niewiele, to czy nasza egzystencja polega na torturowaniu siebie? Ekstaza spowodowana radością wraz z upływem czasu wypacza się w naszej pamięci, blednie, popada w niepamięć. Efekt ten nasila ona sama, gdyż jest stanem niemalże narkotycznym, abstrakcyjnym z perspektywy czasu i iluzorycznym. Na co dzień nie analizujemy pamięci o tych chwilach, a one się coraz bardziej zacierają, mieszają z wyobrażeniami i oczekiwaniami, stając się równie obiektywne co senne marzenia. Z biegiem czasu zaczynamy coraz bardziej wątpić w ich realność.
Te chwile radosnego uniesienia występują w prozie życia tak rzadko i są tak ulotne, że pamięć o nich nie tylko się zaciera, ale przestają one nawet być możliwe do przypomnienia sobie. Gdy zapytamy siedemdziesięciolatka, nie jest w stanie przypomnieć sobie nawet siedmiu takich chwil. Dodatkowo wraz z wiekiem jest coraz mniej możliwości doświadczania ich. Coraz więcej za to w pamięci pojawia się rozterek i coraz więcej rozczarowań. W przyszłości osoby starszej rysuje się bowiem już tylko widmo śmierci, a przeszłość kojarzy się z oszustwem i niewykorzystanymi szansami. Dla wszelakich religii jest to piękna przestrzeń do wyzysku — utracone nadzieje stają się paliwem napędzającym i zapewniającym atrakcyjność przedstawianej wizji w oczach wiernych. Od tysięcy lat kapłani prowadzą jeden z najbardziej dochodowych biznesów świata — sprzedają raj, rozdając go „co łaska”. Na podobnym biznesie miliardów dorobił się Amerykanin Dennis Hope, który za niewielkie pieniądze sprzedaje działki na Księżycu, na satelicie, na którym nie ma nikogo, a nie brakuje nawet twierdzących, że nikogo tam nigdy nie było.
Kapłani proszą o wyrzeczenie się doczesnego życia. Wówczas wieczny świat ekstatycznego szczęścia należeć będzie do rezygnujących z przyjemnostek świata fizycznego. Dzięki takiej filozofii wyrzeczenie stało się fundamentalnym wymogiem — im więcej się wyrzekniemy, tym będziemy bardziej wartościowi i tym bliżej bram obiecanego raju.
Sama podstawa wyrzeczenia ma swoje praktyczne podstawy. To właśnie przywiązania odpowiadają za poczucie niespełnienia, dyskomfortu czy wręcz wrażenie nieszczęścia, rozczarowań i smutku. Czym mniej oczekiwań i przywiązań targa naszymi emocjami, tym umysł ogarnia większy spokój. Uczucie spokoju wywołuje znowu rozlewającą się po ciele przyjemną błogość, jaką doświadczamy podczas udanej medytacji lub recytacji (sutr, różańca, śpiewu religijnego itd.). Już staroindyjska joga wiązała szczęście z porzuceniem przywiązań; metodę tę usystematyzowano i rozwinięto w buddyzmie, nadając jej kanonicznego imperatywu Czterech Szlachetnych Prawd.
Niektórzy autorzy prac buddyjskich sugerują w swoich badaniach, że owa podstawa praktyki została wchłonięta do buddyzmu dopiero kilka wieków po śmierci Buddy. Została ona skompilowana w reakcji na popularność adwaity wedanty, której jednym z dzisiejszych przedstawicieli jest właśnie Osho. Niezależnie od swoich źródeł, zdystansowanie się od spraw doczesnych zapewnia zarówno większy spokój ducha, co przekłada się na lepsze zadowolenie wewnętrzne, jak i pozwala zyskać pełniejszy obraz sytuacji oraz reagować na nią bardziej adekwatnie. Tę podstawową prawdę kapłani przekuwają w swoje własne złoto, doprowadzając ją do niemalże karykaturalnych przedstawień.
Mahawira miał zostać królem. Jego ojciec był już mocno posunięty w latach. Co rusz prosił swojego syna Mahawirę, by ten pozwolił mu wreszcie przejść na emeryturę i zrzec się tronu. „Jestem stary i zmęczony — mawiał, — a ty jesteś już gotowy na objęcie władzy w państwie. Jesteś młody i dobrze wykształcony, co mnie całkowicie zadowala. W kim mógłbym znaleźć lepszego następcę niż w tobie? Po prostu przyjmij koronę i mnie zastąp.”. Ale Mahawira miał inne plany na życie. Podczas procesu edukacji prowadzonego przez kapłanów i mnichów, zatruli oni jego umysł. Wmówili mu, że jeśli wyrzeknie się swojego królestwa, to królestwo Boże stanie się jego własnym. Im większy stopień wyrzeczenia, tym oczywiście większa nagroda. Dlatego wszyscy poprzedzający Mahawirę wielcy mistrzowie dżinizmu również byli królami.
A gdyby tak zapytać dżinijskich mnichów, jaka ukryta jest w tym tajemnica? Dlaczego wielkim mistrzem dżinizmu może zostać jedynie następca tronu? Czy w całym kraju nie było nikogo innego, kto mógłby osiągnąć oświecenie i zostać wielkim nauczycielem? Dlaczego nie może nim zostać wojownik, bramin, uczony, ktokolwiek inny niż władca? Nie potrafią oni na to odpowiedzieć. Ale nie o odpowiedź w tym chodzi, bo jest to pytanie retoryczne. Ma ono skłaniać do zastanowienia się nad sensem zawartym w religii i nad historyczną prawdą przekazywaną przed święte traktaty. Podobna historia związana jest przecież z buddyzmem. Siddhartha Gautama także był następcą tronu, który nie przyjął korony. Podobnie do Mahawiry, gdy urodziło mu się pierwsze dziecko, w wieku około 30 lat opuścił pałac i oddał się poszukującej prawdy ascezie. Po latach spędzonych u boku różnych nauczycieli, medytując pod drzewem, doznał oświecenia i całkowitego poznania.
Opowieść o życiu Buddy jest kopią szablonu używanego w tamtym okresie historycznym i pisanego pod kątem tradycyjnego systemu przekonań, że królestwo niebieskie zdobyć można jedynie, porzucając królestwo ziemskie. Czym większe wyrzeczenie w doczesności, tym większa nagroda w zaświatach — co oczywiście jest nakładką religijną na, być może prawdziwe, losy owych wielkich mistrzów duchowych. Tę samą filozofię wykładali swoim słuchaczom Jan Chrzciciel i Jezus Nazareńczyk — „łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do królestwa niebieskiego” (Mt 19:24, Łk 18:25).
Dla kapłanów takie tłumaczenie jest niczym woda na młyn. Mistrzowie wyrzekli się królestwa ziemskiego, więc otrzymali największą z możliwych nagród — życie wieczne. Biedak, choćby wyrzekł się wszystkiego, to i tak nie otrzyma wielkiej nagrody w zaświatach — może mieszkać zaledwie na peryferiach raju. Nie zostanie wpuszczony do jego centrum, ponieważ nagroda jest wprost proporcjonalna do stanu wyrzeczenia. Tylko fizyczna rezygnacja z majątku zapewni dobra w zaświatach. W związku z tym królowie będą bardzo blisko pałacu Boga, a biedacy daleko od niego. Tuż obok Stwórcy pojawią się najbogatsi, najwięksi krezusi; następnie ludzie klasy średniej; potem najniższe warstwy, a na samym końcu znajdą się ci, którzy nie mieli się już czego wyrzec, bo niczego nigdy nie posiadali. W rzeczywistości powinni oni stać u boku tego swojego Boga jeszcze za życia, ponieważ już wówczas spełniają warunek nieposiadania. Jednak według zapewnień kapłanów znajdą się poza granicami raju, bo nie będą w stanie wykazać wysokiego salda konta w świecie doczesnym, a zatem również w świecie pozagrobowym.
Wszystkie hinduskie awatary są królami lub następcami tronu: Rama, Kryszna, Budda, Mahawira. Zastanawiające jest, że wszyscy Wielcy Oświeceni pochodzą wyłącznie z rodzin królewskich. Jeśli zagłębić się w strukturę religii, a zatem i w strategię kapłanów, oczywistym stanie się fakt, że to właśnie akt rezygnacji z największych dóbr gwarantuje największe zaszczyty i najwartościowsze dobra duchowe. Nikt jednak nie wie, czy ci rzekomi Wielcy Oświeceni rzeczywiście dostali cokolwiek wartościowego po swojej śmierci — czy stali się bogami, czy też to wszystko jest jedynie kapłańską konfabulacją, — ale sama idea porzucenia została wykorzystana z powodu posiadania w sobie ziarna prawdy. W życiu doczesnym wszystko jest jedynie chwilowe.
Dużo zależy od samej perspektywy postrzegania rzeczywistości. Dla doświadczającego ból, jego chwilowość jest niezaprzeczalną zaletą, a dla cieszącego się radością, jej przemijalność jest sporą wadą. W rzeczywistości radość ma dla nas wartość zalety właśnie dlatego, że jest jedynie chwilowa. Tylko dzięki temu postrzegamy ją jako ekscytującą i pozytywną. Gdyby była uczuciem stałym, przestanie być odczuwana lub nawet okaże się wadą.
Świeża guma do żucia wydziela tak intensywny smak i zapach, że aż z oczu potrafi wyciskać łzy. Ta sama guma po kilkunastu minutach żucia jest już ledwo zauważalna dla zmysłów, choć intensywność jej smaku i zapachu wcale obiektywnie nie maleje. Podobnie jest z orgazmem, który w zdecydowanej większości społeczeństwa odbieramy niezwykle pozytywnie. Natomiast stałe pobudzenie seksualne, nawet 100 orgazmów dziennie, oznacza ból, zaburzenia snu, brak koncentracji — tak wygląda codzienność kobiet z zespołem uporczywego pobudzenia genitaliów (persistent genital arousal disorder — PGAD). Orgazmy mogą pojawić się wszędzie: podczas obiadu u teściów, biznesowego spotkania czy podróży samochodem. Niektóre osoby opisywały swoje dolegliwości jako 30 godzin nieprzerwanego szczytowania (są udokumentowane przypadki nieustannego szczytowania przez kilka tygodni). Dla dotkniętych PGAD osób orgazm jest przekleństwem, a nie przyjemnością.
Wraz z jutrzenką otwiera się kwiat róży. Wygląda tak świeżo, jest tak cudnie pachnący, tak pięknie zdobią go kryształowe krople rosy spływające po płatkach, że trudno sobie wyobrazić ich opadnięcie już wieczorem, trudno przyjąć do świadomości, że wkrótce z tej boskiej róży zostanie tylko goły badyl. Chciałoby się sprawić, żeby owo piękno trwało wiecznie. W tym celu kreatywni przedsiębiorcy wymyślili kwiat plastikowy. Prawdziwy kwiat musi być nietrwały, bo właśnie jego przemijalność świadczy o jego autentyczności — tylko martwe rzeczy mogą być w miarę trwałe.
Plastik jest jednak nowym odkryciem. …I choć nie znał go ani Budda, ani Mahawira, ani Jezus, ani nawet Mahomet, to można by wysunąć wniosek, iż raj zaplanowali oni zrobić właśnie z plastiku. Jeśli istnieje gdziekolwiek jakiś raj, nie może być wykonany z niczego innego, jak właśnie z tworzyw sztucznych, ponieważ mają one tę pożądaną martwą zaletę, że nie umierają — w korelacji z życiem ludzkim wydają się być więc nieśmiertelne. Tymczasem naukowcy są zaniepokojeni światem z plastiku — szczególnie głośno trąbią o tym ekolodzy, — ponieważ na dłuższą metę plastik jest szkodliwy, brzydki i zdecydowanie zbyt tani, co powoduje nieopłacalność jego przerobu i ponownego użycia. Konsumenci wyrzucają olbrzymie ilości opakowań z tworzyw sztucznych, co w mocno degradujący sposób wpływa na środowisko naturalne. Szkło nie jest już tak tanie. W sprzedanym produkcie zawarta jest wartość kaucji, którą odzyskujemy po przyniesieniu butelki do sklepu. W niektórych krajach europejskich, np. w Niemczech, za opakowania plastikowe także pobierana jest kaucja, którą specjalnie przygotowane automaty oddają pro-ekologicznemu nabywcy. Ten rajski plastik jest tak tani, że wszystko z niego wykonane nabiera użyteczności chwilowej i jednorazowej.
Kapłani prześcigają się w obiecywaniu specjalnych przywilejów tym, którzy zasłużą sobie na to porzuceniem wartości doczesnych, co w pewnej mierze zapewne ma implikować przekazywanie im funduszy. Na wzorowych mahometan czekają w islamskim raju dziewice — zawsze młode i tak piękne, że aż trudne do wyobrażenia. W hinduskim raju na wyznawców czekają znowu gotowe na zaspokojenie każdego pragnienia apsary. Mają one funkcję dziewczyn na telefon i seksualnie służą tym wielkim mędrcom, którym dzięki odpowiednio uciążliwej ascezie uda się przekroczyć bramy niebios. Dla hinduskich kapłanów oczywistym jest, że owi Wielcy Mistrzowie potrzebują tych pięknych i zawsze młodych kurtyzan. Zawsze pozostają one niezmiennie młode, w wieku około 16 lat, co może wskazywać, że są plastikowe lub wykonano je z podobnych do plastiku tworzyw sztucznych. Dziewczyny utknęły na miliony lat w ciałach szesnastoletnich podlotków, bo w indyjskiej kulturze ten wiek oznacza dla kobiety dojrzałość, jest on tam też synonimem piękna. Ponadto apsary nie pocą się — ani w czasach Mahawiry, ani w czasach Buddy, ani Jezusa, ani nawet Mahometa nie znano jeszcze dezodorantu, więc ówcześni kapłani mogli sobie jedynie wyobrazić, że dziewczęta służące mędrcom nie powinny się pocić. Gdy ciało jest zrobione z tworzyw sztucznych, nie będzie się pocić; w przeciwnym razie pocenie się jest biologicznie absolutną koniecznością. Te rajskie dziewice się nie starzeją, nie umierają, nie boli je głowa, nie robią wyrzutów za spóźnienia, nie narzekają na podniesioną klapę w toalecie, nie są zajęte oglądanie bollywoodzkich seriali, nie trajkocą jak najęte, tylko odpowiadają z uśmiechem i czułością na zadawane pytania, nigdy brzydko nie pachną, nawet ich odchody (jeśli takie w ogóle są przewidziane) mają zapach fiołków, gotują potrawy wyłącznie smakujące mistrzowi, piorą i sprzątają zawsze idealnie dokładnie — pod nosem dodatkowo cudnie nucąc anielskie nuty. Nic ani nikt w tym raju nie umiera, nic i nikt się nie starzeje, nic i nikt się nie zmienia… Generalnie musi to być jednak beznadziejnie nudne i jałowe miejsce. Wszystko zawsze pozostaje takie samo! Nie potrzeba tam żadnej gazety, portalu opisującego lokalne wydarzenia, telewizyjnych wiadomości. Gdyby ukazywał się jakiś dziennik, miałby zaledwie jedno wydanie — pierwsze i ostatnie, gdyż mógłby zawrzeć w nim dosłownie wszystko i nic nowego już się w nim nie pojawi.
Takie wizja trwałości jest dość płytka, słabo przemyślana i wywołana naszą podświadomą potrzebą stabilizacji w tym ciągle zmieniającym się świecie. Na tym ludzkim pragnieniu religijne korporacje — tak właśnie powinniśmy je nazywać — chrześcijańskie, hinduskie czy islamskie od wieków robią wielki biznes. Robią go do tej pory. Ich biznes nigdy się nie skończy, bo handlują naszymi potrzebami i marzeniami, nie dostarczając żadnego fizycznego produktu zaspokajającego owe. Zabierają wiernym rzeczy widzialne, choćby cyferki na koncie bankowym, i w zamian oferują niewidzialne, które oparte są na naszej wierze. Wspomina o tym pewna opowieść.
Do wielkiego miasta, w którym mieszkał pewien próżny cesarz, pewnego dnia przybyło dwóch oszustów, którzy podali się za tkaczy i powiedzieli, że potrafią utkać najpiękniejsze sukno, jakie sobie tylko można wyobrazić. Zaoferowali cesarzowi stworzenie najwspanialszych szat, jakie widział. Ten oczywiście zgodził się ochoczo. Oszuści wyjaśnili jednak, że niezwykłość tych szat polega nie tylko na ich pięknie, ale też na tym, że są niewidzialne dla każdego, kto jest głupi albo też nie jest godny sprawowania swojego urzędu. Król bardzo się ucieszył, sądząc, iż dzięki nowym szatom od razu będzie mógł rozpoznawać, czy jego urzędnicy są właściwymi ludźmi na swoich stanowiskach. Przecież zły urzędnik nie zobaczy jego ubrania! Uszczęśliwiony cesarz nakazał rozgłosić tę informację wszystkim swoim poddanym.
Tymczasem oszuści siedzieli w pracowni i udawali, że przygotowują szatę. Cesarz kilkukrotnie wysyłał swoich ministrów, by dowiedzieli się o postępach prac. Oszuści pokazywali im pusty stół i kazali podziwiać szaty (których oczywiście nie było). Wysłannicy króla nic nie widzieli, ale każdy bał się do tego przyznać, bo oznaczałoby to, iż nie nadają się na swoje stanowiska albo są głupi. Wszyscy więc zachwalali krój i kolory nieistniejącego materiału.
Nowe szaty władca miał założyć na uroczystą procesję. Krawcy udawali, że go ubierają — tak naprawdę jednak wyruszył on na procesję nago. Ludzie zapewniali go, jak wspaniale jest ubrany, bo każdy bał się wyjść na głupca. Aż wreszcie małe dziecko zawróciło uwagę, iż „cesarz jest nagi”. Jego ojciec powiedział: „Ty idioto, milcz! Kiedy dorośniesz, będziesz mógł zobaczyć te ubrania. Potrzebujesz pewnej dojrzałości; tylko takie głupie dziecko jak ty nie widzi ubrań.” Dziecko jednak było nieprzekonane argumentacją ojca i ciągle powtarzało, że król jest nagi. Wtedy powoli zaczęli to przyznawać także inni ludzie.
Baśń Hansa Christiana Andersena opowiada o tym, jak łatwo dajemy sobie wmówić pewne rzeczy, byleby tylko nie wyjść na idiotów. Wszyscy wokół wierzą, więc z automatu wierzymy i my. Kapłani i politycy wmawiają nam popularne tezy, wmawiają nam, że tylko głupcy i niegodziwcy w głoszone przez nich prawdy nie wierzą, tylko zdrajcy narodu im się nie podporządkowują. Owczym pędem zgadzamy się więc z nimi, przyjmując ich tezy z czasem za swoje własne.
Przy sprzedaży niewidzialnych towarów bardzo łatwo jest wykorzystywać ludzi, zmuszać ich do robienia czegoś wbrew sobie, wzbudzić poczucie winy itd. Namawianie ludzi do wyrzeczeń i pokuty na tym właśnie polega. Jest to oszustwo dokonywane przez kapłanów w imię Boga, Prawdy, mokszy, nirwany itd. Nazwy tych obiecanek mogą się różnić, ale chodzi w nich o to samo. Kapłan jest największym oszustem na świecie — inni oszuści przy nim to przestępcze płotki, oszukują na niewielką, materialną skalę. Tymczasem kapłan, prorok, mesjasz, awatar, dżin są oszustami największego kalibru, sprzedają rzeczy, których nikt nie widzi i których nikt nigdy nie zobaczy. Nie ma ani jednego dowodu na istnienie życia pozagrobowego, żadnego wiarygodnego świadka. Nikt nie powrócił z Hadesu i nie powiedział: „Tak, jest tam wieczne piękno, wieczna radość, wieczna cisza, wieczny spokój”. Religijny biznes toczy się w najlepsze, ponieważ nikt nie może zaprzeczyć istnienia sprzedawanej przyszłości. Jeśli zaprzeczymy pozagrobowemu rajowi, zostaniemy postrzegani jako głupcy, ponieważ cały świat już w niego wierzy.
Całe to oszustwo bazuje jednak na pewnej niezaprzeczalnej prawdzie, którą kapłani wpisali w swoją strategię wyzysku — w życiu wszystko jest jedynie chwilowe. Nie ma w tym jednak nic złego; tak musi właśnie być. Gdyby było inaczej, nasza egzystencja stałaby się nie do zniesienia. Rzeczy się zmieniają — i bardzo dobrze, że się zmieniają! Zmiana jest oznaką życia; niezmienne są jedynie przedmioty martwe. To właśnie zmienność nadaje cech życia.
Zmieniamy się nieustannie. Czy pamiętamy, w którym momencie przestaliśmy być dziećmi i staliśmy się młodymi ludźmi, a kiedy z młodych staliśmy się starcami? Nie da się wyznaczyć granicy pomiędzy byciem dzieckiem, byciem dorosłym, w wieku średnim i starczym… Czy potrafimy to obiektywnie rozdzielić? Nie jesteśmy w stanie! W każdej chwili się zmieniamy; jest to proces nieprzerwany. Od poczęcia po śmierć — cały czas się zmieniamy. W łonie matki, w ciągu tych pierwszych dziewięciu miesięcy naszego istnienia zmieniamy się tak bardzo, że całe późniejsze dziewięćdziesięcioletnie życie nie zmienia nas aż tak bardzo. Jeśli zerknąć na USG płodu w łonie naszej matki, nie rozpoznamy, że są to nasze własne zdjęcia. Od tego czasu zmieniliśmy się całkowicie i zmieniamy się nadal — nie tylko my sami podlegamy zmianom, ale wszystko wokół nas się modyfikuje. Wszystkie gwiazdy poruszają się i reorganizują. Każdego dnia jakaś gwiazda umiera i gaśnie, choć mogła istnieć od milionów lat, a rodzi się kolejna, racząc nas swoim światłem. Ten proces trwa każdego dnia.
Życie jest cyrkulacją, ruchem, kontynuacją. Nie ma w tej ciągłej transformacji nic złego. Cieszmy się chwilą, która przychodzi i która odchodzi! Spijajmy z tych momentów jak najwięcej słodkiego nektaru przyjemności, gdyż jest on ulotny i nieużyty przepada. Nie traćmy czasu na niepotrzebne myślenie lub zamartwianie się. Nie przejmujmy się tym, co będzie jutro i czy w ogóle będzie jakieś jutro, nie wspominajmy także o wczoraj. Ile mamy sił, wyciskajmy wszystko to, co tylko się da wycisnąć z chwili obecnej i rozkoszujmy się tego smakiem. Kogo obchodzi, czy wykorzystamy wszystko, czy coś jeszcze pozostanie na przyszłość?! Jeśli coś jeszcze zostanie, to będziemy pić słodki nektar przyjemności również w przyszłości, a jeśli przepadnie, to będziemy spijać w przyszłości nektar innej chwili.
Dlaczego mielibyśmy wymagać, aby ta chwila pozostała na zawsze? Skąd mamy wiedzieć, że w przyszłości nie czekają na nas chwile znacznie lepsze? Jeszcze przed momentem nie mieliśmy pojęcia o nadchodzącej przyjemności! Kiedy ta chwila minie, po niej może nastąpić coś jeszcze lepszego. W rzeczywistości jesteśmy cały czas w drodze. Jeśli zdołaliśmy się całkowicie zanurzyć w chwili obecnej, to równocześnie nauczyliśmy się czegoś o ogromnym wręcz znaczeniu — umiejętność wykorzystania teraźniejszych wydarzeń zastosujemy w nadchodzącym momencie. Z każdą chwilą wzrasta więc nasza dojrzałość, z każdą chwilą stajemy się coraz bardziej skoncentrowani, coraz bardziej wtopieni w daną chwilę, coraz bardziej świadomi, coraz bardziej czujni, coraz bardziej przystosowani do życia. Więc czy powinniśmy się przejmować śmiercią już teraz? Będziemy się nią cieszyć, kiedy umrzemy. Śmierć też będzie w życiu jedynie przemijającą chwilą.
Śmierć nie jest końcem życia, a jedynie momentem przemiany, bo nic nie może umrzeć bezpowrotnie. Nie możemy niczego zniszczyć całkowicie; możemy zmieniać tylko tego kształt i formę. Obecny postęp nauki umożliwił nam zniszczyć Hiroszimę, Nagasaki, ma potencjał zagłady całego świata — ale nie do końca jest to zniszczenie całkowite. Nie można zniszczyć ani jednego kawałka kamienia. Nie można go zniszczyć całkowicie, nie można go unicestwić; nadal będzie trwał, co najwyżej pod zmienioną formą. Można go rozbić na kawałki, ale te kawałki ciągle będą istnieć. Można go rozgrzać tak bardzo, że się stopi, ale ciągle będzie istniał. Możemy zmienić jego formę, ale nie ma możliwości usunięcia go z naszej rzeczywistości. Nic bezpowrotnie nie umiera, nic się nie rodzi z niczego; narodziny oznaczają de facto jedynie zmianę poprzedniej formy na nową.
Czy możemy rozpoznać naszą poprzednią formę, skoro nawet nie jesteśmy w stanie rozpoznać siebie na zdjęciu z USG? Podobnie jest z przyszłością. Jeśli ktoś nam by pokazał zdjęcie z naszego przeszłego życia, czy je rozpoznamy? Cały czas wszystko się zmienia. Śmierć też jest jedną wielką przemianą.
Idea wyrzeczenia zakorzeniła się tak głęboko w ludzkiej świadomości, że nawet ludzie zaprzeczający istnieniu życia po śmierci również używali takiego wytłumaczenia. Logika stojąca za wyrzeczeniem stała się niemal uniwersalna. Na przykład w średniowiecznych Indiach istniała szkoła ateistów zwana ćarwakami. Jako że był to nurt ateistyczny, ich wrogami były dosłownie wszystkie religie, co z biegiem czasu doprowadziło do zniszczenia ksiąg ćarwaków i w efekcie całego ich ruchu. Do dnia dzisiejszego nie przetrwała ani jedna księga tego nurtu. Wszystko, co wiemy o szkole ćarwaków, pochodzi ze świętych pism hinduskich, dżinijskich i buddyjskich, które w swojej polemice krytykowały ich filozofię. Dziś możemy się więc jedynie domyślać, jakie idee propagowała ta szkoła. Za zniszczeniem pism ćarwaków stali przedstawiciele religijni. Być może nawet wielu zabili, bo dziś w Indiach nie ma ani jednego ćarwaka. Wszystkie pisma, które opisują ćarwaków, są tak silnie nastawione przeciwko nim, że trudno oprzeć się wrażeniu, iż kiedyś ćarwakowie musieli być potężnym ruchem i dlatego tak gorliwie zwalczanym przez konkurencję. W przeciwnym razie po co byłoby krytykować nurt filozoficzny, którym nikt nie podąża?! Wszystkie trzy główne religie nieustannie napastowały ćarwaków i nastawiały swoich wyznawców przeciwko tej szkole.
Szkoła ćarwaków była starożytną szkołą indyjskiego materializmu lub hedonizmu. Jako heterodoksyjny nurt filozofii indyjskiej ćarwakowie uznawali bezpośrednią percepcję, empiryzm i warunkowe wnioskowanie za właściwe źródła wiedzy o świecie, wyznawali filozoficzny sceptycyzm i odrzucali rytualizm i nadnaturalizm. Ćarwakowie podważali nadprzyrodzone koncepcje, takie jak bóg czy dusza, odrzucali również koncepcje metafizyczne, takie jak życie pozagrobowe (lub reinkarnacja) i moksza. Filozofia ta pojawiła się podczas ruchu śramanów jako filozofia niewedyjska. Z tego samego nurtu powstał buddyzm, dżinizm i adźiwakizm, który nota bene został także wyrugowany z hinduskiej przestrzeni religijnej w sposób zbliżony.
Można wnioskować, że szkoła ćarwaków była kiedyś bardzo popularna. W rzeczywistości jest to nadal potężna filozofia na całym świecie — ale ludzie pod dawną formą wcale jej już nie rozpoznają. Wystarczy jednak wsłuchać się w tezy tej filozofii, by zauważyć, że ponad 99.9% ludzkości to w istocie ćarwakowie. Opatrują się oni emblematami chrześcijańskimi, mogą być hindusami lub wyznawać islam — nie ma to żadnego znaczenia; to tylko nieistotne etykiety.
Pisma święte wrogich religii opisują przesłanie ćarwaków: jedz, pij i baw się! Terminem ćarwaka opisywano kogoś, kto wierzy w jedzenie, konsumpcję i zadowolenie zmysłowe. Co prawda nie powiedział o sobie w ten sposób żaden przedstawiciel tego nurtu, ale jest to dość prawdopodobne. Wrogie ćarwakom teksty cytują ich wypowiedzi: „Nawet jeśli musisz pożyczyć pieniądze, nie martw się, tylko pij, jedz i baw się! Kontynuuj pożyczanie pieniędzy, ponieważ po śmierci i tak nikt nie będzie wymagał od ciebie ich zwrotu. Wszystko kończy się wraz ze śmiercią, więc nie przejmuj się kapłanami, którzy wmawiają ci, że będziesz cierpiał za swoją złą karmę. Ciesz się w każdy możliwy sposób! Nie przegap żadnej okazji do radowania się. Ten świat jest jedyną rzeczywistością.”
W jednym z wrogich ćarwakom pism, które widocznie napisane zostało przez bardziej liberalnego skrybę, czytamy, że taką interpretację nadali ćarwakom ich wrogowie. Sami ćarwakowie mają inne rozumienie swojej filozofii, a ta nadinterpretacja wzięła się ze sposobu konstruowania przez nich wypowiedzi, która w znacznej mierze polega na słodzeniu rozmówcy. Według nich nazwa ich szkoły oznacza „przyjemną mowę” od sanskryckiego ćaru „przyjemny” i wac „mowa”.
Kapłani mówią, że trzeba wyrzec się świata doczesnego, aby móc się cieszyć przyszłym światem pozagrobowym, podczas gdy ćarwakowie namawiają, by wyrzec się świata pozagrobowego i już teraz cieszyć się tym doczesnym. W obu przypadkach logika jest ta sama — wymaga od nas porzucenia jednego świata na rzecz drugiego. Różnica polega jedynie na przyjęciu odmiennej perspektywy. Ćarwakowie sugerują, by wyrzec się przyszłego świata, bo ani Bóg nie istnieje, ani nirwana, ani raj, ani jakakolwiek sukcesja karmiczna. Aby być szczęśliwym, wystarczy o tych wszystkich religijnych obietnicach zapomnieć. Doczesność jest wszystkim, więc należy się nią cieszyć.
W okresie od 800 p.n.e. do 200 p.n.e. pojawiło się wiele podobnie rewolucyjnych myśli w Chinach, Indiach, Iranie, na Bliskim Wschodzie i w starożytnej Grecji, w której to na szczególną uwagę zasługuje na pewno filozofia Epikura. Polegała ona na założeniu, że całe dobro i zło wynika z odczuwania przyjemności i bólu. Dobre są doznania przyjemne, natomiast za złe należy uznać bolesne. Dla Epikura przyjemność i ból były ostateczną podstawą moralnego rozróżnienia pomiędzy dobrem a złem. Ponadto według Epikura nie da się wieść przyjemnego życia, jeśli nie żyje się mądrze, dobrze i sprawiedliwie („ani szkodzić, ani doznawać szkody”); nie da się też żyć mądrze, dobrze i sprawiedliwie, nie żyjąc jednocześnie w sposób przyjemny. Sens świadomie wybranego bólu dotyczy tylko tych przypadków, które prowadzą do redukcji bólu dotychczasowego lub przyszłego zwiększenia przyjemności, na przykład bolesne borowanie zęba u dentysty lub wkłucie igły w przegub ręki i wstrzyknięcie heroiny…
Marksizm był kontynuacją myśli Epikura. Karol Marks doktoryzował się na nim. W swoim rozwinięciu epikureizmu zaproponował porzucenie idei świata pozagrobowego, gdyż dopiero wówczas można w pełni cieszyć się życiem doczesnym. Najpierw więc należy zburzyć tę sprzedawaną przez kapłanów utopię: nie ma Boga, nie ma raju, nie ma nieba, nie ma po śmierci kompletnie niczego. Nie ma duszy, która mogłaby przetrwać. Wraz z ciałem umiera wszystko inne. Jesteśmy tylko swoim ciałem, związkami chemicznymi, procesami biologicznymi, fizjologią oraz zebraniem tego wszystkiego razem, produktem ubocznym owych komponentów. Ciało jest zegarem, który sobie tyka — nie oznacza to jednak, że jakaś dusza porusza jego wskazówkami. Wystarczy po prostu rozłożyć ten mechanizm na części składowe, a nie znajdziemy żadnej duszy, tylko funkcyjne jego elementy. Gdy złożyć ów zegar ponownie, on znów zaczyna tykać. Karol Marks pisze: „Świadomość jest tylko produktem ubocznym życia biologicznego i nie ma swojej własnej niezależnej egzystencji”. Kiedy więc ciało umiera, świadomość również znika.
Skąd wziął się jednak ten nacisk na zaprzeczanie istnienia świata pozagrobowego? Jest to kontynuacja tej samej filozofii porzucenia — dopóki nie porzucimy utopijnej wizji przyszłości, nie będziemy w stanie cieszyć się teraźniejszością. Tymczasem wcale nie musimy dokonywać tak radykalnych wyborów! Życie po śmierci nadal może istnieć, nie ma jednak potrzeby nazywania go „innym światem”. Jest to ciągle ten sam świat, ta sama ciągłość wydarzeń.
Ganges bierze swoje źródło w Himalajach. Na początku jest tylko małym strumyczkiem. Gdy spływa niżej, dołączają do niego inne dopływy i strumienie, dzięki temu staje się coraz większy i większy. Wypływając z Himalajów, jest już wielką rzeką. Kiedy Ganges dociera do Waranasi, aż trudno nam uwierzyć, że to ciągle ta sama rzeka, natomiast w pobliżu Kalkuty osiąga wręcz wielkość morza. Stojąc tam, trudno odróżnić, która część jest oceanem, a która jeszcze rzeką — jest tak ogromny. Po wpadnięciu do morza wody Gangesu nie giną. Nie są już rzeką, ale nadal istnieją. Część wody pozostanie w morzu, trochę wody zamieni się w lód i osadzi się na Arktyce, część wody wyparuje, zamieniając się w chmury, po czym spadnie w postaci deszczu i znowu spłynie zboczami Himalajów– każda kropla jednak na Ziemi pozostanie, żadna nie ulegnie zniszczeniu.
Tę transformację Gangesu można przyrównać do życia i świata doczesnego — w pewnej mierze zmienia się forma wszystkiego, ale nic nie przestaje istnieć bezpowrotnie. Nie trzeba zatem wyrzekać się kompletnie niczego: ani tego świata na rzecz przyszłego, ani świata pozagrobowego na rzecz doczesnego. Trzeba natomiast nauczyć się żyć niezależnie od nich!
Musimy żyć intensywnie i pełną piersią niezależnie od pojawiających się okoliczności. Jeśli nauczymy się cieszyć teraźniejszością, miejscem, w którym jesteśmy, dostępną akurat szansą, to z pewnością uda nam się osiągnąć wyższy poziom świadomości. Gdy będziemy osiągać coraz więcej, coraz więcej się uczyć, to także pojawi się większe zrozumienie a przy tym staniemy się bardziej świadomymi samych siebie. Życie zawsze toczy się swoim własnym rytmem — jednak to od nas samych zależy, jaką przyjmie formę — wyższą czy niższą, czy zmierzać będzie ku większej udręce, czy większej przyjemności. Nie należy zatem wyrzekać się świata doczesnego.
Osho określa siebie samego jako człowieka nietypowego, bo przeciwnego wszelkim religiom. W Indiach ludzie podający się za religijnych pisali przeciwko niemu książki i publikowali szkalujące go artykuły prasowe. Podobnie ze zwolennikami partii politycznych — ci również pisali książki i artykuły przeciwko Osho. Jak sam wspomina, podróżował kiedyś w przedziale wspólnie z prezydentem Komunistycznej Partii Indii panem Shripadem Dange. Jego zięć właśnie napisał krytykującą go książkę. Pan Dange zapytał Osho, czy ten już ją czytał. Ten na to odparł: „Jestem zbyt zaangażowany w moje życie; zupełnie nie obchodzi mnie, kto co o mnie pisze. Natomiast każdy, kto o mnie pisze, z pewnością musi być głupcem marnującym swój cenny czas na pisanie o mnie. Powinien zamiast tego zacząć żyć! Jeśli już tak bardzo chce pisać, to powinien napisać coś o sobie samym. Dlaczego miałbym czytać jego bzdury? Skoro to twój zięć, to możesz sobie jego publikacje przeczytać, ba ja nimi nie jestem zainteresowany.”
Rozmówca chciał podarować Osho ową książkę, którą akurat miał ze sobą, ale Osho odparł: „Równie dobrze możesz ją wyrzucić przez okno! Napisano przeciwko mnie już tak wiele książek, że nie mam zamiaru marnować czasu na czytanie ich wszystkich. Na marginesie dodam, że to dziwna sytuacja, gdy ludzie różnych religijni jednoczą się i piszą przeciwko mnie, a w równym stopniu wtórują im ateiści i komuniści. Nigdy wcześniej nie miało to miejsca”.
Zarówno kapłani jak i politycy biorą udział w tej samej grze. Osho tymczasem stara się zniszczyć tę grę wraz z całym jej systemem. Kapłan i polityk wierzą, że trzeba się wyrzec jednego świata na rzecz drugiego. W tym kontekście są ze sobą zgodni: z któregoś ze światów trzeba zrezygnować. Religie mówią o wyrzeczeniu się doczesności; komuniści proklamują wyrzeczenie się życia pozagrobowego — ale to jedyna różnica poglądów między nimi. Podstawa ich logiki jest podobna — można pozostawać w posiadaniu tylko jednego świata. Osho tymczasem zadaje retoryczne pytanie: a niby dlaczego nie możemy mieć ich obu? Nie ma przecież w tym żadnej sprzeczności! Można mieć zarówno jeden, jak i drugi świat. Sprzeczność powstaje właśnie w wyrzeczeniu. Czy ten pragnący pozagrobowego życia mnich, który odrzucił towarzystwo kobiet i ślubował celibat, nagle zacznie się cieszyć z czekających go w raju pięknych i młodych kurtyzan? Żyjąc we wstrzemięźliwości płciowej, nabył tyle awersji do aktywności płciowej, że zasady panujące w raju staną się dla niego piekłem. Przestępując po śmierci bramy obiecanego raju i podchodząc do rzędu czekających na niego nagich piękności, czeka go następny zgon — ogarnie go taka dezaprobata, że od razu kopnie w rajski kalendarz na zawał swojego martwego już serca. Podobne rajskie nie-przeżycia będą mieli wszelacy żywieniowi asceci, którzy zobaczą uginające się od przysmaków stoły! Szybko powyciągają nogi — bynajmniej nie od owych stołów! W doczesności wyrzekają się wykwintnych potraw, wybierając egzystencję o chlebie i wodzie, nauczają, że nie należy jeść ze smakiem, bo smak jest przywiązaniem do jedzenia — a w raju będą im serwowane same najsmaczniejsze dania, od których zaczną wymiotować, bo całe ich dotychczasowe doświadczenie życiowe będzie przeciwne takiej konsumpcji!
Poświęcanie doczesności okalecza psychicznie, uniemożliwiając cieszenie się codziennością czy to obecną, czy przyszłą. Wymuszona i sztuczna rezygnacja wypacza umysł i deformuje odbiór rzeczywistości.
Pewien Europejczyk odwiedził kiedyś świątynię zen w Korei. Jej mistrz trzymał tam psa. Ponieważ ów odłam buddyzmu propaguje wegetarianizm, pies karmiony był wyłącznie warzywami i zbożami. Tak chudego i zagłodzonego zwierzęcia dawno ów turysta nie widział! Litując się nad czworonogiem, kupił mu kawałek gotowanego mięsa. Psinka niemal oszalała z radości, tak jej to smakowało. Gdy mistrz dowiedział się o „akcie bestialstwa”, jego cała wieloletnia praktyka medytacji spokojnego umysłu eksplodowała szaleńczym atakiem wściekłości i gość ze świątyni wyleciał w trybie startu z lotniskowca.
Tylko ludzie zachowujący swoją naturalność mogą w pełni cieszyć się rajem. Osoby religijne nie będą się nim cieszyć, ponieważ zniszczyły swoją naturalność, okaleczyły siebie i swoją zdolność do cieszenia się życiem. Wszelkiego rodzaju ateiści także nie doświadczą nirwany, ponieważ oni również nie są w stanie otworzyć oczu na radość codzienności — okaleczyli się, zaprzeczając istnieniu czegokolwiek po śmierci. Będą ciągle zamykać oczy, aby pozostać w przekonaniu, że nic po śmierci nie istnieje — w przeciwnym razie czeka ich zawód, gdy cała filozofia życia okaże się błędna. Lepiej zatem trzymać oczy zamknięte.
Tak właśnie postępują ludzie — jeśli coś jest przeciwko naszemu pojmowaniu świata, pojawi się jakiś niewygodny fakt, staramy się go uniknąć, zbagatelizować, umniejszyć jego znaczenie. Ateiści muszą trzymać oczy zamknięte, bo nie mogą zaakceptować omylności nauki, która stała się dla nich ekwiwalentem religii. Jeśli do swojego religijnego raju trafią wierni, będą kosmicznie zawiedzeni, napotykając jakiekolwiek choćby najmniejsze problemy. Być może w tym raju także będą podziały — raj mahometan wydaje się być inny niż raj hindusów, chrześcijan czy buddystów. Ze względu na różnorodność oczekiwań być może ów jeden wspólny raj zostanie podzielony na różne strefy w zależności od ziemskiego wyznania zmarłych.
Tylko ludzie podążający ścieżką swojej naturalności będą mogli odnaleźć się w dowolnej strefie oczekującego ich raju. Będą pasować wszędzie, ponieważ nie mają sztucznie ustalonego stylu życia. Można im jedynie podpowiedzieć, żeby pozostawali elastyczni, wolni i otwarci na nowe doświadczenia oraz na nowe poszukiwania. Oni nie pozostaną w jednej strefie raju, bowiem mogą korzystać ze wszystkich dostępnych obszarów i cieszyć się wszystkimi aspektami czekającej ich pozagrobowej przyszłości. Nikt też nie będzie mógł im w tym przeszkodzić.
Możemy mieć oba światy — więc po co się okaleczać? Sprawmy, aby życie doczesne było naszym doświadczeniem, szkołą przetrwania i nauką dyscyplinowania się, bo po śmierci otworzy się coś nowego i nieznanego. Trzeba być gotowym na każdy możliwy scenariusz. Nie przegapmy jednocześnie żadnej okazji do radowania się chwilą obecną. Kto wie, jakie życie czeka nas po śmierci? Nie warto oczekiwać ustalonej z góry rzeczywistości, bo ta wizja stanie się naszym wrogiem — spowoduje ona, że staniemy się uparci i ograniczeni, nieugięci i sztywni, a przez to rzeczywiście martwi. Bądźmy przede wszystkim elastyczni, wówczas będziemy mogli swobodnie poruszać się po dowolnym obszarze każdego świata.
Sanskryckim słowem oznaczającym wyrzeczenie jest sannjasa. W tradycji hinduistycznej ten termin oznacza ostatni etap życia człowieka (ćaturaśrama), w którym rozwijana jest wajragia, czyli stan determinacji i stałości w dążeniu do wyzwolenia się z iluzji materialistycznego życia. Ci, którzy wyrzekają się pospolitych myśli i pragnień, spędzają resztę swojego życia na duchowych rozmyślaniach. Zgodnie z opisem Manusmryti jest to ostatni z czterech okresów życia człowieka (brahmaćarja, gryhastha, wanaprastha i sannjasin).
Osoba przestrzegająca sannjasę nazywana jest sannjasinem. Sannjasin przyjmuje śluby, które nakładają na niego wiele ograniczeń, np. zakaz bezpośredniego kontaktu z osobami płci przeciwnej, zakaz podróżowania, zakaz posiadania majątku itp. Przyjęcie ślubów zwykle powiązane jest z nadaniem nowego imienia lub tytułu swamiego.
W tradycji indyjskiej wyrzeczenie stało się bardzo ważne. Termin ten powstał z połączenia trzech sanskryckich słów: saṃ (razem, wszystko), ni (w dół) i āsa (rzucać, odkładać). Osoby, które wprowadziły tę ideę do swojego życia, rozumiały przez sannjasę właściwą drogę wyrzeczenia się. Natomiast powinno się przez nią rozumieć właściwy styl życia. Termin sannjasin może oznaczać zarówno jedno, jak i drugie. Skoro może oznaczać właściwy sposób życia, to po co się okaleczać, odbierać sobie radość życia, niszczyć swoją naturalność i spontaniczność? Nie lepiej przejawiać jak najwięcej aspektów życia i jak najszerzej otwierać się na kolejne możliwości?
Koncepcja sannjasina zaproponowana przez Osho jest wielowymiarowa. Według niej należy korzystać ze wszystkich aspektów życia i próbować wyssać z niego każdą możliwą kroplę. Powinniśmy kochać je i żyć pełnią życia. To jedyny sposób, jakim możemy przygotować się na śmierć. Wówczas i śmierć będzie można doświadczyć w pełni; stanie się ona jednym z najpiękniejszych doświadczeń.
W życiu nie ma nic, co moglibyśmy porównać z doświadczeniem śmierci — wyjątkiem jest stan głębokiej medytacji. Osoby znające medytację wiedzą też co nieco o śmierci. Medytacja staje się sposobem poznania śmierci przed jej fizycznym pojawieniem się. Nie ma w życiu ważniejszego doświadczenia niż śmierć. W jej obliczu blednie wszystko inne. W czasie medytacji poruszamy się w tej samej przestrzeni, w której swoje królestwo ma śmierć. Podczas transu nie ma już naszej fizjologii, nie ma biologii czy psychiki. Wszystko to przestaje być doświadczane i ucieka gdzieś poza strefę zmysłów. Przechodzimy do naszego najgłębszego wnętrza, w którym jest już tylko czysta świadomość. Właśnie ta czysta świadomość będzie z nami, kiedy umrzemy, ponieważ jest tym, co nigdy nie ginie. Wszystkie pozostałe rzeczy, które można utracić, porzucamy w trakcie medytacji. Zatem medytacja jest doświadczeniem śmierci za życia. Doświadczenie to jest tak piękne i tak nieopisanie cudowne, że o śmierci można powiedzieć tylko jedno: musi być doświadczeniem miliony razy silniejszym od samej medytacji. Doświadczenie śmierci można skalkulować jako milion jednoczesnych doświadczeń medytacji. Dalej jest już tylko porzucenie własnej formy. Pozostajemy całkowicie nietknięci i po raz pierwszy uwalniamy się z więzienia fizjologii, biologii i psychologii. Wszystkie ściany zostają zburzone, a my jesteśmy całkowicie wolni. Po raz pierwszy możemy wówczas rozwinąć w pełni skrzydła istnienia.
Rozdział 2
Najgorszy zawód na świecie
Według naukowców zajmujących się memetyką przykładami „wirusów umysłu” są przede wszystkim religie, z których niemal każda zawiera nakaz głoszenia danej wiary wśród niewierzących i innowierców. Te religie, które nie posiadają takiego nakazu, mają mniejsze szanse na przetrwanie. Dla przykładu twórca wspomnianej memetyki Richard Dawkins krytykuje religię jako „niebezpieczny nonsens, który uczy wrogości wobec innych ludzi”. Tomasz Campanella, włoski filozof, teolog i poeta epoki renesansu wnioskuje, że „każda religia uważa tylko siebie za prawdziwą. Religie niechrześcijańskie mają również swoje cuda, swoich męczenników i dłuższą tradycję. Chrześcijanie sądzą, że inne religie są oszustwem, lecz Żydzi, Turcy i poganie to samo utrzymują o chrześcijaństwie”. Bertrand Russell w swojej Autobiografii stwierdza wręcz: „Jeśli nędza na świecie się skończy, automatycznie skończą się z nią wszystkie religie. To nędza utrzymuje religie przy życiu”. W stosunku do religii używane jest także określenie „opium ludu”, które zainicjował Karol Marks we wstępie do Przyczynku do krytyki heglowskiej filozofii prawa (1843). Według powyższych filozofów religie są wymyślane głównie w celach politycznych — by ogłupieni nimi poddani byli posłuszni władzy: „oddajcie Cezarowi, co należy do Cezara” [Mt 22:21].
Wśród wspomnianych powyżej przykładów są teolodzy i ateiści. Russel był ateistą twierdzącym, że religie są szkodliwe dla ewolucji człowieka i dlatego wszystkie bez wyjątku powinny zostać zlikwidowane. Z perspektywy nie-ateisty religie też powinny zniknąć, tylko z innego powodu — aby duchowość mogła mieć dla siebie całą przestrzeń dotychczas zajmowaną przez religie.
Religie szkodzą rozwojowi duchowości, podczas gdy duchowość jest samą kwintesencją i owocem ewolucji. Według różnych szacunków obecnie na świecie jest od 4200 do nawet 10 000 różnych religii. Samo istnienie tak wielu wierzeń wyraźnie wskazuje, że człowiek nie zrozumiał ducha religijności. Nie może być tysięcy różnych chemii! Nawet trzech różnych jej wersji być nie może. Nie może być tysięcy różnych matematyk. W świecie obiektywnym panuje przekonanie, że nauka może być tylko jedna, że może istnieć tylko jedna logika i tylko jeden prawidłowy system obiektywnie wyjaśniający zjawiska. Wyglądałoby zupełnie niewiarygodnie i nieprofesjonalnie, gdyby użyć sformułowania „nauka hinduska”, „nauka islamska”, „fizyka chrześcijańska”, „matematyka dżinijska”, podając różne sposoby wyjaśniania tej samej rzeczywistości w ujęciu różnych systemów. A przecież tak właśnie stało się z religią!
Religia jest naszą duszą, naszym wnętrzem i centrum świadomości. Jednocześnie jest jednak przy tym bardzo subiektywnym obrazem świata. Jak to możliwe, że może istnieć tak wiele religii? Religijność może być przecież tylko jedna!
Należy rozgraniczyć tutaj terminologię. Religia jest systemem dogmatów i hierarchii, natomiast religijność należy rozumieć jako zespół cnót. W teologii chrześcijańskiej religijnością jest nazywana cnota moralna polegająca na okazywaniu Bogu należnej mu czci poprzez kult wewnętrzny (adorację, ufność, miłość), a także przez kult zewnętrzny (sakramenty, modlitwę, ascezę). Natomiast w psychologii i socjologii religii jest to postawa człowieka lub grupy społecznej wobec dogmatów, nakazów i zwyczajów religijnych obowiązujących w danym wyznaniu. Religijność w tym drugim ujęciu manifestuje się poprzez przyswojenie zasad religijnych, ich akceptację i zgodne z nimi postępowanie. Można zatem uogólnić, że religijność obejmuje zespół cnót i potrzebę ich wyrażania.
Podczas gdy zadaniem religii jest zahipnotyzowanie wiernych i zniewolenie ich, zawarta w człowieku potrzeba religijności jest drogą do wyzwolenia. Dla osoby religijnej Bóg nie jest osobą, Bóg staje się całością, jest sumą całej egzystencji. Boskość przeistacza się w immanentną cechę otaczającego świata. Wówczas świat i zawarte w nim życie postrzegane zostaje jako bardzo piękne. Gdy życie staje się piękne, oznacza, że pojawiła się w nim religijność.
Pewna staroindyjska historia opowiada o pewnym młodym diable, który z niepokojem przybiega do swojego szefa w piekle. Cały drży z niepokoju, gdy mówi do niego: „Natychmiast coś trzeba zrobić, bo na ziemi pewien człowiek odkrył prawdę! Kiedy inni ludzie poznają prawdę, to co stanie się z nami diabłami?” Stary diabeł roześmiał się tylko i powiedział: „Usiądź i odpocznij sobie. Nic się nie martw. Wszystko jest załatwione. Nasi ludzie już tam dotarli”. Młodego diabła to nie przekonało: „Właśnie przychodzę stamtąd i nie widziałem przy tym człowieku ani jednego diabła”.
Starzec na to: „Moi ludzie to kapłani! Oni już otoczyli tego człowieka, który odkrył prawdę. Teraz staną się pośrednikami między człowiekiem prawdy a resztą ludzi, będą interpretować, komentować i zniekształcać wszystko, co powiedział. Będą prosić ludzi o oddawanie mu czci, o modlitwę do niego. W całym wywołanym przez nich zgiełku prawda zostanie utracona. To jest moja stara metoda, która działa od zawsze.”
Kapłani reprezentujący daną religię nie są wcale jej przyjaciółmi. Ba! Są jej największymi wrogami, ponieważ religia nie potrzebuje żądnych pośredników — między człowiekiem a jego istnieniem jest bezpośredni związek. Jedyną rzeczą, jaką należy osiągnąć, jest zrozumienie języka istnienia. Ludzkie języki nie są językiem istnienia.
Istnienie zna tylko jeden język — jest nim milczenie.
Jeśli człowiek potrafi milczeć, to zrozumie prawdę, sens życia i znaczenie wszystkiego, co istnieje. Nie ma nikogo, kto mógłby zinterpretować i zrozumieć ją za nas. Każdy musi ową prawdę odnaleźć dla siebie samego. Nikt nie może wykonać tej pracy w czyimś imieniu — a tym właśnie od wieków zajmują się kapłani. Stoją między nami a istnieniem niczym mur chiński.
Jeśli ludzie zaczną zbliżać się do realności bez nikogo, kto ich by prowadził, gdy nikt im nie szepcze, co jest dobre a co złe, gdy nikt nie daje mapy, którą mają podążać, dopiero wówczas będą w stanie zrozumieć swoje istnienie — bo samo bicie naszego serca jest jednocześnie biciem serca wszechświata, nasze życie jest częścią życia całości.
Nie jesteśmy obcy na tym świecie, nie pochodzimy skądś; wzrastamy we wspólnej egzystencji. Jesteśmy jego częścią, jego istotną częścią. Po prostu trzeba milczeć na tyle długo, aż wreszcie usłyszymy to, czego nie da się wypowiedzieć słowami — usłyszymy pieśń istnienia, ogromną radość bycia, nieustanną celebrację egzystencji. Kiedy ta radość zaczyna przenikać do naszego serca, nadchodzi przemiana. Tylko w ten sposób można stać się naprawdę religijnym — nie przez chodzenie do kościołów, które są zbudowane przez człowieka i nie przez czytanie pism świętych, które zostały napisane przez ludzi.
Kapłani udają przed wiernymi, że ich święte pisma zostały napisane przez Boga. Sam pomysł takiego przedstawiania obrazu jest już idiotyczny. Spójrzmy jednak na te święte wersety — nie znajdziemy w nich żadnego podpisu Boga. Znajdziemy jedynie rzeczy, o których Bóg nie miałby wcale powodu pisać. Hindusi wierzą w świętość Wed i w to, że zostały napisane przez samego Boga. Argumentują to tym, że są to najstarsze istniejące księgi — ale niemal żaden hindus nie zadaje sobie trudu, aby do nich samodzielnie zajrzeć. Jeśliby Bóg je napisał, będzie to coś niezmiernie cennego… — ale dziewięćdziesiąt osiem procent Wed to tylko lokalny folklor i wyssane z palca bzdury — takie bzdury, że wręcz mogą dowodzić jedynie tego, że nie zostały napisane przez żadnego Boga.
Przykładem niedorzeczności religijnej niechaj będzie modlitwa. Dlaczego Bóg miałby ją napisać? W sytuacji, w której krowy wiernego nie dają wystarczającej ilości mleka, modli się on — „O Panie! Zmiłuj się nade mną, pomnóż mleko moich krów”. Ale na tym jego modły się nie kończą — „Zmniejsz mleko dojone przez wszystkich innych!” Czy Bóg to napisze — „zabij moich wrogów i pomóż moim przyjaciołom”? Niektóre modlitwy są wręcz ordynarnie głupie jak: „Idą deszcze. Spraw, aby cała woda dotarła do moich pól i omijała sąsiednie pole, ponieważ należy do mojego wroga.” A takie właśnie brzmienie modlitw sugerują święte księgi…
Każde święte pismo zawiera nieodłączny dowód na to, że zostało napisane przez ludzi — i to najczęściej bardzo głupich i prymitywnych ludzi. Święte teksty nie są nawet dobrą literaturą — są pisane w sposób naiwny, dziecinny, prymitywny i często stylistycznie niechlujny. Na ogół tego nie widzimy, ponieważ zostały napisane w językach obecnie martwych. Dzisiejsze tłumaczenia starają się nadrobić te braki, nadając tekstowi patetycznego tonu i religijnego uniesienia.
Niektóre pisma zostały stworzone w specjalnych religijnych językach, które nigdy nie były w powszechnym użyciu, Na przykład Wedy spisano w specjalnie do tego celu utworzonym sanskrycie. Sanskryt nigdy nie był używany przez zwykłych ludzi; był to język uczonych braminów, język kapłanów, a oni nie bardzo chcieli go przekładać na zrozumiałą formę. Gdyby został przetłumaczony, straciłby wszelką swoją świętość. Ludzie zobaczą wówczas nonsens, który stoi za recytacją świętych formułek. Podobnie było z Biblią, której Kościół wręcz zabronił tłumaczyć z łaciny. Ba! W pewnym okresie za samo nieuprawnione czytanie Pisma Świętego groziło spalenie na stosie.
Pisma święte są dziełem nieświętego człowieka, posągi Boga są dziełem bezbożników, świątynie i kościoły są budowane przez zwykły plebs. Pewną dozę świętości nadały im tysiące lat różnych uwarunkowań, często politycznych i ekonomicznych. Ale wcale nie oznacza to, że jest w nich coś świętego.
W tajskim zakonie Thamkrabok w ramach praktyki mnisi poświęcają czas na wytwarzanie posągów Buddy. Najpierw spawa się z drutu metalowy stelaż odpowiadający dwóm połowom figury. Stelaż ten umieszcza się w silikonowej formie i oblepia zaprawą murarską. Po wyschnięciu i zawiązaniu obie połowy się składa, spawa ze sobą a szczelinę wypełnia gipsem. Następnie całość jest ręcznie gładzona i polerowana, a na koniec malowana. W pewnym stopniu jest to produkcja masowa, w ten sposób powstaje wiele posągów miesięcznie. Zabawne jest później oglądanie leżących plackiem przed taką statuą ludzi, rozmawiających z nią i całujących jej zakurzoną podstawę.
„Prawda jest tutaj” — oznacza, gdziekolwiek jest to głoszone, że kapłan kłamie…
(Friedrich Nietzsche, Antychryst)
Kapłani są największymi oszustami na świecie. Pod względem moralnym jest to najgorszy zawód z możliwych, gorszy nawet od prostytucji. Prostytutka przynajmniej daje coś w zamian, jej usta potrafią sprawić wielką przyjemność; kapłan z ust wypuszcza jedynie śmierdzące nadgniłymi zębami i przetrawionym winem powietrze — nie ma nic innego do zaoferowania. Mało tego! Ilekroć ktoś zrozumiał prawdę, ci wszelacy duchowni z automatu stają się jego wrogami. Kapłani muszą przyjąć taką postawę, bo jeśli prawda zostanie poznana przez zwykłych ludzi, miliony świątobliwych straci swoją pracę.
Działalność religijna duchownych jest absolutnie bezproduktywna. Nie zajmują się oni niczym pożytecznym, są zwykłymi pasożytami. Od chwili narodzin po swój grób kapłan szuka sposobów, aby jak najefektywniej wykorzystywać swoich bliźnich. Wymyślane są kolejne ceremoniały, by wyłudzać od wiernych jak najwięcej pieniędzy. Dopóki religia nie zostanie wyzwolona z rąk kapłanów, świat będzie mógł korzystać tylko z opanowanych przez nich fałszywych religii i ludzie nigdy nie staną się prawdziwie religijni. A przecież świat religijny nie powinien być światem nieszczęśliwym! Świat religijny powinien być nieustannym świętowaniem. Człowiek religijny przeżywa czystą ekstazę radości. Jego serce jest pełne muzyki i śpiewu, cała jego istota jest gotowa do tańca.
Tymczasem kapłan przejął na siebie odpowiedzialność za poszukiwanie prawdy. Mówi nam, że nie ma potrzeby samodzielnego szukania, bo prawda już została znaleziona — trzeba tylko oddać się czystej i bezkrytycznej wierze. „Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli…” — zrugał Jezus wkładającego w jego bok rękę Tomasza.
Kapłani unieszczęśliwili ludzi, ponieważ z ambon potępiają wszelkie przyjemności świata doczesnego, odbierając im moralną zasadność. Potępiają przyjemności świata doczesnego, aby móc gloryfikować przyjemności świata pozagrobowego. Świat pozagrobowy jest jednak tylko religijną fikcją. Kapłani chcą, aby ludzkość poświęciła swoją obecną rzeczywistość na rzecz ich fikcyjnej idei — i ludzie niczym boże barany wyrzekają się doczesności.
Kapłani są wrogami każdego, kto kocha prawdę, szuka jej lub już ją znalazł. Im bliżej prawdy jesteśmy, tym bardziej wrogo nastawia się kapłan. Osoba oświecona niepokoi bowiem jego klientów i przeszkadza w prowadzeniu interesu. Religia jest dla kapłana biznesem. Kościoły chrześcijańskie w Ameryce wyrażały dobitną krytykę adwaity wedanty prezentowanej przez Osho głównie z powodu tak licznego odciągania młodych mężczyzn i kobiet z ich owczarni. Tymczasem sympatycy Osho nie należą do żadnej religii. Są religijni z potrzeby serca, ale bycie religijnym nie musi dla nich oznaczać przynależności do jakiejkolwiek z religii. Religijność jest atrybutem, częścią natury istnienia, zapachem ich świadomości. Nie ma ona nic wspólnego z przynależnością do jakiejkolwiek organizacji religijnej bądź przestrzeganiem martwych reguł ustalonych przez ludzi, którzy od dawna nie żyją.
Patrząc od innej strony — w imię religii zmarli dyktują prawa żywym, ustalając jak ci mają żyć. Nie wiedzą oni jednak nic o kosmicznych zmianach, jakie zaszły na świecie od ich śmierci. Dziś żyjemy w zupełnie innej rzeczywistości niż tysiące lat temu, mamy całkowicie odmienne problemy, stawiamy czoła nowym wyzwaniom i w związku z tym od archaicznych uregulowań bardziej potrzebujemy świadomej spontaniczności. W przeciwnym razie nie będziemy w stanie odpowiednio zareagować! Ponosimy porażkę za porażką, ponieważ nasza reakcja nie jest spontaniczna — rzeczywistość jest nowa, a wyuczona odpowiedź na nią ma tysiące lat. Absolutnie pewnym więc jest, że postępując według takich wytycznych — polegniemy. Powtarzająca się porażka prowadzi znowu do stałego poczucia nieszczęścia i wzrastającej irytacji.
Ludzkość jest jedną niepodzielną całością, ale kapłani na to nie mogą pozwolić. Jeśli cała ludzkość stanie się świadoma swojej jedności i odrzuci portretowanie bycia chrześcijaninem, żydem, hindusem lub muzułmaninem, wówczas kapłani będą bez szans. Mają oni obecnie bardzo dobrze płatny zawód i nie robią nic poza sztucznym generowaniem problemów i zwad pomiędzy różnymi religiami. Samo wejście z nimi w jakikolwiek kontakt spowoduje automatyczne splugawienie się. To najbardziej brzydki i obrzydliwy zawód na świecie.
Pewien człowiek odwiedzający Osho zauważył, że większość jego katolickiego umysłu jest zajęta walką o władzę, o aprobatę społeczną, o miłość czy o seks. Medytacja natomiast budzi jego frustrację. Czym więc jest używana przez mistrza fraza, żeby „tylko patrzeć”?
Umysł i każdy jego rodzaj — czy to katolika, czy ateisty, żyda, czy hindusa — jest w gruncie rzeczy taki sam. Jest pewnym rodzajem choroby, podczas której każdy tworzy wokół siebie swoiste więzienie. Istnieją różne rodzaje takich więzień; odbiegają od siebie architekturą, są wykonane z różnej materii. Niektóre są zrobione z twardych i wytrzymałych kamieni, inne z bardziej kruchych cegieł, inne z łatwopalnego drewna, ale owa materia nie ma aż tak wielkiego znaczenia dla samego umysłu. Materiał nie jest ważny — ważne jest to, że jest się zamkniętym w owym więzieniu.
Umysł katolicki opanowany jest przez różnego rodzaju koncepcje chrześcijańskie, podczas gdy umysł hinduski jest zakorzeniony w doktrynach Wed; niemniej każdy umysł potrzebuje jakiejś swojej ideologii. Nawet ateista, chociaż nie wierzy w Boga, mieszka w więzieniu swojej doktryny ateizmu. Tkwi w przekonaniu, że jest osobą niewierzącą. Po prawdzie wcale jednak nie jest niewierzącym. Jego niewiara jest jego wiarą. W ten sam fanatyczny sposób nie wierzy, w jaki wierzą wierzący. Czasem nawet dużo bardziej fanatycznie — ponieważ ludzie wierzący w boga pamiętają o nim tylko raz na jakiś czas, najczęściej przypominają sobie o nim w niedzielę (lub w sobotę w judaizmie, a w islamie w piątek); tymczasem ateista wdaje się w spory teologiczne nieustannie. Bóg opanowuje jego umysł kompletnie.
W indyjskich świętych tekstach przedstawiona jest pewna bardzo piękna historia.